Upadek kraju mórz. Tom 3 - Karol Sas - ebook

Upadek kraju mórz. Tom 3 ebook

Karol Sas

0,0

Opis

Zakończenie trzytomowej historii o upadku Vaksos, państwa, które niegdyś władało wszystkimi wodami Nionis — finał wielkiej opowieści o przygodach księcia Rahimara Aletha, utrzymany w konwencji powieści fantasy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol Bernard Sas

Upadek kraju mórz tom III

© Karol Bernard Sas, 2021

Zakończenie trzytomowej historii o upadku Vaksos, państwa, które niegdyś władało wszystkimi wodami Nionis — finał wielkiej opowieści o przygodach księcia Rahimara Aletha, utrzymany w konwencji powieści fantasy

ISBN 978-83-8245-326-3

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

C Z Ę Ś Ć III

KATASTROFA

Mojej ukochanej Żonie,

Cierpliwie znoszącej pisarskie fanaberie męża

Rewelacje

— Nie jestem zwykłym Czarmistrzem. Jestem czymś niespotykanym w całej dziejach Nionis, na tyle, że nawet tysiącletnia istota, która ma wszystkich ludzi w pogardzie, wyszła mi na spotkanie.

— Jesteś łyżką, która miesza w historii. — powiedziała Arsalet. — Mieszasz coraz mocniej.

Rahimar Aleth, Laura Aleth

Mała gospoda przy rynku Dormoth o tej porze dnia spala, podobnie, jak jej goście i właściciele. Rahimar wszedł do środka głównym wejściem, dziwiąc się, że jeszcze o tej porze panuje niczym nie zmącona cisza i spokój.

Niepokój przez moment pojawił się pod jego biała czupryną, ale świadomie pozwolił sobie na zignorowanie go.

Nie było łatwo przejść od życia w drodze, które wymagało nieustannej czujności, do powrotu do cywilizacji i opuszczenia gardy.

Chwilowo pozwolił sobie na ten luksus.

Obrzucił znudzonym wzrokiem salę główną, a potem skierował się na schody, prowadzące na górę, do izb gościnnych usytuowanych na poddaszu.

Od czasu zdobycia Dormoth nie było dnia, by nie wychodził rano z pokoju, który dzielił z Lailaną wczesnym rankiem, i nie szedł w stronę portu, by spojrzeć na północ, w kierunku, z którego spodziewał się ujrzeć posiłki.

Niestety, nie spodziewał się, by były to posiłki dla nich.

Jego niedoszły teść mógł być obłąkany, ale ciekaw był niezmiernie, czy był obłąkany na tyle, by wysłać drugą armadę, drugą armię, by spróbować odzyskać utracone miasto.

Nie chciał jednak, by ktokolwiek był świadkiem tych jego porannych wycieczek, w końcu nie chciał być uznany za niepoczytalnego przez swoją własną rodzinę.

Nie dotarł na górę. Był ze trzy skrzypiące schodki od szczytu schodów, kiedy zatrzymał się raptownie w pół kroku. Gospoda zniknęła sprzed jego oczu. Przed jego oczami rozpościerała się zupełnie inna sceneria.

Było ciemno, bardzo ciemno, podobnie jak w jaskini Abitana.

Miał jakieś niejasne wrażenie, że znalazł się właśnie w tym Labiryncie, w miejscu, z którego tak bardzo chciał się wówczas wydostać.

Nie przeszkadzał mu już zapach, który wcześniej go odrzucał. Stąd wyniósł przeświadczenie, że może jednak naprawdę się tam nie znajduje?

Ale kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku, panującego dookoła, wiedział już, w którym miejscu się znajduje. To był pokój szkieletów, w którym jeden z trupów wskazał im dalszy kierunek wędrówki, na którego końcu odnaleźli swój cel.

Abitana.

Tym razem wkroczył powoli do groty. Nie miał zamiaru dać się zwieść jakiemuś rozkładającemu się trupowi, animowanemu siłą myśli jego oszalałego przodka, który przez tysiąclecia był zamknięty w tym miejscu.

Przygotowany na najgorszy z możliwych widoków, przekroczył próg i doznał szoku.

Pieczara była pusta. Żadnego szkieletu, żadnych porozrzucanych w nieładzie kości. Żadnych odłażących, wstrętnych płatów gnijącego mięsa i odpadającej skóry.

Nic.

Tylko kamienne krzesło, mniej więcej pośrodku pomieszczenia, obrócone tyłem do drzwi, oraz niewielkie podwyższenie, które od razu rzuciło mu się w oczy.

Spoczywało na nim ciało.

Rahimar zmarszczył brwi.

Przekroczył próg, zaciekawiony do granic. Szedł dalej, powoli, wyglądając pułapki. Przecież z jakiegoś powodu się tam znalazł.

Dotarł do podwyższenia, oparł się o nie obiema rękami i spojrzał na osobę, która na nim spoczywała.

Zmarszczył brwi, a górna warga uniosła się, ukazując zaciśnięte zęby.

Powiedzieć, że nie mógł uwierzyć własnym oczom — to byłoby niedopowiedzenie. Wpadł w szok tak duży, że przez chwilę przestał nawet myśleć, i musiał przyznać, że ta nagła, zupełnie nieoczekiwana cisza w głowie po prostu go zachwyciła.

A potem wrócił do brutalnej rzeczywistości.

— Znam cię. — wyszeptał, a echo poniosło jego głos dalej.

Znał ją.

Odkrycie mocno go zaskoczyło, ale nie mógł powiedzieć, że nie widział już podobnych dziwów na swojej drodze.

— Pamiętasz moją przepowiednię?

Znajomy głos rozbrzmiał w jego głowie.

Nie potrafił stwierdzić, czy to wszystko dzieje się w jego głowie, czy też rozgrywa się w rzeczywistości.

— To Su. — powiedział w przestrzeń, nie spodziewając się, by Lady Arsalet pojawiła się w tym miejscu.

— Wszystko się jakoś łączy. — zmarszczył brwi, nie spodziewając się usłyszeć odpowiedzi. — Chcę znaleźć sens w tym wszystkim. Dlaczego to jest takie…

— Zagmatwane? — usłużnie podpowiedziała kobieta.

Potrząsnął głową.

— Pozornie bez związku. — uściślił. — Kiedy ja czuję, że wszystko to, co się tutaj dzieje, jest ze sobą ściśle powiązane.

— Wszystko, co się dzieje wokół ciebie, jest ze sobą ściśle związane. — powiedziała do niego Arsalet. — Wszystko jest ze sobą połączone. I połączone z Nionis. Myślisz, że dlaczego wyszłam na twoje spotkanie? Sądzisz, że każdego tak witam? Że wystarczy, by ktoś o białych jak śnieg włosach pojawił się w moim królestwie, a ja wychodzę mu na spotkanie, jak jakaś mokra w kroku idiotka?

Zyskała jego uwagę. Drgnął, nagle wyrwany ze swoich myśli i obrócił się w jej stronę.

Coś było w jej słowach, coś niepokojącego. Coś, co kazało mu się odwrócić do niej i spojrzeć w jej stronę, chociaż sam nie wiedział, czy spodziewa się tam kogoś zobaczyć.

Próbował ubrać swoje myśli w słowa.

— Nie jestem zwykłym Czarmistrzem. Jestem czymś niespotykanym w całej dziejach Nionis, na tyle, że nawet tysiącletnia istota, która ma wszystkich ludzi w pogardzie, wyszła mi na spotkanie.

— Jesteś łyżką, która miesza w historii. — powiedziała Arsalet. — Mieszasz coraz mocniej.

— Ale po co?

— Pytania, zawsze tylko pytania! — warknęła złowrogo kobieta, wychodząc z cienia. — Nawet jak masz słuchać, ty zadajesz pytania!

— Sama kazałaś mi myśleć.

— Myśleć, ale nie gadać! — krzyknęła w gniewie. — Myśl! Twój obłąkany przodek wszystko dokładnie zaplanował. Nie masz wiele czasu, a ja mam ci wiele do powiedzenia! Nie będę już bawić się w zagadki. — opanowała się. — Więc słuchaj.

— Nie mam tysiąca lat, to tak na początek.

— Jesteś jedną z nich. — wymruczał.

— Z Pierwszych, tak. — zgodziła się z nim.

— Ale oni są martwi! Poza Regnarem.

— Tak, Regnar! — niemal wypluła z siebie to imię. — Architekt tego szaleństwa. To psychopata! — spojrzała na niego. — Nie, nie umarliśmy. Imbarian wyczuł, co się świeci.

— Co?

— Ty nic nie wiesz! — warknęła ze złością. — No tak. Skąd możesz wiedzieć. Całą wiedzę o Buncie miał tylko Lorak.

— Buncie? — Rahimar zmarszczył brwi.

— Co ty właściwie wiesz o początkach Nionis? — zapytała kobieta.

— Wiem, że przed początkiem naszej rachuby czasu świat został zniszczony przez nieprzyjaciela, który przypadkiem się dostał do naszego świata. Wtedy ludzie stworzyli Czarmistrzów, żeby się obronić, ale było już za późno. Wyciągnęli więc nową ziemię z głębin oceanów., stworzyli nowy świat dla ludzi. Tam mieli się nimi opiekować i chronić przed kolejnym najazdem.

— Bajki! Bajki dla dzieci! — powiedziała z pogardą Arsalet. — Ale oczywiście, oni nie mogliby tego chcieć… Nie mogliby pozwolić, by ludzie poznali prawdę… W końcu jesteście dla nich tylko bydłem hodowlanym! Mizoginistyczne świnie! Dlatego właśnie uciekłam!

— Było nas czworo na początku. Nazywano nas Pierwszymi. I wszyscy żyjemy. — powiedziała, kiedy tylko opadły jej emocje. — Lorak, pierwszy i najpotężniejszy. Imbarian, drugi w kolejce, a jednak to jemu przypadł tytuł Księcia Magów i Laska Mocy. Regnar, charyzmatyczny, morderczy, zimnokrwisty bydlak! I ja. Archant. Jedyna kobieta w tym męskim towarzystwie. Pozbyli się mnie szybko, by móc wszystkim wmawiać, że czary to zabawa tylko dla mężczyzn.

