Upadek Kraju Mórz. Tom II - Karol Sas - ebook

Upadek Kraju Mórz. Tom II ebook

Karol Sas

0,0

Opis

Świat Nionis pogrąża się w chaosie, wydaje się, że nadzieja już umarła… A mówią, że nadzieja umiera ostatnia.. Dwa miasta, po które wyciągnął ręce obłąkany władca, niespodziewanie stawią czoła jego żądzy władania światem… A książę Rahimar Aleth niebezpiecznie zbliży się do zrealizowania swojej żądzy zemsty… I odkrycia prawdy o świecie, w którym przyszło mu żyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 571

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol Sas

Upadek Kraju mórz

Tom 2

© Karol Sas, 2017

Świat Nionis pogrąża się w chaosie, wydaje się, że nadzieja już umarła… A mówią, że nadzieja umiera ostatnia.. Dwa miasta, po które wyciągnął ręce obłąkany władca, niespodziewanie stawią czoła jego żądzy władania światem… A książę Rahimar Aleth niebezpiecznie zbliży się do zrealizowania swojej żądzy zemsty… I odkrycia prawdy o świecie, w którym przyszło mu żyć.

ISBN 978-83-8126-439-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Część II

Bitwa o Dormoth

Lea

Zwrócił się pospiesznie ku niej, gdy niewiasty dotarły do wozu.

— Pani, proszę, racz naszą znajomość zachować w tajemnicy! Jesteśmy tu z misją, wielce ważną misją!

Lailana zamarła na moment, a potem wykrzyknęła głośno:

— Ianie!

Kapitan Orsen XI

Niewielkie miasto targowe u ujścia Lei, drugiej z rzek Nionis pod względem długości, tego dnia wrzało niczym ul, a ludzi było w nim chyba dwukrotnie więcej, niż zazwyczaj.

Targ zawsze ściągał mnóstwo ludzi z okolic i nawet wiedza o postępie wojsk z północy nie mogła odstraszyć licznych wędrowców, od niepamiętnych czasów zmierzających o tej porze roku do Lei. Niektórzy przybyli szukać zajęcia, inni przywieźli towary na sprzedaż. Nie brakowało rzemieślników, zachwalających własne wyroby i kupców, handlujących tym, co nabyli wcześniej, licząc na duży zysk.

Rynek miejski rzadko był tak kolorowy i tłoczny, jak tej wiosny; każdego roku jednak targ przewyższał rozmiarami i przepychem ubiegłoroczny, co było zresztą źródłem jego niezwykłej sławy.

Młody mężczyzna o kruczoczarnych włosach i wzroście porównywalnym do wieży zamkowej przeciskał się przez tłum w kierunku zagrody dla koni, zdecydowany, jak wynikało z jego skupionego na celu spojrzenia, zakupić ognistogrzywego konia o równie okazałych rozmiarach, jak jego przyszły właściciel.

Wysoki mężczyzna wzbudzał powszechne zainteresowanie i ogólną wesołość, ale zdawało się to nie robić na nim żadnego wrażenia. Całe swoje życie musiał zapewne znosić docinki i śmiechy za plecami, teraz więc puszczał je mimo uszu.

Nasz olbrzym nazywał się Kasir Naran i miał zamiar znaleźć na tym targu nowego pracodawcę. Dotychczasowy przeszedł na stronę Vaksos, więc Kasir uznał, że czas najwyższy złożyć wymówienie.

Uczyniwszy to skierował swe kroki w stronę Lei, licząc na to, że jego postura skieruje w jego kierunku zainteresowanie tych, którzy poszukują właśnie gwardzisty lub strażnika.

Położył odwróconemu akurat tyłem handlarzowi rękę na ramieniu, a następnie bez wysiłku obrócił go ku sobie.

— Przybyłem, aby zakupić konia. — rzekł.

Niski, jakby przyroda zażądała kontrastu, czarnowłosy i czarnobrody mężczyzna w wielokrotnie łatanym kaftanie złapał jego rękę swoją i strząsnął ją ze swego ramienia:

— Pohamuj się zaraz, młodzieńcze! — zawołał. — żadna lalka ze mnie, abyś mną tak na wszystkie strony wywijał!

Kasir zmieszał się, lecz nie zamierzał ustąpić.

— Ten koń. — wskazał ręką, o którego mu chodziło. — chcę go kupić.

— Jasne, synu. Widzisz więc, spokojem zyskać więcej możesz, niżeli przemocą. Koń, oczywiście, jest do kupienia. — handlarz otworzył wrota zagrody. — Proszę, wejdź, przyjrzyj się, powiedz, jeśli który odpowiada, a targu dobijemy.

Naran wszedł zatem do zagrody, wywołując całkiem zrozumiałe poruszenie pośród zwierząt. Olbrzym podszedł od razu do konia, który zwrócił jego uwagę na samym początku; tego obdarzonego czerwoną grzywą. Pogłaskał jego chrapy i szyję, a wspaniały ogier zarżał w odpowiedzi na ludzkie pieszczoty. Sądząc po rogu, liczył sobie ledwo ze trzy lata.

Kasir nie miał zamiaru długo się zastanawiać, odwrócił się do sprzedawcy i rzucił w jego kierunku sakiewkę.

Ten złapał ją i szybko przeliczył zawartość.

— Biorę go. — rzekł Kasir.

Handlarz wzruszył ramionami i odsunął na bok ruchomą ścianę zagrody, przez którą Kasir wyprowadził wierzchowca. Gdy młodzieniec go mijał, złapał go nagle za ramię.

— Słuchaj no, synu. Skąd żeś miecz takowej długości zdobył? Nikt już w Nionis nie robi takich.

Naran odwrócił się w jego stronę. Jego lodowate spojrzenie nie wróżyło niczego dobrego:

— Puść me ramię. — powiedział nisko, wyraźnie akcentując słowa.

Przestraszony mężczyzna cofnął się o krok, spełniając żądanie Kasira bez zbędnej dyskusji. Absolutnie jednak nie miał zamiaru dać za wygraną i odejść z niczym:

— Miecz! — dodał z naciskiem.

— Miecz… — powtórzył Naran, patrząc przed siebie. — Miecz jest mój. I tak zostanie, pókim żywy.

Ruszył przed siebie, prowadząc wierzchowca, a handlarz koni długo jeszcze odprowadzał go wzrokiem. Nie trzeba było sokolego wzroku, by stwierdzić, że nie było w nim ani krztyny uczciwości.

Nasz nowy znajomy nie miał wszakże ani czasu, ani nawet ochoty na zajmowanie się tym, co miał do niego ów człowiek.

Skierował się zdecydowanie w stronę gospody, którą sobie wybrał, by spędzić w niej noc.

Praca u hrabiego Darnela, Lorda jednej z prowincji nieco na południe od Dormoth, była całkiem znośna, a już na pewno na tyle dobrze płatna, by mógł sobie powolić na kupno konia, który teraz postępował za nim krok w krok jak pies raczej, niż rumak czystej krwi.

Kiedy jednak giuadarowi żołnierze pojawili się na horyzoncie, hrabia wybrał łatwiejsze rozwiązanie i złożył hołd księciu Vaksos. Prowincja była bogata i nieźle zarządzana, przynajmniej do czasu, gdy zawładnęli nią Vaksosianie. Mieszkali tam przeważnie rolnicy, a ziemia była żyżna i urodzajna, wody było pod dostatkiem, więc dochody były dość wysokie, by stanowiła ona łakomy kąsek dla vaksoskiego księcia.

W każdym razie kąsek smaczniejszy, niż sąsiednie prowincje.

Hrabia Darnel zaś nie był już młodym człowiekiem i zapewne dość już miał konfliktów, walki o jakieś ideały, co jeść nie dają, wybrał więc spokój i bezpieczeństwo.

Tymczasem Kasir Naran, młody i jeszcze wierzący w ideały, pozwolił, by górę wzięła w nim ambicja i młodzieńcza impulsywność. Pożegnał się z hrabią, rozżalony, że jego chlebodawca tak łatwo zaprzedał się diabłu.

W takim stanie ducha przybył do Lei, miasta, które w porze targowej oferowało najszerszy zakres możliwości. Jeżeli gdzieś była jakakolwiek szansa znalezienia pracy, to na pewno tutaj. A młody człowiek zatrudnienia bardzo potrzebował.

Nie założył jeszcze, co prawda, rodziny, lecz nawet jedna gęba do wyżywienia wymaga zapewnienia owego wyżywienia.

Idąc zdawałoby się bez celu, stwierdził nagle, że coś było nie tak. Bardzo nie tak.

Lata na służbie nauczyły go w końcu tego i owego potrafił odróżnić zwykłą ciszę od ciszy przed burzą.

Od czasu, gdy zszedł z rynku w boczną uliczkę, prowadzącą, jak mu się wydawało, do jego gospody, czuł na sobie czyjś wzrok. Szedł na skróty, a każda kolejna uliczka wydawała się być bardziej pusta, niż poprzednia.

Już niedługo, czuł instynktownie, jego przeczucia się ucieleśnią.

Pomacał dłonią głownię miecza, wystającą ponad lewym ramieniem. Nie było nic dziwnego w tym, że na rynku przykuła oko handlarza, zresztą zapewne jeszcze z tuzin innych osób zapragnęłoby położyć na niej swoje łapy. Miecz miał półtora metra długości, jego głownię wieńczyła potężna diamentowa gałka, osadzona w misternie zdobionym złoconym gnieździe. Rękojeść również była zdobiona, pokrywały ją niezwykle kunsztowne inkrustacje z maleńkich czarnych kryształów, przedstawiające walkę toczoną przez niezwykłe istoty, nie przypominające swoim wyglądem ludzi. Krystalowe ostrze zdobiły wyżłobione pod ostrym kątem linie, które przecinały się, tworząc siatkę, pokrywającą całą klingę.

Ten kawałek metalu, który był bodaj ostatnim przedstawicielem nieistniejącego już kunsztu zdobniczego z Eseber, wisiał ściśle przywiązany do pleców Kasira w przepięknej pochwie z aksamitnej skóry z brzucha młodego ekotrosa.

Mimo swojej rzadko spotykanej długości, na okazałym grzbiecie Kasira nie robił on już takiego wrażenia.

Tak, czy owak, Kasir czuł się bardzo blisko związany ze swoją oryginalną ruchomością i nie miał zamiaru pozbywać się na rzecz nikogo, a był człowiekiem upartym, gotowym poświęcić własne życie, jeżeli uważał cel za słuszny.

Zatrzymał się, a koń stanął tuż za nim.

