Upalne lato Marianny - Katarzyna Zyskowska - ebook + audiobook

Upalne lato Marianny ebook i audiobook

Zyskowska Katarzyna

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czerwiec 1939 roku. Marianna ma osiemnaście lat i całe życie przed sobą. Niedawno zdała maturę i została przyjęta na wydział prawa. Wkrótce więc rozpocznie studia w Warszawie. Żywiołowa i buntująca się przeciw panującym konwenansom dziewczyna spędza ostatnie lato przed wyjazdem do stolicy w rodzinnym dworku na mazowieckiej wsi. 

Niespodziewanie okazuje się, że poznany przypadkiem w Warszawie intrygujący młody mężczyzna pojawia się w okolicy. Przyjeżdża razem ze swoim przyjacielem, którego wuj jest miejscowym proboszczem. 

Temperament i gorąca krew Marianny dają o sobie znać. Dziewczyna zaczyna pragnąć dorosłego życia, próbuje zrozumieć swoją cielesność i odnaleźć siebie bez względu na konsekwencje. Jej osobiste dramaty nabierają jednak szczególnego znaczenia, gdy na horyzoncie majaczy widmo wojny…

„Upalne lato Marianny” to pierwszy tom sagi rodzinnej Katarzyny Zyskowskiej, a zarazem historia oparta na wspomnieniach jej dziadków. Autorka tworzy ciekawy obraz dawnej obyczajowości, w tym roli kobiet i mężczyzn w pierwszej połowie XX wieku, i mistrzowsko kreuje nieoczywistych bohaterów, z których każdy skrywa tajemnicę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 30 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Jagoda Małyszek

Oceny
4,2 (174 oceny)
82
57
23
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KrysiaMil

Z braku laku…

Lato 1939. Typowy romas ziemiański. czasem jest ochota na taką lekturę,która niewiele wnosi.
10
Dkail

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa książka. Przeaża natomiast ilość blędów, w tym ( o zgrozo!) ortograficznych " karze bo kara". Warto zapamiętać. Mnóstwo literówek i pomyłek w zapisie imion ( Zygmunt - Konstanty)
00
AnnaojAs

Nie oderwiesz się od lektury

niby romas a jednak dramat
00
krsiamiedzinska

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam .Lubię książki tej autorki.
00
Pa_ha24

Dobrze spędzony czas

To dopiero początek losów Marianny, jej córki Kaliny i wnuczki Gabrieli. Podzielam opinię, że lato Marianny może nie wszystkich zainteresować, ale dalsze losy kobiet rodu Boguckich, to warta uwagi lektura, polecam :)
00

Popularność




Ty­tuł: Upalne lato Ma­rianny

Co­py­ri­ght © Ka­ta­rzyna Zy­skow­ska, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-166-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Taki to już mój los bę­dzie,

Ta­kie to już mi­ło­wa­nie:

Przy­wi­ta­nie, po­że­gna­nie,

Po­że­gna­nie, wspo­mi­na­nie ...

Oczy twoje wi­dzę wszę­dzie,

Oczy twoje mnie ca­łują,

Z dali, z dali mnie mi­łują,

Z dali, z dali mnie ża­łują,

Nie przy­cho­dzą na wzy­wa­nie,

Jeno błysz­czą, jak w le­gen­dzie,

W dali, w dali, ze­wsząd, wszę­dzie,

– Taki to już los mój bę­dzie,

Ta­kie to już mi­ło­wa­nie:

Przy­wi­ta­nie... po­że­gna­nie...

Ju­lian Tu­wim, Los

(7 X 1915)

Roz­dział I

Ma­rianna

Jest nie­zwy­kle parno i go­rąco, cho­ciaż li­piec do­piero się za­czął. Żar leje się z nieba na pola, zło­cąc młode kłosy i wy­sy­sa­jąc ży­cie z traw. Po­wie­trze drży nad piasz­czy­stymi go­ściń­cami. Z od­dali na­pły­wają od­głosy wsi, mie­sza­jąc się z brzę­cze­niem ty­sięcy owa­dów – w ta­kie dni na­wet cień nie daje uko­je­nia.

Ja­sna plama domu kon­tra­stuje z ota­cza­jącą go zie­le­nią. Dwór nie jest ani spe­cjal­nie oka­zały, ani wy­jąt­kowo uro­dziwy, lecz so­lid­nie zbu­do­wany, mu­ro­wany, po­wi­nien prze­trwać dłu­gie lata. I prze­trwa. Pro­sta kla­sy­cy­styczna bryła, par­ter z pod­da­szem, od frontu por­tyk wsparty na ko­lum­nach, z tyłu wyj­ście na oszkloną we­randę, ta­ras, a przy nim schody pro­wa­dzące do ogrodu. Tu i tam pod da­chem ukru­szyły się zdobne sztu­ka­te­rie, ale fa­sada jest za­dbana; od­ma­lo­wano ją w ze­szłe wa­ka­cje. Przez otwarte okna do­la­tują me­ta­liczne ude­rze­nia garn­ków – ku­charka przy­go­to­wuje obiad – oraz dźwięki for­te­pianu, wy­do­byte z in­stru­mentu wy­raź­nie nie­wprawną ręką.

Obok domu ro­śnie stary orzech. W cie­niu roz­ło­ży­stej ko­rony, na kocu, leży ja­sno­włosa dziew­czyna. Jest drobna, przez co wy­gląda na mniej niż osiem­na­ście lat, cho­ciaż tyle li­czy w isto­cie. Nie śpi, ale oczy ma za­mknięte. Po ustach błąka się uśmiech. Brzeg let­niej su­kienki pod­wi­nął się ciut za wy­soko, nie­oby­czaj­nie uka­zu­jąc zgrabne nogi – nie byłby papa za­do­wo­lony. We wło­sach ścię­tych zgod­nie z modą: à la ga­rçonne: dłu­gość do li­nii żu­chwy, tył pod­go­lony, krótka grzywka, igrają plamy świa­tła pa­da­ją­cego przez ga­łę­zie. W za­sięgu dłoni dziew­czyny leży po­rzu­cona książka.

Ma­rianna nie ma czasu na czy­ta­nie. Zbyt wiele my­śli krąży po jej gło­wie. W ostat­nich mie­sią­cach i ty­go­dniach tak wiele się działo. Cały rok przy­go­to­wy­wała się do ma­tury, wio­snę spę­dziła przy biurku. Wciąż do­brze pa­mięta nie­prze­spane noce, a po­tem strach i kwit­nące kasz­tany. Park wo­kół bu­dynku li­ceum uma­iły ra­chi­tyczne kon­wa­lie. To oso­bliwe, ale ich za­pach ko­ja­rzy się Ma­rian­nie nie z po­cząt­kiem, a z koń­cem ży­cia. Ina­czej niż wszyst­kim. Woń wio­sen­nych kwia­tów do­mi­nuje w ulu­bio­nych per­fu­mach babki Le­oka­dii; z ich du­szącą i mdłą nutą głowy, nutą serca. Nutą sta­ro­ści…

Ma­rianna prze­ciąga się na kocu. Eg­za­min doj­rza­ło­ści: cóż to był za czas, a jaki przy tym stres. Ty­go­dniami pra­wie nie ja­dła, w żo­łądku miała ka­mień. Tro­chę schu­dła, tro­chę zbla­dła, ale urody na szczę­ście nie stra­ciła. I oczy­wi­ście zdała, bo jak­żeby mo­gło być ina­czej. Panna Bo­rucka, pa­nienka ze dworu, duma ko­cha­nego papy, śliczna, a zdolna. Zdo­była pra­wie same piątki – papa pę­kał z dumy, Ga­bry­sia, stara pia­stunka, pra­wie się po­pła­kała, stryj w li­ście Ma­riannę po­chwa­lił – uzy­sku­jąc tym sa­mym pa­tent na do­ro­słość i prze­pustkę do przy­szło­ści, jaką so­bie wy­ma­rzyła.

Wspa­niała to była wio­sna. Dzięki ma­tu­rze wy­rwie się Ma­rianna spod opie­kuń­czych skrzy­deł ro­dziny. Spod jej czuj­nych spoj­rzeń. Na stu­dia.

W czerwcu po­now­nie zro­biło się tro­chę ner­wowo, w ocze­ki­wa­niu na wy­niki kon­kursu świa­dectw. Bo może byli lepsi?

Nie było.

Przed ty­go­dniem Ma­rianna po­je­chała do War­szawy. Pod starą bramą uni­wer­sy­tetu ze­brał się tłum kan­dy­da­tów ocze­ku­ją­cych na li­sty przy­ję­tych. Wszy­scy zde­ner­wo­wani, jakby tań­czyli na wul­ka­nie. My­ślała, że i ona osza­leje, nim na ta­blicy wy­wie­szono in­for­ma­cje. Serce pra­wie wy­sko­czyło jej z piersi. Tłum na­pie­ra­jący w stronę muru z ob­wiesz­cze­niem byłby stra­to­wał Ma­riannę, ale wresz­cie i jej udało się prze­do­stać bli­żej.

Chwila nie­pew­no­ści, imiona i na­zwi­ska roz­ma­zu­jące się przed oczami. Ma­rianna czyta, nie od­dy­cha. Wresz­cie jest! Wid­nieje wśród in­nych przy­ję­tych na pierw­szy rok prawa stu­den­tów.

O, ja­kie słod­kie było uczu­cie sa­tys­fak­cji. Tym słod­sze, że nikt się po niej nie spo­dzie­wał, że do­pnie swego. Bo też skąd u Ma­rianny ów wy­wro­towy po­mysł na stu­dia? Nikt od niej nie wy­ma­gał dal­szej edu­ka­cji. Panna Bo­rucka nie musi pra­co­wać, wręcz nie po­winna. Tak jak jej matka i babka, i pra­babka oraz wszyst­kie po­ciotki w ro­dzi­nie mo­głaby po­prze­stać na by­ciu li tylko czy­jąś żoną, a póź­niej matką – in­nymi słowy: pa­protką we dwo­rze. Ma ład­nie wy­glą­dać, być miła dla służby i chło­pów w fol­warku, po­bożna, a wo­bec przy­szłego męża ule­gła. Ra­czej tego wła­śnie od niej ocze­ki­wano, a nie ja­kichś stu­diów. Wy­my­słów no­wo­mod­nych. I prawo, na co jej prawo? Je­żeli już musi, mo­głaby kie­ru­nek bar­dziej pa­su­jący do ko­biety stu­dio­wać: hi­sto­rię sztuki, dajmy na to, albo coś in­nego w tym gu­ście. Toga płci pięk­nej nie pa­suje, taka bez­kształtna jest, czarna i smutna. Czy nie le­piej w pięk­nych suk­niach w do­mo­wych pie­le­szach sie­dzieć, za­miast w są­dzie, i fajfy dla są­sia­dów urzą­dzać, i dzieci ba­wić?

Ma­rianna ani tro­chę nie wi­dzi się w roli ma­trony, cho­ciaż nie wi­domo skąd w niej się wzięła ta bun­tow­ni­cza na­tura. Od ma­łego była uparta, więc i tym ra­zem po­sta­wiła na swoim. Nie bę­dzie po­wie­lać utar­tego przez po­ko­le­nia sche­matu. Nie zo­sta­nie we dwo­rze, nie bę­dzie grzecz­nie cze­kać, aż ja­kiś miły, nudny i za­możny syn któ­re­goś ze zna­jo­mych papy po­prosi ją o rękę.

Jej na­zwi­sko wid­niało na li­ście!

Przez chwilę stała tam kom­plet­nie onie­miała, po­trą­cana i sztur­chana łok­ciami in­nych kan­dy­da­tów na stu­den­tów, aż z ra­do­snego oszo­ło­mie­nia wy­rwał ją głos przy­ja­ciółki, do­bie­ga­jący z ka­ko­fo­nii roz­sa­dza­ją­cej tłum i pły­ną­cej nad Kra­kow­skim Przed­mie­ściem. Ro­zej­rzała się wo­koło. Kry­sia prze­dzie­rała się w jej stronę. Ma­rianna wy­cią­gnęła do niej rękę, by przy­cią­gnąć bli­żej sie­bie.

– Ma­rianna. Ma­rianna! – Kry­styna pró­bo­wała prze­krzy­czeć zgiełk. – Do­sta­łaś się?

Ma­rianna, uśmie­cha­jąc się jak kot z Che­shire z książki o dziw­nej Ali w od­po­wie­dzi po­ki­wała głową.

– A ty? – za­py­tała przy­ja­ciółkę.

– Ja też!

– Chodźmy już stąd, bo jesz­cze chwila i się udu­szę.

Z tru­dem prze­ci­snęły się poza zbie­go­wi­sko i ru­szyły ulicą w stronę No­wego Światu, ra­do­śnie pa­pla­jąc. Do od­jazdu po­ciągu zo­stało im dwie go­dziny, a ka­wiar­nia­nie za­pra­szały, by do nich wejść, to­też dziew­częta po­sta­no­wiły uczcić suk­ces ciast­kiem u Bli­klego.

Te­raz ich przy­jaźń bę­dzie mo­gła trwać. Co prawda Kry­styna wy­brała wy­dział me­dy­cyny, by pójść w ślady ojca, ale prze­cież obie zo­stały stu­dent­kami tej sa­mej mło­dej i świeżo od­ro­dzo­nej uczelni: Uni­wer­sy­tetu Jó­zefa Pił­sud­skiego. W owej chwili na ulicy Ma­riannę prze­peł­niał sza­lony en­tu­zjazm i po­czu­cie, że będą mo­gły coś war­to­ścio­wego zro­bić dla swo­jego mło­dego kraju, że oto – one i on – doj­rzeją nie­jako ra­zem, od­no­sząc suk­cesy, a cza­sami po­peł­nia­jąc błędy mło­do­ści. Ma­rianna i Kry­styna będą czę­ścią pędu, prze­mian. I cho­ciaż Pił­sud­skiego już nie ma, to te­raz są one. Nad­szedł czas mło­dych, czas Ma­rianny, Kry­styny, ko­biet na wyż­szych uczel­niach, czas wiel­kich prze­mian. Świat już na nie czeka – one cze­kają, by go od­kryć. Wkrótce wbiją zęby we wszyst­kie smaki mło­do­ści – aż sok po­zna­nia spły­nie im po bro­dzie. Ma­rianna wy­rwie się spod ku­ra­teli do­ro­słych z wierną przy­ja­ciółką u boku.