— Lorak nie żyje. — wtrącił Rahimar. — Tak mi powiedziała Keit, a nie mam podstaw, by jej nie wierzyć.

— Racz mi, proszę, nie przerywać. — dosięgło go jej urażone spojrzenie. — Wiem, że nie żyje. Naszą czwórkę łączyły więzy, których nie sposób pojąć ani wytłumaczyć. Żadna śmierć nie przejdzie niezauważona. Takie było w każdym razie założenie.

Oni nas stworzyli jako broń. Wyhodowali w laboratorium.

— Ludzie?

— Ludzie. — przytaknęła. — Jesteśmy produktem. Bronią. Maszynami wojennymi, których nie da się powstrzymać. Ostateczną bronią przeciw ostatecznemu wrogowi.

Popatrzył na swoje ręce.

— Bronią? — wyszeptał.

— Tak, ale tylko w naszym przypadku. Stworzyli nas równymi bogom, byśmy toczyli za nich beznadziejną wojnę, którą sami wywołali. — podeszła do niego na tyle blisko, by chwycić go za ręce. — Tylko my czworo.

— Ale Czarmistrzów było więcej! Jest więcej! Są inni. Eylayen, Korelian, Ethyam…

— I w każdym pokoleniu coraz słabsi, prawda? — uśmiechnęła się szelmowsko, puszczając do niego oko. — To już, widzisz, nasza wina. Nie chcieliśmy być grzeczni… W sumie, to byliśmy bardzo niegrzeczni. A oni nas za to ukarali. Jakbyśmy byli zwierzątkami, które zerwały się ze smyczy! — puściła gwałtownie jego ręce. — Mieliśmy dzieci, Rahimarze, to była cała zbrodnia, za którą nas ukarano. Postarali się, by nasi potomkowie mieli białe włosy i nie mogli mieć dzieci. Jedno — jako atrybut, po którym można nas rozpoznać. A drugie po to, by się już więcej nas nie pojawiało. Bali się nas. Bali się naszej potęgi. Ale my nie byliśmy zwierzątkami. — zaprzeczyła. — Byliśmy ludźmi. Mieliśmy ludzkie uczucia, chociaż nam ich odmawiano!

— To wyjaśnia, skąd się ich tyle wzięło na początku. — rzekł Rahimar. — ale nie wyjaśnia, czemu jest ich teraz tak żałośnie mało…

— Tak działa natura. — wyjaśniła mu znużonym głosem. — W czasie pokoju nie są potrzebni. Znikają. Kiedy są potrzebni, się pojawiają. Rodzą się. Widzisz, wszyscy ludzie, te nieprzeliczone miliony, zamieszkujące Nionis — to są nasze dzieci. Każda z tych osób pochodzi od nas. Wyprowadziliśmy was z tamtego świata.

Nie myślał. Chłonął.

— Każdy człowiek tutaj żyjący ma cząstkę z nas w sobie. Każdy. Więc w przypadku zagrożenia całego gatunku ta cząstka się uaktywnia i tworzy nowych żołnierzy. A w przypadku zagrożenia ekstremalnego, następuje wybuch. Coś wcześniej niespotykanego.

Wytężył wszystkie zmysły, czekając na ciąg dalszy.

Chociaż właściwie się spodziewał, do czego zmierza ta rozmowa.

— Dlatego musiałaś mnie zobaczyć.

Zaśmiała się.

— Skoro się pojawiłeś, Nionis jest w bardzo, bardzo wielkim niebezpieczeństwie. Życie w spokoju się skończyło. Ludzkie śmieszne wojenki się skończyły. — mówiła dalej.- Zapewne już sam się tego wszystkiego domyśliłeś po tym wszystkim, co ci powiedziałam.

— Co to za niebezpieczeństwo? — zmarszczył krzaczaste brwi.

Arsalet podeszła do stołu o ostrożnie pogładziła martwą dziewczynkę po twarzy.

— Sami je na siebie sprowadziliśmy. — pocałowała ją w skroń, a potem obróciła się do Rahimara, nie przestając gładzić dziecka po włosach. — Dlatego sprowadziłam cię właśnie w to miejsce. To ona jest kluczem do wszystkiego.

— To Su. — zdziwił się Aleth.

— No właśnie. To jest ta część układanki, którą ty dostrzegasz. — zgodziła się z nim Arsalet. — Teraz nadeszła pora, byś zobaczył całość. — spojrzała mu prosto w oczy. — Ależ chłopaki szału dostaną na wieść, że wszystko ci opowiedziałam! — zaśmiała się nagle. — Za wcześnie, i te inne męskie bla, bla. A ponoć mają was za bydlęta, nie wiem wiec, czemu tak im przeszkadza to, że dowiecie się wszystkiego o ich naturze. W sumie to — przeszła parę kroków w stroną Rahimara. — naszej naturze.

— Wiele lat upłynęło, od kiedy znaleźliśmy się tutaj. — podjęła opowieść. — Imbarian przekształcił świat na tyle, by dało się nim żyć, choć były to lodowate pustkowia na północy. Aby to osiągnąć, trzeba było kontrolować pogodę na skalę, jakiej nie potraficie sobie wyobrazić. W końcu zaczęło nam brakować sił. Tak, początkowo sami to robiliśmy. Aż taką mieliśmy siłę. Zerwaliśmy się ze smyczy, Rahimar, pozwoliliśmy, by tamten świat sczezł pod ciosami Najeźdźców. Bez żalu. Za to, co nam zrobili. Ale wiecznie nie da się bronić świata. Cena jest za wysoka! — szepnęła prosto do jego ucha. — musieliśmy coś wymyślić. I wymyśliliśmy. Wspólnie. Decyzja była podjęta wspólnie! To była ostatnia taka decyzja. Wspólna.

Zgromadziliśmy ich wszystkich i po prostu zarżnęliśmy, jak zwierzątka prowadzone na rzeź. Czterdzieści tysięcy Czarmistrzów. I nie była to jedna droga, by bronić tych wszystkich ludzi, o nie. Po prostu nie chcieliśmy zajmować się do końca naszych żywotów, konsekwentnie zresztą przez to skracanych, niańczeniem tych wszystkich naszych potomków, których liczby wchodziły już w miliony!

Imbarian wprowadził ich wszystkich do naszej Sali Zgromadzeń. Ja zamknęłam drzwi i blokowałam je. A oni wykorzystali wszystkie te biedne dusze, by zamknąć nasz świat, a jednocześnie stworzyć silnik, napędzający pogodę. Po wieki. Jest tam. Na wschodzie. Za pustyniami. Tego nie wiedziałeś, prawda?

Wszystko zagrało, jak należy. Wszystko. No, może za jednym wyjątkiem. Zginęła córka Imbariana. Fabia. Zawsze musi coś pójść nie tak, prawda? Jakie to dziwne patrzeć jej teraz prosto w oczy… Po tych czterech tysiącach lat…

— Tyle ich zginęło… Dlaczego akurat Fabia ma takie znaczenie? — zapytał ze zdziwieniem Rahimar.

— Bo widzisz, potomku Regnara… Ona była jego żoną. Była żoną twojego przodka.

To oczywiste, Regnar musiał mieć jakąś żonę. To było całkiem logiczne, w końcu stad wzięli się Alethowie. Wszystko zaczęło wpadać na swoje miejsce.

Elementy układanki zaczęły się układać jak za dotknięciem magicznej różdżki.

— Co się stało potem? — zapytał niskim, nieswoim głosem.

— Wtedy właśnie Regnar oszalał. — westchnęła kobieta. — Najpierw rozpaczał. Długo rozpaczał. Ale wiesz, jaki jest następny etap po rozpaczy.

Przed jego oczami zamajaczyła nagle twarz Julietty, a jego głos stwardniał.

— Zemsta.

Zaśmiała się znowu.

— Zemścił się. Zabił Imabariana. A w każdym razie, sądził, że tak zrobił Wszystko zadziałało. Jednocząca nas moc uderzyła w nas, pozostałych przy życiu z Pierwszej czwórki, jak niepowstrzymana fala gorąca. To, co on w sobie posiadał, rozdzieliło się pomiędzy nas troje, Loraka, Regnara i mnie. Przynajmniej tak się nam wszystkim wydawało. Ale Imbarian oszukał nas, oszukał nas wszystkich. Pozwolił nam uwierzyć, że odszedł. Mi i Lorakowi otworzyło to oczy na wiele rzeczy, musze przyznać. Ale Regnar się nie zmienił.

Uczyniliśmy wszystko, co tylko się dało w tej sytuacji. Zwabiliśmy go do tego miejsca. Wznieśliśmy z Lorakiem te Góry, by stały się one jego więzieniem na zawsze. Stworzyliśmy Abitana i Elfy, by się upewnić, że ten szaleniec tam pozostanie na zawsze.

Ale on wiedział, co robi. Wiedział, że musi po prostu poczekać. Teraz to wszystko wyszło na jaw. Patrzysz na przyczynę całego tego nieszczęścia. Dlatego Regnar sprawił to wszystko. Stworzył ciebie. Powoli, z każdym krokiem, tworzył ciebie takim, jakim ciebie potrzebował.

— Regnar? — szepnął Rahimar. — To wszystko to jego robota?

— Wiedział, że jeśli poczeka odpowiednio długo, Fabia się odrodzi. Może nie będzie jego Fabią, ale odrodzi się i będzie mógł mieć ją na powrót. — uśmiechnęła się Archant. — Wiedział, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że wszyscy ludzie, zamieszkujący Nionis, pochodzą od naszej czwórki.

— A kiedy się pojawiła, stworzył sytuację, w której ty, jego potomek, uwolniłeś go z zamknięcia.

— To on… Za tym wszystkim stoi… — osłupiały Rahimar spuścił wzrok ku ziemi. — On.

