Ucieczka - Alan Hlad - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Ucieczka ebook i audiobook

Hlad Alan

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Najnowsza powieść autora „Agentki” i „Światła nad ciemnościami”!

Francja, 1939 rok. Utalentowana piosenkarka Ruth Lacroix opuściła Maine, aby zamieszkać ze swoją ciotką i wujkiem, marząc o występach w Casino de Paris. Jednak wraz z wybuchem wojny i druzgocącą wiadomością, o tragicznej śmierci członka rodziny, jej cel zostaje zastąpiony innym – wspieraniem Francji w każdy możliwy sposób.

Ruth dołącza do przyjaciela, aby zaciągnąć się jako kierowca do francuskiego korpusu karetek pogotowia. W drodze do Dunkierki spotykają pilota Jimmiego, który wyskoczył ze swojego płonącego samolotu.

Przez dwa niebezpieczne tygodnie Ruth i Jimmie przemierzają setki kilometrów, pomagając uchodźcom i ofiarom wojny. Ale całą ich odwaga nie daje pewności w czasach, gdy jeden szczęśliwy traf lub decyzja podjęta w ułamku sekundy może oznaczać różnicę między życiem a śmiercią…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 15 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Poległym w walce o wolność

Część pierwsza. Dziwna wojna

Rozdział 1

Paryż – 12 września 1939

 

Dziewięć dni po tym, jak Francja i Wielka Brytania wypowiedziały wojnę Niemcom w odpowiedzi na ich napaść na Polskę, Ruth Lacroix – dwudziestoletnia amerykańska śpiewaczka występująca w nocnych klubach – weszła do zatłoczonej przebieralni kabaretu funkcjonującego pod nazwą Bal Tabarin. Muzyka wygrywana przez orkiestrę, by rozgrzać widownię, niosła się dudniącym echem za kulisami. Tancerki wkładały sukienki do tańczenia kankana, udekorowane kolorowymi plisowaniami i falbankami, a Ruth przywdziewała wąską czarną suknię wieczorową. Upchnięci w jednym pomieszczeniu z kostiumografami, charakteryzatorami i fryzjerami, artyści estradowi przygotowywali się na wieczorny występ.

– Dajesz paryżanom możliwość ucieczki od wojennych trosk – powiedziała Ruth do swojej przyjaciółki Lucette, posągowej tancerki o włosach w kolorze karmelowego blondu.

W oczach artystki pojawił się błysk wdzięczności.

– Ty też.

– Miło z twojej strony – odparła Ruth – obie jednak wiemy, że ludzie przychodzą tu dla tańca, nie dla śpiewu.

– Klientela cię uwielbia.

– Merci – rzuciła śpiewaczka.

– Chciałabym mieć tak melodyjny głos jak ty.

– A może byś chciała, bym nauczyła cię śpiewać?

– Oui – przytaknęła Lucette. – Byłoby wspaniale.

Ruth wsunęła na przegub dłoni bransoletkę ze sztucznymi diamentami.

– Po kilku lekcjach będziesz świergotać jak szczygieł na dzień francuskiego zwycięstwa.

Lucette się uśmiechnęła i zapięła na kostkach paski butów na wysokim obcasie.

Bal Tabarin – dom francuskiego kankana – był okazałym kabaretem przy Rue Victor-Massé w paryskiej dziewiątej dzielnicy. Sala dla publiczności, na której mieściło się kilkaset gości, była ogromnym pomieszczeniem z wysokim sufitem i podniesioną sceną wyłożoną deską parkietową, wychodzącą ku widowni niczym ponadwymiarowy wybieg dla modelek. Podczas występów tanecznych elegancko ubrana klientela zasiadająca przy niewielkich stolikach nakrytych doskonałej jakości obrusami sączyła szampana i koktajle. Bal Tabarin przyciągał najlepsze tancerki w całym Paryżu, z których wiele miało za sobą naukę w szkołach baletowych. W odróżnieniu od innych występujących, które odebrały formalne wykształcenie artystyczne, Ruth nauczyła się śpiewać z płyt odtwarzanych na gramofonie z korbką.

Przed przybyciem do Paryża w roku 1937 Ruth mieszkała wśród należących do jej rodziców sadów jabłoniowych na obrzeżach Lewiston w stanie Maine. Była jedynym dzieckiem Sary, paryskiej żydówki, i Charlesa, amerykańskiego protestanta. Jej rodzice poznali się w czasie Wielkiej Wojny, kiedy to ojciec, żołnierz w amerykańskim korpusie ekspedycyjnym, stacjonował na froncie zachodnim. Sara – pielęgniarka ochotniczka w szpitalu polowym Francuskiego Czerwonego Krzyża – opatrywała ranę po odłamku pocisku w barku Charlesa. Kiedy ranny dochodził do siebie, oboje się zaprzyjaźnili, a wkrótce potem zakochali się w sobie. Po wojnie wzięli ślub cywilny i wyruszyli do Stanów Zjednoczonych, by ułożyć sobie życie w rodzinnym sadzie rodziny Lacroix. Na miesiąc przed pierwszą rocznicą ślubu Sara urodziła Ruth, ważącą blisko dwa i osiem dziesiątych kilograma dziewczynkę.

Muzykalność przychodziła Ruth naturalnie. Potrafiła czysto śpiewać, zanim jeszcze poszła do przedszkola, a w okresie szkolnym rodzice podsycali jej zapał do muzyki kupionym z drugiej ręki gramofonem i całym zatrzęsieniem płyt z jazzem. Zapamiętale śpiewała w chórach szkolnym i miejscowym, choć była niezadowolona, że repertuar zazwyczaj ograniczał się do pieśni ludowych. Nie chodziło o to, że miała awersję do klasycznych amerykańskich utworów, ich słowa i melodie jednak nie karmiły jej serca tak jak jazz, swing czy muzyka big-bandów. Jako że w Lewiston brakowało nauczycieli śpiewu jazzowego, Ruth doskonaliła swój kunszt poprzez modelowanie stylu, barwy i wibrato swojego głosu na wzór nagrań Ruth Etting, Elli Fitzgerald, Ethel Waters czy Lucienne Boyer. W wolnym czasie śpiewała duety ze słynnymi śpiewaczkami, których głos płynął z tuby gramofonu. Większą część ćwiczeń wykonywała jednak a cappella w czasie wypełniania obowiązków w sadzie: zbierania jabłek, przygotowywania cydru, pielęgnowania drzew i prowadzenia traktora. Bardzo lubiła te swoje prywatne próby, choć najmilej wspominała zabawianie rodziców siedzących na sofie w salonie razem z ich psem, czarną labradorzycą wabiącą się Moxie.