Znają się od dziecka, bo ma­ją­tek Alek­san­dra Bo­ruc­kiego, ojca Ma­rianny, leży pod Ka­mień­czy­kiem, gdzie prak­tykę le­kar­ską pro­wa­dzi dok­tor Wie­ru­szew­ski, oj­ciec Kry­styny. Ży­cie dziew­czy­nek się spla­tało, miały tę sama mamkę, ra­zem do­ra­stały, koń­czyły te same szkoły, dzie­liły tro­ski, ra­do­ści, bu­du­jąc sio­strzaną przy­jaźń. I cho­ciaż są jak woda i ogień, mają te same ma­rze­nia.

Ską­pany w słońcu Nowy Świat nę­cił ka­wiar­niami i wi­try­nami skle­pów. Ma­rianna upa­jała się mia­stem. Ha­łas, ruch, dzwonki tram­wa­jów, pisk klak­so­nów, ki­piąca ży­ciem ulica – to wszystko wy­da­wało jej się nie­zwy­kle fa­scy­nu­jące i ku­szące. I jakże od­mienne od tego, do czego przy­wy­kła na wsi. Chyba pierw­szy raz w ży­ciu nie cie­szyła się na myśl o wa­ka­cjach. Naj­chęt­niej od razu zo­sta­łaby tu­taj. W domu cze­kały ją tylko nuda, konne prze­jażdżki, pik­niki nad rzeką, stałe pory po­sił­ków i her­batki u babki Le­oka­dii. Tym­cza­sem tu­taj tak wiele się działo.

Zbli­żało się po­łu­dnie i słońce roz­pa­liło tro­tu­ary. Dziew­częta prze­szły na za­cie­nioną stronę ulicy. Ma­rianna była tak po­chło­nięta snu­ciem przed przy­ja­ciółką pla­nów na przy­szłość, że zu­peł­nie nie za­uwa­żyła, kiedy swe­ter nie­dbale na­rzu­cony na ra­miona zsu­nął się i upadł na chod­nik. Ma­rianna ni­gdy za nim nie prze­pa­dała, uwa­ża­jąc, że jest dla niej, bądź co bądź mło­dej ko­biety, zbyt dzie­cinny. Ja­sno­zie­lony kar­di­gan był ozdo­biony nieco in­fan­tyl­nym ha­ftem w czer­wone kwiaty. I ta mi­nia­tu­rowa łąka zo­sta­łaby naj­pew­niej zmie­ciona z war­szaw­skiego bruku przez buty spie­szą­cych do swo­ich spraw prze­chod­niów, gdyby nie czujne oko mło­dego męż­czy­zny, który szedł w dość du­żej od­le­gło­ści za ro­ze­śmia­nymi dziew­czy­nami od sa­mej bramy uni­wer­sy­tetu.

Prze­kra­czały wła­śnie próg ka­wiarni – Ma­rianna wciąż po­chło­nięta roz­mową z Kry­styną i nie­świa­doma braku swe­tra – gdy na­gle po­czuła czyjś do­tyk na ra­mie­niu. Lek­kie mu­śnię­cie. Od­wró­ciła się ener­gicz­nie.

Męż­czy­zna stał tak bli­sko, że czuła cie­pło bi­jące od jego ciała. Głowę miała na wy­so­ko­ści jego torsu. Gdy ją pod­nio­sła, ośle­piło ją słońce pa­da­jące zza jego ple­ców.

– Słu­cham? – rzu­ciła nie­grzecz­nie, za­sła­nia­jąc oczy.

Do­piero te­raz do­strze­gła w rę­kach nie­zna­jo­mego znie­na­wi­dzony ele­ment gar­de­roby.

–To na­leży do pani? – za­py­tał szorstko, bez śladu uśmie­chu na twa­rzy, wska­zu­jąc na swe­ter. – Le­żał na ulicy.

Oczy Ma­rianny wresz­cie przy­zwy­cza­iły się do świa­tła.

Ależ on był atrak­cyjny: szczu­pły i wy­soki, o wy­spor­to­wa­nej syl­wetce, cie­płej oliw­ko­wej kar­na­cji i kru­czo­czar­nych wło­sach, które wy­da­wały się tym ciem­niej­sze, że kon­tra­sto­wały z nie­mal prze­zro­czy­stymi tę­czów­kami. Pod ich błę­ki­tem cza­iło się zaś coś dzi­kiego i nie­po­ko­ją­cego.

On także, z nie­ukry­wa­nym, cho­ciaż chłod­nym za­in­te­re­so­wa­niem, tak­so­wał twarz Ma­rianny. I były w tym spoj­rze­niu bez­czel­ność i pew­ność sie­bie, które de­ner­wo­wały i onie­śmie­lały dziew­czynę. Po­czuła, jak ude­rza ją fala go­rąca. Cho­ciaż może to tylko wina upału? Przez mo­ment nie po­tra­fiła wy­do­być z sie­bie głosu. Od­no­siła wra­że­nie, jakby ta scena trwała wiecz­ność.

– Tak – rze­kła w końcu po­woli, od­bie­ra­jąc z rąk męż­czy­zny zie­loną zgubę. – Dzię­kuję panu.

Po jej ską­pej od­po­wie­dzi męż­czy­zna przez chwilę po­zo­stał jesz­cze na miej­scu – wciąż sto­jąc zbyt bli­sko – ale już się nie ode­zwał. Tylko na nią pa­trzył. Ma­rianna na­gle po­czuła, że chcia­łaby go za­trzy­mać, że po­winna jesz­cze coś po­wie­dzieć, ale nie wie­działa co, więc stała tam tylko jak za­klęta. Za­be­to­no­wana w bez­cza­sie ja­kimś dziw­nym, nie­zna­nym jej do­tąd uczu­ciem. Może tylko jej się wy­da­wało, ale on także prze­cią­gał mo­ment roz­sta­nia. Jakby po­winno mię­dzy nimi paść jesz­cze jedno zda­nie, które jed­nak nie pa­dło.

Wresz­cie nie­zna­jomy w mil­cze­niu ukło­nił się obu dziew­czę­tom i rów­nie szybko, jak się po­ja­wił, na po­wrót wto­pił w tłum su­nący No­wym Świa­tem.

Ma­rianna od­pro­wa­dziła go wzro­kiem, trwa­jąc w pół słowa, w pół kroku do za­pa­chu kawy i sło­dy­czy cia­stek. Ktoś sta­rał się ją wy­mi­nąć w drzwiach ka­wiarni, ktoś lekko po­trą­cił, bo wciąż ta­ra­so­wała wej­ście.

– Wcho­dzą pa­nienki? – Do­szedł do nich z boku czyjś znie­cier­pli­wiony głos.

Kry­styna, je­dyna za­cho­wu­jąca trzeź­wość, po­cią­gnęła przy­ja­ciółkę do środka. Za­jęły miej­sce przy oknie, z wi­do­kiem na Nowy Świat. Ich nowy świat.

Ma­rianna wciąż miała przed oczami po­wi­dok nie­zna­jo­mego. Jego nie­zwy­kle ja­sne, hip­no­ty­zu­jące spoj­rze­nie.

– No, no, Ma­rie… – szep­nęła Kry­styna, na­śla­du­jąc fran­cu­ski ak­cent ich li­ce­al­nego pro­fe­sora. – Za­czy­nam ża­ło­wać, że nie wy­bra­łam prawa.

– Nie ro­zu­miem. – Ma­rianna, krę­cąc się na gię­tym krze­śle w po­szu­ki­wa­niu wy­god­nej po­zy­cji, prze­nio­sła nie­obecne spoj­rze­nie na roz­ba­wioną twarz przy­ja­ciółki.

– Chyba żar­tu­jesz! – Kry­sia za­śmiała się ci­cho. – Nie za­uwa­ży­łaś?

– Czego?

– W co był ubrany. – Przy­ja­ciółka prze­wró­ciła oczami.

– W gar­ni­tur? – od­po­wie­działa nie­zbyt roz­trop­nie Ma­rianna. Jego oczy… Co ją opę­tało?

– O czapkę mi cho­dzi – tłu­ma­czyła Kry­styna. – Z em­ble­ma­tem two­jego wy­działu.

Ma­rianna tylko wes­tchnęła. Ni­gdy w ży­ciu nie wi­działa ko­goś tak do­sko­nale pięk­nego. I rów­no­cze­śnie tak nie­po­dob­nego do chłop­ców, któ­rzy do­tąd jej się po­do­bali, za­przą­ta­jąc młodą głowę. W dole brzu­cha po­czuła ucisk. Coś mięk­kiego i cie­płego wy­peł­niło jej ciało. Przy­mknęła po­wieki. Jego dło­nie o dłu­gich pal­cach. A gdyby tak…? Do­brze wy­cho­wa­nej pan­nie nie wolno na­wet my­śleć o po­dob­nych rze­czach! W skro­niach Ma­rianny krew za­częła szyb­ciej pul­so­wać, twarz ob­lała się ru­mień­cem. Ręce, w któ­rych trzy­mała swe­ter, drżały, dla­tego scho­wała je pod szy­deł­kowy ob­rus przy­kry­wa­jący blat sto­lika.

– Piękny jak Żab­czyń­ski, nie są­dzisz?

Słowa przy­ja­ciółki do­cie­rały do Ma­rianny ni­czym przez mur, ale ob­raz męż­czy­zny po­woli za­czy­nał się roz­my­wać, bled­nąć. Wresz­cie znik­nął.

– Ma­rie!

– Może… – wy­ce­dziła.

– Chyba nie stra­cisz głowy dla ja­kie­goś nie­zna­jo­mego, który mi­nął cię na ulicy. Prze­cież na­wet nie wiesz, co to za je­den. – Kry­sia spo­waż­niała. Bacz­nie przyj­rzała się przy­ja­ciółce, a wresz­cie sze­roko uśmiech­nęła. – Rze­czy­wi­ście, nasz po­byt w War­sza­wie cie­ka­wie się za­po­wiada.

Przez resztę wi­zyty w ka­wiarni Ma­rianna ani sło­wem nie na­wią­zała do spo­tka­nia z nie­zna­jo­mym, ale nie po­tra­fiła my­śleć o ni­czym in­nym. Nie ro­zu­miała, co się z nią dzieje ani dla­czego wszystko, co tego dnia wy­da­rzyło się wcze­śniej, na­gle stra­ciło na zna­cze­niu. Na­wet emo­cje zwią­zane z przy­ję­ciem na stu­dia wy­da­wały się blade w po­rów­na­niu z tymi, które obu­dziło w niej nie­zwy­kłe spo­tka­nie. A prze­cież Kry­styna miała ra­cję: nie można się za­ko­chać ot tak w kimś, kogo wi­działo się tylko przez chwilę, kogo zu­peł­nie się nie zna i wie się o nim je­dy­nie, że ma piękne oczy. To ta­kie głu­pie, pre­ten­sjo­nalne, nie­do­rzeczne! Coup de fo­udre nie ist­nieje. A je­śli na­wet, to tak za­ko­chują się wy­łącz­nie głu­pie kozy, panny wy­cho­wane na ta­nich ro­man­sach, nie zaś dziew­częta po­kroju Ma­rianny, ra­cjo­nal­nej stu­dentki prawa.

Lecz co tak na­prawdę ona wie o mi­ło­ści? Zdała eg­za­miny doj­rza­ło­ści z ła­ciny i fran­cu­skiego, ale nie z ży­cia.

Za­wsze była śmiała w kon­tak­tach z ró­wie­śni­kami. Nie ob­le­wał jej ru­mie­niec, gdy zo­sta­wała tête-à-tête z któ­rymś ze szkol­nych ko­le­gów, lecz ad­o­ra­cja ze strony tych mło­dych męż­czyzn – czy ra­czej chłop­ców – wy­wo­ły­wała u niej je­dy­nie roz­ba­wie­nie, żad­nego moc­niej­szego bi­cia serca. Ow­szem, Ma­rianna cza­sami da­wała się za­pro­sić któ­re­muś na krótki spa­cer lub bal kar­na­wa­łowy or­ga­ni­zo­wany przez dy­rek­cję li­cem. Cza­sami ob­da­rzała na­wet ta­kiego szczę­śliwca zdaw­ko­wym, prze­lot­nym po­ca­łun­kiem. Ale za­ko­chać się? Ro­man­tyczne po­rywy serca, rów­nie pla­to­niczne, co głu­pie, były ra­czej do­meną Krysi, od lat pod­ko­chu­ją­cej się w jed­nym i tym sa­mym chło­paku. Oczy­wi­ście w ta­jem­nicy i ze nie­wiarą w ja­ką­kol­wiek wza­jem­ność.

My­śląc o tym ja­kiś czas po po­wro­cie do domu, Ma­rianna zdała so­bie sprawę, że praw­dziwa mi­łość to nie słod­kie po­ca­łunki o smaku po­da­ro­wa­nej w opa­rach za­kło­po­ta­nia bom­bo­nierki. To żar nie do opa­no­wa­nia, a po­tem bo­le­sna pustka. Ukłu­cie w dole brzu­cha. Przy­cią­ga­nie. I coś jesz­cze, o czym nie mówi się gło­śno, coś mrocz­nego, nie­zwy­kłego, sza­lo­nego. Po­żą­da­nie… Wła­śnie to po­czuła na wi­dok ob­cego męż­czy­zny, który zna­lazł jej swe­ter.

I gdyby tak mo­gła znowu go spo­tkać. Jesz­cze raz po­czuć do­tyk na ra­mie­niu. Żar w ciele. Ale czy to moż­liwe? War­szawa wy­da­wała jej się taka ogromna. Chyba że Kry­styna miała ra­cję i ich drogi skrzy­żują się na jed­nym wy­dziale, gdy roz­pocz­nie się rok aka­de­micki.

Ma­rianna zja­dła u Bli­klego ka­wa­łek cia­sta cze­ko­la­do­wego i po­piła kawą. Nie taką, jak po­da­wało się w jej domu dzie­ciom – pach­nącą pa­lo­nym zbo­żem, po­lami i spo­ko­jem. Tam­tego dnia pierw­szy raz za­mó­wiła gę­stą, czarną ara­bicę. A cho­ciaż usta wy­peł­nił jej głę­boki gorzko-kwa­śny smak, nie skrzy­wiła się ani razu. Może wła­śnie tak – in­ten­syw­nie – sma­kuje do­ro­słość?