— Nie wiem, jak tego dokonał, ale muszę przyznać, że niezły z niego zawodnik. — uśmiechnęła się. — Był tu zamknięty, a sterował wszystkim z tego więzienia,. Pozwalając wszystkim poddać się ułudzie, że przestał stanowić jakiekolwiek zagrożenia. Ale ty… Ciebie nie docenił. Och, to oczywiste, że to Regnar stał za twoją przemianą, to on ją uruchomił, bo potrzebował ciebie jako Czarmistrza, żebyś mógł zabić Abitana. Ale twoja moc przekracza wszelkie skale… Sięgasz poziomów nas, Pierwszych. I ja nie mam pojęcia, dlaczego.

— Ale sprowokowało to ciebie do opuszczenia kryjówki. — zauważył Rahimar.

— Tak. — przytaknęła. — Bo skoro się narodziłeś, i to z mocą dorównującą naszej, to znaczy, że coś pójdzie nie tak. Bardzo nie tak. I będzie potrzebne wsparcie.

— I to chciałaś mi powiedzieć, więc ściągnęłaś mnie tutaj. — domyślał się dalej Rahimar.

— Dokładnie tak. — zawahała się, ale ciągnęła dalej. — Chciałam wiedzieć, na co się szykować.

— Ciągle myślałem, że to Eylayen stoi za tym wszystkim. — wyszeptał Rahimar.

— Eylayen to przygłup! — żachnęła się Archant. — Bez swojego pana pewnie sznurówek by nie umiał zawiązać! Jest tylko wykonawcą jego woli. Choć, przyznaję, parę rzeczy obciąża tylko jego sumienie.

Rahimar obrócił się z powrotem do stołu.

— Więc o nią to tylko chodził przez cały ten czas! — szepnął. — Pragnął ja odzyskać. Za wszelką cenę…

Przytaknęła ruchem głowy.

— Gotów był największe popełnić zbrodnie, byle tylko ją pomścić, i odzyskać. — szeptał dalej.

Już nawet nie musiała przytakiwać — nie oczekiwał jej aprobaty. Wiedział dokładnie, co się dzieje. — Ale nie powiodło mu się! — powiedział głośniej.

— Właśnie. I w tym upatruję twoje pojawienie się. — Arsalet złapała go za ramię. — Zdaje mi się, że on zrobi w rozpaczy cos potwornego. Coś tak potwornego, że potrzebne będą posiłki!

— Jestem wojownikiem. — obiecał. — Cokolwiek to będzie, zmierzę się z tym i wygram!

— Sam więc widzisz, że ku temu wszystko wiodło… — zauważyła Arsalet.

— Miałaś rację.

— o czym ty mówisz?

— Mówię o twojej przepowiedni. — uściślił.

— A tak. Przepowiednia. — westchnęła kobieta. — Oczywiście, że miałam rację, głupcze! Ja się nie mylę w takich sprawach!

— Powiedziałaś mi jeszcze, że zobaczym się na końcu tej drogi. — ciągnął. — Czy to już koniec tej drogi?

— Nie, jeszcze nie. — potrząsnęła głową. — Ale już blisko końca. Mało zostało ci spraw do uporządkowania.

Zmarszczył brwi. Do uporządkowania?

— Co przez to rozumiesz? — spytał nachmurzony.

— Czy ja ci wyglądam na wróżkę? — spochmurniała nagle. — Co mogłam, to ci powiedziałam. Resztę musisz sam odkryć.

— Dlaczego postanowiłaś odkryć mi to wszystko? — spytał.

— Już ci mówiłam… Szykuje się coś dużego. Coś większego, niż cokolwiek, co się wydarzyło do tej pory. Porównywalne z tym, co się działo pięć tysięcy lat temu, za naszych czasów. A ty masz najwyraźniej pełnić w tym jakąś rolę. Ważną rolę. Dlatego uznałam, że musisz przynajmniej orientować się w tym wszystkim, co się dzieje.

— Dalej nie wiem wszystkiego… — wyszeptał. — Ale wiem wystarczająco dużo, by nie tkwić już w mroku, jak to było do tej pory.

— Takie było założenie. — szepnęła znużonym tonem.

— Kiedyś ty zaczęła tak się martwić losem Nionis? — zapytał nieoczekiwanie Rahimar.

Spojrzała na niego, nie rozumiejąc.

— Pozwoliłaś zabić czterdzieści tysięcy ludzi. Patrzyłaś na to. A teraz martwisz się, że inni zginą?

Widział, jak narasta w niej gniew, ale nie cofnął się.

— Takimi nas stworzono! — wrzasnęła, a echo jaskini zwielokrotniło jej słowa. — Wyprali nas ze wszystkich uczuć! Trzeba było tego nieszczęścia, tej rzezi, żebyśmy z Lorakiem przejrzeli na oczy! Już ci to mówiłam! Nie słuchałeś mnie wcale! Dlatego zaczęłam od początku! Żebyś zrozumiał, co mnie zmieniło! Poczucie winy gryzło mnie do tego stopnia, że się wycofała! Dlatego też teraz wyszłam z ukrycia! Nie dla własnych korzyści! Niczego nie pojąłeś, z tego, co mówiłam? Naprawdę?

Ze spokojem zniósł jej wybuch.

— Tych słów mi brakowało. — powiedział ze smutkiem. — Teraz rozumiem twoje motywy. I wierzaj mi, ja wiem, co to znaczy, wrócić z tamtej strony. W końcu też tam byłem.

Patrzyła na niego z namysłem.

— Pewna jestem, że zanim zacznie się to, do czego zostałeś stworzony… — szepnęła. — zobaczymy się jeszcze.

Nie zdążył zaprotestować, nie zdążył nawet się odezwać, kiedy znalazł się z powrotem w zajeździe, oparty o poręcz schodów, na przedostatnim stopniu, z nogą wzniesioną w górę, by wstąpić na piętro. Oszołomiony, wsparł się o ścianę i szepnął, nie kierując swoich słów nigdzie w szczególności:

— Ale ja mam jeszcze tyle pytań…

— Musisz wierzyć, że odpowiedzi się znajdą. — usłyszał jej głos w swoim uchu. — Do zobaczenia!

Spochmurniał.

Skierował się wprost do izby, którą zajmowali razem z Lailaną, ale nie dane mu było dojść tak daleko, bowiem otwarły się drzwi wiodące do pokoju, który zajmowała Keit i Laura, i czarnowłosa główka jego córki pojawiła się w nich:

— Witaj, ojcze, czekaliśmy jeno na ciebie. Pozwól do nas. Musimy porozmawiać.

— Dlaczego dzisiaj wszyscy chcą ze mną jeno gadać i gadać? — zamruczał zrzędliwie Rahimar, kierując się za córką.

Faktycznie, w niewielkiej izbie było już mnóstwo osób. Oczywiście Keit i Laura, zamieszkujące ją. Ale na jednym z łóżek siedziała taż Lailana, bardzo blisko Laury, której wciąż jeszcze nie mogła dosyć wyściskać. Naprzeciwko, obok Keit, siedział Ian, a tuż przy nim rozsiadł się Ethyam, po którym widać było, że nie bardzo był w humorze.

— Witajcie. — powiedział Rahimar u progu. — Było mnie zawiadomić, że spotkanie mamy rodzinne, to bym na spacer nie wyszedł. — bąknął, nieco zmieszany.

— Ojcze, jest parę rzeczy, którymi podzielić się z tobą musimy. — powiedziała, zbierając się na odwagę, Laura. — Właściwie to Keit uwagę moją zwróciła na rzeczy, o których ja zapomnieć jeno pragnęłam. Uznałyśmy, że trzeba, byś się o nich dowiedział.

— Także i ja mam parę słów dodania. — wtrącił Ian. — Zaś Ethyam będzie musiał wyjaśnić to, czego nie wiemy. — spojrzał z ukosa na mężczyznę, który rozgościł się nieopodal niego. — Oby miał odwagę…

— Ma odwagę. — burknął natychmiast Ethyam. — Lecz nadal nie rozumiem, czemu uważacie, że wiedzieć mogę coś, co się przydać może…

— Bardzo dobry pomysł. — zgodził się nagle Rahimar, ignorując oznaki zaskoczenia na twarzach najbliższych. — Ja również chętnie wszystko to opowiem, co się dotąd nam wydarzyło.

— Bardzo dobrze. — pochwaliła Lailana.

— Przede wszystkim i co najważniejsze, cieszę się, żeśmy razem. Wiele strat żeśmy ponieśli w ostatnim czasie i nie chcę więcej żałoby przechodzić. — powiedział książę. — Chcę już zawsze mieć was wszystkich przy sobie. W paru przypadkach, rzec to muszę, jużem dawno nadziei się wyparł, że to możliwe. — spojrzał znamiennie na Laurę.

— Podzielamy twoje zdanie w całej pełni, ojcze. — chmurne spojrzenie Iana przekonało go, że coś jest jednak nie w porządku. — Trzeba ci wiedzieć, żem gościem był i Koreliana i Eylayena w ostatnich dniach. I wiele ma ci do powiedzenia, bowiem wiele żem tam ciekawych rzeczy odkrył.

Rahimar skinął aprobująco głową i usiadł obok Lailany, która ponagliła go gestem. Kiedy usiadł, złapała jego dłoń w swoje i mocno uścisnęła.

— Korelian porwał mnie z pokładu Ptaka Oceanu w czasie bitwy, jużem to mówił. — rozpoczął Ian. — Jednak to nie mnie pragnął porwać, ja się tam jeno przypadkiem znalazłem. Prawdziwym jego celem był człek, z którym walczyć mi przyszło, Esehet Istav, który był przekształconym przez Eylayena martwym człowiekiem.

— Znałem go. — wtrącił Ethyam. — Był on pierwszym i jedynym, któremu w czasie przemiany nowa dusza się narodziła. Szczątkowa, ale prawdziwa. Pan mój pod takim był wrażeniem, że wiele mu misji powierzał, jakby żywym był człowiekiem.

— Tak, ale nie wiesz, po co Korelian mieć go pragnął. Nie dlatego, że wybrykiem był natury, nowym dziwem przez Eylayena stworzonym. Chciał mieć w swej mocy ghoulę, by móc za jego pośrednictwem zniszczyć zabezpieczenia magiczne, które rozpostarł wokół swojego zamku Eylayen. Póki one stały na straży, żaden Czarmistrz nie mógł się dostać do jego zamku. Kiedy znikły, piekło na ziemi nawiedziło jego dom. Wiem, bom właśnie wtedy tam gościł. Cała siedziba Eylayena w perzynę obrócona została!

