Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy osiemnastoletni Aleks sprowadza się do Biedruska pod Poznaniem, Julia nie wie, że już niebawem jej życie ulegnie całkowitej transformacji.
Wychowywana w patologicznej rodzinie dziewczyna jedyne czego pragnie, to uciec z tego pełnego przemocy i brudu świata. Jej chłopak, Leon, wykorzystuje jej uległość, przyjaciółka nie do końca jest szczera, a w domu przelewa się alkohol. Jedynie milczący i niedostępny nowy chłopak zdaje się być właśnie tym, do którego będzie mogła zwrócić się o pomoc.
Lecz czy to na pewno dobre posunięcie?
Kim naprawdę jest Aleks i jakie tajemnice skrywa? Czy miłość jest w stanie pokonać strach? I wreszcie... kim są ONI?
Poruszająca historia o miłości, pragnieniu wolności, życiu w strachu i szaleństwie. Mistrzyni dramatycznych powieści o miłości znowu zaskakuje!
A czy ty umiałbyś żyć, gdy ONI patrzą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Każdy krok zbliża nas do upadku.
Idziemy przez życie z pozornym przeświadczeniem, że kontrolujemy każdy swój ruch. Mamy plany, spełniamy marzenia, jesteśmy ambitni i żądni wrażeń. Ale to tylko pozory. My tylko egzystujemy.
A oni są tu cały czas. Krążą, nie odpuszczają, nie ruszają się z miejsca. Tylko czekają, aż człowiek opadnie z sił, i wtedy atakują. Mamią, zsyłając złudne obrazy, zakłócają rzeczywistość. Nic nie ma znaczenia, gdy liczy się już tylko ich głos.
Oni wiedzą lepiej.
Oni sterują naszym życiem.
Oni są bezkarni.
Tylko... ONI
Rozdział 1
All alone in the glass house
Lay awake ‘til the sun’s out
Thank the sky when you come down.
Machine Gun Kelly, Glass House
Aleks
– Jesteśmy! – Mama zawołała podekscytowana, gasząc silnik samochodu.
Ścierając resztki snu z powiek, zamrugałem szybko, by przyzwyczaić oczy do oślepiających promieni zachodzącego słońca. Przesunąłem kaptur na czubek głowy i jeszcze niezbyt rozbudzony, rozejrzałem się wokół. Mama zatrzymała się na podjeździe przed dość sporawym domem. Nowoczesna bryła, jakich teraz pełno na rynku deweloperskim. Szarawe klocki pozbawione jakiegokolwiek smaku i kreatywności architekta. Zlokalizowałem garaż na dwa samochody i drzwi wejściowe. Od tej strony na parterze nie było okien, ale za to na piętrze aż połowa ściany została przeszklona. Nie podobał mi się, ale nie powiedziałem tego na głos. Nie, gdy naładowana pozytywną energią mama ćwierkała o wspaniałości naszego nowego domu. Dawno jej takiej nie wiedziałem. Nie było śladu po gorzkawym smutku, który ostatnimi czasy wykrzywiał jej piękną, szczupłą twarz.
Wysiadłem, a mama z tylnego siedzenia zgarnęła torebkę i aktówkę z laptopem. Gdyby nie to, że miała na sobie zwykłe dżinsy i luźny sweter, pomyślałbym, że wraca z pracy. Laptop, teczka i telefon były jej nieodłącznymi atrybutami. Nie chcąc nas spowalniać, narzuciłem plecak na ramię i stanąłem przed drzwiami domu. Dołączyła do mnie chwilę później, a w ręku trzymała klucze. W środku rozbroiła alarm i pokazała mi, gdzie mam ściągnąć buty i odwiesić kurtkę.