– Magnifique! – wiwatowała jej matka, kiedy Ruth skończyła śpiewać What a Little Moonlight Can Do Billie Holiday.

– Brawo! – wołał jej ojciec, oganiając się od merdającego ogona Moxie.

Ruth pęczniała wtedy z dumy. Rozkoszowała się tym, jak muzyka potrafi przynosić ludziom radość, i w głębi serca doskonale wiedziała, co będzie robiła przez resztę życia.

Ojciec Ruth – człowiek z natury pragmatyczny – zachęcał ją do nauki na pobliskim Bates College w celu uzyskania uprawnień nauczycielki. Niestety ani Bates, ani żadna inna uczelnia w kraju nie miały kierunku związanego z jazzem. Poza tym Ruth chciała zarabiać na życie w branży rozrywkowej, a w jej odczuciu najlepszym sposobem na rozpoczęcie kariery śpiewaczki była przeprowadzka do dużego miasta z kwitnącą sceną muzyczną. Miejsca takie jak Nowy Jork, Nowy Orlean, Los Angeles, Kansas City czy Chicago byłyby odpowiednie, ale od swojej pierwszej wizyty w Paryżu pragnęła występować w Casino de Paris.

W wieku lat siedemnastu Ruth udała się wraz z matką na trzy tygodnie do Paryża, by odwiedzić swoją ciotkę. Poprzez wcześniejszą wymianę listów i rodzinnych fotografii nawiązała zażyłe stosunki z ciotuchną Collette, wujem Julianem i kuzynem Marceau. Z tym ostatnim, który spędzał większość miesięcy letnich na pracy w sadzie jej rodziców, połączyła ją nawet bliska więź, niemal jak z bratem. Podczas tego wyjazdu do Paryża matka Ruth i jej siostra zaskoczyły dziewczynę wyprawą do Casino de Paris na występ Lucienne Boyer, słynnej paryskiej śpiewaczki. Boyer była nie tylko doskonale znana we Francji, ale też cieszyła się sporą popularnością w Stanach Zjednoczonych, gdzie Columbia Records wydało kilka płyt z jej piosenkami. Ruth nigdy dotąd nie była w music-hallu o takiej renomie ani też nigdy nie słuchała występu na żywo słynnej śpiewaczki. Przez cały wieczór jej entuzjazm tylko się wzmagał i wyobrażała sobie, jakie to musi być uczucie – stać na takiej scenie i śpiewać przed liczną publicznością utwory o niebywałym ładunku emocjonalnym. Kiedy zaś Boyer kłaniała się w podzięce za owacje na stojąco, Sara – jakby wyczuwająca pragnienia swej córki – nachyliła się do ucha Ruth i wyszeptała: „Podążaj za swym sercem, ma chérie, wierzę w ciebie”.

Z oczami wypełnionymi łzami szczęścia dziewczyna biła brawo tak mocno, że aż ją rozbolały dłonie.

Po powrocie do Lewiston Ruth, przy wsparciu matki, poinformowała ojca o swych aspiracjach, żeby pewnego dnia wystąpić w Casino de Paris, a także że zamierza przeprowadzić się do Francji i zamieszkać z ciotką Collette. Usłyszawszy te wieści, Charles osłupiał. Po dłuższym czasie i wielu rozmowach – a także po zapewnieniach Ruth, że Casino de Paris jest renomowanym music-hallem, a nie siedliskiem hazardu – ostatecznie zaakceptował decyzję córki.

Kiedy Ruth ukończyła szkołę średnią, pracowała jako kelnerka i pomagała rodzicom w jesiennych zbiorach, by zarobić pieniądze na wyjazd. Potem wykupiła bilet na podróż trzecią klasą z Nowego Jorku do Hawru na pokładzie SS Champlain i wprowadziła się do mieszkania ciotki Collette i wuja Juliana na Le Marais, żydowskim osiedlu w paryskiej czwartej dzielnicy. Julian był lekarzem, a Collette pielęgniarką i pracowali razem w szpitalu Saint-Antoine. Jako kochani i życzliwi ludzie, dali Ruth osobny pokój obok Marceau, który studiował chemię na Uniwersytecie Paryskim. Dziewczyna uwielbiała swoją francuską rodzinę, zwłaszcza kuzyna, którego bardzo polubiła, kiedy całe lato bezinteresownie pomagał jej rodzicom w sadzie, gdy Charles Lacroix wracał do zdrowia po usunięciu wyrostka robaczkowego. Dla Ruth Marceau był bardziej jak brat niż jak kuzyn. Opiekował się nią tak, jakby była jego młodszą siostrą, pokazywał jej Paryż, w tym najbezpieczniejsze trasy do i z dziewiątej dzielnicy, gdzie znajdowało się wiele music-halli i teatrów.

Pierwszy rok spędzony w Paryżu był dla niej trudny. Nie zdołała uzyskać angażu w Casino de Paris mimo odbycia trzech przesłuchań, nie znalazła też jakiejkolwiek pracy związanej ze śpiewem poza jedną niepłatną rolą w teatrze muzycznym. Część odmów miała niewiele wspólnego z jej umiejętnościami wokalnymi, zważywszy, że niejeden reżyser poinformował ją podczas castingu, iż szukają wysokiej śpiewaczki o ponętnych kształtach. Ruth – smukła, mierząca niespełna sto sześćdziesiąt centymetrów, z falistymi kasztanowymi włosami i dziecięcymi dołeczkami na policzkach – ukrywała rozżalenie i twardo stawiała się na kolejnych przesłuchaniach. „Prędzej czy później” – myślała, schodząc ze sceny – „dostanę rolę z uwagi na mój śpiew, a nie wielkość biustu”.

Choć ciotka i wuj nie oczekiwali od niej zapłaty za wikt i opierunek, Ruth czuła się skrępowana koniecznością polegania na ich życzliwości, pracowała więc jako kelnerka w brasserie, by dokładać się do czynszu i zakupów spożywczych. Udawała się na wszystkie ogłaszane przesłuchania i zeszłej jesieni otrzymała angaż jako śpiewaczka kabaretowa w Bal Tabarin. Była wniebowzięta, choć płaca była niewysoka, a praca ograniczała się do wykonywania krótkich utworów w przerwach między tańcami. Ruth była przekonana, że odtąd będzie już lepiej. Niestety wkrótce po tym, jak zaczęła swoje występy, w Europie zadudniły wojenne bębny Hitlera.