— W perzynę? — wyraz twarzy Ethyama wyraźnie mówił, że nie potrafi w to uwierzyć. — Ależ mój pan niezwyciężony był… to niemożliwe..

— Co więcej, wszystkie jego ghoule zniszczone zostały, ze szczętem, podobnie zresztą jak Esehet, o którym był żem wspomniał.

— Ale to nie jest najważniejsze, o czym trzeba mi teraz wam powiedzieć. Najważniejsze jest, że i u Koreliana, i u Eyalena, znalazłem służkę, co na imię Su miała.

— Powiedz mi, chłopcze, czy poza imieniem dzieliła on coś jeszcze z naszą Su? Twarz może? — Rahimar aż wychylił się do przodu.

Ian potaknął ruchem głowy.

— Taką samą twarz miała, jeno młodsza była o lat parę. Tak samo było z dziewczyną, co na dworze Eylayena służyła.

Oczy wszystkich zwróciły się na Ethyama.

— Co tak na mnie patrzycie. — obruszył się tamten. — Była tam służka, co imię Su nosiła. Eylayen powiedział mi jeno, że to Koreliana dar. Nic więcej o niej nie wiedziałem.

— Korelian mi nieco to wszystko wyjaśnił. — mówił dalej Ian. — Powiedział mi on, że obydwaj z Eylayenem jakąś starożytną technikę czarowania posiedli, co się magią Bram śmierci zowie. Ponoć źródłem jej sam Imbarian Eukedel miał być.

Rahimar poruszył się niespokojnie. Znał przecież to nazwisko! Pierwszy to był książę Vaksos, jeżeli pamięć go nie myliła. Poza tym, kilka rzeczy dowiedział się przecież od Arsalet czy też Archant.

— Technika ta dwa oblicza miała, i obydwaj mistrzami zostali w jednym z nich. Eylayen śmierć oszukiwał, a Korelian — życie. Miał on brać — jak to nazwał — esencję życia żywej osoby, a potem z tego materiału tworzyć doskonały obraz, kopię tej samej osoby. I zdaje się, że to właśnie jest przyczyna, dla której na dworze obu Magów służyła Su.

Rahimar przymknął oczy, przytłoczony ciężarem informacji, jakie spadły na niego tego samego dnia.

Zamiast oczekiwanego porządku, miał w głowie chaos, jakiego się nie spodziewał.

— A jaki to wszystko z Laurą ma związek? — zagadnął.

Laura chrząknęła, speszona.

— Ojcze, to ja… Ja… Pozwoliłam Korelianowi krew Su zabrać. Tę, z której ten obłąkaniec dwie jej kopie stworzył. Byłam na Rohkod, kiedy przybył. I to ja nakłułam ciało naszej biednej Su. I nabrałam jej krwi, a potem mu oddałam.

Świat nagle zawirował przed oczami księcia Aletha.

— Dziecko drogie, czemu żeś mi wcześniej tego nie powiedziała. — zapytał. — Przecież musiało ci to jako kamień młyński u szyi ciążyć…

— Dlatego właśnie! — Rahimar dojrzał łzy w jej oczach. — Dlatego właśnie przez te ostatnie kilka dni nie mogła ci w oczy spojrzeć i ciebie unikałam! — załkała.

— Niesłusznie… — wyszeptał. — Jeśli to, co mówicie, prawdą jest, tylko jedna osoba na tej ziemi ma prawo gniewu się wystrzegać z tego powodu. Korelian musi mi paru informacji udzielić, zanim zginie, jednakowoż. Wiedzieć muszę, po co mu te kopie Su były. Bo, drodzy moi, jam również czegoś się dowiedział. Wiem mianowicie, z pewnego źródła ta informacja pochodzi, że Su była wcieleniem zmarłej dawno, dawno temu żony Regnara.

— Fabii Eukedel! — Ethyam zerwał się z miejsca.

— Do niedawna żem myślał, że nasze z Ethyamem wejście do Labiryntu i uwolnienie Regnara jeno przypadkiem było. Ale ktoś zwrócił moją uwagę, że zbiegło się ono w czasie z pojawieniem się Su, która wszak była wcieleniem Fabill Niemożliwe, by zbieg był to okoliczności.

— Więc Regnar powstał z grobu, by mi Su odebrać? — Ian zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.

— Nie, właśnie nie. Wszak kiedy z Ethyamem trafiliśmy do Labiryntu, twoja żona już nie żyła. — sprecyzował Rahimar. — Ale jej dwie kopie, przez Koreliana stworzone, żyły.

— Więc to o to tu chodzi! — krzyknął domyślnie Ian. — Dwie kopie na wszelki wypadek stworzył Korelian, gdyby któraś z jakieś przyczyny nie przetrwała do momentu, w którym opuści on swe więzienie. Jedną z nich miał posiąść Regnar.

— Więc jest on bardziej obłąkany, niż ktokolwiek z nas sądzi. — wyszeptał Ethyam z przestrachem w oczach. — Zatem biada nam wszystkim!

— Nie wiem, czy obłąkany… — zastanawiał się Rahimar. — Bo znaczy to, że on to wszystko zaplanował. Umyślił sobie, a potem, pomimo tylu przeciwności, doprowadził do tego celu. — zauważył. — Czy tak działa obłąkany umysł? Śmiem wątpić.

— Coś w tym jest. — ostrożnie dodała Lailana.

— Ciekawym jeno, jakim cudem doprowadził on do tego, żeśmy się tam, w Labiryncie znaleźli i go uwolnili… — powiedział gorzko Ethyam.

— Podejrzewam, że w tym celu ciebie do nas przysłał Eylayen. — Ian zmarszczył brwi. — Wszak zabrałeś się z grupą, co poszła w Góry Tavald.

Ethyam nie mógł nie przyznać mu racji.

— Miałem was jeno wspomóc. — usprawiedliwiał się. — Eylayen nie informował mnie o swych zamiarów. O Vergu takoż nie wspomniał nic słowem. Bał się, żem go zdradził. Żem dał się wam skaptować.

— A udała się nam ta sztuka? — chytrze zagadnął Rahimar.

— Zdaje się, że tak. — powiedział szczerze Grakk, patrząc mu prosto w oczy.

— Tak, czy inaczej, to Eylayen nas połączył w misji przez Tavald. — podsumował Gudhrok.

— I to jego Igrany mnie porwały — wtrąciła Lailana — choć twierdził, że jemu na złość to jedynie zrobiły.

— Alem sobie przypomniał, że niektóre szczepy Regnarowi przysięgę składały. — dodał Rahimar. — Sam się nam przyznał do tego. I to on nas o pomoc z Abitanem prosił. To on napuścił nas na niego. Więc istotnie, to Eylayen mógł też być zmanipulowany w tej mierze.

Zapadła nagła cisza. Wszyscy starali się mniej lub bardziej skutecznie przetworzyć pozyskane informacje.

Tylko Lailana miała coś akurat coś innego na głowie.

Jej wewnętrzne oko, to które widziało — nie przepowiadało — przyszłość — uaktywniło się bez żadnego ostrzeżenia.

Ujrzała Keit, ale zupełnie inną. Starszą, o dobre ćwierć wieku. W krótszych, ogniście rudych włosach, rozsypanych wokół jej twarzy, poskręcanych w starannie ułożone fale. Wyglądała na szczęśliwą. Bardzo szczęśliwą. W każdym razie, śmiała się od ucha do ucha, a jej oczy lśniły blaskiem — więc chyba musiała być szczęśliwa.

Coś jednak było strasznie niepokojącego w tym obrazie.

Lailana potrzebowała szerszej perspektywy, ale nie mogła jej uzyskać. Widziała jedynie tę uśmiechniętą twarz, na której szczęście wydawało się być, nie wiedzieć czemu, tak przeraźliwie nie na miejscu, tak spaczone i złe, że Lailana drżała jak w febrze, nie mogąc się opanować.

Widziała jedynie obrazy. Ich wielkość, ich intensywność — nic z tego nie było zależne od niej. Mogła się tylko poddać i obserwować. Tak, aby uzyskać jak najwięcej informacji.

Zapatrzyła się w jej oczy.

Oczy Keit były niebiesko-zielone, jedyne w swoim rodzaju, niezwykłe.

Kobieta, która ukazała się jej w wizji, miała całkowicie białe oczy. Prawie całkowicie. Tam, gdzie powinny być źrenice, znajdowała się cienka, czarna obwódka, jakby namalowana ołówkiem na nieskazitelnej bieli rogówek.

Zaskoczenie Lailany sięgnęło zenitu — to właśnie te oczy były źródłem jej ogromnego niepokoju.

Już kiedyś czuła się podobnie, wtedy, gdy Rahimar pozostawił ją na śmierć w rybackiej chacie w Finis.

Wizja zniknęła tak samo nagle i niespodziewanie, jak się pokazała. Lailana siedziała na swoim miejscu, pomiędzy Rahimarem i jego czarnowłosą córką, jakby nigdy nie opuszczała swojego miejsca.

— Więc jaki plan mamy? — Ethyam spojrzał prosto na Rahimara. W tym pomieszczeniu nie było nikogo, kto podważałby autorytet olbrzymiego pirata.

— Plan? Ja płynę na Vaksos. To już postanowione. — odrzekł Rahimar. — Jeno zaczekać muszę, aż okręty sprawne będą. Obiecali nam je naprawić, więc tyle chociaż mogę zrobić, by dać im szansę to uczynić. Póki mój niedoszły teść żyje, Dormoth bezpiecznie być nigdy nie może. Ja muszę zadbać o bezpieczeństwo tego miasta.

— Ja płynę z tobą. — rzekł stanowczo Ethyam. — Cóż mnie tu czeka?

— A co z Eylayenem i Regnarem? — spytał zaniepokojony Ian. — Wszak plany ich musimy poznać i próbować uczynić coś, by im zapobiec.