Nie potrafiąc zapanować nad grymasem, zmarszczyłem nos. Zewsząd śmierdziało nowością – dusząca farba, lakierowana podłoga, meble z salonu, zbyt idealne zielone kwiaty w pełnym rozkwicie stojące w olbrzymich donicach przy szerokich drzwiach balkonowych prowadzących do ogrodu. Wszystko było tu nowe. I jak w większości deweloperskich domów, parter był jedną wielką przestrzenią, w której salon, jadalnia i kuchnia były ścisłymi punktami na planie architektonicznym. Tylko z lewej strony widniało dwoje drzwi. Zakładałem, że jedne z nich prowadzą do łazienki, a drugie do kantorka albo małego pokoju, który mama zapewne przerobi na gabinet. Miała pracować w biurze w Poznaniu, ale musiała mieć swoje miejsce do pracy. Tak samo jak kiedyś ojciec.
– Zmodernizowana kuchnia przechodząca w jadalnię, a tu mamy przestronny salon – zaprezentowała tonem doświadczonej agentki nieruchomości, a ręką wykonała wyrafinowany gest, jakby oprowadzała klientów po ich wymarzonym gniazdku.
W ostatniej chwili ugryzłem się w język i smętnie przytaknąłem. Mama, niezrażona moją postawą, otworzyła drzwi, za którymi, jak zakładałem, był jej gabinet, i zachichotała. Przywołała mnie ręką, więc chcąc nie chcąc, powlokłem się tam i zamarłem, widząc koszmarny bałagan. Wszędzie stały kartony, samego biurka nie dało się dostrzec spod stosu dokumentów, teczek, segregatorów i broszur.
– Tu kiedyś będzie mój gabinet. Tylko... muszę go jeszcze odrobinę ogarnąć.
– Trochę – przedrzeźniłem niewyraźnie, i to były moje pierwsze słowa, odkąd wprowadziła mnie do tego miejsca. Do naszego nowego domu.
– No tak. – Uśmiech mamy minimalnie przygasł, po czym dodała z dawnym zapałem: – Ale teraz mamy okazję urządzić się na nowo. Będę musiała to wszystko przejrzeć i poukładać. Pewnie połowę powyrzucam do kosza.
– Trzeba było zrobić to od razu, a nie wozić tonę makulatury przez pół Polski.
Ten krnąbrny, acz jasny przekaz dobitnie zobrazował, jak bardzo popierałem pomysł naszej przeprowadzki, jednak nie mogłem dłużej zapanować nad buntem, który falami wzbierał w moim umyśle. Nie chciałem jej ranić, ale gdyby chociaż raz zapytała, czy w ogóle popieram pomysł wyprowadzki z Warszawy... Znałem powód, a raczej wiedziałem, w czym tkwił problem, jednak póki sama ze mną nie porozmawia, ja nie miałem zamiaru niczego jej ułatwiać. Poza tym nie chciałem się z tym pogodzić. Buntowałem się, nie mając zamiaru zaakceptować tej nowej rzeczywistości, i wkurzało mnie to jak cholera. A daleko było mi do nastolatka, który łatwo dałby się porwać fali gniewu.
Dla niektórych przeprowadzka mogłaby się wydawać czymś naturalnym, ale w naszym przypadku podyktowana była koniecznością i sytuacją, w jakiej znalazła się nasza rodzina, a nie durną potrzebą zmiany miejsca. Lubiłem moją rodzinę, tak samo jak wszelkie normy i schematy. To, co nastąpiło teraz, całkowicie wytrącało mnie z równowagi.
Ręka mamy zadrżała, gdy uniosła ją, by zebrać kosmyki i odgarnąć je za ramię. Chyba zapomniała, że w ubiegłym tygodniu ścięła długie, sięgające do połowy pleców fale na rzecz krótkiej, modnej fryzury dotykającej jej podbródka. W jej ruchach wyczułem nerwowość i to mnie dobiło. Nie wszystkie słowa powinny przejść przez moje usta. Powinienem dawno się nauczyć, by część z nich na zawsze zatrzymać w głowie. Nie ujawniać, co tak naprawdę myślę.
– To może pokażę ci twój pokój? – spytała, ale nie poczekała na moją odpowiedź.
Zamiast tego odłożyła torebkę i aktówkę na pierwszą lepszą wieżę z kartonów i poprowadziła mnie na górę, trajkocząc na temat lakierowanych półkowych schodów, które pomysłowo podświetliła ledami. Pokazała mi łazienkę, dodatkowy pokój i dwie w pełni urządzone sypialnie.