Kawa pach­niała jak coś za­ka­za­nego, nie­zwy­kłego. Ko­fe­ina po­bu­dziła zmy­sły.

Weł­niany koc ma krót­kie ostre wło­ski. Draż­nią roz­grzaną skórę, po­bu­dza­jąc krą­że­nie. Ma­rianna wy­grzewa się w słońcu pa­da­ją­cym na jej twarz przez ko­nary – zbyt stare, by mo­gły jesz­cze wy­dać owoce, ale za to nie­zwy­kle roz­ło­ży­ste i da­jące chłodny cień.

Na wspo­mnie­nie dnia spę­dzo­nego w War­sza­wie dziew­czyna prze­ciąga się jak kot, a ką­ciki jej ust uno­szą się bez­wied­nie. Gdyby te­raz sta­nęła nad nią Ga­briela, na pewno cze­goś by się do­my­śliła, bo nikt tak się nie uśmie­cha, my­śląc o stu­diach, pa­ra­gra­fach, ko­dek­sach, pre­ce­den­sach.

Gdzieś w głębi domu trza­skają drzwi po­rwane prze­cią­giem, a chwilę póź­niej do uszu Ma­rianny do­bie­gają zna­jome kroki. To za­pewne papa. Na mo­ment przy­staje, żeby z kimś po­roz­ma­wiać – sły­chać przy­tłu­mione głosy – po czym kie­ruje się w stronę we­randy. Po chwili po­ja­wia się w otwar­tych drzwiach, prze­mie­rza ta­ras i scho­dzi do ogrodu.

Ma­rianna unosi się na łok­ciach, spo­glą­da­jąc w stronę nad­cho­dzą­cego ojca, i le­ni­wym ge­stem po­pra­wia pod­wi­niętą bez­wstyd­nie su­kienkę. Nie wie­dzieć po co – może aby za­cho­wać po­zory, że jed­nak nie le­niła się przez ostat­nie go­dziny – szybko pod­nosi le­żące obok Nie­bez­pieczne związki Cho­der­losa de Lac­losa w prze­kła­dzie Boya. Nie­po­korny tłu­macz pew­nie by się ucie­szył, gdyby wie­dział, że tę skan­da­li­zu­jącą po­wieść czy­tuje się na ka­to­lic­kiej ma­zo­wiec­kiej wsi.

Oj­ciec staje nad dziew­czyną.

– Nie za wcze­śnie na ta­kie lek­tury, Ma­rie? – pyta, zer­ka­jąc na okładkę książki.

Alek­san­der Bo­rucki to męż­czy­zna na­dal dość młody. Ma nieco po­nad czter­dzie­ści lat, gę­ste ja­sne włosy z kil­koma nit­kami si­wi­zny przy skro­niach i bujny wąs. Jest śred­niego wzro­stu i dość moc­nej bu­dowy, ale lekko przy­gar­bione plecy i nie­scho­dzący z twa­rzy uśmiech smut­nej re­zy­gna­cji uj­mują mu uroku, za to do­kła­dają z dzie­sięć lat. Od śmierci żony ra­dość rzadko go­ści na jego ustach, po­ja­wia się je­dy­nie wtedy, gdy wi­dzi dzieci. I te­raz też się roz­pro­mie­nia. Spo­gląda z czu­ło­ścią na piękną, roz­kwi­ta­jącą córkę. W jego oczach błysz­czą iskierki roz­ba­wie­nia.

– Młode damy nie po­winny czy­ty­wać lu­bież­nych ro­man­sów – stwier­dza.

– Ależ tatku. – Ma­rianna nic so­bie nie robi z jego wy­mówki. Prze­suwa się na bok, by oj­ciec mógł usiąść obok niej na kocu. – Nie je­stem już dziec­kiem, a poza tym – udaje po­wagę – po pro­stu chcia­łam po­znać le­piej ga­tu­nek po­wie­ści epi­sto­lar­nej. Pro­fe­sor Ma­tu­szew­ski nie zdą­żył tego z nami prze­ro­bić.

– Tere-fere, moja panno. – Oj­ciec uśmie­cha się na to nie­winne kłam­stwo, sia­da­jąc obok rów­nie nie­win­nej córki i gła­dzi z czu­ło­ścią, nie­spiesz­nie, jej mie­niące się w słońcu włosy. – Ale, wi­dzisz, ja na­dal nie mogę się przy­zwy­czaić, że mam w domu nie dziecko, a do­ro­słą ko­bietę. Przy­szłą pa­nią me­ce­nas.

Duma to czy strach prze­ma­wiają przez papę? W Ka­mień­czyku jest bez­piecz­nie, to ostoja tra­dy­cyj­nych war­to­ści. Ale War­szawa? Tam po zmroku z za­uł­ków wy­pełza li­cho: uli­cami ga­niają apa­sze, w ka­ba­re­tach pleni się zgor­sze­nie.

Ale może oj­ciec wcale się nie boi świata pę­dzą­cego nie wia­domo do­kąd, co­raz dy­na­micz­niej, w rytm jazzu? Może po pro­stu kie­ruje nim pełna ro­dzi­ciel­skiej mi­ło­ści obawa przed prze­mi­ja­niem. Dzieci tak szybko do­ra­stają. Ma­rianna do­piero co bie­gała w przy­krót­kiej ko­szulce, a te­raz jest do­ro­słą ko­bietą. I kiedy to wszystko się stało?

Oj­ciec jako ob­da­rzony nie­zwy­kle ła­god­nym uspo­so­bie­niem czło­wiek, przed któ­rym los po­sta­wił trudne za­da­nie sa­mot­nego wy­cho­wa­nia do­ra­sta­ją­cej córki, po­błaża jej nie­mal we wszyst­kim i do­prawdy nie­wiele wy­maga − by zdo­była wy­kształ­ce­nie od­po­wied­nie dla jej po­zy­cji spo­łecz­nej, ma­tura wy­star­czy, i aby była miła, uprzejma oraz kul­tu­ralna, a w przy­szło­ści tro­skliwa wo­bec męża i dzieci, tak jak wszyst­kie ko­biety w ich za­cnej fa­mi­lii. I nie ma pan Bo­rucki żad­nych wąt­pli­wo­ści, że owe przy­mioty cha­rak­teru córka odzie­dzi­czyła po matce – uoso­bie­niu ła­god­no­ści i do­broci. Dla­tego też nie na­leży jej stro­fo­wać, pra­wić ka­zań ani ro­bić wy­kła­dów. W ogóle po co po­ru­szać nie­wy­godne te­maty z dziec­kiem – prze­cież każde zna swoją po­win­ność wo­bec ro­dzi­ców. Do­bre szla­chec­kie geny za­ła­twią wszystko. I czy Ma­rianna nie ma do­stępu do ksią­żek? Z ksią­żek do­wie się o ży­ciu wszyst­kiego, co po­trzeba. Wszyst­kiego, o czym oj­ciec nie chciałby mó­wić gło­śno. Więc niech so­bie czyta, co chce. Są sprawy, o któ­rych le­piej nie dys­ku­to­wać, o któ­rych ła­twiej jest nie roz­ma­wiać z doj­rze­wa­jącą ko­bietą. I Alek­san­der Bo­rucki nie ma od­wagi tego zmie­niać. Ma­rianna o wszyst­kim musi do­wie­dzieć się sama – jego mała có­reczka. Wy­cho­wa­nie przez za­nie­cha­nie…

– I jak tam, tatku, Gryf?

Gryf. Do­sko­na­łej bu­dowy, czy­stej krwi arab, je­den z kilku re­zy­du­ją­cych w staj­niach ka­mie­niec­kiego ma­jątku i oczko w gło­wie pana Alek­san­dra.

– Na­dal nie chce jeść – przy­znaje ze smut­kiem oj­ciec. – We­te­ry­narz niby go prze­ba­dał i wy­da­wa­łoby się, że wszystko po­winno być do­brze, ale po­przed­nie le­kar­stwa na ape­tyt nie za­dzia­łały i nie wiem, czy nie spro­wa­dzić do Gryfa lep­szego spe­cja­li­sty. Po­cze­kam jesz­cze kilka dni, ale zwle­kać też nie ma co, bo mi zwie­rzę pad­nie z głodu.

–To pew­nie bę­dzie papa je­chał do War­szawy? – pyta z na­dzieją w gło­sie Ma­rianna, bo po­dróż ojca by­łaby pre­tek­stem do prze­jażdżki rów­nież dla niej.

– Pew­nie tak – od­po­wiada w za­du­mie. – Przy oka­zji po­roz­ma­wiał­bym z cio­cią We­ro­niką o two­ich stu­diach.

Ma­rianna smut­nieje. Czar pry­ska. Na­dzieja umiera. Cały czas wie­rzyła, że oj­ciec jed­nak zmieni zda­nie i po­zwoli jej na wy­na­ję­cie stan­cji z Kry­sią, za­miast wy­sy­łać pod czujne – na pewno zbyt czujne – oko ciotki. Sta­ro­pa­nień­skie wni­kliwe oko. Po­chmurne i wszyst­ko­wi­dzące. Szczę­ściara z tej Kryśki, że nie ma ro­dziny w sto­licy.

Tym­cza­sem ciotka Wera, sio­stra matki Ma­rianny, ko­bieta o ko­stycz­nej na­tu­rze i chłod­nym uspo­so­bie­niu, re­zy­duje w ogrom­nym miesz­ka­niu przy ulicy Ery­wań­skiej. Sama, tylko z ku­charką i słu­żącą, po­śród kilku zie­ją­cych chło­dem po­koi. Ich prze­strzeń wy­peł­niają dzieła sztuki, stare me­ble, ob­razy oraz dro­gie bi­be­loty, któ­rych pod żad­nym po­zo­rem nie wolno do­ty­kać. Ja­kieś sza­ble, wazy z epoki, ryn­grafy i Bóg wie co jesz­cze.

A to wszystko skute w ci­szy i wiecz­nym lo­dzie – ciotka w pie­cach nie po­zwala pa­lić, bo po­dobno chłód jest do­bry dla ob­ra­zów. Istne mu­zeum. Droga cio­cia też jak eks­po­nat, jak mu­mia. Mar­twa w środku jak kró­lowa śniegu.

Je­den z tych luk­su­so­wych po­zba­wio­nych oznak ży­cia po­koi cio­tuchna z ra­do­ścią prze­zna­czy na sy­pial­nię Ma­rianny.

We­ro­nika ni­gdy nie była zmu­szona do pracy za­rob­ko­wej, za­można po ro­dzi­cach, po­świę­ciła się po­mocy w róż­nej ma­ści przy­ko­ściel­nych ochron­kach i in­nych tego typu przy­byt­kach. Czy na jej uspo­so­bie­nie wpły­nął kon­takt z nie­do­lami świata, czy może jest tak su­rowa od za­wsze – tego Ma­rianna nie wie. A może stała się taka, bo po­mimo po­kaź­nego ma­jątku ni­gdy nie zna­lazł się chętny do jej ręki? Ma­rianna nie zna ko­lej­no­ści zda­rzeń. Bło­go­sławi jed­nak w du­chu dzień, kiedy oj­ciec pod­jął de­cy­zję i od­rzu­cił pro­po­zy­cję szwa­gierki, która su­ge­ro­wała, że le­piej, aby to ona, jako ko­bieta, za­jęła się wy­cho­wa­niem „bied­nych sie­ro­tek”. A za­pewne de­cy­zja ta nie była dla Alek­san­dra ła­twa. Matka Ma­rianny, Elż­bieta, umarła bo­wiem w po­łogu, po na­ro­dzi­nach dru­giego dziecka, gdy dziew­czynka miała za­le­d­wie dzie­sięć lat. Pan Alek­san­der długo cze­kał na syna, a kiedy los mu go ze­słał, w za­mian za­brał uko­chaną żonę.

Zo­stał za­tem na wsi z do­ra­sta­jącą córką i nie­mow­lę­ciem. Mimo bólu po tra­ge­dii, która ude­rzyła tak na­gle, i stra­chu, czy po­doła obo­wiąz­kom, po­sta­no­wił, że dzieci wy­cho­wają się w Ka­mień­czyku. Z ko­cha­ją­cym oj­cem, gdzie mają nie­zgor­sze wa­runki – mimo kry­zysu ma­ją­tek pro­spe­ruje bar­dzo do­brze.

Od śmierci matki mija już ósmy rok, ale Ma­rianna nie ma wąt­pli­wo­ści, że ciotka, na wieść o uni­wer­sy­tec­kich pla­nach sio­strze­nicy, po­nowi pro­po­zy­cję roz­to­cze­nia nad nią opieki. I z ra­do­ścią spełni prośbę przy­ję­cia dziew­czyny na czas stu­diów pod swój dach. Co gor­sza, za­pewne aż nadto się w tę opiekę za­an­ga­żuje. Gdyby jesz­cze We­ro­nika miesz­kała da­lej od uni­wer­sy­tetu, być może dziew­czyna mia­łaby szansę wy­per­swa­do­wać ojcu po­mysł ich wspól­nego miesz­ka­nia, ale tak − że­gnaj wol­no­ści.

Stara się dzi­siaj o tym nie my­śleć. Po co za­przą­tać so­bie głowę czymś, na co nie ma się wpływu. Jest piękny lip­cowy dzień. Przed nią – mimo wszystko, a w za­sa­dzie: mimo ciotki – wspa­niałe stu­denc­kie ży­cie. Ja­koś przy­wyk­nie do ży­cia w mu­zeum. Szybko zmie­nia te­mat, by nie wda­wać się z oj­cem w dys­ku­sję, która i tak jest ska­zana na nie­po­wo­dze­nie. Wszystko już po­sta­no­wione.

– Ma coś dzi­siaj jesz­cze papa do za­ła­twie­nia? – pyta.

– Nie. Po obie­dzie chciał­bym od­po­cząć, bo mnie, sta­remu, ten upał ostat­nio okrop­nie daje w kość, Duszno strasz­nie, nie ma czym od­dy­chać. Głowa boli. A po­tem mu­szę jesz­cze do ksiąg usiąść. Po­spraw­dzać, co u dzier­żaw­ców.