— Sądzę, panowie, że interes was za mną wiedzie ulicami tego jakże pięknego miasta. — stwierdził z uśmiechem młody mężczyzna, odwracając się narazdo tyłu. — Bo w jaki inny sposób wytłumaczyć to, że czterej mężczyźni idą za jednym przez pół miasta? Pociąg jaki niezwykły, o którym nie chce mi się gadać?

Stanęli, niezdecydowani, co robić dalej. W istocie było ich czterech, niewiele starszych od niego, a na pewno bardziej wystraszonych. Jednak determinacja zdawała się w nich przeważać nad strachem i doskonale to rozumiał; w końcu sam jeszcze całkiem niedawno był człowiekiem kogoś, lennikiem swego seniora, jego klientem.

Niczego to jednak nie zmieniało w tej sytuacji. Naran potrafił być dużo bardziej zdeterminowany, niż byliby to sobie w ogóle w stanie wyobrazić, szczególnie, gdy chodziło o jego własne życie.

— Słuchajcież, chłopcy. — rzekł już chłodniej. — Krzywdy wam nijakiej uczynić nie pragnę, lecz gdy mnie do tego zmusicie, pewni być możecie, że oczekiwaniom waszym sprostam, niezależnie od tego, jakie by duże nie były.

Nie spodziewał się odpowiedzi i jej nie otrzymał; w każdym razie nie werbalnej. Wszyscy czterej natomiast sięgnęli po miecze, choć z całą pewnością musieli być świadomi, na co się porywają. Kasir wzruszył ramionami i złapał za rękojeść swojego oręża. Wyciągnął go powoli, delektując się czystym dźwiękiem metalu szorującego po skórze. Sam widok jego broni nieźle wystraszył przeciwników, co natychmiast odmalowało się w wyrazie ich twarzy, ale nie cofnęli się.

Trudno doprawdy jednoznacznie stwierdzić, czy była to odwaga, brawura czy szaleństwo z ich strony. W każdym razie ich oczy z niemal religijną bojaźnią obserwowały każdy zamach potężnego oręża, a uszy uważnie śledziły dźwięki, jakie wydawał, przecinając powietrze.

Strach nie okazał się być wystarczającym motywem, by obrzydzić im perspektywę podejmowania walki.

— Dlaczego on ów miecz chce tak bardzo zdobyć? — Naran rozmyślał głośno, nie spodziewając się usłyszeć choćby namiastki odpowiedzi ze strony atakujących. — Wiem, że duży, piękny i z krystali wykuty, rzecz wielkiej wartości. Nie sprzeda go wszak za więcej, jak pięć, sześć shakunów, gdyby sztylet jaki jeszcze dorzucił. Coś musi w tym metalu być, co go przyciąga, i wam, chłopcy, jedno jeno powiem: wielce się będziecie natrudzić musieli, by mu go przynieść, bom nie zwykł dawać niczego za darmo, zwłaszcza, gdy mnie do tego zmuszają.

Potem westchnął ciężko i jednym, zdecydowanym zamachem wytrącił im broń z ręki, nie zasapawszy się nawet przy tej okazji. Przeciwnicy bez jednego słowa znikli gdzieś w mroku któregoś zaułka, zniknęli tak szybko, że Kasir nie mógłby ich znaleźć, nawet gdyby miał ochotę na szukanie, a ich miecze pozostały na bruku, wyszczerbione tak, że pewnie trzeba będzie kowala, by się jeszcze kiedy do czegoś nadawały.

Ich reakcja była w pełni zrozumiała; w końcu strach przed olbrzymem wziął górę nad strachem przed własnym panem.

A Naran z niezmąconym spokojem wsunął swój miecz tam, gdzie było jego miejsce, ucałowawszy przedtem z prawdziwym zadowoleniem diamentową kulę wielkości pięści dziecka, wieńczącą rękojeść.

Potem, równie spokojny, co nieobecny, powrócił na swój szlak wiodący do gospody, a ognistogrzywy rumak, wstrząsnąwszy grzywą i zarżawszy, ruszył za nim tak naturalnie, jakby to Kasir był jego panem od początku jego krótkiego końskiego żywota.

Nie uszedł jeszcze paru kroków, kiedy to zupełnie inny dźwięk zwrócił jego uwagę.

Przysiągłby, że słyszy odgłos klaskania!

Przystanął, a zza załomu budynku wysunął się niskiego wzrostu mężczyzna, który najwyraźniej chwilę już jakąś przyglądał się całej tej scenie. Miał pogodną. Lekko nalaną twarz, pokrytą starannie przystrzyżoną bródką, w której więcej było włosów srebrnych, niż czarnych, ale włosy wciąż miał ciemne, poza paroma siwymi nitkami tu i ówdzie.

Klaskał w dłonie, jakby był pod wielkim wrażeniem postawy Narana i chyba tak właśnie było w istocie.

Kasir stanął wyczekująco, gotów do działania.

Chwilę mierzyli się wzrokiem, nie mówiąc ani słowa.

— Wspaniałe przedstawienie. — powiedział w końcu nieznajomy.

Kasir lekko pochylił głowę, jakby w podziękowaniu, podczas gdy tak naprawdę intensywnie przeczesywał oczami okolicę, szukając najmniejszych oznak zagrożenia i analizując wszelkie możliwe wyjścia z sytuacji.

— Jestem Len Dreigh, mój drogi chłopcze. — przedstawił się mężczyzna. — Hrabią jestem tej prowincji. Powiedz mi, proszę, nie poszukujesz przypadkiem roboty?

Kasir z widocznym wahaniem skinął głową.

— Po tom tu przyjechał. — odparł niskim głosem, wciąż jeszcze wahając się, czy może zauważać rozmówcy.

— Na Eulena, znakomicie! — hrabia znowu klasnął w dłonie. — Pójdź zatem za mną, dwa kroki stąd jest Strażnica. Omówimy tam szczegóły, jeśliś zainteresowany pracą w Straży Miejskiej!

Naraz zmarszczył brwi, ale kiedy Dreigh odwrócił się i ruszył przed siebie, podążył za nim, jakkolwiek uczynił to z wielką ostrożnością, stale rozglądając się bacznie dookoła.

— Ta nasza Lea… — zaczął mówił hrabia, nie odwracając się nawet, a Kasir czuł pewną tkliwość w jego głosie. — Miasto tysiąc już lat tutaj stoi, a wcześniej była tu wioska rybacka. Mury miejskie zbudowano z kamieni, którymi obmurowane są wały ziemne. Mój przodek budował je. — pochwalił się. — Postawione są na planie czworoboku, a w każdym z rogów jedna wieża stoi. Jedną Wieżą Płaczu zwiemy, lub Lamentów. Tam coś jakby lazaret mamy urządzone. Druga, na północno-wschodnim skraju murów, zwie się Wieżą Planów, i tam właśnie nasz cel się znajduje — dom lejskiej Straży Miejskiej. Trzecia to Wieżą Trąb, co ją w południowo-wschodnim narożniku posadowiono — jak się domyślasz, tam właśnie wroga przez wieki wypatrywano i wiesz co? Do dziś dnia, nigdy go tam nie było. Nigdy.

— A czwarta? — spytał Kasir, kiedy poczuł, że pauza trwa zbyt długo i mam na celu zbadanie, czy on, Kasir Naran, postępuje za swoim rozmówcą. Hrabia chciał być pewien, że mówi do kogoś, a nie do pustej przestrzeni.

— Czwarta wieża to Wieża Świateł, co najbardziej na południowym zachodzie stoi, nad samą zatoką jest położona, i domyślasz się zapewne, czemu służy.

— Latarnia morska. — skinął głową Kasir.

— Nie wiem, ile mieszkańców miasto dzisiaj liczy dokładnie. — ciągnął swój wykład dla nowego pracownika Len Dreigh. — Jeno powiedzieć ci mogę, że ostatni spis powszechny, jakeśmy przeprowadzili, dusz wykazał nam około dwudziestu tysięcy. Ale był jakieś piętnaście wiosen temu, będzie więc teraz więcej. Niedługo jednak może nas być o wiele, wiele mniej. — dodał po krótkiej, pełnej widocznego wahania chwili.

Ale tym razem Kasir go zaskoczył.

— Wojska księcia Vaksos stoją u bram. — rzekł domyślnie. — Przybywam z północy, widziałem, jak rozłożyli się obozem. Nie jest to dla mnie żadnym zaskoczeniem.

— Z północy? — zainteresował się Dreigh.

— Służyłem u hrabiego Darnela, pod Dormoth. — pospieszył z wyjaśnieniem Kasir.

Hrabia obrócił się na moment w jego kierunku, zmierzył go wzrokiem, a potem podjął wędrówkę opustoszałymi uliczkami miasta.

— Taki młody — mruknął — a już pana swego porzucił…

Oczy Kasira Narana zwęziły się niebezpiecznie. Czuł ogarniające go płomienia.

— Poddał się Giuadarowi. –c wyrzucił z siebie. — Ja na to przystać nie mogłem.

— Bardzo słusznie. — zgodził się z nim Dreigh. — Bardzo słusznie. Powiedz mi jeno, drogi chłopcze; postawę słuszną masz, przyznaję. Na to, co robi Giuadar, przyzwolenia być nie może. Ale czy walkę z nim podjąć gotowyś? Czyliż nie umkniesz, kiedy się gorąco zacznie robić?

— Hrabio — rzekł powoli, uważnie przemyślając słowa, które wypowiadał, młody mężczyzna — wiem, w jakiej się miasto sytuacji znajduje. Wiem, że wszelkich rąk do pracy poszukujecie, by obronę miasta wzmocnić przed inwazją, co jest nieunikniona. Nie mam złudzeń, że i mnie do tego celu zwerbować próbujecie. A jednak wciąż postępuję za wami, prawda? Świadom tego wszystkiego, com przed chwilą powiedział.

Len odwrócił się na moment. Kasir dojrzał w jego oczach coś na kształt uznania.

Hrabia przystanął przed okazałym budynkiem, wkomponowanym w wysoki na kilkanaście metrów, prosty mur miejski z surowych kamieni łączonych zaprawą. Byli na miejscu.

— Wybacz mi ten drobny test, Kasirze Naranie. — powiedział tonem usprawiedliwienia. — Ale musiał wiedzieć, czy właściwym człowiekiem jesteś do tej roboty, którą mam zamiar ci powierzyć. — to mówiąc, otworzył okute, szerokie drzwi wiodące do wnętrza wieży, a potem przesunął się nieco w bok, robiąc przejście młodemu człowiekowi.