– Wejdź – zachęciła, gdy zauważyła, że czaję się w progu i nie za bardzo wiem, co zrobić. – I jak? Podoba ci się?
Pewnie każdy na moim miejscu zachwycałby się wystrojem, meblami i innymi duperelami, ale nie ja. Wstyd przyznać, ale byłem przerażony. Mentalnie przygotowując się na najgorsze, zaczerpnąłem powietrza i spinając boleśnie mięśnie, wkroczyłem do środka. Oczekiwałem, że znajdę się w zupełnie innej rzeczywistości, naznaczonej dewiacjami dekoratorskimi mamy, ale zamiast tego... Ścięło mnie z nóg, gdy moim oczom ukazał się mój dawny pokój. Był dokładnie taki jak ten, z którym pożegnałem się kilka godzin temu, gdy wyjeżdżaliśmy z Warszawy. Chociaż nie... Na pozór wszystko było takie samo, a jednak nieznacznie inne. Nowe. Nieznane, a zarazem tak bardzo znajome. Ten sam model i odcień drewna ramy łóżka, biurko stojące pod oknem, a także dwa regały z książkami. Idealnie odwzorowana kolejność, z jaką miałem ustawione na półkach wszystkie ulubione powieści. Nawet kielichy głupich kwiatków na parapecie miały identyczną barwę. To dało mi do myślenia. Zrozumiałem, jak bardzo mamie zależało, bym czuł się bezpiecznie, a znajome środowisko miało mi w tym pomóc. Lecz w jednym momencie zdusiłem w sobie chęć podziękowania jej za cały ten trud, bo mój wzrok padł na coś, co zostało umieszczone w kącie pokoju, tuż obok niskiej komody.
Zacisnąłem dłonie w pięści, a moje szczęki zadrgały nerwowo.
– A tak. Kupiłam ci sztalugę i nowe przybory – powiedziała mama, jakby chcąc się usprawiedliwić. Wyczułem na sobie jej uważny wzrok, gdy krok za krokiem zbliżałem się do wysokiej sztalugi. – Być może kiedyś... W każdym razie, gdybyś chciał zacząć...
– Malować? – wciąłem się, twardym tonem przerywając jej nieskładną próbę zatuszowania ogromnego błędu, jaki popełniła.
– Może będziesz chciał do tego wrócić.
Wściekle zazgrzytałem zębami. Kiedyś malowanie było dla mnie wszystkim. Życiem, oddychaniem, normą, radzeniem sobie z emocjami, płynięciem wraz z falą, ale teraz... Presja, by znowu stać się najlepszym? Tylko ja wiedziałem, jak to smakowało. Nic już nie zwróci mi dawnej ekscytacji. To przeszłość. Przeszłość, którą gardziłem, i talent, który znienawidziłem.
Ile razy wałkowaliśmy ten sam temat. Matka nie słuchała ani mnie, ani ojca i nadal miała nadzieję, że moja zła passa kiedyś przeminie. Że to chwilowe i może, jeśli będę próbować, moje trybiki, czy jakiś inny wewnętrzny przełącznik, przeskoczą na właściwe miejsce i znowu będę na topie. Będę zdobywał te cholerne laury i brylował wśród najlepszych. Rzeczywistość była zbyt brutalna. Przytłaczająca. Rozbijająca w pył marzenia o powrocie do tamtych lat.
Nie chcąc po raz kolejny wyładowywać na mamie złości, zmieniłem temat. Coś innego zaprzątało mi głowę bardziej niż pieprzona sztaluga, która bezustannie przykuwała mój wzrok.
– Tata nie przyjedzie?
Słyszałem, jak głośno przełknęła ślinę.
– Na razie nie. Ma... dużo pracy...
– Słyszałem waszą kłótnię – uprzedziłem, zanim mama zacznie wymyślać na poczekaniu bzdurne argumenty, jakoby ojca zatrzymała w Warszawie praca.
Zaniepokojony ciszą, zerknąłem za siebie. Zwiesiła smętnie ramiona, jakby na jej barki ktoś zrzucił ogromny ciężar. Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, a jej palce bezwiednie zacisnęły się na prawej dłoni i bezmyślnie pocierały złotą obrączkę.