– Ma papa ja­kieś pro­blemy? – nie­po­koi się Ma­rianna.

Oj­ciec ma­cha ręką.

– Nie twoje to zmar­twie­nie, ale miło, że py­tasz. Nie­po­koi mnie ta po­goda. Ile to już dni bez desz­czu? Je­śli się ten go­rąc za­raz nie skoń­czy, całe plony pójdą na marne. A i po­żary do tego się za­częły. Już je­den chłop cha­łupę stra­cił. Trzeba mu bę­dzie z po­życzką po­móc. – Oj­ciec wzdy­cha. – Pod Ło­cho­wem też dwa domy się spa­liły. Lu­dzie się boją.

Ma­riannę nie­wiele ob­cho­dzą plony i po­żary – nie li­cząc tego który roz­sza­lał się w niej sa­mej – lecz uj­muje dłoń ojca i czule ca­łuje.

– Nie martw się, tatku, bę­dzie do­brze. Zo­ba­czysz, za­raz pew­nie po­pada, jak to za­wsze w lipcu, i za­nim przyj­dzie do żniw, jesz­cze na po­lach zboża pięk­nie pod­ro­sną. A jak bę­dziesz się tak za­mar­twiał, to wresz­cie osi­wie­jesz. Wy­star­czy chyba, że w tym domu Ga­bry­sia wszystko czarno wi­dzi.

– A niech to! – Męż­czy­zna kle­pie się po ko­la­nie. – I wi­dzisz, à pro­pos sta­ro­ści i Ga­brieli. Za­po­mnia­łem, że pro­siła na obiad. Oj, zła bę­dzie Ga­bry­sia.

Oj, bę­dzie – my­śli Ma­rianna, pod­no­sząc się wraz z oj­cem z koca. Idą w stronę ta­rasu i wcho­dzą na we­randę. W domu wszy­scy do­sko­nale znają gwał­towne uspo­so­bie­nie go­spo­dyni, która bar­dzo nie lubi, gdy do­mow­nicy spóź­niają się na po­siłki – a nie­po­dziel­nie rzą­dzi do­mem i ze zgrozą pa­trzy, jak pan Alek­san­der cho­dzi z głową w chmu­rach, za­po­mi­na­jąc o je­dze­niu. Ma­rianna czuje, że do­staną oboje burę. Ale gdyby nie Ga­briela, ten dom nie byłby praw­dzi­wym do­mem.

Obiad rze­czy­wi­ście stoi już na stole. Pół­mi­ski pa­rują, obok zimna waza – chłod­nik? Ja­dal­nię wy­peł­nia za­pach je­dze­nia, pie­czo­nych prze­pió­rek, które jesz­cze wczo­raj bie­gały po ka­mie­niec­kich po­lach, i świe­żych zie­lo­nych ogór­ków to­ną­cych w ob­fi­tym je­zio­rze śmie­tany. Pach­nie do­stat­kiem i bez­pie­czeń­stwem.

Do­okoła stołu uwija się Zo­sia, po­pra­wia­jąc na­kry­cia – por­ce­lana musi lśnić, sre­bro da­wać czy­sty zimny błysk, wy­kroch­ma­lone ser­wetki trzeba po­skła­dać równo, acz fi­ne­zyj­nie. Za dziew­czyną krok w krok po­dąża sporo od niej niż­szy chło­piec – Mi­chał. Dro­czy się ze słu­żącą, prze­drzeź­nia ją, za­cze­pia, gdy ta uwija się pod czuj­nym okiem Ga­brieli. Prze­szka­dza. Ale bez zło­śli­wo­ści. W końcu na­dal jest dziec­kiem. Czy­stym, jesz­cze nie­ska­żo­nym cy­ni­zmem, któ­rym każdy na­siąka wraz z wie­kiem, żeby stwo­rzyć nie­wi­dzialną ochronę przed cio­sami wy­mie­rza­nymi przez świat. Na ra­zie Mi­chał jest od tego wolny. Biega szczę­śliwy i roz­ba­wiony. A Zo­sia oga­nia się od niego jak od na­tręt­nego owada, cho­ciaż wcale nie jest zła. Lubi to dziecko. Któż by go nie lu­bił. To taka ra­do­sna iskierka w tym domu. Do­bry duch.

W drzwiach na pana Alek­san­dra czeka Ga­briela, która – być może także zmę­czona du­chotą – dziś li­to­ści­wie oszczę­dza wszyst­kim wy­mó­wek, je­dy­nie z dez­apro­batą krę­cąc głową.

Ga­briela. Przy­sa­dzi­sta, o okrą­głej twa­rzy zwień­czo­nej mi­ster­nym ko­kiem prze­tka­nym kil­koma si­wie­ją­cymi pa­smami, ko­bieta, która za­wsze – bez względu na po­godę i pa­nu­jącą w da­nym roku modę, a ra­czej wbrew niej – cho­dzi w pro­stej su­kience do ko­stek. Go­spo­dyni jest jesz­cze dość młoda, cho­ciaż osiem­na­sto­let­niej Ma­rian­nie wy­daje bar­dzo doj­rzała. A wręcz stara. Są lu­dzie, któ­rzy od dziecka są sta­rzy. Cho­ciaż pew­nie wra­że­nie to po­tę­guje su­ro­wość czar­nych stro­jów, które Ga­bry­sia nosi. Może to ża­łoba? Może asceza? Może skromna na­tura? Ga­briela też ma swoje ta­jem­nice.

Ów zgrzebny en­to­urage to jed­nak za­słona dymna dla tem­pe­ra­mentu Ga­brysi. Pa­trząc na nią z boku, można by ją uznać za odro­binę ocię­żałą in­te­lek­tu­al­nie i ła­godną. Tym­cza­sem Ga­briela jest wul­ka­nem ener­gii – mimo tu­szy – i chyba naj­bar­dziej za­rad­nym miesz­kań­cem ka­mie­niec­kiego ma­jątku. Od śmierci pani Elż­biety to ona sta­nowi naj­waż­niej­szy żeń­ski pier­wia­stek we dwo­rze i my­śli o tym wszyst­kim, o czym pan Alek­san­der nie ma na­wet po­ję­cia.

Jest jesz­cze babka Le­oka­dia. Ale ta sta­nowi tu tylko pier­wia­stek sta­ro­ści. Nie mie­sza się do pro­wa­dze­nia domu. Nie ma do tego siły? Głowy? Chyba na­wet gdy była młoda, za bar­dziej od­po­wied­nie dla sie­bie za­ję­cie uzna­wała grę na for­te­pia­nie i ha­fto­wa­nie mo­no­gra­mów na chu­s­tecz­kach. Za­wsze była tylko pa­nią. A dom, kuch­nia ma­ją­tek po­trze­bują sil­nej ręki i spraw­nego za­rzą­dza­nia.

To też jest Ga­briela.

Szczę­ście w nie­szczę­ściu, które spo­tkało pana Alek­san­dra. To ona opie­ko­wała się małą Ma­rianną i nowo na­ro­dzo­nym Mi­cha­siem, który spo­koj­nie rósł pod jej opieką. Zaj­mo­wała się dziećmi z iście mat­czyną tro­ską, a do­mem tak, jakby był jej wła­snym. Może uspo­so­bie­nie ma trudne i ła­two się unosi – co czę­sto na wła­snej skó­rze od­czuwa reszta służby – lecz jest jak osty w na kwiet­nej łące: nie­zbędna dla eko­sys­temu. Do tego jest spra­wie­dliwa i wy­ro­zu­miała, dzięki czemu wzbu­dza ogólny sza­cu­nek. Od­zna­cza się też wy­jąt­kową prze­ni­kli­wo­ścią, a jej ob­ser­wa­cje zwy­kle oka­zują się celne: co ma w sercu, to na ję­zyku.

Obiad. Ga­briela za­zwy­czaj jada po­siłki z pań­stwem, a nie­kiedy także z pa­nią Le­oka­dią. Matka Alek­san­dra zło­żona po­głę­bia­jącą się cho­robą spo­ra­dycz­nie go­ści przy ro­dzin­nym stole i dziś także jej nie ma.

W po­koju sły­chać jed­no­stajne po­brzę­ki­wa­nie srebr­nych sztuć­ców mu­ska­ją­cych por­ce­lanę. Sa­voir vi­vre – w tej ro­dzi­nie dzień po­wsze­dni nie zwal­nia od od­święt­nych form. Ga­briela wy­mie­nia kilka uwag do­ty­czą­cych domu z pa­nem Bo­ruc­kim. Mi­chał nie­po­strze­że­nie zsuwa na pod­łogę ka­wa­łeczki mięsa, które lą­dują przy py­sku jego pu­pila, wy­żła Ana­tola. Pod tym da­chem ro­syj­skie imię na­daje się tylko dla psa. Spo­kojny obiad czwart­kowy prze­biega bez wznio­słych dys­ku­sji o sztuce, fi­lo­zo­fii, mu­zyce, a tylko or­bi­tuje swo­bod­nie wo­kół co­dzien­nych spraw, nie­istot­nych z punktu wi­dze­nia Ma­rianny. Słu­cha jed­nym uchem, za­to­piona we wła­snych my­ślach. Do czasu.

Zo­sia po­daje de­ser. Ga­la­retka, tru­skawki i bita śmie­tana – słodko drżąca góra zwień­czona śnie­giem nie­czu­łym na upał.

– Był pan dzi­siaj we wsi? – pyta niby od nie­chce­nia Ga­briela.

– Ow­szem – od­po­wiada oj­ciec, pod­no­sząc ły­żeczkę do ust.

– Sły­szał pan o tym wy­padku kon­nym? Ja­kiś let­nik po­dobno się po­tur­bo­wał. Z ko­nia spadł. Zo­sia przy­nio­sła no­winy.

Ga­briela, mimo że sta­teczna, lubi plo­teczki – czym in­nym żyć na tym od­lu­dziu? A i oj­ciec cza­sami, tro­chę dla roz­rywki, tro­chę z cie­ka­wo­ści, lubi z go­spo­dy­nią po­roz­ma­wiać o bła­hych spra­wach. Ileż można o księ­gach i plo­nach roz­pra­wiać?

– Nie sły­sza­łem. – Pa­trzy na Ga­brielę i uśmie­cha się pod wą­sem, wi­dząc gry­mas roz­cza­ro­wa­nia na jej twa­rzy. – Ale na pewno, gdyby to było coś po­waż­nego, we­te­ry­narz by mi wspo­mniał. Tyle że je­śli to let­nik, to i pew­nie mało kogo we wsi ob­cho­dzi.

– Ale to nie byle jaki let­nik. – Ga­bry­sia z na­bur­mu­szoną miną zdra­puje ły­żeczką kre­mowy szron ze szczytu tru­skaw­ko­wej góry. – Po­dobno to gość na­szego księ­dza do­bro­dzieja i jego sio­strzeńca przy­ja­ciel. Za­le­d­wie wczo­raj na let­ni­sko zje­chali, a już dziś ta­kie nie­szczę­ście.

Pan Alek­san­der z bły­skiem roz­ba­wie­nia w oczach spo­gląda po­now­nie na ko­bietę i mówi:

– Ha, to Ga­briela już wszyst­kiego sama się wy­wie­działa, a mnie za ję­zyk cią­gnie?

– Oj, co też pan Alek­san­der! Ja tam nic nie wiem. Tyle co lu­dzie ga­dają.

Czy Ma­rian­nie się wy­daje, czy Ga­briela się ru­mieni? Ni­czym dziecko przy­ła­pane na ma­łym grzeszku.

Roz­mowa scho­dzi na inne sprawy. Mi­chał nie daje ojcu spo­koju, wy­py­tu­jąc o moż­liwe po­wody cho­roby jego uko­cha­nego Gryfa. Ma­rianna koń­czy de­ser i czeka, aż uczyni to rów­nież pan domu, by móc odejść od stołu.

Wresz­cie obiad do­biega końca. Do­mow­nicy roz­cho­dzą się do swo­ich po­koi na po­obiedni od­po­czy­nek, Ga­briela do dal­szej pracy – za­rzą­dzić ko­la­cję, do­pil­no­wać kar­mie­nia zwie­rząt, za­rzą­dzić wy­pie­le­nie przy­do­mo­wego ogródka Ma­rianna pró­buje czy­tać, le­żąc w swo­jej sy­pialni, ale nie może za­po­mnieć słów go­spo­dyni. A więc Ta­de­usz przy­je­chał na wa­ka­cje – my­śli. – Piękny, we­soły Ta­dek.

Sio­strze­niec pro­bosz­cza przy­jeż­dżał na wa­ka­cje do Ka­mień­czyka, od czasu gdy był dziec­kiem, więc Ma­rianna do­sko­nale go zna. Za­wsze jej tro­chę im­po­no­wał. Jest kilka lat od niej star­szy, nie­brzydki, do tego z du­żego mia­sta, war­sza­wiak. Chyba każda miej­scowa dziew­czyna w ta­jem­nicy się w nim pod­ko­chi­wała. Lecz od dwóch lat się tu nie po­ja­wiał. Ma­rianna po­dej­rze­wała, że po­chło­nęły go stu­dia, nowe obo­wiązki, do­ro­słe sprawy. I może wa­ka­cje na wsi prze­stały być dla niego atrak­cją. Stąd jej za­sko­cze­nie na wieść o przy­jeź­dzie daw­nego ko­legi.

Dziew­czyna uśmie­cha się pod no­sem. Je­śli ten ranny tra­fił do dok­tora Wie­ru­szew­skiego, to nie­długo wszystko sta­nie się ja­sne. Kry­styna na pewno nie omieszka przy­nieść no­win.

***

Mi­chał już śpi. Oj­ciec ślę­czy nad ja­ki­miś pa­pie­rami w swoim ga­bi­ne­cie. Star­sza pani, która dziś po­dobno znowu czuje się go­rzej, drze­mie w swoim po­koju, po za­or­dy­no­wa­niu przez Ga­brielę prze­róż­nych me­dy­ka­men­tów i na­pa­rów z ziół. Ma­rianna, po­zo­sta­wiona sama so­bie, sie­dzi na we­ran­dzie, roz­parta w wi­kli­no­wym fo­telu, z no­gami prze­rzu­co­nymi przez po­ręcz. Czyta z ro­sną­cym za­in­te­re­so­wa­niem po­rzu­coną na czas obiadu lek­turę. Jest jej tro­chę wstyd wo­bec ojca, że po­po­łu­dnie spę­dziła bez­czyn­nie, to­też te­raz po­sta­na­wia nad­ro­bić za­le­gło­ści.