— Nie znajdziesz u mnie ciepłej posadki, skoro wojna się zbliża. — mówił dalej hrabia. — Nie będziesz jeno złodziei na rynku ścigać, ani sąsiedzkich swar rozliczać. Widzę, że posturę masz właściwą do tej roboty, na pierwszy rzut oka. Trudniej sprawdzić, czy głowa na miejscu. — dodał ze smutkiem. — Ale muszę to sprawdzić, jeśli mam właściwych ludzi na właściwych mieć miejscach.

— To chyba nawet ważniejsza jest, niźli postura. — potwierdził Naran, rozglądając się z ciekawością po miejscu, w którym się znalazł.

Dreigh spojrzał na niego z ukosa, uważnie taksując młodego człowieka. Zdaje się, że ten chłopak nadawał się znakomicie do wypełnienia wakatu, który miał od niedawna. Uznał, że czas zagrać w otwarte karty.

— Siadaj. — polecił.

Zajęli miejsca po obu stronach sporego biurka, ustawionego pod jedną ze ścian. Środek pomieszczenia zajmował owalny stół z rozłożonymi na nim planami miasta i okolicy., wokół którego stało kilka pustych, prostych krzeseł. Pod jedną ze ścian stała szafa, pękata od wypełniających ją zwojów. W żadnej ze ścian nie było nawet najmniejszego okienka, a przestronne pomieszczenie było wystarczająco jasne dzięki kilku lampom umieszczonym wzdłuż ścian. Dawały one światło, ale nie wydzielały przy tym dymu, więc nie trzeba było komina, by odprowadzał spaliny.

— Lea zawsze na uboczu stała, jeżeli o wojny chodzi. — mówił Dreigh. — Wojna Tysiąca Lat ledwie mitem, bajką dla była. Tyle, że nieco mniej kupcy nasi zarabiali w tym czasie. Teraz zaś zawierucha sama przybyła do nas. Nie wiem, jakie plany ma Giuadar wobec nas. Zupełnie nie wiem. Sądzę jednak, i oczywistym winno się to tobie wydawać, że tanio skóry sprzedać nie chcemy. Niech się tym kąskiem udławi.

— Słusznie. — przytaknął wojowniczo Kasir.

— Cieszę się, że zgodę mamy w tym zakresie. — uśmiechnął się hrabia. — Sytuacja jednak jest, co tu wiele gadać, tragiczna. Tak wielu wojaków hrabia Zavin prowadzi, sedsyrowego plemienia przedstawiciel, że pewnie połowę mieszczan naszych to stanowi. Nie twierdzę, że wygrają, bo i my asów parę w rękawach naszych chowamy, ale twierdzę, że przewagę mają sporą. A my znikąd pomocy oczekiwać nie mamy celu. Nikt z odsieczą nam nie przybędzie, to pewne.

Oczy Kasira zwęziły się.

— Wszak płacicie podatki do skarbca shakowego — stwierdził przytomnie.

— W Lei nie ma nawet śladu garnizonu. — powiedział z pewnością w głosie hrabia. — I nigdy nie było takowego. Żadnych przemarszów armii nigdzie też nie spostrzeżono. Shak pozostawił nas samych, to pewne.

— Jakie więc szanse są?

Dreigh zaśmiał się.

— Takie, że dwóch poruczników Gwardii zdezerterowało. — stwierdził bez ogródek. — Mamy jednak mury. Nie każde miasto je ma w Nionis. Nasze stare są, ale na naszą korzyść zadziałają. — powiedział z przekonaniem Dreigh.

Kasir pokiwał głową ze zrozumieniem. — Jeśli miasto pragną zdobyć, muszą się na murach potykać.

— Właśnie. — pokiwał głową hrabia. — Najpierw muszą walczyć o mury. Ważne więc, by je utrzymać.

— A jest czym? — spytał chmurnie Kasir Naran.

— Szukam każdego, kto tylko się nada. — rzeczowo odpowiedział hrabia. Spojrzał z namysłem na młodego człowieka.- Dużyś. — stwierdził z uznaniem — Ty nadasz się do Straży Miejskiej, to pewne.

— To mało. — ocenił kategorycznie Naran. — Jeden człowiek całości murów nie obroni. Na moje oko potrzeba z dwudziestu setek, by całe linie obstawić. I jeszcze z parę setek łuczników by się przydało.

Len Dreigh pokiwał głową, uśmiechając się do siebie łagodnie.

— Właśnie dlatego żem cię tu sprowadził. — powiedział. — Obserwowałem cię na targu. Skupiony jesteś. Dążysz wprost do celu. Oceniasz. Zbierasz wszelkie informacje, jakie tylko się da. I jesteś nieugięty. Dlatego opuściłeś hrabiego Darnela, prawda? Nie chciałeś kłonić głowy przed kimś, co twoim wrogiem był przed chwilą, prawda?

Kasir zaciął usta.

— Zrobię cię moim porucznikiem, jeżeli przyjmiesz ofertę. — ciągnął hrabia. — Płacę hojnie, dziesięć shakunów na miesiąc stałego żołdu. Będziesz odpowiadać jeno przed mną. Zgadzasz się na takie warunki?

Kasir zmarszczył brwi, rozważając ofertę. Była dobra, zaskakująco dobra, nawet jak na tę fatalną sytuację, w której znalazła się Lea.

Nie bał się wojny. Nawet tej przegranej. Zresztą, jeszcze nic nie było stracone — trzeba było tylko z polotem rozegrać te karty, które nam rozdano.

— Zastępca szeryfa. — powtórzył wolno, z namaszczeniem wielki mężczyzna. — Zgadzam się, to oczywiste.

— A więc… — Dreigh uśmiechnął się szeroko i rozparł wygodnie na własnym, szerszym i obitym futrzaną skórą zwierzęcia krześle. — A więc, drogi Kasirze, na służbie miasta Lei od dziś jesteś. Spraw się dobrze, drogi chłopcze, a gdy mi się spodobasz, to i może szeryfem cię zrobię! — wychylił się nagle i poklepał Narana po ramieniu, sięgając długą ręką ponad zawalonym papierami stołem. — A cóż to…

Kasir obejrzał się przez ramię.

— A, to… Miecz mój rodowy. Niejednego odparł wroga bez żadnego uszczerbku na sobie.

— Nie wątpię, nie wątpię… — Dreigh z lubością pogładził lśniącą gałkę tego największego oręża, jakiego kiedykolwiek widział. — Ile chcesz? Za niego?

— Nie na sprzedaż. — Kasir powstał nagle z krzesła, górując teraz nad małym hrabią, siedzącym na swoim fotelu za biurkiem.

— W porządku, chłopcze. Nie gorączkuj się tak, nigdym nie chciał ciebie w gniew wprawiać. — hrabia wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Siadaj i napij się ze mną. — rzekł, po czym postawił przed krzesłem Narana puchar napełniony winem, zaś drugi sam wziął do ręki. — Pij, a gdy zabraknie, doleję więcej. Uczcić musimy twój początek służby.

Kasir zasiadł więc z powrotem na swoim siedzisku i sięgnął po puchar, starając się przy okazji opanować wrodzoną podejrzliwość.

— No, Kasirze. Pewien jestem, że dobrymi przyjaciółmi zostaniemy. — stwierdził Dreigh, unosząc w górę puchar. — Zdrowie!

— Zdrowie. — zawtórował mu z widoczną rezerwą wysoki mężczyzna.

Wypił spory łyk wina; musiał przyznać, że było bardzo dobre.

— Skorom służbę właśnie zaczął — rzekł, Kasir odstawiając puchar na stół. — odłóżmy może świętowanie na dzień po wojnie, mój panie.

Hrabia patrzył na niego spokojnie.

— Masz słuszność. Trzeba wiele rzeczy przygotować. Nie czas na świętowanie. — przyznał z powagą. — Niemniej, wino wypijmy. Dobry to trunek. Tutejsze wina nie mają sobie równych w całej Nionis. Wierzaj mi, jak zdobędą nas i z dymem puszczą, może już nigdy podobnych nie być, trzeba więc skorzystać, póki jest to możliwe.

— Ile mamy ludzi na żołdzie? — spytał rzeczowo Naran.

— Do tej pory udało mi się ze cztery setki zgromadzić. — rzekł z zadowoleniem w głosie hrabia. — Sam jużeś stwierdził, że to z ćwiartka tego, co trzeba. Ale z dobrym oficerem na czele, mogą być i ze dwa razy tyle warci, ile stanowi ich liczba. — zauważył. — Dlategom parol na ciebie właśnie zagiął.

— Ile jeszcze mamy czasu, tyle wykorzystamy. — powiedział z mocą w głosie Kasir. — Zwerbujemy jeszcze z parę setek i jakoś to wyglądać będzie.

— Właśnie na to liczę. — powiedział z naciskiem Dreigh. — Na to właśnie liczę. Obrona już jest szykowana, mój chłopcze. Wiedzieć musisz, że chociaż wojny Lea nie widziała nigdy, to nie jest tak, że całkiem jest nieprzygotowana na taką ewentualność. Mamy pewne mechanizmy obronne, które zadziałać mogą i moi ludzie już od tygodni paru wszystko szykują. Później przejdziem się po murach. Musisz na własne swoje oczy wszystko obaczyć.

— To naturalne. — zgodził się z nim Kasir.

Raptem obrócili się obaj i spojrzeli się na drzwi, które otwarły się do środka i wszedł przez nie krępy mężczyzna w średnim wieku, przerywając im rozmowę. Widząc pogrążonych w rozmowie stanął z wahaniem koło drzwi, nie śmiejąc się odezwać, ani nawet poruszyć. Pochylił tylko z szacunkiem głowę.

— Hunys, poznaj proszę, to Kasir Naran, od dziś dowódca twój. — przedstawił go hrabia. — To jeden z moich ludzi, Naszych — poprawił się. — Zwie się Hunys i jest podoficerem.

Kasir skinął głową, przyglądając się ciekawie swojemu nowemu podkomendnemu. Miał on lekko zadarty nos, kilkakrotnie złamany, a jago twarz zdradzała oznaki niedawnego upojenia alkoholowego.

Nietrudno było mu stwierdzić, dlaczego hrabiemu tak trudno było uzupełnić skład oficerski Straży, skoro pierwszy ze Strażników, którego poznał, miał wyraźne problemy z nałogiem.

Dreigh potrzebował na tym stanowisku kogoś pewnego, chłodno i pewnie myślącego. Kogoś takiego, jak Kasir Naran.

Hunys podniósł głowę i szybko otaksował spojrzeniem nowego dowódcę.

Dreigh poprawił się w fotelu.

— Mów, co wiesz. Od tej pory Kasir tu dowodzi, więc co masz mi do powiedzenia, mówisz nam obu. Albo jemu. Porucznik w moim imieniu władzę na Strażą Miejską sprawuje, rozumiesz?