– Przepraszam. Pewnie nas słyszałeś, a ja... Wczoraj niepotrzebnie się uniosłam.
– Nie mówiłem o wczorajszej awanturze. O wszystkich. Wszystkie słyszałem.
Zrzuciłem na nią bombę, ale nie było sensu dłużej tego ukrywać. Nieskończone pasmo kłótni, wieczne szarpaniny między nią a ojcem, nasza wyprowadzka i fakt, że taty nie było z nami, oznaczały jedno. Szkoda, że nikt nie powiedział mi brutalnej prawdy prosto w oczy, ale nie mogłem mieć do nich pretensji. To było ich życie, a ja od pewnego czasu stanowiłem dla nich tylko ciężar. Ja i moje demony.
Mamę widocznie gryzło pogłębiające się poczucie winy, więc odetchnąłem głośno, rzucając na łóżko plecak.
– Rozpakuję się.
Zamrugała zaskoczona, niemniej jej usta rozciągnęły się w pełnym ulgi uśmiechu.
– Czyli pokój ci się podoba? – spytała z niegasnącą nadzieją w oczach.
– Ujdzie.
– Cieszę się! Olek, tak bardzo się cieszę!
W przypływie trudnej do okiełznania radości skoczyła mi prosto w ramiona. Moje mięśnie poraził skurcz, a na skórze poczułem lodowaty dreszcz. Mogłem to zrobić. To była moja mama. Zaciskając z całej siły szczęki, zmusiłem się, by przypomnieć sobie, jak zaczerpnąć powietrza. Seriami ciężkich, urywanych oddechów próbowałem uspokoić serce. W końcu udało mi się zmusić mięśnie do ruchu. Próbując zatuszować swoją reakcję, objąłem mamę ciasno, sztywno wspierając brodę o czubek jej głowy. Nie powinienem być aż tak niewdzięczny i chamski. Ona wiele dla mnie poświęciła, a ja najwidoczniej miałem ogromny problem z docenieniem tego, że chce zbudować dla nas nowy dom i nowe życie. Nie mogła mnie zostawić, a ja jej. Potrzebowaliśmy siebie nawzajem, by dalej utrzymać się na powierzchni. Albo chociaż na pozór spróbować żyć normalnie.
Mama pociągnęła nosem i odchyliła się, klepiąc mnie po ramieniu.
– To ja... pójdę zrobić nam coś do jedzenia – wyszeptała głosem drżącym od emocji.
Nie czekając, aż odpowiem, wyszła ze spuszczoną głową, jakby nie chciała, bym zauważył chociaż jedną z łez, które gęsto spływały po jej rozgrzanych policzkach.
Kiedy zostałem sam, rozejrzałem się po wnętrzu.
Nie żebym wcześniej tego nie zrobił, ale teraz, gdy emocje trochę opadły, przywiązałem większą uwagę do szczegółów. Mama postarała się, by z najwyższą starannością odwzorować mój stary pokój. Na biurku stał nowy mac, obok niego laptop i słuchawki, takie, jakie lubiłem. Przesunąłem dłonią po książkach stojących na regale. Wyczulona opuszka nie znalazła żadnego załamania czy wytartego grzbietu. Nieużywane. I najbardziej chyba bolał mnie fakt, że to nie były moje stare, lekko podniszczone egzemplarze, w których zaczytywałem się przez ostatnie lata i dla których potrafiłem zarwać noc. Zrezygnowany rzuciłem okiem w stronę komody stojącej pod oknem, gdzie w szklanych słojach mieściły się pędzle. Wysunąłem pierwszą z szuflad i zajrzałem do środka. Farby. Bloki. Czyste kartki. Ołówki. Węgiel. Wszystko nowe. Zbyt nowe. Zbyt... idealne.
Było tu prawie wszystko, ale dwa szczegóły rzuciły mi się w oczy. Zabrakło moich pucharów, dyplomów i wyróżnień z konkursów malarskich, które przez ostatnie lata kosiłem jeden za drugim. I brakowało mi czegoś jeszcze. Zdjęć moich przyjaciół. Nie było żadnego. Jakbym nikogo nie miał.