Z gra­mo­fonu do­bie­gają dźwięki któ­rejś z arii Ca­rusa. Ob­ra­ca­jąca się mo­no­ton­nie płyta lekko ociera się o brzeg po­krywy. Drzwi we­randy są otwarte na oścież. Po­wie­trze nie­mal wi­bruje od ża­biego skrzeku, nie­sio­nego tu aż znad rzeki. Od­głosy na­tury, w tym nie­zmor­do­wa­nego świersz­cza, który pod ścianą domu ulo­ko­wał swoją scenę z traw, do­sko­nale har­mo­ni­zują z kon­cer­tem świa­to­wej sławy te­nora. Dźwięk wiel­kiego świata i ma­zo­wiec­kiego pust­ko­wia sta­piają się w jedno. Mrok gęst­nieje, otu­la­jąc co­raz cia­śniej drzewa w ogro­dzie.

Z lampy sto­ją­cej obok pada na kartki książki przy­tłu­miony snop świa­tła. Na twa­rzy dziew­czyny ry­suje się sku­pie­nie. Lek­tura ją po­chła­nia – tyle nie­mo­ral­no­ści. Dwu­znaczne słowa po­bu­dzają wy­obraź­nię. Z lek­kim wsty­dem czyta cu­dze li­sty, cho­ciaż to tylko wy­obraź­nia au­tora. Wie o tym, a jed­nak ulega na­stro­jowi, za­ta­pia się w in­trygę i czuje co­raz sil­niej­sze emo­cje. Jakże nie­godne mi­ło­ści jest po­żą­da­nie! Ja­kieś jest brudne i nisz­czące – nic już nie ura­tuje du­szy wi­ceh­ra­biego de Val­mont!

Oczy Ma­rianny bie­gną tam i z po­wro­tem po czar­nym maku li­ter. Wciąż i wciąż. Po­liczki jej płoną. Dło­nie się pocą. Pra­wie nie za­uważa, że co chwilę musi od­ga­niać ko­mary. Tak ją po­chła­nia nie­bez­pieczna lek­tura Nie­bez­piecz­nych związ­ków.

Na­gły ruch za oknem od­rywa ją od czy­ta­nia. Cień prze­myka mię­dzy drze­wami. Jest już do­brze po dwu­dzie­stej pierw­szej, dla­tego Ma­riannę dziwi wi­dok zna­jo­mej po­staci. Dłu­gie ja­sne war­ko­cze opa­dają jej na plecy. Nie­spo­dzie­wany gość od­sta­wia ro­wer pod jed­nym z drzew i szybko prze­myka od strony wa­rzyw­nych grzą­dek Ga­brieli w kie­runku we­randy.

Panna Kry­styna. Z do­brego domu. Wy­mknęła się nocą. Jest zdy­szana i za­ru­mie­niona od wy­siłku – piękna. Na jej ustach kwit­nie szel­mow­ski uśmiech, gdy z bar­dziej wy­stu­dio­wa­nym niż rze­czy­wi­stym zmę­cze­niem opada na fo­tel na­prze­ciwko przy­ja­ciółki.

– Sza­nowny papa wie, gdzie się pa­nienka szwenda po nocy? – pyta Ma­rianna, tro­chę zła, bo nie ma ochoty prze­ry­wać czy­ta­nia. Wi­ceh­ra­bia de Val­mont, za­kład o du­szę i za­ka­zane uczu­cia wy­dają się cie­kaw­sze niż roz­mowa z przy­ja­ciółką.

– Od kiedy przej­mu­jesz się kon­we­nan­sami? Za­zwy­czaj to moja do­mena. Czyż nie? – Kry­sia, nie­zra­żona sło­wami przy­ja­ciółki, uśmie­cha się sze­roko. – Oj­ciec po­je­chał do ja­kie­goś na­głego przy­padku, a matka źle się dziś czuła, więc po­ło­żyła wcze­śniej. Zresztą ona i tak nie za­uwa­ży­łaby mo­jej nie­obec­no­ści. A chcia­łam ci po­wie­dzieć… – urywa. – Cu­downa noc, nie­praw­daż?

Ma­rianna od­kłada książkę na sto­lik.

– Cu­downa noc? – Przy­gląda się z ro­sną­cym roz­ba­wie­niem przy­ja­ciółce. – A cóż to cię wpra­wiło w taki ro­man­tyczny na­strój? Bo chyba nie ko­mary?

– Nie żar­tuj ze mnie. – Kry­sia robi ob­ra­żoną minę. – Kiedy ja z na­ra­że­niem czci przy­bie­gam do cie­bie, żeby…

– A cze­kaj, cze­kaj – Ma­rianna wcho­dzi jej w słowo – czyżby wy­da­rzyło się coś szcze­gól­nego?

– A więc już sły­sza­łaś?

– Oczy­wi­ście. – Ziewa, uda­jąc znu­dze­nie – Ta­de­usz przy­je­chał.

Na twa­rzy Krysi roz­kwita ru­mie­niec, więc by go po­kryć, rzuca lek­kim to­nem:

– A tam Ta­dek. My­ślę, że jest coś, co cię bar­dziej za­in­te­re­suje.

Bar­dziej niż Ta­dek? Ma­rianna unosi głowę znad książki i prze­krzy­wia­jąc ją, z lek­kim uśmie­chem pa­trzy w oczy Kry­styny. Wie o wszyst­kim, co się dzieje w sercu przy­ja­ciółki. Wie, że się po­ta­jem­nie ko­cha w tym chło­paku. Wy­brała stu­dia pod wpły­wem ojca? Czy może któ­re­goś upal­nego lata stra­ciła głowę dla sym­pa­tycz­nego stu­denta me­dy­cyny? I ko­cha go, oczy­wi­ście, że ko­cha. Tak pięk­nie, czy­sto i pla­to­nicz­nie. Czy taka mi­łość to w ogóle mi­łość?

– My­śla­łam, że po dwóch la­tach tę­sk­noty za nie­do­ści­głym pa­nem Ta­de­uszem nie ma dla cie­bie nic waż­niej­szego niż jego przy­jazd. – Ma­rianna dro­czy się z Kry­sią bez li­to­ści.

Przy­ja­ciółka pró­buje opa­no­wać zmie­sza­nie i na wspo­mnie­nie swo­jego po­ta­jem­nego uczu­cia, wi­dząc drwiący uśmiech Ma­rianny, od­po­wiada cierpko:

– Dla mnie może nic waż­niej­szego nie ma, ale dla cie­bie chyba jest.

Z urazą pod­nosi się z fo­tela i za­mie­rza wyjść, jed­nak Ma­rianna jed­nym ru­chem ręki ściąga dziew­czynę z po­wro­tem do po­zy­cji sie­dzą­cej.

– No już, już… Nie gnie­waj się na mnie. Prze­pra­szam i obie­cuję wię­cej so­bie z pa­nienki i jej ro­man­tycz­nych po­ry­wów serca nie dwo­ro­wać.

Kry­sia wciąż się dąsa.

– No mówże! – Ma­riannę za­czyna tra­wić cie­ka­wość.

Przy­ja­ciółka wzdy­cha.

– Po­my­śla­łam, że cię to za­in­te­re­suje. Dziś po po­łu­dniu przy­ja­ciela pana Ta­dzia po­niósł koń. Wiesz, ten nie­spo­kojny ogier ze stajni księ­dza Pio­trow­skiego.

Je­dyny prze­jaw ży­cia w nud­nym do­mo­stwie nud­nego księ­dza.

– Jeź­dziec tro­chę się po­obi­jał. Na szczę­ście nic po­waż­nego mu się nie stało, tyle że ksiądz na­le­gał, żeby oj­ciec go obej­rzał. Aku­rat by­łam w ga­bi­ne­cie… I te­raz trzy­maj się, panno wszyst­ko­wie­dząca. Dam so­bie ob­ciąć oba war­ko­cze, je­śli zgad­niesz, kto zacz!

Kry­sia robi bu­zię w ciup. Czeka.

Ma­rianna wzru­sza ra­mio­nami.

– Jak nic Bodo albo Żab­czyń­ski, bo tylko przy nich, jak są­dzę, zbla­dłaby w two­ich oczach uroda cza­ru­ją­cego Ta­de­usza. – Wi­dzi nie­za­do­wo­loną minę przy­ja­ciółki, więc do­daje nieco po­waż­niej: – A cóż mnie to może ob­cho­dzić?

– Jak so­bie chcesz. – Przy­ja­ciółka za­plata ręce na piersi. – Ale są­dzi­łam, że bę­dziesz za­in­te­re­so­wana.

O tak. Ma­rianna bar­dzo pra­gnie wie­dzieć. Wszystko o wszyst­kim. Wciąż jest głodna świata, a tu, w Ka­mień­czyku… Cóż cie­ka­wego może się tu przy­da­rzyć? Tu nic nie ma. Świat za­czyna się gdzieś tam, za la­sem. Przy bru­ko­wa­nym trak­cie na War­szawę. Ale za­nim wy­ru­szy w tamtą stronę…

– No do­brze. Już się nie złość. – W sercu pali ją znie­cier­pli­wie­nie, ale na twa­rzy wciąż tkwi ma­ska te­atral­nej obo­jęt­no­ści. – Mów, kto to taki.

– Zyg­munt Ja­sień­ski. – Kry­styna mówi to ta­kim to­nem, jakby in­for­ma­cja była co naj­mniej ści­śle tajna.

I co mnie to może ob­cho­dzić. Nie znam czło­wieka − my­śli so­bie Ma­rianna. Z uczu­ciem za­wodu wy­pusz­cza wstrzy­my­wane do­tąd w płu­cach po­wie­trze.

– No to nie­po­trzeb­nie bie­ga­łaś po nocy, bo ja żad­nego pana Zyg­munta Ja­sień­skiego nie znam. – Wy­ciąga rękę po książkę, jakby za­mie­rzała wró­cić do lek­tury.

Przy­ja­ciółka nie ustę­puje.

– A mnie się wi­dzi, że znasz. – Robi pauzę, by wzmoc­nić dra­ma­tur­gię chwili, po czym, jak gdyby od nie­chce­nia, rzuca: – To jest zna­lazca two­jego zie­lo­nego swe­tra.

Oczy Ma­rianny zwra­cają się na uśmiech­niętą twarz Kry­styny. Te­raz nie ukrywa już za­sko­cze­nia. Aż tak do­brze nie po­trafi grać.

On?!

I te oczy, o któ­rych nie umie prze­stać my­śleć. Cią­gle je ma przed sobą. Bez­u­stan­nie, od ty­go­dnia. Zimne, obo­jętne, hip­no­ty­zu­jące, po­żą­dliwe, nie­skoń­cze­nie błę­kitne…

Ja­kimś nie­praw­do­po­dob­nym zrzą­dze­niem losu te oczy, być może w tej chwili za­mknięte, śpiące, znaj­dują się w Ka­mień­czyku? Tu, w tej za­po­mnia­nej przez Boga wsi – kropce zbyt ma­łej, by warto ją było umiesz­czać na ma­pie? Zna­lazł się wła­śnie tu­taj. Czy moż­liwe, że to tylko przy­pa­dek? A może każdy ma za­pi­sany swój los? Ma­rianna chcia­łaby wie­rzyć, że to prze­zna­cze­nie przy­wio­dło go ku niej. Tak miało być. Czeka ją nie­zwy­kłe lato.

On!

Ma­rianna leży na sta­rym dę­bo­wym łóżku w go­ścin­nej sy­pialni na ple­ba­nii. Pew­nie w tym sa­mym po­koju, w któ­rym zwy­kle no­co­wał Ta­dek, gosz­cząc u wuja. Od strony drogi. Raz tam była. Snop świa­tła pada przez okno na równo sko­szoną trawę. Zie­leń i zimna biel ple­ba­nii. On w środku. Śpi. Nie.... Może roz­ma­wia z Ta­dziem? O czym roz­ma­wiają mło­dzi męż­czyźni? O sztuce, po­li­tyce? O ko­bie­tach? Na ple­ba­nii? Albo czy­tają. Ka­wa­ler­ska sy­pial­nia w domu księ­dza – nie­chyb­nie czy­tają…

– Je­steś pewna, że to on? – pyta i czuje, jak kro­pla zim­nego potu spływa jej po ple­cach, me­an­druje wo­kół krę­go­słupa.

– Pewna? Ma­rie, ja z nim roz­ma­wia­łam. Oj­ciec stwier­dził, że to nic po­waż­nego. Bez zła­mań, tro­chę dłoń ob­tarł i w jed­nym miej­scu prze­ciął, bo upadł na żwir. Trzeba było zszyć. Do­słow­nie kilka szwów. Za­kła­da­łam mu opa­tru­nek i wtedy za­mie­ni­li­śmy parę zdań.

Ma­rianna wierci się w fo­telu.

– O tam­tym spo­tka­niu?

– Nie. Tak po pro­stu. – Kry­styna się za­my­śla. – Bo wi­dzisz, on mnie chyba nie pa­mięta, a ja uda­łam, że też go nie po­znaję…

Roz­dział II

Le­oka­dia

Ma­rianna czeka na nie­dzielną mszę. Z za­par­tym tchem – bez tchu. Nie, nie tę­skni za Bo­giem. Wcale nie ma pew­no­ści, że on tam, w gó­rze, jest na­prawdę, że czuwa nad wszyst­kim. Nad nią. I nie wie­rzy, by do zba­wie­nia po­trzebne jej było mo­no­tonne i śmier­tel­nie nu­żące ka­za­nie księ­dza Pio­trow­skiego. On mówi w kółko o bo­jaźni bo­żej, śmierci, ka­rze, a ona nie chce się bać – to sła­bość – i bar­dzo mocno pra­gnie żyć. Bez­kar­nie.

Lecz tym ra­zem nie może się do­cze­kać chwili, kiedy zo­ba­czy czer­wone mury, oł­tarz, ławy. Przede wszyst­kim ławy. Wy­peł­nione po brzegi. Tymi co za­wsze i… Ma­rianna jest pewna, że w ko­ściele nie za­brak­nie sio­strzeńca księ­dza. A Ta­dek prze­cież nie przyj­dzie sam.