— Jasne jak słońce, panie. — gorliwie pokiwał głową Strażnik. — Jaśnie panie, wieści od rybaków niosę, co to z połowów powrócili. Donoszą oni, że kilka mil na południe od nas wielka się armada rozbiła. Wiele okrętów mają i ponoć armię jakąś na północ wiodą. — przerwał, by zaczerpnąć tchu. — Od naszych wodę kupowali, by na podróż na północ się wyposażyć. Zdaje się, że dzisiaj już u nas będą!

Spojrzenia Kasira i hrabiego zetknęły się, pełne napięcia.

Armia?

Jakież to zrządzenie losu?

Czy to wsparcie dla nich, czy… dla wroga?

Serca obu zabiły nagle mocniej. Może jest dla nich jakaś szansa, którą nieznani bogowie w ostatniej chwili dla nich sprokurowali?

Kasir pierwszy zerwał się z miejsca.

— Trzeba iść do portu. — zawyrokował. — Musimy się dowiedzieć, co to wszystko znaczy. — mówił z gardłem ściśniętym emocjami.

Nie chciał dopuścić do siebie nadziei, ale przecież czuł, że kiełkuje tam gdzieś, w środku, i wolał uczynić wszystko, by zdusić ją w zarodku, niż dopuścić, by się rozwinęła. Potem byłoby już znacznie trudniej pogodzić się z faktem, że była zbudowana na niczym.

Lorak nie pamiętał, by kiedykolwiek w ciągu jego długiego życia dopadł go ból głowy równie potężny, jak w tym momencie.

Moc Andera, przepływająca przez niego w chwili śmierci vaksoskiego Maga solidnie go ogłuszyła.

Ale najważniejsze było to, że zagrażający im Czarmistrz został pokonany — raz na zawsze. Cała ta moc nie będzie już wykorzystana przeciwko nim. To był pierwszy krok na drodze do ostatecznego zwycięstwa, ale rewelacje Esse Bayeu nie dawały mu spokoju.

To były tylko dwa słowa, „On nadchodzi”, a nie potrafił ich zapomnieć.

Przecież był Księciem Magów, nie powinien się obawiać. A jednak czuł drżenie na samą myśl o człowieku, z którym ostatnio widział się ze cztery tysiąclecia temu.

Ech, kiedy już skończy się ten cały bałagan, będzie musiał złożyć Esse wizytę. Za dobrze sobie poczynał stary renegat i zdaje się, że jego moc solidnie się zwiększyła, skoro próbował dostać się za śliczną skórę Eliwary. I prawie się mu to udało!

Położono go w tej samej kajucie, co Keit; zdaje się że tylko ten jeden okręt nadawał się już do przewożenia rannych.

Zaśmiał się w duchu. Musieli nieźle się natrudzić, żeby wykopać go z tego krateru, który wybił w ziemi, jak spadał, a potem przywlec tutaj.

Na szczęście nie pamiętał już samego momentu uderzenia, a to znaczy, że pewnie był nieprzytomny, dzięki bogom.

Spróbował się podnieść do pozycji leżącej. Przyszło to mu z ogromnym trudem, ale musiał się zmobilizować; w końcu nie wiedział, czy Keit przetrwała burzę, czy potrzebuje jego pomocy, czy też po prostu umarła. Jakież było jego zdziwienie, gdy dostrzegł, że łóżko rannej zajmują dwie kobiety, leżące z całkowitym spokojem jedna obok drugiej, pogrążone w obęciach Morfeusza.

Przyjrzał się uważniej Keit. Widział jej twarz, mokrą od potu; musiała dalej gorączkować przez ubiegłą noc. Nie wyglądała już jednak na tak rozpaloną, jak była do niedawna. Nie było śladu infekcji, więc mógł być już chyba dobrej myśli.

Druga kobieta, zwinięta w kłębek, leżała na kocu okrywającym ciało Kei, ale Lorak nie miał jeszcze okazji jej poznać.

Była piękna tym dojrzałym rodzajem piękności, który przychodzi, gdy młodzieńcza uroda przemija. Lorak natychmiast zwrócił uwagę na niezwykłe znamię w kształcie gwiazdy znajdujące się po prawej stronie karku i zaraz też uznał, że to, co owa kobieta uważa za swoje przekleństwo, jeszcze ją upiększa i dodaje jej uroku.

Lorak z trudem dźwignął się z łoża i podszedł do okienka, by spróbować się zorientować po stanie morza, ile czasu zabrało mu dochodzenie do siebie.

Z każdym krokiem wracały mu siły, ale czuł, że do stanu optymalnego ma jeszcze bardzo daleko.

Mimo iż przeciwnik nie okazał się aż tak wymagający, jak początkowo się spodziewał, to i tak sporo go to zwycięstwo kosztowało.

Martwiło go co innego. Niegdyś znał wszystkich Czarmistrzów w Nionis, bez względu na ich rangę. Ten cały Ander zaś pojawił się jakby znikąd i to od razu wyposażony w zdolności, których pośledniejsi Czarmistrze nie posiadali. Umiał latać i zadawać ciosy w całym spektrum fal elektromagnetycznych. Zawsze sądził, że jeśli ktoś posiądzie już podobne zdolności, będzie o tym wiedział. A tu zaskoczenie; nie tego się spodziewał.

Jeśli zaś jeden z nich umknął jego uwadze, czemu nie mogło być ich więcej tam, w całym tym wielkim świecie?

Trzeba przyjąć tą cenną lekcję i starać się działać dalej. Priorytetem była walka o zdrowie Keit, i to bez udziału magicznych mocy. Lorak nie lubił chodzić na łatwiznę, wierzył, że czasem trzeba się solidnie zmęczyć, by mieć większą satysfakcję z osiągniętego sukcesu.

Podszedł do łóżka i zdecydowanie potrząsnął zwiniętą w kłębek zdrową kobietę za ramię. Algina As-Liath z ociąganiem otworzyła oczy i uśmiechnęła się, ciągle jeszcze pozostając nieco w świecie snu. Jednak potrzeba było tylko chwili, by oprzytomniała i, widząc nieznajomego mężczyznę wpadła w popłoch, chroniąc się za kocami, na których spała. Na czarnoskórego Czarmistrza wyglądały spod nich jedynie przerażone, intensywnie niebieskie oczy.

Oddychała ciężko, próbując otrząsnąć się z szoku, który ją dopadł.

Kiedy on się tutaj pojawił? Kim on w ogóle jest? Przecież kiedy tu wchodziła, w kajucie była tylko śpiąca ranna!

— Kim jesteście, panie? Czego ode mnie chcecie? Przecież nie skrzywdzić słabej kobiety i chorego dziecka? — zapytała z przestrachem w głosie.

Lorak zastanawiał się tylko parę chwil, po czym odpowiedział:

— Jam jest Lorak. A kimże ty jesteś, pani?

— Algina. Małżonką jestem kapitana tego vargu, Nocnego Motyla. — pani As-Liath opuściła nieco koce.

— Co tu robisz? — indagował Lorak.

— A ty, panie? — Algina odzyskała nieco pewności siebie, widząc, że nieznajomy mężczyzna raczej nie ma zamiaru krzywdzić ani jej, ani Keit.

Lorak skrzywił się i usiadł na swoim krześle. Ból glowy znowu się odezwał, wytrącając go na moment z wątku. Przycisnął pięść do skroni i milczał przez chwilę, zamknąwszy oczy, aż w końcu ból minął.

Przez cały ten czas Algina nie wydała nawet jednego dźwięku, przestraszona do żywego.

— Jestem opiekunem. — wymamrotał w końcu. — Ta dziewczyna moją krewną jest, a ojciec jej powierzył mi zadanie pilnowania jej. — dodał po chwili. — Jestem krewnym jej matki. A ty, pani? Mogę wiedzieć, jakie to cele cię tutaj przywiodły? Wybacz, jeśli to natarczywość, ale jako jej opiekun muszę takie rzeczy wiedzieć.

— To biedactwo bliskości drugiej osoby bardzo potrzebuje. — powiedziała Algina rozbrajająco szczerze. — Chcę, by ową bliskość miała. Byłam… byłam niedobra dla niej wcześniej, bardzo niedobra. Chcę teraz winy swe jakoś odpokutować. Musi wiedzieć, że nie jest sama, i że zawsze ktoś przy niej jest, nawet gdy śpi.

Lorak rozejrzał się uważnie dookoła w trakcie jej przemowy. Oględziny utwierdziły go w przekonaniu, że walka z Anderem nie zrobiła okrętowi krzywdy. A przynajmniej jej bezpośrednie skutki.

Wysiłek Czamirnistrza nie poszedł na marne; varg nie ucierpiał zbytnio i nadal wyglądał świeżo i zdrowo.

Także i Keit zdawała się być spokojna i bezpieczna. Jej sztorm chyba też krzywdy nie uczynił.

— Gdzież małżonek twój, pani? — zapytał.

— Radzi, z innymi kapitanami. Zdaje się, że wyniośli ci ludzie nie bardzo wiedzą, co czynić mają. Rozkazów od ksiecia Aletha nie ma, bo i szans nie ma, by jakiś dotarł, więc zastanawiają się, czy by garnizon Lei nie wzmocnić przed dalszą podróżą.

— A po cóż to go wzmacniać? — spytał zdezorientowany Lorak.

— Giuadar na Leę maszeruje. — powiedziała takim tonem, jakby każdy o tym wiedział. — Dowiedzieliśmy się od miejscowych, kiedyśmy wodę kupowali na dalszą drogę. — wyjaśniła. — Mówili, że z pięć, może sześć tysięcy żołnierza na Leę idzie. A że rozkazów nie ma, to oni nie mają pojęcia, co powinni robić w takiej sytuacji. Jak zareagowałby nasz czcigodny dowódca.

— A nad czym oni, na Sedsyra plemię, debatują? Nawet, jeśli książe rozkazów nie zostawił, to chyba jasne jest, że wspomóc miasto należy, by do podobnego losu, jak w Dormoth nie dopuścić! — zdziwił się Lorak.

— Boją się choć jednego człowieka zostawić. Zbyt wielkie nieszczęścia mogą nas ponoć jeszcze w podróży spotkać, a i na miejscu każdy wojak na wagę złota będzie.

Lorak pokręcił głową z dezaprobatą.

— To nie ma znaczenia. Wszyscyśmy dorośli. Nie możemy obok cudzej krzywdy przepłynąć i nic nie uczynić. — mówił spokojnym głosem, ale pomysł pozostawienia miasta samego w biedzie wywoływał w nim spore emocje. — Gdzież oni?