Na początku roku nazistowski przywódca wygłosił w Reichstagu przemowę, w której stwierdził, że w razie wybuchu wojny europejscy Żydzi zostaną unicestwieni, co wywołało w całej Francji falę strachu i oburzenia. Wkrótce potem niemieckie wojsko napadło i zajęło Czechosłowację, a tysiące młodych paryżan, w tym jej kuzyn Marceau, zaciągnęło się do francuskiej armii. W Paryżu zaczęto wydawać cywilom maski gazowe. Rodzice Ruth nalegali, by wróciła do domu, ona jednak odmówiła i zapewniała ich w listach, że w stolicy będzie bezpiecznie, tak jak to miało miejsce podczas Wielkiej Wojny.

Ze sceny Bal Tabarin dobiegała coraz głośniejsza muzyka i stukot butów na wysokich obcasach.

Serge, kierownik sceny dzisiejszego występu, krępy mężczyzna w średnim wieku, wszedł do przebieralni i wyjął papierosa z ust.

– Ruth, wchodzisz za dwie minuty.

Pokiwała głową. Nałożyła czerwoną szminkę i udała się do zasłony oddzielającej scenę od kulis. Poczuła narastające zdenerwowanie. Dźwięki kankana ustały, publiczność zaczęła wiwatować, a tancerki zeszły ze sceny.

– Powodzenia – rzuciła Lucette, przechodząc obok Ruth.

Śpiewaczka się uśmiechnęła.

Gdy brawa przycichły, na deski wyszedł mistrz ceremonii w cylindrze i smokingu opinającym szeroką klatkę piersiową.

– Mesdames et messieurs! Przed państwem wystąpi teraz międzynarodowa, francusko-amerykańska pieśniarka Bal Tabarin: Ruth Lacroix!

Dyrygent machnął batutą, nakazując orkiestrze rozpoczęcie gry. Na widowni rozległy się oklaski i mistrz ceremonii opuścił scenę.

Ruth, która czuła już przypływ adrenaliny, podeszła z wdziękiem do stojącego na deskach mikrofonu. Uderzyła ją zmieszana woń dymu papierosowego i zwietrzałego szampana. Oklaski stopniowo ucichły i wnet zastąpiła je łagodna introdukcja klarnetu, ksylofonu, skrzypiec i przytłumionej trąbki. Ruth powiodła wzrokiem po widowni, w większości składającej się z zamożnych starszych osób płci obojga. „Młodzi mężczyźni ruszyli na wojnę” – pomyślała i wprowadziła się w nastrój utworu. Zrobiła wdech i zaśpiewała pierwszą zwrotkę J’attendrai (Zaczekam).

Piosenka, zainspirowana mruczącym chórem z opery Pucciniego Madame Butterfly, była nowością w jej repertuarze. Słowa opisywały tęsknotę za partnerem i pragnienie jego powrotu do domu. Niemal wszyscy paryżanie mieli kolegę, ukochanego lub członka rodziny, który wyruszył na wojnę, w związku z czym Ruth – zdeterminowana, by wlać w serca widzów nadzieję na ponowne ujrzenie swoich bliskich – przekonała reżysera przedstawienia do wykorzystania tego utworu w jej występie. W miarę wyśpiewywania kolejnych wersów płynących prosto z serca siedzący przy stolikach ludzie sposępnieli. Kilka kobiet ocierało chustkami łzy z oczu. Kiedy skończyła śpiewać, wszyscy podnieśli się z krzeseł i nagrodzili ją owacją na stojąco.

– Vive la France! – wykrzyknął jakiś mężczyzna.

Goście kabaretu zaczęli wiwatować. Oklaski się wzmogły.

Ruth przepełniała duma. Ukłoniła się i zeszła ze sceny.

Dwie godziny później, kiedy tancerki wykonały patriotyczny finał, podczas którego wszystkie miały na sobie uniformy wzorowane na wojskowych mundurach i lśniące metalowe hełmy, występy zostały nagrodzone kolejną owacją na stojąco. Kurtyna opadła i tancerki, a z nimi też Ruth, udały się do przebieralni, gdzie odwiesiły kostiumy, zmyły z twarzy makijaż i włożyły swoje codzienne ubrania. Długo po wyjściu ostatniego klienta Ruth i Lucette opuściły Bal Tabarin i znalazły się na ciemnej Rue Victor-Massé, którą przemierzało tylko kilku przechodniów. W całym Paryżu wyłączono latarnie uliczne w obawie przed możliwymi nalotami Luftwaffe. Przyjaciółki szły razem pod rozgwieżdżonym niebem w stronę swoich mieszkań.

– Podobała mi się twoja nowa piosenka – stwierdziła Lucette, stukając obcasami butów o chodnik. – Podniosłaś widownię na duchu.

– Dzięki – odparła Ruth.

– Pierre powinien pozwalać ci ją śpiewać na każdym przedstawieniu, dopóki nasi mężczyźni nie wrócą do domu.

Śpiewaczka się uśmiechnęła, wdzięczna za miłe słowa przyjaciółki. Zapięła guziki płaszcza i skierowała myśli ku narzeczonemu Lucette, który wstąpił do wojska i służył obecnie w 503. grupie batalionów pancernych.

– Jak się miewa Paul?

– Otrzymałam wczoraj od niego list – odpowiedziała Lucette. – Ma się dobrze i powiadomił mnie, że na froncie odbywają się tylko nieliczne potyczki. Jego zdaniem to dlatego, że wojsko niemieckie koncentruje się na walce z Polską.

Ruth zakłuło w sercu na myśl o Polakach usiłujących przetrwać napór Hitlera.

– Paul uważa, że Linia Maginota powstrzyma każdy atak Niemców.

– Mój wuj Julian powiedział to samo – przyznała Ruth, wyobrażając sobie potężne betonowe fortyfikacje wzdłuż francuskiej granicy. – Jego zdaniem jest nie do pokonania.

Lucette zwolniła kroku i objęła się rękami.

– Część tancerek mówi, że wojna nie jest prawdziwa i wkrótce wszystko się uspokoi. Mimo to nie potrafię przestać się martwić o Paula.