Od czwart­ko­wej wie­czor­nej wi­zyty Kry­styny nie może się na ni­czym sku­pić. Ga­briela się cie­szy – bez prze­rwy po­na­glana przez pa­nienkę o ob­rą­bie­nie naj­now­szej su­kienki przed nie­dzielną wy­prawą do Ka­mień­czyka. Może na to nie­bo­skie stwo­rze­nie w końcu spły­nie ła­ska Pana? Może Ma­rianna za­wróci na jego ścieżkę? Ga­bry­sia od dawna się do­my­śla, że Ma­rianna od­rzuca wiarę. Ale może wła­śnie doj­rzała? Może zro­zu­miała, że bez Boga nie da się żyć? Bo w co in­nego wie­rzyć? A wie­rzyć w coś trzeba.

Go­spo­dyni, jak za­wsze la­tem, ma wiele obo­wiąz­ków, ale su­kienkę przed nie­dzielną wi­zytą w ko­ściele na pewno do­koń­czy – niech się pa­nienka wy­stroi dla Niego.

I stroi się. Dla niego.

Dłu­gie go­dziny. Pią­tek i wciąż brak ja­kiej­kol­wiek wia­do­mo­ści od Krysi. Za­po­mniała o przy­ja­ciółce? Ma­rianna bez za­pro­sze­nia te­raz do niej nie pój­dzie. Nic po so­bie nie po­każe. A tamta pew­nie już z Ta­dziem, nad Liw­cem. Pik­niki, za­bawy. Bez Ma­rianny?

W so­botę około po­łu­dnia pan Alek­san­der wraca z Ka­mień­czyka. Z peł­nymi rę­kami spra­wun­ków. Ma­rianna rzuca z po­zoru błahe py­ta­nie:

– Co tam, papo, sły­chać we wsi, nie wi­dział papa Kry­styny?

I spada ka­mień z nie­zro­zu­miale za­zdro­snego serca, bo Kry­sia z ro­dzi­cami i bra­tem w pią­tek rano wy­je­chała do ciotki, gdzieś pod Ło­chów. Na ro­dzinną uro­czy­stość. Wra­cają dziś wie­czo­rem.

– A pod do­mem dok­tora ko­lejka co­raz dłuż­sza, bę­dzie miał Adam pełne ręce ro­boty, jak wróci – mar­twi się pan Alek­san­der. – Ale ty bądź spo­kojna, có­reczko. Ju­tro Kry­się zo­ba­czysz. Co ty na to, żeby dok­to­ro­stwo za­pro­sić na nie­dzielny obiad?

A za­tem Kry­sia wy­je­chała. Nie wi­działa Ta­dzia. Nie wi­działa tam­tego. Byle ja­koś do­trwać do nie­dzieli. Czemu ten czas tak się cią­gnie?

Całą so­botę, już spo­koj­niej­sza, Ma­rianna spę­dza nad co­raz bar­dziej zaj­mu­ją­cymi kar­tami Nie­bez­piecz­nych związ­ków, co oj­ciec ob­ser­wuje z mar­sową miną. Oczy­wi­ście nie ma śmia­ło­ści, by wy­per­swa­do­wać córce czy­ta­nie per­wer­syj­nej w jego mnie­ma­niu li­te­ra­tury. Bo w ja­kie słowa ubrać nie­sto­sow­ność tej książki? To wy­uz­da­nie, ero­tyzm ki­piący mię­dzy po­zor­nie gład­kimi zda­niami. Jak córkę od­wieść od chęci po­zna­nia tabu? Niech so­bie czyta. By­leby o nic nie py­tała. By­leby mieć święty spo­kój.

I Ma­rianna czyta. Czyta i roz­my­śla. A nie­ucze­sane my­śli kłę­bią się jej w gło­wie.

Mar­kiza de Mer­teuil, pani de To­urvel. Zło i do­bro. Woda i ogień. Kry­sia i Ta­dek. Ona i ten Ja­sień­ski. Jak dwa bie­guny.

Ma­rianna czyta i na­iw­nie roi so­bie, aby w nie­dzielę uj­rzeć w oczach męż­czy­zny cho­ciaż odro­binę hra­biow­skiej żą­dzy. Och gdyby do­bro­tliwy papa wie­dział, ja­kie jego córka ma cza­sami nie­czy­ste my­śli.

Ale oj­ciec nie prze­czuwa…

W nie­dzielny po­ra­nek su­kienka jest go­towa, brzeg ob­rą­biony i za­pra­so­wany, a Ma­rianna – co sta­nowi dość nie­zwy­kły ob­ra­zek – wy­szy­ko­wana do wy­jazdu przed wszyst­kimi po­zo­sta­łymi miesz­kań­cami dworu. Po śnia­da­niu, pod­czas któ­rego Mi­chaś bez prze­rwy traj­ko­cze sio­strze do ucha, wy­pro­wa­dza­jąc ją tym z rów­no­wagi, dziew­czyna idzie od­wie­dzić babkę – pani Le­oka­dia na­dal nie wstaje z łóżka. Pod­czas wi­zyty wnuczki wy­raź­nie nie ma siły ani ochoty na dłuż­sze roz­mowy, więc spo­tka­nie nie trwa długo. I do­brze. Ma­riannę in­te­re­sują dzi­siaj zgoła inne sprawy. Z tru­dem znosi cią­głe na­rze­ka­nia star­szej pani. Że głowa, że za­wroty, łu­pa­nie w ko­ściach, dusz­no­ści. A jesz­cze go­rzej, gdy dys­ku­sja scho­dzi na te­mat jej wy­jazdu do War­szawy, babka nie po­piera stu­denc­kich pla­nów Ma­rianny. Uważa, że wnuczka i bez roz­ry­wek, ja­kie ją cze­kają w mie­ście, jest zbyt roz­piesz­czona i swo­bodna. Jak to te­raz mó­wią – wy­zwo­lona. Po­byt poza do­mem na pewno jesz­cze bar­dziej wy­pa­czy kształ­tu­jącą się i po­datną na wpływy oso­bo­wość, a śro­do­wi­sko uni­wer­sy­tec­kie nie­chyb­nie zwie­dzie dziew­czynę na ma­nowce.

Le­oka­dia ma du­szę jesz­cze star­szą niż ciało – Ma­rianna ni­gdy rów­nie le­ciwa nie bę­dzie. To nie­moż­liwe. Jak można tak eg­zy­sto­wać: w czte­rech ścia­nach i wą­skim kon­ser­wa­tyw­nym świa­to­po­glą­dzie? I nie ocze­ki­wać od ży­cia ni­czego wię­cej? Jak można my­śleć, że wy­kształ­ce­nie szko­dzi i tylko ro­dzinne war­to­ści są drogą do szczę­ścia? Le­oka­dia chcia­łaby, żeby Ma­rianna czym prę­dzej się ustat­ko­wała i zo­stała matką. Ale wnuczka nie ma ta­kich pla­nów. Chce mieć świat u swo­ich stóp. Świat, a nie dziecko uwie­szone u spód­nicy, u nogi. Jak oło­wiana kula.

Ale babka da­lej swoje – za­kłada naj­gor­sze sce­na­riu­sze. Ma­rianna na pewno w sto­licy zada się z nie­wła­ści­wym to­wa­rzy­stwem, być może na­wet, o tem­pora, o mo­res!, zszarga na­zwi­sko. A chyba to na­zwi­sko do cze­goś zo­bo­wią­zuje? No­blesse ob­lige…

Dziś taka umo­ral­nia­jąca po­ga­danka od­bywa się w skró­co­nej for­mie. Dziś star­sza pani nie ma na nią siły. Ma­rianna zaś nie ma ochoty.

Po­wóz zo­staje pod­sta­wiony pod fron­towe drzwi dworu. Oj­ciec, jak zwy­kle ele­gancki i szar­mancki, po­maga wejść po schod­kach przy­sa­dzi­stej Ga­brieli, która mimo upału jak za­wsze ubrana jest w czarną nie­dzielną suk­nię – asce­tyczną w kroju. Ta nie­dzielna tym się tylko różni od po­zo­sta­łych, że uszyta jest z ład­nego je­dwa­biu. Pod stójką ma przy­piętą nie­wielką złotą ka­meę. Nie­dużą, nie­rzu­ca­jącą się w oczy, ale kunsz­tow­nie wy­ko­naną. Skąd ją ma? Ni­gdy nie opo­wia­dała Ma­rian­nie, jak we­szła w po­sia­da­nie ele­ganc­kiego klej­notu, który ja­koś do niej nie pa­suje. Ko­lejna ta­jem­nica?

Mi­chał, jak co nie­dzielę, zo­staje ubrany – nie bez pro­te­stów – w ma­ry­nar­ską bluzę i krót­kie białe spodenki. Że­glarz bez jachtu. Na nogi wkłada pod­ko­la­nówki i nie­wy­godne, acz wy­tworne czarne la­kierki za­pi­nane na sprzączkę. Trudno w nich bie­gać, ale bez prze­szkód można klę­czeć.

I Ma­rianna – w no­wej su­kience. Zie­lo­nej w drobne białe groszki. W zie­lo­nym jej do twa­rzy. Zło­to­mie­dziane włosy płoną ogniem. W ta­kie dni jak ten ka­pe­lusz jest nie­od­łącz­nym ele­men­tem stroju – słońce zbyt szybko ob­sy­puje jej twarz pie­gami. Nie­zbyt głę­boki de­kolt od­sła­nia ala­ba­strową, nie­mal przej­rzy­stą skórę. Młodą i gładką. Na no­gach – mimo upału – ma cie­niut­kie poń­czo­chy, do tego czó­łenka na nie­wiel­kim ob­ca­sie. Ga­brysi się nie po­do­bają: Nie wy­pada do ko­ścioła cho­dzić na ob­ca­sach. Do tego odro­bina różu na po­licz­kach. Go­spo­dyni wi­dzi tylko to, co chce zo­ba­czyć, więc do­bro­dusz­nie chwali pod­opieczną:

– Tak zdrowo dziś wy­glą­dasz, Ma­rianno.

Są go­towi. Od­świętni. Jadą. Ga­briela – na spo­tka­nie z Bo­giem. Pan Alek­san­der – na spo­tka­nie z są­sia­dami. Ma­rianna – na spo­tka­nie z pra­gnie­niami.

Do ko­ścioła le­żą­cego za­le­d­wie pół­tora ki­lo­me­tra od dworu Bo­ruc­kich naj­krót­sza droga wie­dzie przez ob­sa­dzoną drze­wami aleję wśród pól, póź­niej wzdłuż ni­skiego, so­sno­wego za­gaj­nika. Na końcu zaś przez roz­le­głe łąki, które ni­czym zie­lony dy­wan cią­gną się wzdłuż me­an­dru­ją­cej rzeki. Roz­grzane po­wie­trze nie­sie cha­rak­te­ry­styczny za­pach si­to­wia i wil­got­nych ba­gni­stych łę­gów, które cią­gną się ki­lo­me­trami wzdłuż wód Liwca. Gdzieś nad gło­wami ja­dą­cych sły­chać kon­ku­ren­cyjne trele dwóch sło­wi­ków, które skarżą się na upał.

Do­jeż­dżają szybko i za­trzy­mują się przed otyn­ko­wa­nym na biało kla­sy­cy­stycz­nym bu­dyn­kiem ple­ba­nii. Stąd, już na pie­chotę, ru­szają do głów­nych drzwi ko­ścioła.

Gdy prze­kra­czają próg świą­tyni, ławy są już pełne pa­ra­fian. Naj­mniej­szy sze­lest roz­nosi się prze­pra­sza­ją­cym echem. Ma­rianna nie ma w zwy­czaju się roz­glą­dać, gdy wcho­dzi do środka. Nie ma tu nic cie­ka­wego, nic no­wego, nic, co choćby odro­binę tchnę­łoby świe­żo­ścią. Ściany są zwień­czone tymi sa­mymi ob­ra­zami, słońce nie­zmien­nie pada przez wi­tra­żowe okienka przed­sta­wia­jące mękę Pań­ską, ukrzy­żo­wa­niem, zmar­twych­wsta­niem. W ko­lo­ro­wym świe­tle szkie­łek wi­dzi te same od lat znu­żone twa­rze, które – jak to bywa w ma­łych, her­me­tycz­nych śro­do­wi­skach – zna na pa­mięć.

Ci lepsi, któ­rym udało się wyjść z łona do­brze uro­dzo­nych ma­tek, i ci, któ­rzy za­pła­cili, by po­czuć się lep­szymi, sie­dzą w ła­wach. Gorsi, któ­rym ani for­tuna, ani bio­lo­gia nie sprzy­jają, mu­szą stać. Za­równo wśród jed­nych, jak i dru­gich część jest za­to­piona w głę­bo­kiej mo­dli­twie, a część wspa­niale udaje – pew­nie na­wet przed sobą – żar­liwą wiarę. Ma­rianna nie po­trafi ich roz­róż­nić, jest na to jesz­cze za młoda, ale już na tyle doj­rzała, że wie, iż część tych udu­cho­wio­nych twa­rzy tylko ma­ski. I ona swoją ma­skę przy­wdziewa. Bo tak na­leży. Bo ktoś dawno temu, gdy jesz­cze nie miała prawa głosu, po­lał jej główkę wodą świę­coną nad chrzciel­nicą i roz­pi­sał rolę, którą na­leży do­brze od­gry­wać, żeby nie zo­stać wy­rzu­co­nym z te­atru. Te­atru, który jest wie­kową in­sty­tu­cją, który wy­sta­wia spek­ta­kle od nie­mal dwóch ty­sięcy lat.

Ma­rianna ma­cza palce w kro­piel­nicy. Ostroż­nie klęka – byle nie po­drzeć poń­czoch – i robi znak krzyża. Pod­nosi się i ru­sza do przodu, po dro­dze ła­pie jedno po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie: wzrok Kry­styny. Ona wie, co czuje Ma­rianna. Ak­cep­tuje jej nie­wiarę, cho­ciaż jej nie ro­zu­mie. Piękna chrze­ści­jań­ska po­stawa. Bo Kry­sia nie gra. Ona wie­rzy praw­dzi­wie.