Tabula rasa. Czysta kartka. Wymazana przeszłość. Odcięty od dawnego życia zupełnie tak, jakby ono nigdy nie istniało. Nie miałem nic i zaczynałem od zera.
Machinalnie wziąłem do ręki pędzel, a kciukiem przesunąłem po gęstym, twardym włosiu. Na próżno było szukać resztek farby czy zabarwionych cieni. Był dziewiczy, nieskalany, tak jak wszystko wokół mnie. Odrzuciłem go od siebie z wyraźną niechęcią, a mój wzrok pomknął w stronę okna. Za płotem otoczonym świerkami ciągnęło się pole. W sumie to chyba były jakieś nieużytki, bo rozległy kawał ziemi porastały dzika trawa i chwasty, jednak to, co zobaczyłem w oddali, przyprawiło mnie o szybsze bicie serca.
Las. Ciemny. Mroczny. Posępny.
Mogłem dostrzec, jak wiatr silnymi podmuchami smaga ten zielony mur, a wprowadzone w ruch gałęzie uginają się pod jego ciężarem, po czym prostują dumnie, gotowe na przyjęcie kolejnego natarcia. On szumiał. Zwodził. Wołał. Ten las coś mi przypomniał, podpowiadał, ale... Nie wiedziałem, czym to dokładnie było. Jakby szeptał coś, o czym chciałem zapomnieć. O czym nie powinienem myśleć...
– Olek! Zejdziesz?
Nagłe wołanie mamy wyciągnęło mnie z tej cholernej hipnozy i nie wiedzieć czemu poczułem narastającą irytację. Dlaczego? Sam nie wiedziałem. Zerknąłem jeszcze raz w stronę lasu. Tym razem wyglądał całkiem zwyczajnie. Nieszkodliwie.
– Idę! – odkrzyknąłem i jednym szarpnięciem zaciągnąłem spływającą do podłogi firanę.
Z rękami w kieszeniach powlokłem się na dół. Zastałem mamę przy drzwiach, zawzięcie szperała w torebce i mruczała coś do siebie. Poszukiwania kluczyków pochłonęły ją do tego stopnia, że w pierwszym momencie nie zauważyła, że stanąłem tuż obok. Dopiero gdy się pochyliła, żeby założyć buty, uniosła głowę, tym samym rejestrując moją obecność.
– O jesteś! Muszę wyskoczyć do sklepu, bo przecież nic nie mamy w lodówce – wyjaśniła szybko i wyprostowała się, przerzucając sobie listonoszkę przez ramię. – To będą szybkie zakupy, za pół godziny jestem z powrotem.
Zdusiłem w sobie chęć parsknięcia. Mama i szybkie zakupy? Przecież ona potrafiła kilka godzin spędzić w galerii w poszukiwaniu idealnych butów, a co dopiero w zwykłym spożywczaku. Mogłem się założyć, że po godzinie wyniesie pół sklepu i z tego względu sumienie nie pozwalało mi puścić jej samej. Oczami wyobraźni już widziałem, jak jej filigranowa postać ugina się pod ciężarem wypełnionych po brzegi toreb z zakupami.
– Pojadę z tobą – zdecydowałem, narzucając na siebie kurtkę i jednocześnie wkładając buty.
– Na pewno chcesz?
Zamarłem dosłownie na ułamek sekundy. Nie lubiłem wychodzić z domu i mama doskonale o tym wiedziała. Wkurzały mnie dzikie tłumy szturmujące sklepy, ludzie, którzy robili zapasy, jakby zbliżał się koniec świata. Hałas, pretensje, przekleństwa rzucane w nerwach... I już coś w środku mnie drgało, zaciskało się, odcinając mi dopływ powietrza. Nienawidziłem takiego siebie.