– Ja tak samo się martwię o mojego kuzyna Marceau. – Ruth położyła dłoń na ramieniu przyjaciółki. – Musimy wierzyć, że wojna się skończy, a oni wrócą do domu.

– Tak. – Lucette zamrugała kilkakrotnie, jakby usiłowała powstrzymać łzy.

Przez pozostałą drogę nie wspomniały już ani razu o wojnie. Rozmawiały po angielsku, żeby Francuzka mogła ćwiczyć swoje niebywałe zdolności językowe. Mówiły o rzuconej częściowo żartem propozycji Ruth, by udzielić jej paru lekcji śpiewu. Kiedy dotarły do czwartej dzielnicy, pożegnały się. Lucette poszła mostem Pont d’Arcole na drugi brzeg Sekwany, ku swojemu mieszkaniu w Dzielnicy Łacińskiej, a Ruth ruszyła dalej przez Le Marais.

Kilka minut później Ruth weszła do wąskiego budynku z wapienia luteckiego, przylegającego do żydowskiej piekarni. Przy akompaniamencie skrzypienia wiekowych desek podłogowych wspięła się po schodach na trzecie piętro. Kiedy wyjęła swój klucz, dostrzegła błysk światła pod drzwiami. „Nie śpią jeszcze” – pomyślała i ucieszyła się, że będzie mogła opowiedzieć cioci Collette i wujowi Julianowi o swoim występie. Weszła do środka, powiesiła płaszcz i torebkę na kołkach, po czym przeszła do kuchni i zamarła.

Collette i Julian – oboje z zaczerwienionymi, opuchniętymi oczami i siwymi włosami w nieładzie – wstali od stołu.

Ruth przełknęła z trudem ślinę.

– Co się stało?

Z policzków Collette skapywały łzy.

– Marceau nie żyje.

Ruth aż się cofnęła.

– Non… To niemożliwe!

Wargi Juliana zadrgały i on też zaczął płakać.

Collette wskazała drżącą dłonią leżące na blacie rozdartą kopertę i kartkę.

Ruth podeszła niemrawo z zapartym tchem i po chwili zdołała zogniskować wzrok na słowach telegramu.

 

Spadł na mnie bolesny obowiązek poinformowania Państwa, że otrzymaliśmy dziś z Biura Wojny raport informujący o śmierci kaprala Marceau Blocha z 32. pułku piechoty, która nastąpiła w niemieckiej miejscowości Brenschelbach w dniu 12 września 1939 roku. W imieniu Najwyższej Rady Wojennej pragnę przekazać wyrazy współczucia i żalu z powodu tej straty. Śmierć nastąpiła w toku walki.

Państwa uniżony sługa,

M. S. Toussaint

oficer kierujący rejestrami piechoty, Dystrykt Drugi

 

Ruth poczuła pieczenie w gardle zwiastujące nadchodzące mdłości. Nogi się pod nią ugięły i padła na podłogę.

Collette i Julian przyklęknęli przy niej i objęli ją czule. Ruth załkała. Płakali tak razem, aż wszystkim skończyły się łzy.

Rozdział 2

Hawr – 13 września 1939

 

Piętnaście tysięcy stóp nad kanałem La Manche porucznik lotnictwa James „Jimmie” Quill z Królewskich Sił Lotniczych (RAF) wyjrzał przez szybę kokpitu swojego hawkera hurricane’a, brytyjskiego myśliwca jednomiejscowego. Przed jego samolotem, nieco niżej od niego, leciał w ciasnym szyku klinowym dywizjon bombowców Blenheim. W uszach Jimmiego pobrzmiewał pomruk silników, a serce wypełniała mu mieszanka patriotyzmu i zaniepokojenia. Leciał w eskorcie bombowców komponentu powietrznego Brytyjskich Sił Ekspedycyjnych wysłanego do Francji w celu wsparcia brytyjskich i francuskich wojsk naziemnych. Jednakże po odprowadzeniu bombowców do ich bazy Jimmie nie miał już wrócić do domu. Ruszał na wojnę.

Jimmie – wysoki dwudziestopięciolatek o orzechowych oczach, syn stoczniowca z Portsmouth – otrzymał rozkaz zgłoszenia się do swojej nowej jednostki, 73. Dywizjonu Myśliwskiego latającego na hurricane’ach, który przybył do Francji na początku tygodnia. W odróżnieniu od pozostałych pilotów tej jednostki, doświadczonych i latających ze sobą już od dłuższego czasu, Jimmie był świeżym rekrutem. Dwa tygodnie temu ukończył zaawansowane szkolenie myśliwskie w bazie RAF-u w Tern Hill w hrabstwie Shropshire. Choć był najlepszy w całej grupie, zdecydowanie nie zasługiwał jeszcze na miano doświadczonego lotnika.

Przed rozpoczęciem tego kursu Jimmie latał na glosterze gladiatorze, przestarzałym dwupłatowcu, który nie mógł się równać z niemieckim messerschmittem. RAF oczekiwał, że ze względu na niewielką wagę, zwrotność i tysiąckonny silnik Rolls-Royce’a nowy hurricane będzie groźniejszym przeciwnikiem dla wrogiej maszyny. Do tego nowe samoloty uzbrojono aż w osiem karabinów maszynowych Browninga kalibru .303 cala, po cztery na każde skrzydło. Pomimo odbytego rygorystycznego treningu Jimmie wciąż jeszcze przyzwyczajał się do noszenia hełmofonu oraz do zakrywającej nos i usta maski tlenowej zawierającej mikrofon. Ponadto w samolocie było dość ciasno, zwłaszcza dla kogoś tak szerokiego w barkach jak on, i za każdym razem, gdy się obracał, by się rozejrzeć, ocierał ramionami o boki kokpitu. Miał nadzieję, że kiedy spędzi więcej godzin w powietrzu, hurricane zacznie się stawać przedłużeniem jego myśli i kończyn. Szkolenie jednak dobiegło już końca, a doświadczenie za sterami nowego samolotu będzie zapewne musiał zdobywać w walce.

Około godziny po opuszczeniu bazy RAF-u w Digby w hrabstwie Lincolnshire Jimmie poczuł nagły przypływ adrenaliny na widok wynurzającego się z morza kontynentu. Gdy się tak wpatrywał w nierówną linię brzegową Normandii, zaskrzeczał głośnik w jego hełmofonie.

– Witamy we Francji – odezwał się dowódca dywizjonu bombowców.