— Chodź, panie. Wskażę ci varg, na którym są. Nadzieję żywię, iż do rozsądku radę dasz im przemówić. Chociaż uparci są i krótkowzroczni.

— Ja również taką nadzieję żywię. — westchnął Lorak.

Sześciokołowy wóz toczył się ośnieżoną drogą w kierunku potężniejącego na północy Ghahad Willdark. Opatuleni w płaszcze i wielkie futrzane czapy dwaj mężczyźni siedzieli na koźle, osłaniając się w miarę możliwości przed wszechobecnym mrozem.

Swój statek pozostawili w małej zatoczce na południu wyspy, tam też przesiedli się do tego dość niewygodnego środka lokomocji i podjęli dalszą podróż lądem, korzystając z uprzejmości pana na Ghahad, który podstawił wozy aby upewnić się, że wszelkie towary dotrą do jego pałacu nietknięte i nienaruszone.

— Widzę, że świetnie się spisał nasz kochany czarnoksiężnik. — stwierdził Ian Orsen. — Paplesz, przyjacielu, zupełnie jak żywy człek, od kiedyśmy odbili od brzegu Korelianowego pustkowia wczorajszego wieczora.

— Ach, Ianie, a jak ty byś się czuł na moim miejscu, powiedz mi? Gdybyś odzyskał utracony żywot po tak długim czasie, jak ja? A wraz z życiem chęć mówienia wraca, wierz mi. Ty wszak nawet nie wiesz, od jak dawna martwy ja jestem. — zaśmiał się Esehet. — A jużem ci mówił, żem żył w czasach, gdy Endilen jeszcze udzielnym księstwem było, a jam jego władcą miał zostać… Spadkobiercą potężnej krainy byłem, przyjacielu.

— Ale teraz to jeno historia. Dość o tym. Dostałeś nowe życie, lecz pewnie żadnym księciem już nie będziesz.

— Tu rację masz. — IsTav usadowił się wygodniej. — Ja nawet ochoty nie mam, by tam wracać. Od kiedy Korelian pełnię władzy nad mym ciałem mi wrócił, jedno mam tylko pragnienie: zemstę!

— A ja jeno do mej pani pragnę wrócić.

— A, tak. Kobiety. Oto powód następny, dla którego życie słodszym się wydaje, niźli jest. Z całą pewnością i w tym temacie spróbuję wykorzystać pełnię możliwości, jakie życie w istocie daje — i niech no mnie kto spróbować spróbuje! — przyrzekł sobie IsTav z zabawnym błyskiem w oku.

— Zapewne wielce wdzięczny Korelianowi jesteś za przywrócenie cię do życia? — Ian spojrzał na niego z ukosa, próbując go wybadać.

— Jakżebym mógł nie być? Wszakże on sprawił, żem wyzwolił się z zaklęcia gorszego, niż śmierć. Wierz mi, przyjacielu, coś o tym mogę powiedzieć. — Esehet wyglądał na wielce zdumionego powątpiewającym tonem Iana.

— Ha. Otóż i właśnie jest to, co martwi mnie najbardziej. Sądzę wciąż, żeśmy nazbyt prędko mu zaufali.

— Co masz na myśli?

— To mam na myśli, że zbyt prędko żeśmy się zaangażowali. Nic żeśmy gruntownie nie przemyśleli.

— A co tu jest do przemyślenia? — IsTav zmarszczył brwi.

— Ano widzisz. Co dwaj toczą wojnę. Dwie strony konfliktu stanowią, czyliż nie? Jednak, jak sam powiedział Korelian, jeden drugiego zabić nie może. To też prawda, nie? Jeśli my znajdziemy się w tej rozgrywce, i przeważymy szale na Koreliana korzyść, czyż równowagi to nie zaburzy przypadkiem? Myśle, że odpowiedź jest raczej oczywista. Korelian nas straszy końcem Nionis, jeżeli Eylayen wygra, a jego pan przybędzie. Lecz cóż, jeśli Eylayena zabraknie, a Korelianowi odbije?

IsTav wzruszył ramionami.

— Alboż to ma jakiekolwiek znaczenie?

— Równowaga ma znaczenie. — podkreślił z naciskiem Ian. — Równowaga jest wszystkim.

— Rozważania tu prowadzisz zupełnie bez znaczenia, bowiem nie sądzę, byśmy żywi mieli szansę stąd wyjść. — odrzekł nagle bez cienia wesołości Esehet, patrząc z ukosa na Iana i marszcząc brwi.

Orsen nie był kompletnie przygotowany na te jego słowa.

— Więc sądzisz, że umrzemy? — podsumował po namyśle.

— Poznałem Eylayena. Nie zna litości. — rzekł poważnie Esehet.

— Ale mimo to idziesz. — zauważył Ian.

— Jasne, że idę! — odrzekł zdziwiony Esehet. — Toż to całkiem oczywiste jest. Korelian mi życie oddał, wiec na jego rozkaz mogę je stracić. To tak proste dla mnie jest.

— Dla mnie nie. — ze smutkiem w głosie odparł Orsen.- Ja się jednego tylko boję. Widzisz, nie znamy celów, do których dąży Korelian. Bo przecież zabicie Eylayena nie jest celem samym w sobie. Coś musi mieć w głowie, a środkiem do celu tego osiągnięcia śmierć jest Eylayena. Śmierć nie z jego ręki, oczywiście. I nie wątpię przy tym, że Korelian równie niebezpieczny jest jak Eylayen.

— Jakiż więc zamysł jego może być, jak sądzisz?

Orsen wzruszył ramionami.

— Korelian to istota, którą trudno zgłębić. — powiedział. — Chciałbym wiedzieć, co w istocie zamierza, ale wiem jedno; człek, co wielką potęgą rozporządza, władzy zawsze pożąda. I to tej największej, bo absolutnej.

— Więc cóż radziłbyś w tej sytuacji?

— Gdyby mnie słowo nie trzymało? Odstąpić. I zostawić tych dwu szaleńców w ich morderczym tańcu. Niech się sami wzajem pozabijają.

— I tak szans żadnych przeciw Eylayenowi nie mamy. Zabije nas, a wtedy wszystko powróci do tego ich morderczego tańca, jak sam to nazwałeś. — zauważył IsTav.

— Korelian twierdzi, ze jakoweś szanse mamy. — przypomniał Orsen. — Eylayena moc ochronna żadnego Maga do Ghahad nie dopuści, czy to Koreliana, czy jakowego innego, lecz nas, kupców prostych z Vaksos zmierzających, przepuści bez problemów. To jest to zaskoczenie, co je wykorzystać przeciw niemu mamy.

— Sam w to nie wierzysz. — sceptycznie rzekł Esehet.

— Oczywiście, nadal sądzę, że błąd wielki robimy. — powtórzył Ian. — Ale cóż, skorom sam się w to wpakował, muszę być w tym do końca. Com obiecał, wykonam, acz z niechęcią wielką. Ale ty — ty masz wybór. Słowa nikomu nie dawałeś.

— Idę z tobą. — IsTav wzruszył ramionami, patrząc na rosnące tuż przed nimi mury Ghahad. — Zaufałeś mi, gdym był jeszcze ghoulem, nie w pełni własnej kontroli. To coś, czego się łatwo nie zapomina.

Wóz dotarł do rozpadliny, która rozciągała się przed bramą Ghahad, rozpadliny, która zdawała się nie mieć dna. Rozpięto nad nią kamienny most, wzbijający się sporym łukiem w powietrze. Konie parskając ruszyły po tym moście, jakby doskonale wiedziały, że prowadzi on do domu.

Rozpadlina ciągnęła się wzdłuż murów okalających siedzibę Eylayena, których monumentalne rozmiary dopiero teraz mogli właściwie ocenić. Były zbudowane z litej skały w kształcie pięcioramiennej gwiazdy, kryjąc w środku wielki, prostokątny budynek, pełniący rolę i domu i laboratorium jednocześnie.

Cała wyspa była domeną Maga — każdy jej fragment przesiąknięty był energią magiczna, której działanie dawało się wyczuć w każdym jej zakątku.

Esehet wskazał na blanki; stały tam posępne postacie ogromnych wojowników, nieruchome jak posągi.

— Są tacy, jakim i ja byłem. — rzekł z goryczą. — Wydarci z ramion śmierci, lecz nie wróceni życiu. Uwięzieni w przejściu między światem żywych a światem cieni. Niezdolni do życia, lecz nieumarli. Żaden bóg nie dopuściłby do tego, gdyby istniał!

Orsen obrzucił wzrokiem ponure sylwetki, które opanowały mury i w duchu przyznawał rację Esehetowi. Po stokroć wolałby umrzeć, niż trwać w takim stanie.

Lepiej rozumiał też teraz wdzięczność, jaką żywił Esehet względem Koreliana za wydarcie go z tego tragicznego losu.

I dlaczego ufał mu bez zastrzeżeń.

— To już bez odwrotu, przyjacielu. Wchodzimy do prosto w legowisko dzikiego antarenia, i to bez wsparcia ze strony kogokolwiek.

— Cóż za poważne słowa, Ianie. — mruknął ironicznie IsTav.

— Widzę, że zyskawszy nowe życie, zyskałeś też poczucie humoru. — zauważył Orsen.

— Taak… Lecz nie pora już na czcze rozmowy. Trzeba wjechać na dziedziniec i się rozgościć. — rzekł Esehet.

— Kaptury na głowy i do dzieła! — zakomenderował Ian.

Nie minęło wiele czasu, a już rozkładali swoje towary, wyciągnięte gdzieś z przepastnych skrzyń, w które zaopatrzył ich Korelian.

Czegóż tam nie było! Sukieneczki, płaszczyki, nawet bielizna damska — na której kompletnie się obaj udający kupców zresztą nie znali. Ale były też pierścionki, naszyjniki, bransoletki i inne elementy biżuterii damskiej, z którymi radzili sobie już nieco lepiej.

Słudzy Eylayena na samym początku pozbawili ich trzech czwartych ładunku, zabierając bez jednego słowa do zamku skrzynie z kawą, herbatą i tytoniem — a więc towary pierwszej potrzeby dla pana na Ghahad. Żadne ze wspomnianych nie mogło rosnąć i rozwijać się w tym klimacie samodzielnie, więc pozostawało tylko sprowadzanie ich z zewnątrz.

Zanim zdążyli się porządnie rozgościć, na placu pojawiły się dwie roześmiane kobiety, z których jedna miała włosy kruczoczarne, zaś druga była delikatną blondynką. Blondynki Orsen nie poznawał, ale na widok damy w czarnych włosach wybałuszył ze zdziwienia oczy i spoglądał na nią jakby ktoś obrzucił go urokiem, nie wierząc własnym oczom.