– Dobrze by było rozejrzeć się po okolicy – odpowiedziałem, siląc się na swobodę. Włożyłem rękę do kieszeni bluzy i namacałem słuchawki, a potem odetchnąłem z ulgą. Tak mogłem to przetrwać. Odcinając się od wszystkiego. Zauważyłem, że mama przygląda mi się z niepokojem, więc posłałem jej szybki, krzywy uśmiech. – No i zakupy będą ciężkie.
Jej błękitne oczy zamigotały i wyciągnęła rękę, na krótko dotykając mojego ramienia.
– Dzięki.
Mimowolnie pokiwałem głową i odsunąłem się od niej nieznacznie. Mama udając, że niczego nie zauważyła, podrzuciła kluczyki i zaprosiła mnie do samochodu. Pojechaliśmy na rynek do centrum miasteczka. Zatrzymaliśmy się na parkingu jednej z sieciówek, a gdy mama przekopywała auto w poszukiwaniu żetonu do wózka, ja nałożyłem słuchawki i odpaliłem playlistę z SMNM. Potrzebowałem bitowego kopa z lirycznym tekstem, na którym mogłem się skupić. Musiałem otumanić zmysły, poczuć, jak walące w piersi serce synchronizuje się z mocnymi basami. Potrzebowałem zagłuszyć świat. Tylko tak znajdywałem siłę, by wyjść do ludzi.
Mama uniosła kciuk, dając znać, że jest gotowa, więc wysiadłem z samochodu. Z każdym krokiem w stronę wejścia do sklepu czułem, jak moje nogi robią się coraz cięższe. Kark przeszył lodowaty dreszcz, a ręce zwilgotniały od lepkiego, zimnego potu. Mama przyprowadziła wózek i pchnęła go w moją stronę, bym mógł zacisnąć na chłodnej rączce skostniałe palce. Cholera, ścisnąłem je tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. Nie tracąc mamy z oczu, zmusiłem się, żeby przekroczyć próg sklepu. Skupiłem się na muzyce – tonach, ostrych dźwiękach, pulsowaniu. Powtarzałem w myślach teksty piosenek, wyczulając się na rozbrzmiewające w słuchawkach nuty – a wyciszając otoczenie.
Mama też szła mi na rękę, starając się jak najszybciej ogarnąć zakupy. Wrzucała do wózka najpotrzebniejsze rzeczy i tylko od czasu do czasu czytała składy umieszczone na etykietach produktów, których jeszcze nie znała. Nie patrzyłem na zegarek, jednak mogłem bez wahania stwierdzić, że tym razem pobiliśmy rekord.
Stojąc przy kasie, musiałem zacisnąć mocno powieki. Nie lubiłem skupiać na sobie uwagi, a wyczułem, że niemal wszyscy w kolejce i sama kasjerka wlepiają we mnie ciekawskie spojrzenie. No tak. Byliśmy nowym nabytkiem, obcymi, więc to oczywiste, że zostaniemy poddani cholernej obserwacji. W większym mieście nikt nawet nie zwróciłby uwagi, kto wprowadził się na osiedle, nie wypytywałby o pochodzenie i rodzinę. Musiałem się nastawić, że poniedziałek w nowej szkole będzie dla mnie koszmarem.
Mama pociągnęła mnie za rękaw i pokazała, że mam się przychylić. Wyciągnąłem jedną ze słuchawek, a ona wyszeptała, bym spakował zakupy i zaniósł je do samochodu. Zgodziłem się bez wahania, bo w końcu po to tu z nią przyjechałem. Błyskawicznie wrzucałem zakupione produkty do wózka, gdy tylko kasjerka przepuściła je przez skaner. Złapałem się na tym, że podświadomie zacząłem odliczać w pamięci. Spojrzenia tych ludzi były jak tysiące igieł wbijających się w moje ciało. Ani bluza, ani kaptur, który naciągnąłem niemal na oczy, nie uchroniły mnie przed ich badawczym wzrokiem. Gdy już miałem wszystko władowane, zabrałem od mamy kluczyki, zauważając, że prowadzi z kasjerką jakąś luźną pogawędkę. Chyba chciała odwrócić jej uwagę albo po prostu starała się nawiązać nowe znajomości. W żadnym razie nie mogłem jej obwiniać. Mama była całkiem normalna, uprzejma i naturalna – nie to, co ja.