— To są rozważania na później. — Rahimar uczynił bliżej nieokreślony ruch ręką. — Na razie nie mamy szansy, by dowiedzieć się czegoś więcej. Poza tym, zdaje się, że sprawy są to potężniejsze od nas, przynajmniej na razie.

A zatem muszę was przed nimi chronić, dopowiedział sam sobie w myślach.

— Zatem szykować okręty należy. — Ian patrzył na ojca poważnie. — I ludzi kaptować.

— Ależ oczywiście, to plan na teraz. — zgodził się z nim Rahimar. — Potem będziemy planować dalej.

— Znowu walka będzie, znowu kogoś stracić możemy… — szepnęła Laura. — Ja już nie chcę ojca mego opłakiwać.

— Nikt mnie opłakiwać już więcej nie będzie, kochana córeczko. — rzekł ponuro książę Aleth. — Nie pozwolę na to, pókim żyw.

— A potem? — kąśliwie dogadała mu własna córka.

Rahimar zaciął zęby.

— Ważne jest, by tą misję dokończyć. — powiedział stanowczo. — Nie odpuszczę, póki Dormoth bezpieczne nie będzie, bowiem wolą moją i Lailany jest, by tu osiąść na stałe. — spojrzał ukochanej w oczy.

Biała Dama o włosach czarnych jak węgiel skinęła potwierdzająco głową.

— Po śmierci Sabura wracać nie będę do Voulth. — wyszeptała. — Nie chcę mieć już nic wspólnego z tym parszywym miastem.

— Ja również miałem zamiar o tym samym z Keit rozmawiać. — wtrącił Ian. — Nie znam bardziej nam sprzyjającego miejsca na całej Nionis, może poza Leą.

— Gdzie indziej przerobią nas na pieczyste. — odrzekła z humorem dziewczyna, całym ciałem wspierając się o przyszłego małżonka. — Jakkolwiek lubię wyzwania, na razie mam nieco inne w planach. — mruknęła. — Na początek pragnę ozdrowieć w pokoju. A gdzie indziej bardzo to trudne będzie. Więc tak, uważam to za dobre rozwiązanie.

— Świetnie zatem. — ucieszył się Rahimar. — Cała moja rodzina w jednym miejscu! Od Rohkod tak dobrze nie miałem!

Lailana zamyśliła się, ale nie wyrzekła ani jednego słowa.

Ostatnimi czasy nigdy się nie zdarzyło, by dane im było żyć gdziekolwiek w pokoju. Zawsze, gdy się już wydawało, że mają szansę, porywała ich pędząca z rykiem, wysoka jak górą fala przypływu i wszystko szlag trafiał.

Jakoś trudno było jej uwierzyć, by tym razem mogło być inaczej.

Vaksos

Jeśli ten świat ma płonąć, niech zapłonie i płonie tak, by pożar widoczny był przez stulecia

.

Eileth Giuadar

Pięciokątna Cytadela Vaksos stała nad samym nabrzeżem, umocnionym kamieniami; była najbardziej na północ wysuniętą częścią miasta i niemal zlała się w jedno z okalającymi je od północy wzgórzami. Cztery narożniki budowli zdobiły wielkie wieże, z których każda pełniła inne, wyjątkowe funkcje; jedna była siedzibą sztabu, druga stanowiła miejsce odosobnienia dla bardziej ważnych dla stanu osób, które warto było mieć pod ręką w razie czego, trzecia była dogodnym punktem widokowym w razie inwazji i latarnią morską, zaś czwarta pełniła najważniejszą z punktu widzenia książęcych oczu funkcję, a mianowicie była miejscem, w którym trzymano najbardziej sprawiających problemy członków rodziny Giuadarów.

Zamek posadowiono tuż nad portem i rozległym placem portowym, wysadzanym płaskimi, ściśle dopasowanymi do siebie kamieniami, który w razie potrzeby mógł być placem defilad i miejscem zgrupowania wojsk. Stąd władający miastem i wyspą mógł mieć oko na wszystko, co działo się w jego państwie, górował nad swoimi poddanymi w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Wewnątrz murów budowli, której wiek liczono z powodzeniem na jakieś cztery tysiące lat, znajdowała się prywatna komnata księcia, służąca za jego prywatny gabinet wojenny. Wyposażona była w zamaskowane przejście, wiodące bezpośrednio do książęcej sypialni, które mogło posłużyć jako wygodna droga ucieczki w razie konieczności. Tutaj odbywały się wszystkie tajne spotkania, te rozgrywane poza protokołem i oficjalnymi komnatami dla wysoko urodzonych gości. Tu znajdowały się wszystkie tajne dokumenty o najwyższej wadze, które niejednego zaprowadziłyby wprost na szafot.

Tutaj też przechadzał się pewnego wieczora siwy, mocno zgarbiony wiekiem książę Vaksos, Eileth z rodu Giuadarów. Miał na sobie domowe buty, lekkie spodnie i luźny płaszcz, zawiązany w talii. Mężczyzna z trudem tłumił nerwy; od kiedy dowiedział się, że jego wojska doznały katastrofy w bitwie pod Leą i ostatecznie nie zdobyły miasta, drżał ze strachu, że i Dormoth, najświeższa jego zdobycz, mogła wpaść w ręce wroga.

I to jakiego wroga! Na samą myśl, że naprzeciw niemu stawał człowiek, którego zabijał już po wielokroć, a ten i tak wracał, jak zepsuty pieniądz z samego piekła, aż skręcało go w dole brzucha, jakby jelita same chciały wyjść na zewnątrz. Rahimar Gudhrok. Jego nemezis. Ten, co zabił jego córkę.

W pewnym momencie zatrzymał się wpół kroku i obrócił się w kierunku drugiego mężczyzny, który przebywał w tym samym pomieszczeniu, nie śmiejąc się nawet odezwać. Rozległ się jego głos, chropawy i skrzekliwy, ale wciąż jeszcze silny i władczy:

— Co się dzieje? Herlinie, ty podstępny, oślizgły sukinsynu, ileż wszak trzeba czekać, by ten pomiot Sedsyra przybył tu z portu? Wszak nie bieży tutaj z samego Orsenler!

— Wybacz, najjaśniejszy panie, pojęcia nie mam, co też mogło go zatrzymać w drodze. — drugi starzec, którym był sędziwy już prywatny sekretarz księcia, skłonił się nisko. — Mogę pójść to sprawdzić.

— Bzdura! — parsknął Giuadar. — Nie po tom cię tu wzywał! — ryknął, aż ślina pociekła po jego skołtunionej, siwej brodzie. — Nie życzę sobie, abyś moje życzenia uprzedzał!. — dodał książę już spokojniej

— Panie, odkąd Lea upadła, wielce niespokojny się stałeś. — ośmielił się w końcu odezwać Sempeseth. — Boję się o wasze zdrowie, tak już wszak kruche, mój książę…

Giuadar zacisnął usta w wąską kreskę. Odkąd jego plany zaczęły się sypać, faktycznie nie zaznał zbyt wiele snu — głowa ciężka była od nieskoordynowanych myśli, co wykluczało zasypianie. Cóż, nikt nigdy nie powiedział, że brzemię władzy może być lekkie.

Gdybyż tylko jego córka wciąż tu była… Miłował Juliettę, jak mało który ojciec swoje dziecko, i na pewno nie zaprzestał jej miłować po jej tragicznej śmierci, która przecież zdewastowała całą politykę wewnętrzną Vaksos. Jakże jedna śmierć potrafi pozostawić po sobie zniszczeń… Gdyby żyła, miałby teraz następcę, tego był pewien. A tak, wciąż niepewny o przyszłość, musiał toczyć wyczerpujące boje nie mogąc nikomu przekazać tego ciężaru.

— Lea jeszcze będzie nasza. — rzekł z absolutną pewnością w głosie. — Będzie nasza, Herlinie. Mamy na to umowę! Podpisaną przez Gvavalatha osobiście! — siwowłosy książę postąpił krok w kierunku swego również pokrytego siwizną sekretarza. — Pomnisz moje słowa. Gdzież jest ten przeklęty posłaniec!

Mówiąc to, Giuadar znowu ruszył w swój opętańczy spacer od jednej ściany ku drugiej. Mruczał przy tym takie przekleństwa, że Herlin czułby się o wiele lepiej, nie musząc ich wysłuchiwać.

— Wasza Miłość… — w otwartych drzwiach stanął nagle posłaniec, młody chłopak o blond włosach, zmierzwionych teraz i potarganych po długiej drodze, zdyszany jak miech kowalski. –Wieści przynoszę.

Giuadar obrócił się tylko po to, by dostrzec paniczny lęk w szeroko otwartych, bladoniebieskich oczach chłopaka. Dobrze. Niech się boi. Tak to działa — tak to wszak musi działać.

— Mów. — zarządził ochrypłym głosem.

— Panie mój… — posłaniec instynktownie cofnął się o krok, słusznie obawiając się o swoje życie. — Dormoth… Padło…

Giuadar rozszerzył ze zdumienia oczy. Tego się nie spodziewał. To się nie miało prawa wydarzyć!

— Co? Ale jak…? Eskhir wszak obiecał…

— Eskhir zabity, panie. — szybko powiedział posłaniec.

— Jak to się stało? — natychmiast zapytał Giuadar, postępując krok w kierunku chłopaka.

Obudził się w nim znowu ten paniczny lęk, który popychał go do absurdalnych, irracjonalnych działań, takich jak zamorskie podboje, których nijak nie dałoby się dłużej utrzymać. Lęk, którego źródłem i ogniskiem był jeden człowiek. Jeden człowiek.

— Rahimar Gudhrok, jaśnie panie. — posłaniec wyszeptał tak cicho, jakby się zapowietrzył. Suchość w ustach bardzo zniekształciła jego słowa, ale dało się je bez trudu zrozumieć. — Pomoc zyskał z niespodziewanego źródła.

— Ależ Mędrcy zapewniali mnie, zapewniali mnie po wielokroć, zaklinali się wręcz, że nic tych murów nie zmoże! — wyrzucił z siebie książę, patrząc na Herlina z widocznym obłędem w szarych, zamglonych oczach.