Lailana.

Obrócił się do wozu, myśląc w panice, jak teraz wybrnąć z tej sytuacji; myśli chaotycznie przebiegały mu po głowie. Wiedział już, że wszystko stracone.

Zwrócił się pospiesznie ku niej, gdy niewiasty dotarły do wozu.

— Pani, proszę, racz naszą znajomość zachować w tajemnicy! Jesteśmy tu z misją, wielce ważną misją!

Lailana zamarła na moment, a potem wykrzyknęła głośno:

— Ianie!

Piękność znad Arsalet

— Nie ma dobra ani zła! — krzyknął w nagłej desperacji Rahimar. Nawet możliwość taka wywoływała u niego dreszcze obrzydzenia. — Nic tak prostego w życiu nie istnieje! Wszystko zależy od tego, co patrzy, to on nadaje nazwę czynom! Jeśli zmienić obserwatora, może się okazać, że dobry czyn staje się złym!

Rahimar Gudhrok, Ethyam Grakk XI

Tafla jeziora Arsalet, nie mącona najdrobniejszym nawet podmuchem wiatru, migotała w popołudniowym słońcu jak najpiękniejszy diament w koronie Shakini, zakładanej tylko podczas ceremonii koronacyjnej. Jezioro było tak wielkie, że nawet gdyby mgła, która zalegała nad nim tego dnia podniosła się, nie można byłoby dostrzec z jednego brzegu brzegu przeciwległego. Opar znakomicie ograniczał pole widzenia, ale promienie słoneczne, przedostające się przez przerwy w spowijającym wszystko woalu, rozjaśniały nienaturalnie całą okolicę. Nic nie pomagało w precyzyjnym liczeniu czasu, a podróż wydawał się nudna i jednostajna.

Absolutną ciszę mąciło tylko skrzypienie długich wioseł, osadzonych w dulkach oraz delikatny, jednostajny szum, powstający, gdy szerokie pióra zamaszyście odpychały wodę do tyłu, pchając barkę do przodu. Stojący na dziobie Rahimar, otulony grubym płaszczem dla ochrony przed chłodem, rozmyślał w milczeniu, a uroda i poezja tego niezwykłego miejsca zdawała się do niego nie docierać. Choć dzień, pomimo zalegającej mgły był pogodny, oblicze księcia było pochmurne i posępne. W pewnym stopniu spowodowane to było faktem, iż zdawał sobie sprawę z faktu, że coś drąży Oneia od środka, a nawet będąc Czarmistrzem nie wiedział, jak mu pomóc.

Zdawało mu się, że ktoś zasiał w umyśle młodego hrabiegoagresję i niechęć do wszystkiego i wszystkich.

Miał tylko nadzieję, że to nie Lai jest tego przyczyną.

— Czym się trapisz, książę? — Denthor zbliżył się do Rahimara, również zatroskany.

— Leą, Thomarze. — rzekł bez owijania w bawełnę piracki książę. — Toć to druga już prowincja, która w łapy niedoszłego teścia mojego wpadnie.

— Puściłeś przez tego karczmarza odpowiednie rozkazy. — przypomniał hrabia. — Wszak twoi ludzie z karności w całym Nionis słyną.

— Tak, jeno rozkazy zdążyć mogą na dzwony końcowe. A jeśli nasi nie wspomogą Leian, nasza sytuacja ulegnie zasadniczej zmianie. Boję się, że wówczas możemy nie być w stanie obu naszych misji dokończyć.

— Gdyśmy o tym w Tvalthu rozmawiali o tym, nie wyglądałeś aż tak niespokojnie.

— Wtedy, Thomarze, jeszczem nie wiedział, jak postąpić, a ponadto ktoś ogłuszył mnie wieścią o tajnych królewskich konszachtach z Giuadarem. — przenikliwe oczy utknęły spojrzeniem na starym hrabim. — Jeszcze jednego mi nie powiedziałeś, stary przyjacielu. Wiem, że nie było sposobności, ale myślę, że powiedzieć mi możesz, jakże córka twoja umarła? Kiedyś był na Rohkod z poselstwem, bardzo ją polubiłem.

— Chyba wyjaśnienie jestem ci winien, choć w pewnej mierze. — Denthor odwrócił się i wbił wzrok w spokojną taflę jeziora. — Późno matkę Keit za żonę wziąłem, przyznaję, szaleństwem jakimś zwiedziony. Żona moja dobra była i łaskawa, lecz powiedzieć nie mogę, by mnie kochała. Nie mogę. — pokręcił głową powoli. — Małżeństwo to przez jej rodzinę ustawione było. Nie byłem niechętny, żona moja piękna była jak obrazek, zresztą, sam wiesz doskonale. Ale ona mnie nie kochała. Szanowałem to. Jakież miałem prawo, by tego nie uszanować? I wtedy Keit się pojawiła na świecie, a ja miłość w jej oczach do siebie ujrzałem… Wiem, że mnie moja córka kocha, Rahimarze i chyba dlatego właśnie zbytnio jej szaleństwom ulegam. — obrzucił wzrokiem całkiem teraz bliski mglisty horyzont. — Moja córka żyje, Rahimarze, jeno ze trzy chyba wiosny temu choroba umysłu ją jakowaś dopadła i rolę mężczyzny przyjąć postanowiła. Wtedy też Deilanem, mym synowcem się stała. Błagała, bym tajemnicy dochował. Pókim mógł, czyniłem to, lecz w niczym jej już nie zaszkodzę.

— Więc to ona owym młodzieńcem była, co z tobą na naradę przybył do mego domu w Voulth i za twego syna był się podawał? — stwierdził z rozbawieniem Rahimar. — Przyznaję się, dałem się nabrać.

— I ja, jako rodzic, przyznać muszę, że nieźle to rozegrała. — rzekł hrabia zadowolony. — Ale cóż, kiedy wiem doskonale, że to szok po śmierci matki był tego przyczyną. Pamiętam, jak wiele ją to kosztowało, jak była wówczas przybita.

— Wszyscy mamy swój kawałek historii. — wyszeptał Rahimar, myśląc o Julietcie. — Wiem, żeś z ojcem moim walczył pod Farsam w 4749 roku. Czyż nie tak? Rebelia w Houpton?

Denthor wbił zamglony wzrok w deski pokładu. W jego umyśle jakiś zły duch na nowo odtwarzał dźwięki bitewne, szczęk stali, wybuchy, krzyki, jęki rannych… Wszystko powróciło, jakby przez moment znalazł się tam z powrotem.

— Ciężki to był dzień. — powiedział w końcu. — Oni mieli rację, zwłaszcza po masakrach lat czterdziestych. Co z tego, że ich ruch był ze wszech miar sprawiedliwy? Wszyscy zawsze mają rację. Ale Shak nie znosi sprzeciwów. Alem wtedy był młody. Inne rzeczy się dla mnie liczyły. Powstańcy również niejedno życie z naszych szeregów na sumieniu mieli. Niejeden, co w krzaki szedł za potrzebą, już tam pozostał na wieki. Wszyscyśmy chcieli się stamtąd wydostać, ten smród bagien coś złego nam robił. A ja, głupiec, żonę ze sobą tam zabrałem… Nie, nie Keit matkę. Pierwszą moją małżonkę. Twój ojciec jeno ją poznał był. Zostawiłem ją w obozie, ciężko strzeżonym, kiedym na naradę się udawał jeno, do namiotu sąsiedniego. To im starczyło, powrócić z tej misji nie zamierzali. Zmierzchało już, więc pora dla zamachowców odpowiednia była, wdarli się do obozu, cicho jak zwierzęta, którymi musieli być w istocie. Mnie nie było w namiocie, więc ją zabrali. Nie miała jeszcze osiemnastu wiosen… Torturowali ją. Zabili. A jam poprzysiągł, że nie będzie żadnej litości dla ludzi, co w tak okrutny sposób kobietę zabić się nie wahają, bezbronną, niezdolną do stawienia im czoła w żaden sposób. I nie było. W istocie. Ale czyż ty możesz powiedzieć, książę, żeś bez winy? Że ktokolwiek w Nionis jest bez winy?

Rahimar nie odpowiedział.

Cóż miał powiedzieć… W jego umyśle zmaterializowała się postać Rozy, rozciągniętej na krzyżu, wydanej na pastwę dzikim ptakom drapieżnym i zwierzętom.

Pamiętał, co czuł, znalazłszy ciało Su, rozdartej na pół żelazem i drewnem przez jakiegoś prostackiego żołdaka z Vaksos.

Mógł, chciał i miał prawo nazywać ją swoją córką, i z całą pewnością nie czynił różnicy pomiędzy nią a Laurą, choć Laura była jego krwi.

Kwestią „krwi” zresztą nigdy specjalnie się przejmował, wszak usynowił Iana, kiedy ów był sześcioletnim dzieckiem, i z dumą zwał go swoim synem, choć niewielka była różnica wieku pomiędzy nimi.

Także i Su dał dom, kiedy ostała się sama, bez rodziców, pomarłych w tamtej strasznej zarazie. Pamiętał tę radosną chwilę, kiedy mógł Ianowi oddać swoją wychowankę za małżonkę, jak się cieszył, gdy okazało się, że będzie miała dziecko.

A potem i Rozę i Su wraz z Ianem wysłał na tamten świat.

Masakra na Rohkod na zawsze pozostanie w jego świadomości, nawet jeśli nie była to już krwawiąca, otwarta rana, a tylko szpetna, zaleczona blizna.

— Nic nie wiedziałem. — powiedział cicho. — Jakże mógłbym oceniać czy osądzać ciebie, gdy sam w podobnej sytuacji byłem? Ja na Rohkod straciłem moją… moją… kobietę. — wyjąkał w końcu, nie mogąc znaleźć żadnego innego określenia.

— Kiedym odwiedzał cię na Rohkod, szczęśliwszym wydawałeś się niż teraz. — Denthor nie patrzył na niego, patrzył przed siebie.

— I to cię dziwi? — parsknął zaskoczony Rahimar.

Denthor pokręcił głową z uśmiechem.

— Nie, wcale. Jeno na ten fakt twoją uwagę chciałem zwrócić. — odparł.

Nie dane im było kontynuować tej rozmowy, bowiem w tym momencie przerwał im okrzyk wydany przez jednego z załogantów promu.

Obrócili się obaj równocześnie, aby ujrzeć, jak wskazuje ręką na południowy wschód.