– Skoro już jesteśmy w tej okolicy, to może chcesz zobaczyć swoją szkołę? – zaproponowała, wsiadając do auta. Wyciągnąłem słuchawki z uszu i wsunąłem je do kieszeni bluzy.
– Okej.
Z trudem wykrzesałem z siebie jakikolwiek entuzjazm. Szkoła to dno. Moja poprzednia też taka była. Najgorsza. Rzygać mi się chciało na samo jej wspomnienie i coś czułem, że ta nie będzie odstawać od znanych mi standardów. Z chwilą, gdy ujrzałem swoje nowe liceum, uświadomiłem sobie, jak bardzo się pomyliłem. Zapowiadało się znacznie gorzej. To miało być moje nowe piekło na ziemi.
Mama zatrzymała się na ulicy tuż przy lichym ogrodzeniu pomalowanym zieloną farbą. Budynek był stary, ze spokojem mógł liczyć ponad sto lat, jednak wyglądał na dobrze utrzymany. Ściany białe, z brązowymi wstawkami otaczającymi okna, narożniki i cokół. Przed samym wejściem znajdował się pas zieleni z małym parkingiem, a po drugiej stronie boisko. Nie mogło tu chodzić więcej niż trzystu uczniów. I to chyba był największy problem. I mniej ludzi, tym moja obecność stanie się większą atrakcją.
– To tutaj! Całkiem ładnie się prezentuje, nie? Jest tak... swojsko, prawda? – ciągnęła mama, niezrażona moim milczeniem. – Dyrektor mówił, że mają kilka kółek zainteresowań, więc może będziesz chciał się na jakieś zapisać. Sekretarka miała mi wysłać spis mailem, więc wieczorem możemy je sprawdzić. Wejdziemy? Jestem pewna, że wpuszczą nas na chwilę. Poza tym lekcje już się dawno skończyły, więc...
– Mamo, mam osiemnaście lat. Nie musisz mnie prowadzić za rączkę – uciąłem ostro. Zbyt ostro. Jednak mogło być znacznie gorzej, zważywszy na to, jak mocno zaciskałem pięści.
Miałem ochotę coś rozwalić. Jeszcze rok temu chodziłem do prywatnej szkoły, gdzie sam pierwszy rocznik liczył ponad trzysta osób. Dzięki temu łatwiej było stopić się z tłem, pozostać anonimowym. Tu byłem praktycznie postawiony na piedestale, wystawiony na widok jak jakiś eksponat muzealny.
Coś przewróciło mi się w żołądku, a moje palce zacisnęły się nerwowo na słuchawkach. Na samą myśl o poniedziałku cierpła mi skóra.
– Przepraszam... – Mama się zreflektowała i chyba chciała mnie chwycić za rękę, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. – To może... Wracajmy. Ugotuję pyszną pastę! – Już chciała odpalić samochód, ale wtedy rozdzwoniła się jej komórka. Zerknęła na nią szybko i westchnęła z ulgą. – To telefon z oddziału. Poczekaj w samochodzie, zaraz wrócę!
Wyskoczyła z auta, zanim zdążyłem przytaknąć. Nie dziwiłem się jej. Ta nagła rozmowa była wybawieniem, idealnym pretekstem, by przerwać niezręczną ciszę, a mi dać czas na zapanowanie nad nerwami. Byłem trudny i zdawałem sobie z tego sprawę. Ale najgorzej, że musiałem nauczyć się żyć sam ze sobą.