— Nie sądziłem, by było to możliwe, nim ludzkość przepadnie. — wyszeptał zbielałymi wargami Sempeseth, spodziewając się, że zaraz rozpęta się piekło.

— Więc może przepadła. — warknął Giuadar.

Powoli zasłona, ocieniająca dotąd jego zmysły zaczęła się rozwiewać, a percepcja paskudnej rzeczywistości zaczęła dobijać się do jego świadomości. Rahimar Gudhrok, pomyślał z nienawiścią, która wylewała się z niego niby wrząca lawa z wnętrza wulkanu. Rahimar Gudhrok dokonał niemożliwego… Znowu pokrzyżował jego plany…

Zwrócił się nagle do posłańca:

— Opowiadaj. — wychrypiał. — Opowiadaj, jak udało mu się tego dokonać. Jak zdobył mury, co niezwyciężone być miały.

— Miał pomoc, panie. Widzielim na własne oczy. — wyrzekł drżącym głosem chłopak, znowu cofając się o krok. — Dowódca mój uciekać kazał, wieści przekazać, o pomoc prosić. Tam nie uchowała się ani jedna dusza! Chciałem zostać, polec wraz z innymi, ale rozkaz wyraźny był… Naszykowany był okręt w porcie, co pod osłoną nocy wypłynął, by do Vaksos portu dobić zaraz po klęsce… Dowódca nasz z porażką liczyć się musiał, skoro kroki takie podjął. Przemknęlim się koło floty Rahimarowej, co ją wprowadzono do portu z honorami… Dlatego nie uważali na naszą małą jednostkę… Dzień w zatoczce opodal Dormoth spędzilim, aby w oczy się zbytnio nie rzucać, i kiedy noc nastała, do Vaksos popłynęlim. Nadal nie wiem, co się tam właściwie stało, choć żem na własne to oczy widział. Gudhrok jakoweś stwory latające na pomoc sprowadził. Ludzką postać miały, ale siły i odporność z ludzką nic wspólnego nie miały. Spadały na nas jak kamienie z góry, brały ludzi ze sobą, wznosiły się w powietrze jak demony, zabierając ich w noc. A potem nasi spadali w dół, z okrzykami gorszymi niż jęki dusz zgromadzonych w domenie Sedsyra.

— Na Arkana! Cóż to za stwory być musiały? — książę obrócił wzrok z powrotem na swego sekretarza. — Jak człowiek ten pomoc owych demonów znalazł? Skąd ich wziął? Swój ciągnie do swego, ale tego żem się nie spodziewał… Jest to aby możliwe? Prawda to?

Nie czekając na odpowiedź Herlina, który zresztą i tak nie był w stanie się odezwać, uśmiechając się tylko obłudnie, powrócił spojrzeniem na oblicze posłańca. Twarz jego wykrzywiła się w okrutnym wyrazie wściekłości.

Nagle doskoczył do niego, złapał za szyję i dźwignął w górę, tak, by oczy biedaka znalazły się na równi z jego:

— Łżesz, węży języku! — ryknął głośno, przejmując strachem nawet przyzwyczajonego do wybuchów władcy Herlina. — Powiedz, sam żeś historyjkę tę wymyślił, czy cię kto do tego przymusił? Eskhir?

— Eskhir nie żyje. Głowę stracił. — wychrypiał posłaniec, opuszczając lękliwie wzrok.

Nie spodziewał się, i chyba nikomu nie przyszłoby do głowy, że ten przeszło siedemdziesięcioletni starzec posiada tak wiele krzepy w swoich rękach, że dźwiga niemałego przecież mężczyznę praktycznie tylko siłą swojej nieokiełznanej wściekłości!

— Gudhrok? — Giuadar nieomal wypluł z siebie to słowo, wykrzywiając straszliwie twarz.

— Mędrcy mówią, że głowę stracił. — posłaniec mówił coraz ciszej. — Kto i kiedy tego dokonał, tego nie wiem.

Giuadar ryknął z wściekłości. Przeklinał, jakby go jakiś demon opętał, a potem, kompletnie nad sobą nie panując, cisnął posłańcem o pobliską ścianę. Ten zwalił się jak kłoda, tracąc w mgnieniu oka przytomność.

Książe obrócił się ku Sempesethowi, już nieco spokojniejszy. Herlin jednak dla bezpieczeństwa cofnął się o parę kroków.

— P… Panie… — wyjąkał.

— Łap no za dzwonek, bezużyteczny człecze, niechże sługa tu jaki przyjdzie, migiem! — rozkazał Giuadar, zaciskając bezwiednie pięści. — Radę wojenną zwołać trzeba, ino chyżo! Odbijemy Dormoth, powiadam ci! Niechże ten pomiot Sedsyra demony na pomoc sprowadza, nie dam się tak łatwo przepędzić!

Herlin chwycił dzwonek, stojący na blacie stołu; wypadł mu z dłoni i potoczył się po posadzce, ale sekretarz zanurkował migiem i złapał go, ledwie tylko brzęknął. Z trudem dźwignął się na nogi, czując ból sztywnych stawów i zaczął energicznie dzwonić.

Widział to wyraźnie, nie musiał się specjalnie wysilać: obłęd Giuadara postępował, i to w coraz większym tempie. Odzyskają miasto? Mrzonka! Poprzednio udało się to im dzięki magii, dzięki tajnej umowie z Shakiem, która otworzyła im wrota i zapewniła co najmniej bierność Straży Shakowej. A teraz? Nie mieli już nawet Eskhira, nie wspominając już nawet o Eylayenie, który i tak oficjalnie im nigdy nie pomagał. Ale nawet sama przychylność wielkiego Maga była już przecież wiele warta!

Jednak przy na wpół oszalałym władcy Sempeseth zbyt bał się o swoje życie, by o tym wszystkim wspominać…

— Wzywaj Lorda Oulesa! — rozkazał Eileth, na widok pokojowca. — Niechaj do Wieży Wojsk bieży. Wiem, że dzisiaj na zamku jest on, więc go znajdź i rozkazy moje przekaż, z łaski swojej.

— Tak jest, jasne panie! — rzekł pokojowiec posłusznie i popędził natychmiast, by skrupulatnie wykonać książęce rozkazy.

— Zaiste, niepojęte jest, jaką bandą głupców rządzić mi przyszło! — mamrotał wściekle Giuadar. — Czyż ja tak wiele żądam? Jeno posłuszeństwa! Takież to trudne? Doprawdy?

Herlin nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Przyzwyczaił się do humorów władcy; służył mu wiernie już dość długo, by je wszystkie dokładnie poznać. Jednak wiedział też, że pytania księcia często są retoryczne i próba odpowiedzi na nie jedynie rozjuszy Eiletha jeszcze bardziej.

Barczysty, siwowłosy mężczyzna ruszył w stronę wyjścia z komnaty i gestem wskazał kanclerzowi, by ten szedł za nim. Wściekłość nieco wyparowała, Giuadar skupiał teraz całą swoją energię na poszukiwaniu najbardziej pasującego do sytuacji rozwiązania, chociaż w jego umyśle nie było już wiele prostych ścieżek, raczej same labirynty, które z całą pewnością nie ułatwiały podejmowania decyzji.

— Wszystko to jego sprawka. — mówił w drodze Giuadar. — On mnie prześladuje. Powinienem był go wtedy życia pozbawić, o ile teraz wszystko prostsze by było… Czasem człowiek próbując szlachetnie postąpić, zasrywa sobie całe życie…

Herlin nie potrzebował słyszeć nazwiska osoby, o której mówił jego pan, by wiedzieć, o kim mówił książę. Pamiętał tamten dzień, kiedy umarła córka księcia. Ból, który Giuadar wtedy odczuwał, żałobę, która już na zawsze zaćmiła jego zmysły, pomieszała je do tego stopnia, że nie był on teraz w stanie odróżniać rzeczywistości od fikcji…. I dlatego sądził, że wszystko to jest wynikiem tego, że wówczas pozwolił, by się mu chłopak wymknął wtedy z rąk…

Ale któż mógł wtedy przypuszczać, że ten złamany, obdarty ze wszystkiego siedemnastolatek stanie się w przyszłości człowiekiem, którym był teraz, z jego charyzmą i silnymi zdolnościami przywódczymi? Nikłe to było prawdopodobieństwo. Jego wysokość płacił teraz wysoką cenę za dobre serce, które wówczas okazał. A cena, którą zapewne przyjdzie mu zapłacić, była bardzo wysoka. Stawką w tej grze był przecież tron Vaksos… Nic dziwnego, że po śmierci córki popadł on w obłęd…

— Wszystkie moje plany w gruzach teraz leżą, Herlinie. — rzekł Giuadar. — Obydwa wielkie emporia handlowe, co uczynić z nas potęgę miały, z moich się cudem rąk wyślizgnęły. A teraz Rahimar pewnie za ciosem idzie i przeciw nam wyprawę szykuje, możesz pewnym być tego, jako i ja jestem. On wciąż wierzy, że ziemię Vaksos ród Alethów odzyskać może. Niedoczekanie! Po moim śmierdzącym, bezgłowym trupie! — wrzasnął nagle na głos, patrząc wprost przed siebie.

— Zapewne tak właśnie będzie. — dodał w myślach posępnie jego sekretarz, drepczący za nim bez słowa.

— Eylayen mi obiecał. — ciągnął książę. — Że Vaksos siłą ogromną będzie. A on tego dopilnuje. Wszak Magowi ufać trzeba, czyż nie tak? Oni muszą wiedzieć, co mówią. Kontakt mają z siłami większymi od nas.

Szli plątaniną wewnętrznych korytarzy, kierując się na drugą stronę twierdzy, do Wieży Wojsk, gdzie znajdowały się komnaty sztabu, mające do dyspozycji trzy poziomy olbrzymiej baszty.