Rahimar momentalnie odzyskał równowagę i spojrzał w tamtym kierunku. Jego oczom ukazał się szybko przemieszczający się wir, który zbliżał się ku nim z zawrotną szybkością, przecinając powierzchnię spokojnej wody niby pocisk, pozostawiając za sobą smugę białej piany. Istota, która kierowała się w ich stronę, poruszała się z wdziękiem łabędzia i szybkością delfina. Woda poddawała się jej, rozchodziła się przed nią na boki, łagodnie niosąc ją przez jezioro.

Potem na moment mierzony jednym uderzeniem serca wszystko ucichło. Fala zniknęła, istota skryła się pod wodą.

Kolejne uderzenie serca i woda tuż przed łodzią dosłownie eksplodowała w górę, wyrzucając ze sobą jakiś kształt; a kiedy opadła z powrotem, oczom podróżników ukazała się owa istota, która wcześniej płynęła ku nim z ogromna prędkością.

Była to kobieta. Niezwykła kobieta. Obdarzona urodą, jakiej nie sposób znaleźć u jakiejkolwiek innej. Jej jasnorude, jaskrawe włosy, rozsypane jak aureola wokół głowy, spływały w dół po jej ciele, aż w końcu znikały pod wodą. Nieskazitelnie biała skóra zdawała się świecić, podobnie tegoż koloru szata, okrywająca całe jej ciało od szyi aż do powierzchni wody, odsłaniając jednakże ramiona.

Nie były to jednak te cechy, które budziły największe wrażenie u patrzących; te jedynie zwracały na nią uwagę. Każdy, ledwie ją urzał, natychmiast zachwycał się jej twarzą. Zielone oczy, prosty, delikatny nos, wargi pełne i czerwone, proste, acz delikatne rysy twarzy — wszystkie te szczegóły sprawiały, że kto tylko na nią spojrzał, natychmiast się w niej zakochiwał.

Nie sposób było znaleźć podobną niewiastę wśród śmiertelniczek.

Rahimar Gudhrok zmarszczył brwi, ale i on nie mógł się poruszyć, pozostając pod wrażeniem niezwykłego gościa. Ogromnym wysiłkiem uniósł do góry dłoń w tradycyjnym geście powitania; nieomal czuł, jak mięśnie, ścięgna i stawy stawiają opór jego woli.

Zamrugał gwałtownie oczami, próbując pozbyć się tego dziwnego odurzenia, które ogarniało go i uniemożliwiało myślenie.

— Witaj, książe Aleth. — powitała go ruchem głowy. Był to delikatny, pełen nieopisanego wdzięku ruch. — Ciekawa ciebie byłam, więc gdy ujrzałam cię w moim królestwie, pospieszyłam, by ciebie poznać.

— Witaj, pani. — Rahimar poczuł się niezwykle wyróżniony, że kobieta adresuje swoje słowa do niego i tylko do niego.

Wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.

Doskonale wyczuwał potęgę magii, która w jednej chwili ogarnęła całe to miejce, w którym wszyscy się znajdowali. Instynktownie, jakby robił to milion razy w życiu, sięgnął ku jej źródłu własnym umysłem i przeraził się, czując jak obca i wyniosła jest jej istota.

To nie była Magini — ani wiedźma — przynajmniej nie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.

Zetknęli się tu z potężną siłą, promieniującą z łona samej ziemi, niemierzalną i bezgraniczną, której upersonifikowana postać stała przed nimi na wodzie, zespolona z nią, lecz stanowiąca odrębny byt.

Czymkolwiek była, stanowiła ucieleśnienie samej mocy, energii magicznej, która uzyskała samoświadomość, stając się tym, co widzieli przed sobą.

— Książę. — przemówiła łagodnie kobieta, jakby nie dostrzegając innych ludzi w łodzi. — Witaj w moim królestwie. Oczekiwałam cię i przybyłeś, dokładnie tak, jak mówi prastara przepowiednia, zbyt stara, by mogli znać ją ludzie, choć dla mnie zdająca się liczyć zaledwie kilka chwil. W moim bycie czas nie gra roli.

— Jestem tutaj. — Rahimar ledwie wymówił te słowa. — Lecz moja tu obecność nie z przepowiedni jakiejś wynika, lecz z mojej własnej woli. A kim ty jesteś, śliczna pani?

— Jestem panią mego królestwa. Jestem panią tego jeziora i wszystkiego, co w nim żyje i nie żyje. Panuję w miejscu, gdzie czas płynie podług mojej woli. A teraz jestem tu, aby wyjawić ci to, co się ma wydarzyć. Jestem tu, aby wskazać ci błędy, któreś był popełnił. Jestem tu, by strzec równowagi między dobrem a złem, równowagi, którąś był w nieświadomości swojej zachwiał. Nazywaj mnie Arsalet, jeśli chcesz, lecz znano mnie pod licznymi imionami przez tysiąclecie, jakie oglądałam na tej planecie.

— Nie ma dobra ani zła! — krzyknął w nagłej desperacji Rahimar. Nawet możliwość taka wywoływała u niego dreszcze obrzydzenia. — Nic tak prostego w życiu nie istnieje! Wszystko zależy od tego, co patrzy, to on nadaje nazwę czynom! Jeśli zmienić obserwatora, może się okazać, że dobry czyn staje się złym!

— Jest dobro. I jest zło. — rzekła z naciskiem kobieta, nie przejmując się wybuchem Rahimara. — Ów podział istnieje i nigdy istnieć nie przestał. Nikt z was, ludzi, nie jest w mocy jeno owej niezależnej od subiektywnych waszych osądów różnicy odnaleźć, nie jest wam dana pełna jej świadomość. Szukacie szlachetnych celów, by mordy, grabieże i inne zło usprawiedliwiać. Miłość, żądza odwetu, o własnej wyższości przekonanie, nie istniejące cele nadrzędne — zawsze coś prawdę wam przysłoni. Tak i ty, książę, mój książę, na niewłaściwej ścieżce jesteś i wiesz o tym dobrze. Nie odkupisz win, które ręce twe krwią plamią, władzę bowiem masz we krwi i wszelkie środki zastosujesz, jakie tylko znasz, aby ją odzyskać! Umrzesz, nie odnalazłszy swej drogi!

Rahimar wsparł dłonie o reling, zacisnąwszy palce tak mocno, że aż zatrzeszczała burta.

— To jest twoja przepowiednia? — krzyknął drwiąco. — Jeśli tak, trzeba się było nie trudzić! Znam ją aż za dobrze!

Arsalet rozpostarła dłonie w powietrzu, a z jej ciała wydobyła się potężna fala uderzeniowa, która w mgnieniu oka ogarnęła całą barkę. Rahimar spostrzegł z przerażeniem, że wszystko wokół zamarło, Denthor, stojący obok niego zastygł w bezruchu; widział nawet drobinki wody, stojące w powietrzu, a nie opadające zgodnie ze swoją naturą w dół, na gładką powierzchnię jeziora, która w tym momencie przypominała raczej nieruchomą taflę lodu.

— Pozwalasz, by wiodły cię rozpacz, strata, pomsta i gniew. Nie dostrzegasz, jak niewiele uczucia te znaczą. — niezwykły spokój emanował z postawy i słów kobiety. — Nie masz pojęcia, jak niewiele znaczą jakiekolwiek uczucia! Są jeno sposobem na uwolnienie się spod władzy tak wam wszystkim niewygodnej moralności.

— Gdzież sens jest w tym wszystkim, co mówisz, pani? Gdzież sens w umyśle, co ponad uczuciami stoi? — Gudhrok potrząsnął głową. — To uczucia nas wiodą, one siłą są i pełnią życia. Nie zaślepiają nas, wręcz przeciwnie — drogę wskazują, gdzie umysł jej nie dostrzega. Jako deszcz obmywają, gdy ostrego trzeba spojrzenia i czystości serca.

Arsalet pochyliła głowę, spoglądając na niego parą niezwyczajnych, intensywnie zielonych oczu. Przywodziły one na myśl toń jeziora, które przepływali barką.

— Jesteś niezwykły, człowieku z rodu Aleth. — wyszeptała. — Gdybym umiała kochać, pewnie bym się w tobie zakochała, choć niebezpieczna to ścieżka. Patrtz! — wskazała w dół, wprost na nieruchomą taflę wody pod jej stopami.

— O, nie. — zaprotestował Rahimar, energicznie kręcąc głową. — Jużem to przerabiał. Z innymi.

— Patrz. — powtórzyła.

Ale to już nie jego umysł pokierował jego własną głową, która obróciła się w dół, w kierunku toni, także nie ona zmusiła go do wpatrywania się w nią.

Po paru chwilach dostrzegł zamazane kontury. W następnym zaś momencie został wessany do wewnątrz, nie ciałem, a duchem i w jednym momencie cofnął się wstecz o kilka lat.

Wszyscy, którzy odgrzebywali dotąd jego przeszłość, mieli niezwykłą zdolność doszukiwania się tych momentów, które najboleśniej odczuł. Jak gdyby czerpali obrzydliwą sadystyczną przyjemność z przywoływania wspomnień o wydarzeniach, które raniły najbardziej, a które chciał zakopać jak najgłębiej w otchłani nieświadomości.

Był teraz znowu na Rohkod. Ale wyspa nie była spalona, nie stała w pożodze ognia, nigdzie też nie leżały na wielkich stosach ciała bestialsko pomordowanych. Był siódmy dzień miesiąca Gueran, sam środek zimy, największej i bodaj jedynej śnieżnej, jaką widziała Rohkod. Zaspy pokrywały pola, śnieg, uporczywie usuwany każdego dnia przez służących po to tylko, by w nocy spadło go jeszcze więcej, leżał grubą warstwą także i w Cytadeli, na jej licznych dachach.

Ale dzień był przynajmniej spokojny, nawet bardzo spokojny. Książę siedział na stopniach swego tronu, na którym zasiadał jedynie w trakcie najważniejszych uroczystości i głęboko zamyślony mierzwił palcami własne długie włosy, zawiązane w przemyślny, gruby jak męskie ramię warkocz.

Przed nim stała kobieta o kruczoczarnych włosach, sądząc po wygładzie, jego rówieśnica. Pochylała się nad nim, głaszcząc go po ramieniu i szepcząc mu coś do ucha.

Znał tę piękną kobietę. Znał jej włosy, których zapach utkwił mu głęboko w pamięci. Mądre spojrzenie niebieskich jak bezchmurne niebo oczu, wpatrzonych ze skupieniem w jego własne. Ramiona, które doprowadzały go do tego momentu, w którym ledwie się kontrolował. Były momenty, że chciał się zupełnie nie kontrolować.