Zacisnąłem mocniej szczęki. Nie powinienem tego roztrząsać. Wyciągnąłem słuchawki z kieszeni i już chciałem zaaplikować sobie kolejną dawkę muzyki, gdy nagle kątem oka zauważyłem ruch. Zaciekawiony zerknąłem ukradkiem zza rąbka kaptura. Jakaś dziewczyna wychodziła ze szkoły i szła chodnikiem w moją stronę. Spieszyła się. Nie zapięła kurtki, a jej czapka zsunęła się na tył głowy. Próbowała coś wcisnąć do znoszonego plecaka, który kiedyś pewnie był czarny, ale teraz bliżej mu było do barwy wypłowiałego popiołu. Normalnie wzruszyłbym ramionami i to olał, ale było coś, co przykuło mój wzrok. Coś, przez co przestałem jasno myśleć. Może dlatego wyskoczyłem z samochodu, gdy plecak dziewczyny upadł na chodnik, a rzeczy z jego wnętrza rozsypały się we wszystkie strony. Przykucnąłem tuż przy niej jakby w amoku, podczas gdy ona padła kolanami na chybotliwe, popękane chodnikowe płyty i zaczęła otrzepywać z piachu zeszyty oraz książki. Zebrałem spięty agrafką materiałowy piórnik, chusteczki i małą kosmetyczkę. Sięgnąłem po książkę, która poleciała poza zasięg jej rąk, i przetarłem okładkę. Michaił Bułhakow Mistrz i Małgorzata. Musiała wypożyczyć lekturę z biblioteki, gdyż na grzbiecie widniało oznaczenie działu. Poza tym egzemplarz wyglądał, jakby rzadko trafiał do uczniowskich rąk. Podałem książkę dziewczynie, a ona zaczęła przepraszać i naprzemiennie mi dziękować.
Jej głos był piękny. Dźwięczny, ale nie za bardzo. Brzmiał ciepło. Łagodnie. Zachęcony, spojrzałem na nią. Jej ciepłe, acz szorstkie palce zacisnęły się na ułamek sekundy na moich, kiedy zabierała swoje rzeczy.
– Dzięki. I przepraszam, dzisiaj wszystko leci mi z rąk – powiedziała z promiennym, lekko stremowanym uśmiechem.
Słońce.
Pewnie nie wyglądałem zbyt inteligentnie, gdy tak otwarcie się na nią gapiłem, więc natychmiast opuściłem głowę, skrywając się przed jej wzrokiem.
– Proszę – burknąłem i natychmiast poderwałem się z ziemi.
Ruszyłem prosto do samochodu i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Zapiąłem pas, a ręce wcisnąłem do kieszeni na przodzie bluzy. Chwilę później dołączyła do mnie mama. Włożyła telefon do torebki i przygotowała się do jazdy.
– Już jestem, możemy jechać. Aleks, dobrze się czujesz? Coś się stało?
Coś? Sam nie wiedziałem. Pierwszy raz od dawna ktoś uśmiechnął się do mnie tak życzliwie. Zwyczajnie, po ludzku. I co najdziwniejsze, jej uśmiech sięgał oczu, roziskrzonych, przywodzących na myśl bezkresne zielone połacie wiosennej trawy. Przez ten ułamek sekundy zdążyłem zauważyć, że miała mały, lekko zadarty, usiany piegami nosek, a na szerokie czoło opadała targana zimowym wiatrem grzywka. Włosy koloru pszenicy, które splotła w luźny warkocz, wydostawały się spod rozciągniętej żółtej czapki. Dziewczyna wyglądała jak samo słońce. Ciepła i łaskawa. Dobroduszna.
Słońce.
Jej obraz wypalił się w moich myślach. Zamknąłem oczy, ale i tak nie mogłem pozbyć się widma tego uroczego uśmiechu. Opuszki palców zamrowiły – jakby w oczekiwaniu – jakby lada moment miały dotknąć węgla i przenieść na papier wizerunek tej słonecznej dziewczyny. To niedorzeczne...
Pokręciłem głową, starając się pozbyć myśli, że mógłbym z nią porozmawiać trochę dłużej. Na przykład o książce, którą pewnie chwilę temu wypożyczyła ze szkolnej biblioteki, a która była jedną z moich ulubionych.
Próbując zapanować nad skołowanym umysłem, bezwiednie przesunąłem palcami po podłużnym przedmiocie. Wyraźnie wyczułem ostre, nierówne drobinki piasku i to mnie otrzeźwiło.
Uspokój się. To nic. Nic. Pomyliłeś się. Zrobiłeś to odruchowo. To bez znaczenia.
Czując na sobie zmartwione spojrzenie mamy, wyszeptałem na głos:
– Nie. Nic.