Jimmie nabrał głęboko powietrza do płuc, po czym je powoli wypuścił. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki lotniczej i poklepał swój amulet – niewielkiego, podniszczonego wypchanego Prosiaczka – który dostał w prezencie od swojej siostry, Nory.

Kilka minut później samoloty dotarły do lotniska Le Havre-Octeville i otrzymały pozwolenie na lądowanie. Jimmie zataczał kolejne kręgi, podczas gdy blenheimy kolejno lądowały na gruntowym pasie. Kiedy wszystkie bombowce znalazły się już bezpiecznie na ziemi, Jimmie skierował dziób swojej maszyny w stronę utwardzonej ziemi. Skorygował ustawienie drążka i przesunął dźwignię przepustnicy, by zmniejszyć prędkość. Wskazanie wysokościomierza stopniowo malało, aż dotknął kołami gruntu.

Lotnisko służyło głównie jako baza francuskiego lotnictwa wojskowego. Stacjonowała tu duża liczba samolotów, w większości przestarzałych francuskich konstrukcji. Podobnie jak Wielka Brytania, Francja też w dziesięcioleciach po Wielkiej Wojnie zaniedbała swoje wojsko, a w ostatnim roku rozpaczliwie usiłowała zmodernizować lotnictwo. Na drugim końcu bazy rozstawiono namioty i maszyny RAF-u, łatwe do rozpoznania dzięki wymalowanych na nich charakterystycznych okrągłych oznaczeniach. Jimmie odstawił swój samolot obok dywizjonu hurricane’ów rozmieszczonego na porośniętym trawą placu, po czym wyłączył silnik. Wypiął się z uprzęży, odsunął osłonę kokpitu i wyszedł na zewnątrz.

Podszedł do niego żołnierz z obsługi naziemnej w niebieskim kombinezonie, z niebieską czapką na głowie i okularami na nosie.

– Dzień dobry, sir – powitał go, salutując.

Jimmie odpowiedział salutem i wyciągnął rękę na powitanie.

– Porucznik Jimmie Quill.

Mężczyzna uścisnął mu dłoń.

– Kapral Horace Yates, pański fitter.

„Fitter” był technikiem odpowiedzialnym za silniki samolotów, a także mnóstwo innych części mechanicznych. Chociaż wszyscy członkowie obsługi naziemnej – włącznie z „riggerami” uzupełniającymi paliwo i „armorerami” zajmującymi się uzbrojeniem i amunicją – odgrywali istotne role, doskonały „fitter” mógł uchronić pilota przed śmiercią.

– Skąd pochodzisz? – spytał Jimmie.

– Z Southampton, sir.

Pilot uśmiechnął się szeroko.

– Jesteśmy niemal sąsiadami. Ja się urodziłem i dorastałem w Portsmouth.

– W katedrze Portsmouth pobrałem się z moją żoną, Daisy.

– To wspaniały kościół, do tego niedaleko mojego rodzinnego domu – stwierdził Jimmie. – Macie z Daisy dzieci?

Oczy Horace’a rozbłysły.

– Półroczną dziewczynkę, Olive. – Wyjął z kieszeni na piersi kombinezonu niewielką fotografię i pokazał ją oficerowi.

– Jest urocza – ocenił Jimmie, spoglądając na zdjęcie pucułowatego niemowlaka w koronkowym wdzianku i czepeczku.

– Po matce. – Mechanik schował fotografię. – A pan ma żonę i dzieci, sir?

– Obawiam się, że nie jestem takim szczęśliwcem jak ty. – Jimmie położył rękę na skrzydle swojego hurricane’a. – Do końca wojny pozostanę wierny mojej maszynie.

Horace zachichotał.

– Oczywiście, sir.

– Kiedy w pobliżu nie ma innych oficerów, możesz mi mówić Jimmie.

– Jasne. – Technik wskazał duży namiot z powiewającą na maszcie brytyjską flagą. – Dowódca dywizjonu cię oczekuje.

– W samolocie jest upchnięta torba – powiedział pilot. – Wrócę po nią po rozmowie z dowódcą.

– Nie trzeba. Każę ją zanieść do twojego baraku. – Horace zsunął czapkę z głowy. Włosy miał brązowe i zaczynał już lekko łysieć. – Kiedy lądowałeś, zauważyłem na brzuchu smugę oleju. Sprawdzę silnik pod kątem wycieku. No i plama psuje kamuflaż i może cię przez nią wypatrzyć Luftwaffe. Każę twoją maszynę trochę podmalować.

– Dzięki, Horace.

Jimmie udał się do namiotu dowódcy, którego płócienne drzwi zostały podwiązane i stały otworem. Zatrzymał się przed wejściem i zasalutował grupie czterech oficerów RAF-u stojących wewnątrz nad rozłożoną na stole mapą.

– Porucznik Jimmie Quill zgłasza się na służbę, sir.

– Spocznij. – Szczupły oficer o bladej skórze i spękanych ustach podszedł do Jimmiego i uścisnął mu rękę. – Dowódca dywizjonu Hank More. Witamy w Siedemdziesiątym Trzecim.

– Dziękuję, sir – odparł Quill.

Dowódca wskazał palącego fajkę pilota z wąsem, z czerwoną apaszką w tureckie wzory zawiązaną starannie na szyi i zatkniętą pod bluzę mundurową.

– Porucznik Gord Fernsby.

– Czołem – powitał kolegę Jimmie.

Zachowując stoicki wyraz twarzy, Gord skinął mu głową i cmoknął fajkę.

Quill poczuł gryzący zapach rozgrzanego tytoniu.

More wskazał następnie pilota z okrągłą chłopięcą twarzą i gęstymi brązowymi włosami w nieładzie.

– Porucznik Newell Orton, nazywamy go Fanny.

– Witaj. – Fanny uścisnął dłoń Jimmiego.

Dowódca przedstawił ostatniego oficera.

– Porucznik Edgar Kain.

– Wszyscy wołają na mnie Cobber – odezwał się pilot. Mówił z nowozelandzkim akcentem, miał ciemnobrązowe włosy z przedziałkiem prawie na środku. Podkrążone oczy przywodziły na myśl osobę cierpiącą na bezsenność. Podszedł do Quilla i też uścisnął mu dłoń.

– Miło cię poznać – rzekł Jimmie.

More wysunął z kieszeni papierosa i zapalił go.