Na twa­rzy Ma­rianny ry­suje się wy­raz sku­pie­nia i za­dumy – oj­ciec i Ga­briela będą usa­tys­fak­cjo­no­wani. Co z tego, że ona w głębi serca nic so­bie z tych ry­tu­ałów nie robi, ot, tra­dy­cja. Tego od niej wy­ma­gają. Niech wie­rzą, że wie­rzy. Cho­ciaż jej nie ob­cho­dzi ka­za­nie. To tylko co­nie­dzielny, nic w jej du­cho­wość nie­wno­szący obo­wią­zek. Ja­łowa go­dzina spę­dzona na błą­dze­niu my­ślami da­leko od chłod­nych neo­go­tyc­kich mu­rów.

Kry­styna sie­dzi z matką, oj­cem oraz star­szym bra­tem w ła­wie bli­sko oł­ta­rza. Gdy Ma­rianna ja mija, za­uważa, że przy­ja­ciółka dys­kret­nie spo­gląda na lewo od głów­nej nawy. Ma­rianna po­dąża za jej wzro­kiem i z mo­rza zna­jo­mych głów wy­łu­skuje te dwie nowe, które po­winny się tam dziś zna­leźć. Jedną tak ja­sną, że nie­mal białą – jakże Ta­dek wy­do­ro­ślał przez ostat­nie dwa lata, gdy tu nie był, jest chyba jesz­cze przy­stoj­niej­szy niż daw­niej – i tę drugą, czarną, dziś bez stu­denc­kiej czapki.

To on!

W ko­ściele pa­nuje przy­jemny chłód, ale Ma­rian­nie robi się go­rąco. Zyg­munt Ja­sień­ski. Zyg­munt. To oczy­wi­ste: nie mógłby się na­zy­wać ina­czej. Jest w nim coś rów­nie do­stoj­nego co w brzmie­niu jego imie­nia. Kró­lew­skie imię.

Ma­rianna nie­znacz­nie prze­chyla głowę w stronę męż­czyzn. Nie­po­strze­że­nie, tak, by nikt nie za­uwa­żył. Jej spoj­rze­nie krzy­żuje się ze spoj­rze­niem Ta­dzia.

Na twarz zna­jo­mego wy­pływa uśmiech. W oczach ma dawny, ło­bu­zer­ski błysk. On chyba także do­strzega zmiany, ja­kie za­szły w Ma­rian­nie przez ostat­nie lata, do­strzega w niej ko­bietę, bo, jakby jej nie po­zna­wał, z nie­do­wie­rza­niem mruży oczy. Schyla głowę w po­zdro­wie­niu.

Mimo za­że­no­wa­nia Ma­rianna od­wza­jem­nia ukłon. A wtedy to­wa­rzysz Ta­dzia od­wraca głowę w jej stronę. Pa­trzy na dziew­czynę, jakby szu­kał w pa­mięci od­po­wie­dzi na py­ta­nie, gdzie już ją spo­tkał. A po­tem jej się kła­nia. Ona szybko zwraca twarz ku oł­ta­rzowi. I jest pewna, że Zyg­munt ją po­znał.

Czuje, jak palą ją po­liczki – zu­peł­nie jak wtedy na ulicy.

Dzwo­nek nie­siony przez ma­łego chłopca w komży za­czyna śpie­wać – dźwięk przy­po­mina ude­rze­nia drob­nego desz­czu o szybę – od­ry­wa­jąc Ma­riannę od za­ka­za­nych my­śli. Ksiądz Pio­trow­ski wy­cho­dzi z za­kry­stii. Wszy­scy wstają – szmer setki stóp prze­rywa ci­szę, łą­czy się pod pół­ko­li­stym zwień­cze­niem su­fitu z pierw­szymi dźwię­kami or­ga­nów. Ma­rianna też pod­nosi się z miej­sca. Bez­wied­nie, wal­cząc ze sobą, by znowu nie spoj­rzeć w stronę męż­czy­zny. Musi za­cho­wać spo­kój. Nie może oka­zać emo­cji. Czuje ra­mię ojca przy swoim ra­mie­niu – bę­dzie grzecz­nie uda­wać, że jest sku­piona na ka­za­niu. Usiąść, wstać, uklęk­nąć, prze­że­gnać się, usiąść, wstać, uklęk­nąć, prze­że­gnać się – amen.

On chyba na nią zerka. Ma­rianna wi­dzi to ką­tem oka. Ruch głowy. Jest pewna. Czuje.

Ksiądz mo­no­ton­nie czyta słowa Ewan­ge­lii, a po­tem wy­gła­sza ka­za­nie po ła­ci­nie. Do­piero póź­niej, już po pol­sku, mówi o pa­trio­ty­zmie, zjed­no­cze­niu, o obro­nie, bo wojna bli­sko, Pol­skę znowu czeka wielka próba, bo wróg u bram.

Wróg Ma­rianny także czeka u bram, sie­dzi w ła­wie kilka me­trów da­lej. Ale ona nie za­mie­rza się przed nim bro­nić.

– …I gdy oj­czy­zna wzywa, na­leży jej bro­nić. Jak cnoty, jak wiary oj­ców, jak na­dziei na wol­ność, któ­rej Pol­ska za­znaje od nie­dawna…

Czemu ta msza musi tak długo trwać? Ni­czym bo­ska wiecz­ność? Ktoś szep­cze do niej z pra­wej strony. To Ga­bry­sia.

– Ma­rianno, idziesz?

Ko­bieta wy­cho­dzi z ławki i py­ta­jąco zerka w kie­runku dziew­czyny.

Ma­rianna kręci głową. Po co mia­łaby się spo­wia­dać? Czy to grzech, że nie wie­rzy w to, co inni, w to, co Ga­bry­sia? Ko­bieta od­cho­dzi na bok sama, cze­ka­jąc spo­koj­nie na swoją ko­lej, by zo­sta­wić winy w kon­fe­sjo­nale.

Młody kle­ryk za kra­tami, które mają dać złu­dze­nie ano­ni­mo­wo­ści, wy­słu­cha jej grze­chów z wy­pie­kami na twa­rzy, z nie­czy­stymi my­ślami, mo­krymi dłońmi wy­gła­dzi stułę. A póź­niej za­bie­rze jej grze­chy, jej my­śli ko­smate i nie­cne uczynki. Za­nie­sie je do Boga albo odda w nie­po­wo­łane ręce. I cyk, i od­pusz­czone. Po­proś tylko, słu­żeb­nico, by Pan ci prze­ba­czył, a On wszystko od­pu­ści. A po­tem znowu zgrzesz, uklęk­nij, opo­wiedz mi o tym, przy­znaj się, po­syp głowę po­pio­łem i jesz­cze raz, i jesz­cze. Ja ci za­wsze wszystko!

Msza trwa i trwa. Ma­rianna sku­pia się na ko­lej­nych czyn­no­ściach. Jak przy gim­na­styce – byle tylko nie my­śleć o tam­tych oczach.

Po­wie­trze aż pod sam wy­soki strop prze­peł­niają usy­pia­jący głos księ­dza Pio­trow­skiego i za­pach spo­co­nych ciał oraz naf­ta­liny z od­święt­nych ubrań.

– My­ste­rium fi­dei.…

Oto wielka ta­jem­nica wiary. Jak to długo dzi­siaj trwa. Bez końca.

– Li­bera nos, qu­aesu­mus, Do­mine…

Wy­baw nas, Pa­nie, od zła wszel­kiego… Jaki on przy­stojny.

– Ac­ci­pite et man­du­cate ex hoc omnes: hoc est enim Cor­pus Meum…

Bierz­cie i jedz­cie z tego wszy­scy, to jest bo­wiem Ciało Moje… Jak sma­kują jego usta?

– Of­ferte vo­bis pa­cem.

Prze­każ­cie so­bie znak po­koju… Tak, by po­czuć jego do­tyk na skó­rze.

Głosy z chóru i me­ta­liczny dźwięk or­ga­nów wy­ry­wają Ma­riannę z za­my­śle­nia. Zba­wie­nie na­de­szło – ko­niec mszy.

Wszy­scy po­woli wy­cho­dzą ze swo­ich ła­wek i suną w stronę snopu świa­tła wle­wa­ją­cego się do ko­ścioła przez wy­so­kie drzwi. Za­pach mu­rów, świec i ten cha­rak­te­ry­styczny, dę­bo­wych ław… Woń sta­ro­ści prze­plata się z za­pa­chem spo­co­nych ciał, brud ze świę­to­bliwą czy­sto­ścią. Ustę­pują miej­sca rów­nie draż­nią­cym opa­rom roz­grza­nej ziemi, su­chej trawy i kwa­śnego drewna, z któ­rego zbu­do­wano więk­sze i mniej­sze, bo­gate i ubo­gie cha­łupy sto­jące przy dro­dze do ko­ścioła.

W tłu­mie gdzieś giną ja­sna i ciemna głowa, a Ma­riannę ła­pie za rękę Kry­styna. Do­piero gdy są na ze­wnątrz i znowu przy­gniata je pie­rzyna upału, Ma­rianna uśmie­cha się do przy­ja­ciółki. Stają z boku, by do­peł­nić nie­dziel­nego ry­tu­ału – po mszy na­leży od­być krótką po­ga­wędkę z są­sia­dami, chło­pami, księ­dzem. A cza­sem także z ja­kąś li­cho ubraną starą ko­bietą, któ­rej przed­wcze­śnie zmarł syn pra­cu­jący u ja­śnie pana, a która nie ma te­raz za co żyć.

Te roz­mowy za­wsze są krót­kie i wy­glą­dają po­dob­nie.

– Pan się uli­tuje i wspo­może sa­motną matkę – mówi ona.

A pan oczy­wi­ście się li­tuje, al­bo­wiem, po pierw­sze, znaj­duje się pod ko­ścio­łem, a tu nie wy­pada w swej wiel­ko­dusz­no­ści i bo­go­boj­no­ści od­ma­wiać po­mocy bliź­niemu. A po wtóre, czeka na niego wspa­niały nie­dzielny obiad, któ­rego na pewno nie da się prze­jeść.

– Przyjdź, do­bra ko­bieto, dziś po po­łu­dniu do dworu, to do­sta­nie­cie tro­chę je­dze­nia – od­po­wiada więc do­bro­tli­wie pan.

– Bóg za­płać, ja­śnie wiel­możny pa­nie. Bóg za­płać.

Dzieci bie­gają po­mię­dzy roz­ma­wia­ją­cymi grup­kami do­ro­słych. Do­okoła śmie­chy. Kry­styna na­chyla się do ucha przy­ja­ciółki.

– Ładna su­kienka. Nowa? – Mruga po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Daj spo­kój.

Kry­styna jed­nak nie od­pusz­cza.

– Spe­cjalna oka­zja, co?

– Nie wiem, o czym mó­wisz. – Ma­riannę iry­tuje jej za­cho­wa­nie. Mo­głaby już po­rzu­cić pen­sjo­nar­skie zwy­czaje.

– Pan Ta­de­usz bar­dzo się zmie­nił. Taki jest po­ważny. Nie uwa­żasz?

– Od kiedy mó­wisz o nim „pan Ta­de­usz”? – Ma­rianna wresz­cie się roz­ch­mu­rza. Uśmie­cha się nie­znacz­nie.

– No wiesz? Dwa lata temu by­li­śmy jesz­cze dziećmi. Ale te­raz… nie mia­ła­bym chyba śmia­ło­ści mó­wić mu na „ty”.

Ma­rianna za­my­śla się nad sło­wami przy­ja­ciółki − czy rze­czy­wi­ście wszystko się zmie­niło przez te dwa lata? Czy już są do­ro­śli?

– I co są­dzisz o jego przy­ja­cielu? – cią­gnie Kry­styna. – We­dług mnie to bez dwóch zdań tam­ten z No­wego Światu.

Oczy­wi­ście, że to on. Jak w ogóle można mieć wąt­pli­wo­ści? Czy tylko Ma­rianna tak głę­boko zaj­rzała wów­czas w ja­sne oczy, że nie mo­głaby ich po­my­lić z żad­nymi in­nymi?

– Sama nie wiem. Może masz ra­cję – rzuca naj­bar­dziej obo­jęt­nym to­nem, na jaki ją stać, cho­ciaż wszyst­kie nerwy w ciele ma na­pięte do gra­nic. W gło­wie jej się kreci z emo­cji. Za­raz na pewno znowu go zo­ba­czy. – Cho­ciaż wy­daje mi się jed­nak, że…

Wy­raz twa­rzy Kry­styny się zmie­nia. Od­suwa się od przy­ja­ciółki i lekko dyga. Ma­rianna od­wraca się za jej wzro­kiem.

– Niech bę­dzie po­chwa­lony Je­zus Chry­stus – mówi swoim mo­no­ton­nym gło­sem ksiądz Pio­trow­ski, po czym od­suwa się na bok. Tuż za nim stoi dwóch mło­dych męż­czyzn. Ksiądz wska­zuje gładką, nie­na­wy­kłą do pracy dło­nią w ich kie­runku. – Pa­no­wie ko­niecz­nie chcieli się z pa­nien­kami przy­wi­tać. Ta­de­usza, mo­jego nie­zno­śnego sio­strzeńca, już panny znają…

– Wuju. – Ta­dek na­zwany do­bro­tli­wie „nie­zno­śnym” prze­rywa pro­bosz­czowi i z uda­wa­nym obu­rze­niem uśmie­cha się sze­roko. Kła­nia się Ma­rian­nie i Kry­sty­nie. – Wi­tam sza­nowne pa­nie.

Pa­nie dy­gają, jak je na­uczono w ich do­brych do­mach.

– Wi­dzi­cie go! Jaki z niego ga­lant! – Ksiądz z po­błaż­li­wym uśmie­chem kręci głową, po czym od­wraca oczy od bła­zeń­sko uśmiech­nię­tego sio­strzeńca w stronę jego to­wa­rzy­sza. – Po­znaj­cie, dziew­częta, przy­ja­ciela Ta­de­usza i mo­jego go­ścia, pana Zyg­munta Ja­sień­skiego.