— Trzeba nam teraz będzie zebrać wszystko, co na naszej wyspie posiadamy. — głośno rozmyślał Giuadar, ledwie zwracając uwagę na zdążającego za nim sekretarza. — To się uda, musi się udać, aby jeno ludzie rozkazów słuchać chcieli i dokładnie je wykonywać. I koniec z bajkami! Demony. Latające. Też coś! To vaksoscy żołnierze demonami być mają, to oni postrach siać mają w sercach naszych wrogów! Nie będą ustępować przed byle piratem, zbyt wiele warci są!

Raptownie zatrzymał się i rozejrzał się dookoła, a potem złapał Herlina za płaszcz żelaznym uściskiem i jednym gwałtownym ruchem przycisnął go do ściany, nie dbając o wiek ani stan zdrowia starego sekretarza:

— Tyś nikomu nic nie powiedział, prawda?

— Jakżebym śmiał, jaśnie panie! — rzekł szczerze oburzony sekretarz, zaciskając konwulsyjnie palce na otaczającej jego gardło ręce hegemona. — Wszak wiem doskonale, że i o mój los tutaj się rozchodzi.,

Giuadar zmarszczył brwi, a potem powoli, opornie wypuścił z uścisku przerażonego starca. Na jego obliczu malował się wyraz skrajnego obrzydzenia.

— Ty, Herlinie, gorszy od robaka jesteś, co w ziemi tunele drąży i róże mi w ogrodzie podjada, i mniej wart od niego, ale przynajmniej prawdę mi zawsze potrafisz powiedzieć. — stwierdził książę. — Tego chyba pewnym być mogę. Niemniej jednak, rzygać się chce na widok twojej fałszywej, pomarszczonej gęby.

Puścił go w końcu i ruszył dalej, nie zajmując już swoich myśli starym sekretarzem.

— Jak to możliwe? Powiedzcież mi kto, jak to w ogóle jest możliwe? Przecie on pirat jest, czci i wiary pozbawion, a jednak ludzie w ogień za nim idą! Za tym mordercą, jakim cały świat go zna! Dlaczego tak się dzieje?

Przypomniał sobie Aidisa I, dziada Rahimara i cała tę charyzmę, jaka biła od tego potężnego, rudowłosego mężczyzny. Ludzie szli za starym Alethem w ogień ze śpiewem na ustach! Pewnie Gudhrok odziedziczył po nim tę cechę, w końcu dlaczego nie? To Aidis znalazł tamten przeklęty pierścień. I zmusił go, wielkiego księcia Vaksos do przyjęcia swoich obrzydliwych, bezczelnych warunków.

A potem… Juli zmarła. Wtedy miał go w garści, bezbronnego, podatnego na wszelkie ciosy i pozwolił mu odejść. Takie błędy lubią się mścić i zwykle to robią. A on przecież od samego początku czuł, że robi błąd, dając mu żyć dalej. Jedynemu potomkowi rodu Aleth, na którym mógł się on zakończyć.

Weszli do Sali Odpraw, najważniejszego pomieszczenia w Wieży Wojsk, przynajmniej według powszechnego mniemania. Tutaj, w wielkim, owalnym pomieszczeniu z szerokim stołem konferencyjnym omawiano plany wojenne, tworzone różne scenariusze przyszłych wydarzeń. Tutaj zadecydowano o podboju najważniejszych miast portowych kontynentu i przygotowano szczegółowe plany tych działań. Stąd decydowano o życiu i śmierci dziesiątek tysięcy ludzi.

Na wysokim stole, który zdobił środek pięciokątnego pomieszczenia, wyryto w drewnie blatu i wymalowano barwami cały kontynent i wszelkie wyspy, jakie udało się dotychczas zbadać i skatalogować, znajdujące się na Oceanie Zachodnim. Białymi słupkami oznaczono granice i, niemniej ważne, strefy wpływów. Vaksos była odwzorowana dość wiernie, Gudrus IV, twórca tego arcydzieła, zadbał o to osobiście. Trzy miasta przedstawiono z ich ulicami, portami i umocnieniami, w górę pięły się obydwa łańcuchy górskie, zaś rzeki płynęły połyskującymi, niebieskimi wstążkami. Miasta Vaksos, samo Vaksos, Orsenler i Versenler, zaznaczono kolorem czerwonym, podobnie jak i Port Północny, najdalej na północ wysuniętą placówkę. Dalej na północ zwykle się już nie płynęło, choć wszyscy wiedzieli, że gdzieś tam, w odległości tysięcy terni, znajdowało się Lodowe Pustkowie, siedziba Koreliana.

— Gdzie się ten łachmyta podziewa? — warknął książe, rozejrzawszy się po pustej obecnie Sali. — Dawno już czekać nas powinien!

— Lord Oules? — spytał z roztargnieniem Sepeseth.

— Imbecyl! — ryknął wściekle Giuadar. — Oczywiście, że Oules!

W tym właśnie momencie oczekiwany przez nich mężczyzna wkroczył do środka pomieszczenia i skłonił się nisko.

— A, Oules, to ty. — rzekł książę na jego widok, szybko odzyskując spokój. — Nareszcie! Jużem w głowę zachodził, czy by za tobą listu gończego nie słać! Wezwałem tu ciebie, bo sprawa zwłoki nie cierpiąca się pojawiła, mój drogi Oulesie, musimy naradzić się w sprawie wyprawy wojennej. Na Dormoth! Właśniem wieści otrzymał, że w ręce wroga wpadło to miasto, niestety.

— Jaśnie książę. — z wahaniem zaczął dowódca floty, wiedząc doskonale, że przy Giuadarze należy dokładnie pilnować każdego słowa, które wydostaje się z ust. — Problem jednak w tej materii mamy, spory. Z piratami na Solhot walczy z pięćdziesiąt jednostek. Rohkod może i było wrogiem, ale Gudhrok spokój na Wyspach Zachodnich trzymał. Minie miesiąc, nim posłaniec dotrze i ściągnie ich z powrotem.

— Miesiąc, powiadasz. — Giuadar zapatrzył się niewidzącym wzrokiem na mapę, która mieniła się w promieniach słońca, docierających przez wielkie okna. — Trudno. Wysłać trzeba człowieka. Niech wieści niesie. Ile mamy na wyspie?

— Z tym, co w ręce wroga nie wpadło pod Dormoth? — upewnił się ponuro Oules, udowadniając, że jest o wiele lepiej zorientowany, niż Shak go posądzał. — Dwanaście w Vaksos, ze trzy w Orsenler, cztery w Versenler i ze dwa w Porcie Północnym. Za dzień, dwa może, pełną sprawność bojową osiągną. Pozostają jeszcze te, co w stoczniach stoją, ale jeszcze one niegotowe.

— Ile wojska zmieści taki varg? Trzystu normalnie, a gdybyśmy do oporu ich upychali? Cóż to zmieni?

— To jest do oporu. — wybąkał Oules. — Trzeba jeszcze zapasy na wyprawę gdzieś pomieścić, a niemałe będą, nawet jeśli to tylko do Dormoth droga.

Giuadar zaciął usta.

— Gudhrok na trzynastu vargach jedenaście tysięcy żołnierzy wiódł ze sobą. — zauważył, krzywiąc się. — Lekko licząc, ze trzy razy to więcej na okręt, aniżeli ty mówisz, że można.

— On ma vargi większe, na Rohkok jeszcze produkowane, ze dwa razy szersze od naszych. — zauważył chłodno Rakim Oules. — A to już wielką różnicę tworzy, mój panie.

— To czemu my takich jeszcze nie mamy? — zaczepnie zapytał książę.

— Nasze doki taką samą szerokość, wszak skopione są z tych, co je na Rohkod budowano. — wyjaśnił Oules tonem świadczącym o tym, że podobną ozdobę zdarzyło się mu już kilka razy przechodzić. — Więc okręty takiej szerokości budują.

— Czemu więc doków szerszych nie budujem? — Giuadar zaczął się czerwienić.

— Budujemy, w stoczni naszej w Porcie Północnym, mości książę. — odrzekł Oules, zachowując spokój. — Lecz by do służby wejść one mogły, pewnie z pięć wiosen jeszcze przyjdzie nam czekać.

Giuadar nic nie odrzekł na posłyszane rewelacje; ważył je sobie tylko w duchu. Oczywiście wiedział, że budowane są nowe doki, sam doglądał projektów i szukał źródeł finansowania. Można było rzec, że te inwestycje, to było jego dziecko. Jednak to, że jeszcze z pięć lat potrwa oczekiwanie na nowe okręty, spadło na niego zupełnie nieoczekiwanie; nie tego się spodziewał.

— Vargi to i tak najlepsze, co teraz pływa po morzu. — dodał z pełnym przekonaniem dowódca floty. — Nawet i największy sztorm krzywdy im nijakiej nie uczyni, a krystalowe maszty łatwo się nie łamią.

— Wiem. — mruknął oburzony tą lekcją Giuadar. — Pływałem na nich, nim żeś się na tym świecie pojawił, synku. Refowałem żagle na rejach, nim ty pierwsze wydałeś tchnienie. Więc nie mów mi, co one potrafią, a czego nie.

Ledwo dostrzegalny cień przemknął po twarzy dowódcy floty; widać było, iż nie przywykł do podobnego traktowania. Niewiele jednak zdarzało mu się przebywać w otoczeniu władcy, w końcu po to miał swego dowódcę floty Giuadar, by ten stale tej floty doglądał. Miał on jednak wystarczająco dużo rozumu w głowie, by przełknąć zranioną dumę.

— Więc czekały, aż vargi z Solhot przypłyną do Vaksos. — poganiał go niecierpliwie książę. — W tym czasie zapasy nagromadzić trzeba będzie, jadło wodę naszykować, ciepłe płaszcze i buty, i wszystko, co tam będzie potrzeba, kwatermistrzów to już głowa. Magazyny portowe wielkie są dosyć, by przyjąć każdy ładunek.

Oules kornie schylił głowę.

— Więc dziś jeszcze gońca wyślę.

— Najlepiej pójdź teraz i to załatw! — zażądał Giuadar, patrząc prosto w oczy wysokiemu, ale nieco od niemu wyższemu oficerowi.

— Tak jest, mój panie. — wymamrotał dowódca floty.