– Gord, Fanny i Cobber to dowódcy kluczy, każdy odpowiada za dwóch skrzydłowych. Mieli mi właśnie powiedzieć, do kogo ich zdaniem należy cię przydzielić.

Quill przestąpił z nogi na nogę.

– Czy powinienem zaczekać na zewnątrz, sir?

– Nie – odparł dowódca. – W Siedemdziesiątym Trzecim nie mamy tajemnic, a od swoich ludzi oczekuję, że zawsze będą mówili szczerze. Ciebie to też dotyczy.

– Tak jest – rzucił Jimmie, nieco zdziwiony nieformalnością przełożonego, jak również gotowością przyjmowania porad od podwładnych.

More zaciągnął się papierosem i zwrócił do Gorda:

– A co ty myślisz?

– Najlepiej będzie przydzielić go do mnie – odparł zapytany, wskazując Jimmiego fajką. – Chłopak potrzebuje dyscypliny, żeby oderwać go od przytulanki.

Młody pilot opuścił wzrok i dostrzegł, że z kieszeni kurtki lotniczej wystaje główka Prosiaczka. Poczuł pieczenie policzków. Schował pluszaka głębiej i przyznał:

– To na szczęście.

– Być może powinieneś rozważyć amulet bardziej stosowny dla pilota myśliwca – zauważył Gord pogardliwym tonem.

„Może mnie sprawdza” – pomyślał Jimmie i zachował spokój.

Dowódca zapytał z kolei Cobbera:

– A ty co zalecasz?

– Przydziel go do mnie – odparł Nowozelandczyk. – To w moim kluczu jest wolne miejsce, więc włączenie Jimmiego najmniej zaburzy równowagę w dywizjonie.

Gord poprawił apaszkę.

– Jesteś pewien, że będziesz najlepszym mentorem dla nowego pilota?

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał Cobber.

– Straciłeś skrzydłowego – wyjaśnił właściciel fajki – i więcej niż raz dostałeś naganę za akrobacje na zbyt niskim pułapie.

Jimmie poczuł, jak napinają mu się mięśnie barków.

– Sprawa z Taylorem była wypadkiem – odparł Cobber.

Gord pogładził wąsy.

– Oczywiście.

– Dość – przerwał im dowódca dywizjonu, po czym strząsnął popiół z papierosa. – Fanny, nie znam jeszcze twojego zdania.

Fanny założył ręce za plecami.

– Mam kilka przemyśleń, sir. Po pierwsze piloci są przesądni. Większość z nas ma jakieś amulety i nie uważam, by przytulanka różniła się istotnie od medalika ze Świętym Krzysztofem, króliczej łapki, podkowy czy szczęśliwej apaszki.

Gord zmarszczył brwi.

– Po drugie nie braliśmy jeszcze udziału w walce – ciągnął brunet. – Dotąd tylko eskortowaliśmy statki i inne samoloty podczas przeprawy przez kanał, a wielu francuskich pilotów twierdzi, że to nie jest prawdziwa wojna i że traktat pokojowy zostanie zawarty, zanim dojdzie do jakiegokolwiek poważniejszego starcia. Jimmie będzie miał zapewne aż nadto czasu, by zaaklimatyzować się w naszym dywizjonie, nim…

– Chciałem poznać twoją rekomendację – przerwał mu dowódca – a nie wysłuchać cholernego przemówienia.

– Tak jest – odparł Fanny. – Sugeruję, żeby Cobber wziął Jimmiego na skrzydłowego.

More zaciągnął się na dłużej papierosem, jakby rozważał wszystkie możliwości, po czym wydmuchnął dym przez nos.

– Jest twój, Cobber.

– Tak jest – potwierdził Nowozelandczyk.

Dowódca dywizjonu upuścił papieros na ziemię i zgasił go podeszwą buta.

– Rozejść się.

Piloci opuścili kolejno namiot. Gord natychmiast się oddalił, a Cobber i Fanny odprowadzili Jimmiego do baraku, gdzie na pryczy leżała już jego torba. Cała trójka rozmawiała przez kilka minut, podczas gdy nowy członek dywizjonu chował swoje rzeczy do metalowej skrzyni stojącej w stopach posłania. Dowiedział się, że Fanny pochodzi z angielskiego Warwick i uwielbia grać w bezika. Cobber urodził się w Hastings w Nowej Zelandii i w odróżnieniu od kolegi, który preferował dżentelmeńską partyjkę kart, sam wolał fizyczność rugby.

– Żeby się tu wpasować – powiedział Cobber – musisz zyskać zaufanie pilotów i pokazać, że jesteś dobrym lotnikiem.

– Oczywiście – odparł Jimmie.

– Dziś po południu mamy odbyć patrol nad Półwyspem Normandzkim – dodał brunet. – Da ci to okazję pokazać mnie i pozostałym, co potrafisz.

Jimmie poczuł wzbierającą w piersi obawę.

– Nie mogę się doczekać – rzucił, po czym rozpiął kurtkę i położył Prosiaczka na swoich rzeczach w skrzyni.

– Jaka historia kryje się za twoim amuletem? – spytał Fanny.

Jimmiemu stanęła na chwilę przed oczami młodsza siostra z trudem poruszająca się na nogach w objęciach stalowych szyn.

– Moja siostra, Nora, w dzieciństwie chorowała na polio. Bardzo lubiła wtedy czytać Kubusia Puchatka. Ten pluszowy Prosiaczek przynosił jej w tych strasznych dniach pocieszenie i pomyślała, że mnie może się podobnie przysłużyć.

– Nawet sobie nie wyobrażam, przez co musiała przejść – przyznał Cobber poważniejszym głosem. – Jak się miewa obecnie?

– Lepiej – odparł Jimmie. – Kiedy założy na nogi szyny, jest w stanie chodzić.

Brunet poklepał młodego pilota po ramieniu.

– Nie zwracaj uwagi na to, co Gord mówił o przytulankach. Masz naprawdę porządny amulet, chłopie.

– W rzeczy samej – zgodził się Fanny.

Jimmie zamknął wieko skrzyni. Czuł, że może mówić szczerze, spojrzał więc na Cobbera i zapytał:

– Możesz mi wyjawić, co się stało z pilotem o nazwisku Taylor?

– Powiedzieli ci cokolwiek, kiedy dostałeś ten przydział? – odpowiedział pytaniem brunet.

– Tylko tyle, że mam zapełnić wakat w siedemdziesiątym trzecim.

Cobber zrobił głęboki wdech i potarł się po szyi.