Wy­wo­łany do ta­blicy nie­znacz­nie schyla głowę, nie spusz­cza­jąc jed­nak wzroku z nowo po­zna­nych ko­biet. A wła­ści­wie z Ma­rianny. Tylko z niej. Czy inni też to wi­dzą? Czy tylko jej się wy­daje, że po­łą­czyła ich ja­kaś nie­wi­dzialna nić? Cały świat wo­kół na chwile za­miera. Ma­rianna nie do­strzega już ni­kogo in­nego: Krysi, Ta­de­usza, księ­dza Pio­trow­skiego, tłumu lu­dzi pod ko­ścio­łem, bie­ga­ją­cych wo­kół dzie­cia­ków. Jest tylko on.

Głos księ­dza prze­cina ci­szę jak no­żem:

– Po­zwól, mój drogi, że ci przed­sta­wię… Panna Kry­styna Wie­ru­szew­ska.

– Już po­zna­łem pannę Kry­stynę. – Głos Ja­sień­skiego jest ni­ski, chro­po­waty. Męż­czy­zna uśmie­cha się do dziew­czyny. – Opa­try­wała mnie. – Na po­twier­dze­nie wy­ciąga dłoń, wciąż owi­niętą ban­da­żem.

– Ach tak. – Ksiądz do­tyka dło­nią czoła. – Prze­cież wy już się po­zna­li­ście, cho­ciaż w oko­licz­no­ściach nie­zbyt sprzy­ja­ją­cych. – Prze­nosi wzrok na Ma­riannę. – A to panna Ma­rianna Bo­rucka.

Zyg­munt po­now­nie po­chyla głowę.

Może za­raz po­wie, że ją też wcze­śniej po­znał, że wtedy na No­wym Świe­cie, w progu ka­wiarni Bli­klego, że zie­lony swe­ter…

– Miło mi pa­nią po­znać – mówi tylko.

Cho­ciaż jego spoj­rze­nie – a może Ma­rian­nie tylko się wy­daje – wy­raża o wiele wię­cej.

Ksiądz Pio­trow­ski, jakby z ulgą, że wza­jemną pre­zen­ta­cję mło­dych lu­dzi ma już za sobą, za­da­nie wy­ko­nane, grzecz­nie prze­pra­sza to­wa­rzy­stwo i kie­ruje się ku ojcu Ma­rianny, który z uśmie­chem de­li­be­ruje o czymś z dok­to­ro­stwem kil­ka­na­ście me­trów da­lej.

Ta­dziowi usta się nie za­my­kają. Może jed­nak nie zmie­nił się aż tak bar­dzo, jak się Ma­rian­nie i Krysi wy­daje. Opo­wiada o stu­diach i że tę­sk­nił za wsią: po­przed­nie wa­ka­cje spę­dzał na stażu w jed­nym ze sto­łecz­nych szpi­tali – praca okropna, sprzą­ta­nie sal, opróż­nia­nie ka­czek – ale każdy przy­szły le­karz od tego za­czyna. Za to w tym roku praw­dziwe ka­ni­kuły. I jak to miło, że mógł po­now­nie spo­tkać miłe „pa­nie”.

Kry­sia chyba się czer­wieni. Ale Ta­de­usz także jest roz­e­mo­cjo­no­wany bar­dziej, niż wy­pada. A może oni na­prawdę mają się ku so­bie?

Na tę myśl Ma­rian­nie robi się dziw­nie miękko. Jej ko­chana, do­bra Kry­sia stra­ciła głowę. Głowę, którą wo­la­łaby pew­nie po­ło­żyć pod to­pór, niż żeby świat się do­wie­dział, co czuje do tego we­so­łego mło­dego czło­wieka. A Ta­de­usz? Niby uśmie­cha się do nich obu, ale czy ten uśmiech nie jest skie­ro­wany wy­łącz­nie do przy­ja­ciółki Ma­rianny? A gdyby tak los rze­czy­wi­ście ich po­łą­czył? Czy nie by­łaby to piękna hi­sto­ria? Dwoje mło­dych le­ka­rzy, dwa serca, jedno ma­rze­nie.

Roz­mowa płyn­nie prze­cho­dzi na ko­lejne te­maty. Dys­ku­tują o ba­na­łach, a rze­czy ważne ubie­rają w słowa tak, by nie stały się zbyt za­sad­ni­cze. Trwają wa­ka­cje, upalne lato. Nie na­leży być zbyt se­rio. Wszystko po­winno być lek­kie, po­wierz­chowne, słod­kie i ulotne. Stu­dia, eg­za­miny ma­tu­ralne, mie­siące spę­dzone nad ła­ciną, fran­cu­skim, hi­sto­rią, praca – dziś to wszystko bez zna­cze­nia. Może urzą­dzą ja­kąś wspólną prze­jażdżkę konną, gdy tylko Zyg­mun­towi za­goi się ręka? A może pik­nik nad Liw­cem albo wy­cieczkę łódką w górę rzeki – ach, jak przy­jem­nie ko­ły­sać się wśród fal. Wy­pad do mia­sta, do kina? Ja­kiś wie­czór roz­ma­rzony przy mu­zyce z gra­mo­fonu? Plany, słońce, za­bawa…

Ma­rianna słu­cha w sku­pie­niu. Uśmie­cha się. Zyg­munt też, cho­ciaż dziew­czy­nie się wy­daje, jakby tro­chę z góry pa­trzył na we­sołą ty­radę przy­ja­ciela. Jest odro­binę zdy­stan­so­wany, ale pró­buje to ukryć. Jego en­tu­zjazm jest tylko od­bi­ciem po­ry­wów Ta­de­usza. Jed­nak cał­kiem nie­źle gra. Wiej­skie po­wie­trze, wiej­skie panny z do­brych do­mów – na­wet tu można przy­jem­nie spę­dzić czas – łono przy­rody, brak obo­wiąz­ków.

Ja­sień­ski się uśmie­cha, wtrąca ja­kieś żar­to­bliwe uwagi do wy­po­wie­dzi przy­ja­ciela. Może jest tro­chę cy­niczny, lecz sta­ran­nie ukrywa, że czuje wyż­szość nad ze­bra­nymi. Jest wy­nio­sły, ale w ak­cep­to­walny spo­sób, to nor­malne, gdy lu­dzie roz­ma­wiają ze sobą po raz pierw­szy. Chłód można zrzu­cić na karb za­wsty­dze­nia.

Dys­ku­sja scho­dzi na nie­for­tunny wy­pa­dek konny – nic po­waż­nego.

– Zygi jest świet­nym jeźdź­cem, mogą mi pa­nie wie­rzyć, ale ten koń wuja, Me­fi­sto, to na­prawdę ja­kiś sza­tań­ski pier­wia­stek w jego uświę­co­nym go­spo­dar­stwie. Piękny, ale nie do okieł­zna­nia.

– Nie ma rze­czy nie do okieł­zna­nia, mój drogi – wtrąca kwa­śno przy­ja­ciel, choć nie pa­trzy przy tym na Ta­dzia. Pa­trzy na Ma­riannę. – I na­stęp­nym ra­zem na pewno po­ra­dzę so­bie z tym ko­niem le­piej. Po pro­stu za­sko­czyło mnie, jak bar­dzo jest na­ro­wi­sty. A na pierw­szy rzut oka nie wy­glą­dał. Ot, wiej­ska cha­beta.

Ma­rianna za­sta­na­wia się nad dwu­znacz­no­ścią słów Ja­sień­skiego, ale mówi tylko:

– Do­brze, że nic się panu nie stało.

On igno­ruje jej uwagę, prze­nosi wzrok na Kry­stynę.

– I do­brze, że tra­fi­łem na tak miłą sa­ni­ta­riuszkę. Pew­nie gdyby nie pani, wy­krwa­wił­bym się na śmierć.

– Pro­szę nie żar­to­wać – ob­ru­sza się Kry­sia, cho­ciaż wcale nie wy­gląda na za­gnie­waną.

Kom­ple­ment spra­wia jej przy­jem­ność. Ja­sień­ski tra­fia w czuły punkt. Dok­tor Kry­styna Wie­ru­szew­ska. Jesz­cze tylko kilka lat.

– Rana ani tro­chę nie była groźna i każdy by so­bie po­ra­dził z jej opa­trze­niem – do­daje skrom­nie dziew­czyna.

– Ale pani ma w so­bie po­wo­ła­nie i taki ro­dzaj em­pa­tii, który pa­cjent od razu wy­czuwa. Do­brze, że wy­brała pani me­dy­cynę.

– O, ja też czuję, że będę miał po­dej­ście do pa­cjen­tów – wtrąca Ta­dek, nie­za­do­wo­lony, że zszedł na dal­szy plan.

– Ty, mój drogi, bę­dziesz praw­do­po­dob­nie wy­bit­nym rze­mieśl­ni­kiem w tym za­wo­dzie. – Śmieje się Zyg­munt, wi­dząc minę przy­ja­ciela. – A pani Kry­styna ma po pro­stu dar.

– A ty, Zyg­mun­cie – pyta z prze­ką­sem Ta­de­usz – bę­dziesz wir­tu­ozem czy tylko dru­gimi skrzyp­cami w pa­le­strze?

– Nie mnie to oce­niać – od­po­wiada jego przy­ja­ciel zu­peł­nie już po­waż­nie.

Ma­rianna ciężko prze­łyka ślinę. A więc Kry­styna miała ra­cję. Ta czapka z em­ble­ma­tem… Zyg­munt Ja­sień­ski rze­czy­wi­ście stu­diuje prawo.

– Pan jest praw­ni­kiem? – pyta nieco roz­draż­nio­nym to­nem.

Męż­czy­zna spo­gląda na nią. Mruży oczy.

– Jesz­cze nie do końca. Wła­śnie skoń­czy­łem stu­dia, ale za­mie­rzam się jesz­cze dok­to­ry­zo­wać. Naj­bliż­sze lata pew­nie spę­dzę na uczelni.

Ma­rianna bled­nie. Czy to moż­liwe?

Ta­de­usz chyba do­strzega jej re­ak­cję, bo jego usta roz­cią­gają się w sze­ro­kim uśmie­chu:

– No wła­śnie! Ależ zbieg oko­licz­no­ści. Po­znaj, drogi Zyg­mun­cie, swoją pierw­szą stu­dentkę. – Wska­zuje na Ma­riannę. – Wuj mi mó­wił, że do­stała się pani na ten za­cny kie­ru­nek. Przy oka­zji gra­tu­luję. No i ser­decz­nie współ­czuję ta­kiego wy­kła­dowcy jak Zygi. Jest do­prawdy okrop­nie wy­ma­ga­jący.

Kry­sia w prze­ci­wień­stwie do przy­ja­ciółki nie wy­gląda na zmar­twioną nie­zwy­kłą in­for­ma­cją.

– Och, czy to nie wspa­niale?! – cie­szy się. – W te wa­ka­cje nie za­brak­nie nam te­ma­tów do roz­mów. Prawo i me­dy­cyna. Cu­dow­nie się składa, prawda, Ma­rie?

Ma­rianna nie wi­dzi nic cu­dow­nego w tym zbiegu oko­licz­no­ści. Uśmie­cha się, by nie dać po so­bie po­znać, jak bar­dzo zmar­twiła ją ta wia­do­mość. On jej wy­kła­dowcą? Wy­ma­ga­ją­cym? Być może pod war­stwą kur­tu­azyj­nej ser­decz­no­ści kryje się de­spota? Piękny de­spota. Jakże to się wszystko kom­pli­kuje.

Ja­sień­ski po­syła jej uśmiech, w któ­rym nie ma grama we­so­ło­ści.

Jest co­raz cie­plej. Su­kienka – taka ładna, usiana in­fan­tyl­nymi grosz­kami – co­raz moc­niej lepi się do ciała Ma­rianny. Niech ta roz­mowa już się skoń­czy. Usta dziew­czyny także roz­cią­gają się w gry­ma­sie uśmie­chu. Nie chce, by kto­kol­wiek do­strzegł, że w jej sercu sza­leje bu­rza. Ma już dość emo­cji na dziś. Niech wszy­scy pójdą do domu albo jesz­cze le­piej – do dia­bła.

Do mło­dych lu­dzi pod­cho­dzi ko­bieta w ja­snej su­kience i ka­pe­lu­szu z du­żym ron­dem, który rzuca cień na oczy – ta­kie same jak Kry­styny – i te same co u córki usta; tyle że u pani dok­to­ro­wej uśmiech nie spra­wia, że wy­gląda na szczę­śliwą, jest w nim coś sztucz­nego, gorz­kiego. Wie­ru­szew­ska z po­zoru jest miła. Bar­dzo miła i sym­pa­tyczna. A za­ra­zem bar­dzo zdy­stan­so­wana i chłodna. Sku­piona na so­bie. I na dzie­ciach – a wła­ści­wie na jed­nym z nich.

– Mamo, po­zna­łaś już pew­nie pa­nów Ta­de­usza Mu­szyń­skiego i Zyg­munta Ja­sień­skiego.

Męż­czyźni się kła­niają.

– Pani dok­to­rowo…

Ko­bieta uprzej­mie kiwa głową.

– Dzień do­bry. Sły­sza­łam, że spę­dzą pa­no­wie wa­ka­cje u księ­dza do­bro­dzieja. Za­pra­szam któ­re­goś dnia do nas na obiad. – Znowu gry­mas uśmie­chu. – Mu­szę tym­cza­sem po­rwać pa­nom to­wa­rzyszki.

Po­now­nie ukłony.

– Do wi­dze­nia, do zo­ba­cze­nia.

Tłum pod ko­ścio­łem po­woli rzed­nie. Grupki się roz­cho­dzą, dzieci – zmę­czone wresz­cie upa­łem – prze­stają bie­gać jak sza­lone, po­wozy pod­jeż­dżają przed bramę ko­ścioła.

– Dziew­czynki, bę­dzie­cie mo­gły po­roz­ma­wiać przy obie­dzie – mówi pan Alek­san­der, wi­dząc zbli­ża­jącą się dok­to­rową wraz z Kry­styną i Ma­rianną. – Pań­stwo dok­to­ro­stwo przy­jęli moje za­pro­sze­nie na obiad.

Ma­rianna lubi nie­dzielne wi­zyty go­ści w ich domu. Lubi gwar. Dziś jed­nak wo­la­łaby za­szyć się w swoim po­koju i po­my­śleć o Ja­sień­skim.

***