Kiedy wyszedł, Giuadar zwrócił swoją niepodzielną uwagę ku Herlinowi:

— Wyślij posłańca. Gereth Inidar w Orsenler bawi i budowę nowych koszar wizytuje. Chcę go dziś tutaj, choćby konie na śmierć miał zajeździć.

Sempeseth pokłonił się nisko.

— Mój panie…

— Na dzisiaj wszystko to będzie, Herlinie, twych posług żadnych już potrzebować nie będę. Odpocząć jeno pragnę. Nie życzę sobie, aby mi przeszkadzano.

— Naturalnie, wasza wysokość. — odrzekł Sempeseth.

Giuadar niecierpliwie skinął mu głową na pożegnanie. Kiedy Sempeseth wyszedł, wolnym krokiem podszedł do stołu, na którym wyryto imponującą mapę, prawdziwe i wyjątkowe dzieło sztuki.

Zapatrzył się na ten świat, migocący w błękicie wód, jaki niegdyś mu obiecano. Dormoth, Wyspy Zachodnie — wszystko to miało być jego. Imperium mórz i oceanów. Wszystkie emporia handlowe Nionis w jednym potężnym władztwie — który władca nie pragnąłby takiego obrotu spraw?

Ale ten, który obiecał mu to wszystko, zniknął, przepadł, jak kamień w wodę. Osamotniony Giuadar nie wiedział już wcale, czy postępuje słusznie, podejmując decyzję o zorganizowaniu odsieczy bez konsultacji z Eylayenem, ale i tak było to już zupełnie bez znaczenia.

Jeśli ten świat ma płonąć, niech zapłonie i płonie tak, by pożar widoczny był przez stulecia.

Eileth położył całą dłoń na uwypukleniu na mapie, które tworzyło Vaksos i wepchnął je do wnętrza stołu na głębokość równą grubości ręki. Z prawej strony dobiegł go szczęk otwieranych zamków, a potem szum powietrza, kiedy otwierało się w ścianie tajne przejście, zupełnie niewidoczne dla postronnych świadków, których wszak mnóstwo przewijało się przez tę komnatę. Przejście to zbudowane było w danych czasach, czasach tak odległych, że można było zaryzykować twierdzenie, że sięgających początków tej niezwykłej budowli.

To dziadek Eiletha, Gudrus IV, był tym, któremu udało się odnaleźć i na nowo otworzyć tajne komnaty zamku, choć przecież nikt nie dałby głowy, że odkryto wszystkie, jakie się tutaj znajdowały. Udało mu się też obmyślić sposób, jak zmodyfikować sposób otwierania tajnego przejścia, by ukryć przycisk w nowo projektowanej mapie operacyjnej. Miała więc ona jeszcze drugi, ukryty cel, nie tylko wspieranie chorych, wybujałych ambicji, jakie zawsze były częścią rodowego charakteru Giuadarów.

Książe wspiął się po spiralnych, wąskich schodach o szerokości jednego człowieka, które prowadziły na wyższą kondygnację baszty, która oficjalnie nie istniała. Bywał tutaj dość często, od kiedy ojciec wtajemniczył go w sekrety Zamku Vaksos przeszło pięćdziesiąt lat wcześniej.

Kiedy wszedł do rozległego pomieszczenia, które obejmowało całe to piętro, stanął przed wielkim obrazem, na którym przedstawiono postać mężczyzny o potężnej budowie ciała, zdającego się głową przebijać sufit. Miał długie, uplecione w misterne warkocze rude włosy, podobną brodę oraz intensywnie niebieskie oczy. Wyzierało z nich zawzięte, przenikliwe spojrzenie człowieka absolutnie pewnego siebie i świadomego całej potęgi, która znajdowała się w jego posiadaniu.

Obok niego stała kobieta o podobnie ognistorudych włosach, której oczy, zielone jak szmaragdy, jaśniały niczym dwa ogniska. Giuadar zwrócił uwagę na napis pod obrazem, który głosił: Regnar Aleth, książę Vaksos, z małżonką, księżna Fabią.

Czytał go za każdym razem, kiedy tutaj wchodził, i zapewne znał go na pamięć — był to jedyny sekret w jego długim życiu, którym nie dzielił się z nikim. Nikim.

I pewnie wiedzę o nim zabierze do grobu.

— Czemu mnie wciąż prześladujesz? — książę wziął się pod boki, patrząc na twarz widniejącą na portrecie spode łba. — Córkę mi zabiłeś, a teraz moje imperium zabić chcesz? O co ci chodzi? Wszak wiesz, że koła historii cofnąć się nie da.

Milczał przez chwilę, jakby spodziewał się nawet, że usłyszy odpowiedź.

— Nic z tego, Alethu. Czasu nie cofniesz. Ja mam to — wyciągnął przed siebie rękę z książęcym sygnetem na dużym palcu. — A tyś chciał Shakiem zostać! Uwierzyłeś, że ci na to pozwolę? Ja? Przenigdy!

Podszedł bliżej do portretu, tak, że nieomal spoglądał Regnarowi w jego oślepiająco niebieskie oczy.

— Jam to sprawił, że Rahimar Gudhrok wygnany został z Vaksos, a potem z Rohkod. Jam cię przepędził. I zewsząd cię przepędzę, z Dormoth takoż. Nieważne, jakim kosztem. Przez ciebie ona nie żyje, więc wszelkie światy poruszę, by ciebie zniszczyć. Tyś winien jej śmierci. Któż tobie kazał uzurpować sobie sprawo do Vaksos tronu? Do Giaudarów on już należy! A tyś linię rodu naszego złamał, więc godzi się, bym z twoją uczynił to samo!

Eileth wyszarpnął miecz z pochwy i wraził go w obraz. Dźgał go raz za razem, przebijając oko, policzek, pierś, brzuch, co tylko znalazło się w zasięgu ostrza jego miecza. Kiedy tylko wyciągał ostrze, wizerunek zdawał się nie doświadczać żadnych uszkodzeń. Nie było na nim żadnego śladu, świadczącego o tym, że ktoś próbował go zniszczyć.

W końcu miecz z brzękiem uderzył o kamienie posadzki, z oczu księcia trysnęły łzy, a on sam opadł na kolana i szlochał bezradnie.

— Zaczęło się. — szeptał przez łzy. — Teraz cię zniszczę. Tym razem szczęście cię opuści! Giuadarowie zaś obejmą w końcu cały świat…

Książe chwiejnie dźwignął się na nogi, otrzepał ubranie z tysiącletniego kurzu, obrócił się i wyszedł z pomieszczenia tą samą drogą, którą do niego wszedł.

Nie dane mu było widzieć, jak rysy twarzy mężczyzny, uwiecznione na portrecie, rozciągnęły się w szerokim, złośliwym uśmiechu.

Szach króla

Ja mam wielkie plany, a ty, skoroś tak wielce się mi dziś przysłużył, częścią ich możesz być, jeśli zechcesz. Chciałbyś księciem Vaksos zostać? Gotowym dać ci ten tron! Jest twój, skoro go tylko zechcesz!

.

Shak Gvavalath III

Wcześnie zmierzch zapadał o tej porze roku nad Pierścieniowym miastem, a stary, pomarszczony i zniedołężniały z powodu podeszłego wieku mężczyzna leżał na swoim łożu i nasłuchiwał. To właściwie było jedną rzeczą, jaką jeszcze był w stanie robić; nasłuchiwać.

Przed południem do Cytadeli przybył posłaniec, niosący wieści z odległego Dormoth. Zwycięstwo! — krzyczał od progu. Gvavalath nakazał natychmiast go stracić. Ot tak, po prostu — bo tamten mógł się z tej przyczyny radować. Shak już dawno postradał tę przyjemną zdolność cieszenia się z czegokolwiek. Świadomość, że w ciele zniszczonym starczym uwiądem działa już tylko umysł, nie napawała radością.

Położenie polityczne państwa, którego stery stary Shak — tyran objął przed wiekiem, było opłakane i Gvavalath był jednym z niewielu, którzy w pełni zdawali sobie z tego sprawę. Niedługo hydra ruchów separatystycznych znowu uniesie w górę swoje liczne głowy, to było pewne. Zaczną, jak zwykł podejrzewać, Ghardarowie na południu, jak zwykle zresztą. Ale gdy inne ludy spostrzegą, że Tvalth jest bezbronny, że nie ma niczego, co mógłby przeciwstawić powstańcom — pójdą śladem Ghardarów,.

Ale starzec wcale nie zamierzał się poddawać. Wiedział doskonale, dlaczego tendencje separatystyczne Voluth nie umierają — były przecież stale i skuteczne podsycane przez pobliski Houpton, zasiedlony wszak przez ten sam lud.

Swoją drogą, Gvavalath zawsze podziwiał Houpton. Darzył je naprawdę szczerym podziwem. Konflikt sprzed półtora tysiąca lat postawił tych ludzi poza nawiasem cywilizowanego społeczeństwa, więc opuścili swój dom i udali się na pustynię, tam, gdzie musieli dokonać wielu bardzo trudnych wyborów, by przeżyć. Było ciężko, nikt nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ciężko, a jednak poradzili sobie, a nawet od podstaw stworzyli wspaniałą cywilizację.

Cóż, kiedy teraz po prostu przyszła ich kolej. Po Rohkod, Dormoth i Vaksos to oni byli następnym naturalnym celem Shaka. Ponadto, upadek Houpton uspokoiłby Voulth. Na dobre.

A więc Houpton upaść musi. Gvavalath zagłębił się w rozmyślaniach na temat kolejnej inwazji, którą najchętniej dokonałby cudzymi rękoma, korzystając z nabytych w przypadku Dormoth doświadczeń.

Oddając się przyjemnym rozważaniom na temat podbojów, śmierci, plądrowania i podpaleń, dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że w jego sypialni znajduje się poza nim ktoś jeszcze. Kiedy w końcu przyjął do wiadomości obecność nieoczekiwanego, nieproszonego gościa, rozległ się jego skrzekliwy, cienki głos starego człowieka:

— Wejdź, przyjacielu, w światło od kominka bijące, bym cię zobaczyć mógł.