– Nasza trójka: ja, Taylor i Benny, dostała rozkaz zapewnienia eskorty statkowi płynącemu przez kanał z zaopatrzeniem dla sił ekspedycyjnych. Podczas misji wpadliśmy w straszliwą ulewę, widoczność była w najlepszym wypadku kiepska. Przy silnych turbulencjach i z niemal pustymi zbiornikami paliwa pozwoliłem moim skrzydłowym wylądować przede mną. Benny usiadł bezpiecznie, ale Taylor zbyt szybko wytracił wysokość przy podejściu do pasa. Lewym skrzydłem zahaczył o słup elektryczny.

Jimmie poczuł nagły ucisk w brzuchu.

Cobber spuścił wzrok.

– Zginął na miejscu.

– Przykro mi – rzekł nowy pilot.

– Dzięki – odparł brunet. – Taylor był dobrym lotnikiem.

– Był bez wątpienia jednym z najlepszych w naszym dywizjonie – oświadczył Fanny, spoglądając na kolegę. – Chłopak zwyczajnie pomylił się w ocenie. Ja bym na twoim miejscu zrobił to samo. Kiedy kończy się paliwo, dobry dowódca klucza pozwala swoim skrzydłowym wylądować przed nim.

Cobber pokiwał głową z ociąganiem.

– Zapewne zauważyłeś – zwrócił się do Jimmiego Fanny – że Gord jest raczej cięty na Cobbera. Grywał z Taylorem w karty.

– Rozumiem.

– Może napijemy się herbaty? – spytał Cobber, jakby chciał zmienić temat. – Do patrolu mamy jeszcze godzinę, a dobrze by było, gdyby Jimmie poznał pozostałych pilotów, zanim poleci z całym dywizjonem.

Jimmie poczuł narastające napięcie mięśni barków.

– Doskonały pomysł – odparł Fanny.

Quill podążył za nimi na zewnątrz. Kiedy szli do namiotu mieszczącego mesę, w oczach Cobbera dostrzegł coś, co wziął za żal – wypełniający go smutek oraz ból rozmyślania nad decyzją, która kosztowała czyjeś życie. „Czuje się odpowiedzialny, chociaż nie zrobił nic złego”. Jimmie zachował te myśli dla siebie. Postanowił nauczyć się od innych pilotów wszystkiego, co tylko zdoła, i walczyć każdego dnia o przetrwanie wojny.

Rozdział 3

Londyn – 21 września 1939

 

Winston Churchill, Pierwszy Lord Admiralicji, wszedł do gabinetu rządowego przy Downing Street 10, gdzie zastał premiera Neville’a Chamberlaina – chudego siedemdziesięcioletniego mężczyznę ze szpakowatymi włosami i wąsami – czytającego gazetę przy długim stole z blatem pokrytym zielonym suknem. Koło niego stały bogato zdobiony fajansowy imbryk oraz dwie filiżanki na spodkach. Z dwudziestu czterech wiktoriańskich tapicerowanych krzeseł otaczających stół Chamberlain siedział w jedynym wyposażonym w podłokietniki – tym, które tak długo wymykało się Churchillowi.

– Dzień dobry, panie premierze – przywitał się lord admiralicji.

Chamberlain, zwrócony plecami do dużego marmurowego kominka, odłożył gazetę i wskazał krzesło naprzeciw siebie.

– Wejdź, Winstonie.

Churchill usiadł i położył dłonie na udach.

– Herbaty?

– Nie, dziękuję.

Chamberlain nalał do filiżanki odrobinę mleka, potem wlał herbatę i zamieszał płyn srebrną łyżeczką.

– Zakładam, że znasz powód, dla którego cię wezwałem – powiedział spokojnym, miarowym głosem.

Churchill wsunął palce za klapy marynarki smoliście czarnego trzyczęściowego garnituru, do którego założył dopasowany krawat w grochy.

– Chodzi o moje listy, jak podejrzewam.

Chamberlain pokiwał głową. Upił łyk napoju i odstawił z brzękiem filiżankę na spodek.

Po wybuchu wojny premier Chamberlain zaproponował Churchillowi funkcję Pierwszego Lorda Admiralicji odpowiedzialnego za marynarkę wojenną oraz zajęcie miejsca w gabinecie wojennym. Stosowana przez Chamberlaina polityka ustępstw wobec nazistowskich Niemiec zawiodła, w wyniku czego gazety i partie polityczne zaczęły wywierać na nim presję, by zaangażował w prace rządu Churchilla, postrzeganego z racji doświadczenia wyniesionego z Wielkiej Wojny jako silny dowódca wojskowy. Na drugi dzień po objęciu nowego stanowiska Churchill zaczął wysyłać premierowi codzienne listy, w których opisywał wszelkie kwestie związane z wojną.

– Wyznaczyłem cię, byś dowodził królewską marynarką – zauważył Chamberlain – a nie kierował całym wysiłkiem wojennym.

Churchill wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki cygaro i przytrzymał je między kciukiem a palcem wskazującym.

– Pragnąłem jedynie wspomóc cię w twych obowiązkach.

– Doceniam twoją nieustępliwość i zapał, Winstonie. Zamierzam jednak zakończyć ten konflikt. Nie porzuciłem i nie porzucę moich starań o znalezienie pokojowego rozładowania napięć w Europie.

Churchill zapalił cygaro i wypuścił chmurkę dymu. Przez głowę przemknęło mu wspomnienie Chamberlaina akceptującego układ monachijski, który pozwolił Niemcom dokonać aneksji Sudeckiego Kraju. Nalegał wtedy, by premier zagroził Hitlerowi, że jeśli Niemcy wkroczą na teren Czechosłowacji, Wielka Brytania wypowie im wojnę, ten jednak odrzucił to zalecenie.

– Twoje dążenie do pokoju jest godne pochwały – przyznał Churchill. – Barbarzyńskiego dyktatora nie da się jednak udobruchać ustępstwami. Hitler nie poprzestanie na Polsce.

– Byłby głupcem, gdyby spróbował zająć jakieś inne tereny. Musiałby się zmierzyć z Wielką Brytanią, a armia francuska liczy milion żołnierzy, z pięcioma milionami w rezerwie. Jakiekolwiek dalsze agresywne działania ze strony Niemiec z pewnością skończą się na długim, przewlekłym pacie.