Jakimś cudem Rahimar był jednocześnie wewnątrz swojego ciała i dryfował jako czysta świadomość pod sufitem sali tronowej. Z tej wysokości miał doskonały widok na całe wnętrze, uczepiony jednej z belek, tworzących powałę.

Jego oczy, a właściwie nie oczy, bo w stanie niematerialnym nie mógł ich posiadać, więc musiał to być jakiś inny zmysł percepcyjny, który rejestrował wszystko to, co działo się w sali tronowej, rozpoznawał znajome sprzęty, które swego czasu sam był ustawiał, każdy mebel, zasłony w ogromnych oknach, nawet kwiaty i inne rośliny w wielkich drewnianych donicach.

Budowę Cytadeli zakończono w dziesiątym roku zasiedlenia wyspy, kiedy jeszcze port był zwykłym drewnianym pomostem, a miasto stanowiło kilkadziesiąt drewnianych chat i magazynów. Akurat drewna na Rohkod nie brakowało nigdy.

Za wzór budowniczym posłużyły Cytadele królewskie Vaksos i Tvalthu, wiekowe, mocarne budowle, które oparły się zakusom czasu i pozostały potężne, monumentalne, budzące respekt i strach wśród poddanych. Jedynie budulec był inny.

Było komu budować, zarówno Cytadelę, jak i miasto — w czasie największego rozkwitu Rohkod zamieszkiwał nawet milion ludzi, co stanowiło populacje mniejszą, niż w samym wielkich metropoliach Nionis, ale wystarczająco dużo, by wyspa mogła zmieniać się nie do poznania dosłownie z roku na rok.

Wszyscy ci ludzie chcieli pokazać swoim dawnym Ojczyznom, że i oni potrafią coś osiągnąć, że doskonale radzą sobie sami; Cytadela miała być widocznym z daleka, namacalnym tego dowodem.

Ale nie wszystko w tym miejscu było idealne i piękne, nawet za murami tej niezwykłej budowli. Oto daleko za tronem, w otwartych na pół drzwiach wiodących do prywatnych komnat książęcych, stała młoda jeszcze i doprawdy piękna kobieta, opierając czoło o futrynę drzwi.

To była Roza; spędziwszy z nią tak wiele lat życia Rahimar nie miał trudności z rozpoznaniem jej w tej zrozpaczonej kobiecie. Nie widział jej twarzy i niczego nie słyszał, ale sądząc z niekontrolowanych ruchów jej pleców, biedna dziewczyna musiała bezgłośnie płakać.

A on sam, jedyna przyczyna jej cierpień, siedział naprzeciwko Lailany i rozmawiał z nią właśnie. Niejednokrotnie już się zastanawiał, cóż to za zła siła sprawiła, że zignorował szczerze mu oddaną kobietę, a pokochał bez pamięci tę, której wszak nigdy nie dane mu będzie zdobyć?

Nie potrafił, ani wtedy, ani teraz, dokonywać właściwych wyborów, jeżeli chodzi o kobiety.

Gdybyż tylko dało się tak kształtować swoje uczucia, jak podpowiadałby rozum…

Kiedyś, dawno temu, kiedy umierał jego stary nauczyciel, który przybył wraz nim na Rohkod, ostatnimi słowami pouczał go w kwestii Rozy, mówiąc „Nie odrzucaj tego, co dobre, mój synu”.

Pamiętał ją doskonale z tamtych czasów, bladą, małą dziewczynkę, która wszędzie wodziła za nim oczyma. Jej głęboko niebieskie oczy zawsze łatwo napełniały się łzami.

Wtedy wisiał nad nim cień Julietty i choć wziął tę dziewczynę do łoża i zapewnił jej należne miejsce u swego boku, nigdy nie potrafił pokochać jej tak, jak na to zasługiwała. Nigdy się nie pobrali…

A dała mu największy skarb, jaki miał na tej planecie.

Laurę.

A ten dzień? Musiał być ostatnim gwoździem do trumny, kroplą, która przelała czarę. Musiała przecież widzieć, że on i czarnowłosa przybyszka z kontynentu mają się ku sobie — była bystra jak mało kto i zarządzać potrafiła całym dworem. Nikt inny nie musiał się nawet czegokolwiek domyślać, ale ona wiedziała.

Zresztą, jak się z kimś jest tyle lat, to się takie rzeczy poznaje bez pudła.

A mimo to Roza nigdy go nie opuściła.

Czasem tak pewnie się dzieje, że szukając wyśnionej miłości, nie dostrzegamy tej prawdziwej, która przecież jest tuż obok. Czasem dopiero jej śmierć otwiera nam oczy. Tak było teraz; zraniony książę, przekonany, że nigdy już nie będzie mu dane żyć szczęśliwie u boku ukochanej kobiety, nie potrafił dostrzec, jak niewiele mu do tego szczęścia brakowało.

Patrząc z zewnątrz, można by uznać go za człowieka, który z niezwykłym okrucieństwem sprawia ból drugiej osobie, jakby czerpał z tego sadystyczną przyjemność.

Wszyscy popełniamy błędy; nie wszyscy jednak chcemy i potrafimy je dostrzec, a cóż dopiero się do nich przyznać.

Wsłuchał się uważnie w słowa, które Lailana szeptała mu do ucha. Pamiętał je? Czy też je właśnie sobie wyobrażał? Och, sądził, że każda ewentualność była równie mocno uprawdopodobniona.

— Mój najdroższy, tak wiele się wydarzyło w ciągu tych paru dni. — szeptała, wodząc palcami po zarysach jego twarzy. — Te parę dni sprawiło, że świat mój zmienił się całkowicie.

Zawsze, gdy padają podobne słowa, mężczyzna jest pewien, że albo coś się kończy, albo coś poszło nie tak.

Rahimar uniósł więc na nią oczy, pewien, że szybko nadejdą złe wieści.

Nie przeliczył się.

— Książę, wiedzieć powinieneś, żem ja już zaślubiona. — Lailana zaczęła ostrożnie, choć i tak wiedziała, że ognista kula, która w tym momencie wpadłaby do sali tronowej, nie uczyniłaby szkód równie wielkich, jak jej słowa, obojętnie jakich by nie wybrała i jakim tonem by je przekazała. — Mój przyszły małżonek hrabią jest prowincji w pobliżu Voulth. Nigdym go jeszcze nie widziała, a nasi rodzice zdecydowali o tym związku już wiele wiosen temu, gdyśmy dziećmi jeszcze byli. To dlatego, bo… widzisz, mój ojciec hrabią jest Voulth, a funkcja ta dziedziczna jest.

— Twój ojciec zaś jeno dwie córki ma. — dodał Rahimar. — I to ciebie wyznaczył na tą, która poślubić ma przyszłego szeryfa.

— Właśnie tak. — potaknęła Lailana. — Ja mam hrabiego Sabura Oneia małżonką zostać.

— Sabura… Oneia? — książę poczuł, jak krew spływa w dół z jego twarzy. — Sabura Oneia? — powtórzył, nie rozumiejąc tego, co sam mówi.

Nie wierzył własnym uszom. Ze wszystkich ludzi, mieszkających w Nionis — wybór Jahana, ojca Lailany, padł właśnie na tego hrabiego, z którym Rahimar od lat utrzymywał przyjacielskie stosunki, największego jego sojusznika i orędownika na kontynencie.

Czasem jednak dziwne się rzeczy na świecie dzieją. Bardzo dziwne.

— Lai… — rzekł książę, siląc się na spokój. — Czemuś mi o tym wcześniej nie powiedziała? Nie zasługiwałem na tę wiedzę?

— Zbyt dobrze nam było tutaj, razem. — uśmiechnęła się blado. — niszczyć nie chciałam tego nastroju. Teraz jednakże, gdy do Voulth wracać przyszła pora, muszę ci o tym rzec…

Właściwie, wypominał sam sobie, to i tak nie miało większego znaczenia. Wszak związany był z Rozą, i nie pozwoliłby sam sobie na takie działanie, które mógłby ją skrzywdzić.

Nie miał przecież pojęcia, że Roza doskonale o wszystkim wie, i że przeżywa wszystko tak, jakby już i tak ją opuścił.

Uwięziony pomiędzy trzema kochającymi go kobietami, Rahimar wybrał tą, którą sam kochał najmniej.

Jak dziwnie czasem układają się ścieżki ludzkiego żywota!

I wtedy zrozumiał, o co chodziło królowej jeziora. Zrozumiał, czemu ukazała mu tę właśnie scenę, ze wszystkimi jej implikacjami.

Zaczynał pojmować absurdalność swoich własnych prywatnych wyborów, w których kierował się niczym innym, jak uczuciami.

— O to ci chodziło, prawda? — zwrócił się do Arsalet. — To właśnie chciałaś mi pokazać? Że wybory moje bezsensowne były? Uczucia nie sprawiają, że złe wybory stają się dobre. To zrozumiałem.

Lady Arsalet uśmiechnęła się.

— Teraz prawdziwą przepowiednię ode mnie usłyszysz, skoroś lekcję już pojął. — biała istota zdawała się świadczyć cała sobą, że nie przybyła tam w celu prowadzenia dyskusji: — Książę miłość swoją odnajdzie, lecz nie będzie mu dane jej doświadczyć. Człowiek zadanie swe wykona, lecz nie uzyska ni władzy, ni wdzięczności. Czarmistrz miejsce swe utraci, lecz nowe zyska, tam, gdzie się tego najmniej spodziewa. Książę będzie wielbiony, lecz człowiek pusty, Czarmistrz narodzi się dopiero wtedy, gdy człowiek umrze, a książę żadnej już decyzji nie podejmie. Przepowiednia ma spełni się, nim wojna końca dobiegnie, a wtedy znów się zobaczym.

— Nie odchodź jeszcze! — krzyknął z groźbą w głosie Rahimar. — Dość mam już, kiedy mi mówią, co mam robić. Nie jestem psem, by mnie przestawiać z kąta w kąt! Każdy na wierzch wyciągać chce wszystko, co mi się złe przytrafiło, każdy tylko ran w mojej duszy szuka, by mnie bardziej jeszcze upodlić! Czego wszyscy ode mnie chcecie, i gdzież kres jest tego snu? Pragnę spokoju, czy to tak wiele?

— Spokoju! — parsknęła kobieta. — Spokoju, mówisz? A sądzisz, że ktoś taki jak ty może spokoju zaznać? Zbudź się! Czyliż nie dociera wciąż do ciebie, żeś nie jest już panem twego losu, że odtąd to przeznaczenie twoje ustawia ścieżki?

Odwróciła się i zaczęła sunąć po powierzchni wody, nawet jej nie marszcząc, skoro czas wciąż jeszcze nie ruszył z miejsca.