– Hitler ma swoją Luftwaffe – stwierdził Churchill. – Alianckie lotnictwo jest liczne, ale Francuzi, jak też i nasz RAF, mają zaległości w kwestii modernizacji sprzętu.

Chamberlain poprawił się w krześle.

– Pomimo wypowiedzenia przez nas wojny nie doszło do żadnych walk z udziałem wojska brytyjskiego, a Francuzi stoczyli tylko kilka drobnych potyczek. Brytyjskie Siły Ekspedycyjne są wciąż rozmieszczane we Francji i Niderlandach, by okopać się na granicy. Poza tym ograniczona francuska ofensywa w Saarze spaliła na panewce.

Churchill się wyprostował.

– Dziś rano otrzymałem raport – powiedział premier. – Generał Maurice Gamelin nakazał swoim jednostkom wrócić na pozycje wyjściowe na Linii Maginota.

Churchill strząsnął popiół do kryształowej popielniczki.

– Gamelin zaprzepaścił okazję do przejęcia kontroli nad regionem Saary. Klęska Polski jest nieunikniona, a z czasem Hitler przerzuci swoje dywizje na granicę z Francją.

Chamberlain przesunął w stronę gościa czytaną wcześniej gazetę.

– Amerykanie nazywają to dziwną wojną.

Pierwszy Lord Admiralicji przejrzał pobieżnie artykuł na temat amerykańskiego senatora Williama Boraha, w którym cytowano jego wypowiedzi dotyczące braku aktywności na froncie zachodnim. Po chwili złożył gazetę na pół.

– To nie jest dziwna wojna, to wojna przejściowa.

Premier zmarszczył brwi.

– Stoimy u zarania podboju Europy przez nazistowskie Niemcy. Musimy być gotowi walczyć za wszelką cenę.

Chamberlain upił łyk herbaty.

– Poinformowano mnie, że komunikował się z tobą prezydent Stanów Zjednoczonych Roosevelt – oznajmił, jakby chciał koniecznie zmienić temat.

– Pogratulował mi mianowania na Pierwszego Lorda Admiralicji – odparł Churchill. – Pragnął też zaznaczyć swoją gotowość do utrzymywania bezpośrednich kontaktów.

Premier postukał lekko w brzeg filiżanki.

– Eskalacja tej wojny jest nieunikniona – dodał Churchill, pochylając się do przodu.

– Będę dalej trzymał się taktyki dyplomacji – oświadczył stanowczo Chamberlain. – Tymczasem ufam, że wyszykujesz Królewską Marynarkę Wojenną, by była gotowa na wezwanie, gdyby zaszła taka konieczność.

– Oczywiście, panie premierze.

Premier zmierzył gościa wzrokiem.

– Trudno cię nie lubić, Winstonie, chociaż zazwyczaj się mylisz i jesteś dość specyficzny w obejściu.

Churchill zachował spokój i zdusił cygaro.

– Oczekuję, że powstrzymasz się od przesyłania mi kolejnych przegadanych listów. – Chamberlain ponownie nalał sobie do filiżanki mleko i herbatę. – To wszystko. Dobrego dnia, Winstonie.

Dowódca marynarki wojennej wstał i wyszedł z gabinetu rządowego. Kiedy opuszczał budynek, poczuł wzbierającą w nim palącą determinację. Przyśpieszył kroku i zaczął układać w myślach uwagi na temat strategii wojennej, które miał zamiar zawrzeć w kolejnym liście do premiera.

Rozdział 4

Paryż – 21 września 1939

 

Dla Marceau, kuzyna Ruth, nie odprawiono nabożeństwa. Jego zwłoki nie dotarły z frontu, a wojsko nie przedstawiło żadnych bliższych wyjaśnień na temat jego śmierci. Gazety donosiły, że francuska ofensywa w niemieckim regionie Saary rozpoczęła się 7 września, aczkolwiek potem o samych działaniach zbrojnych pisały niewiele. Dwa dni wcześniej ciotka Collette i wuj Julian otrzymali napisany odręcznie list wysłany przez żołnierza imieniem Léon, który zaprzyjaźnił się z Marceau. Pisał, że ich syn walczył dzielnie i był jednym z dziewięciu ludzi, których 32. Pułk Piechoty stracił podczas oblężenia niemieckiego miasteczka Brenschelbach. Choć Léon w swym krótkim liście w żaden sposób nie opisywał śmierci Marceau, wspomniał, że jego oddział dostał rozkaz wycofania się z terenu gęsto zaminowanego przez Niemców, a także że bardzo ubolewa, iż nie jest w stanie odesłać Marceau do Francji.

Ruth przeżywała żałobę wspólnie z ciotką Collette i wujem Julianem przez wszystkie siedem dni tradycyjnej żydowskiej sziwy. W mieszkaniu zbierali się sąsiedzi i członkowie ich synagogi, by ich pocieszać, a przyjaciółka Ruth, Lucette, sama niepraktykująca katoliczka, przebywała u nich każdego dnia od rana do wieczora, kiedy to musiała udać się do pracy w Bal Tabarin. Ruth była wdzięczna za pociechę ze strony krewnych i przyjaciółki, aczkolwiek tygodniowa żałoba praktycznie nie zmniejszyła jej smutku.

Po zakończeniu sziwy Ruth niechętnie ubrała się do pracy w Bal Tabarin, gdzie wzięła wolne na czas żałoby. Wyszła ze swojego pokoju i zatrzymała się w korytarzu w pobliżu zamkniętych drzwi do sypialni Marceau. W głowie mignął jej obraz wybuchającej miny. Zakłuło ją w sercu, a w oczach wezbrały łzy. Miała głęboką nadzieję, że Marceau nie cierpiał.

Szczęknął zamek w drzwiach i do mieszkania weszli wujostwo, którzy właśnie wracali po zakończonej zmianie w szpitalu. Rozebrali się i odwiesili płaszcze.

Ruth otarła oczy i zebrała się w sobie.

– Bonjour – powitał ją wuj Julian.

Dziewczyna zmusiła się do uśmiechu.

– Jak było w pracy? – spytała.

– Bien – odparł.

Collette podeszła do siostrzenicy. Spojrzała jej głęboko w oczy i łagodnym gestem położyła dłoń na policzku.

– Ja też dziś płakałam.

– Brakuje mi go – wyznała Ruth.

Ciotka ją przygarnęła do siebie.

– Mnie też.

Julian otoczył je obie ramionami i przytulił mocno, po czym stopniowo rozluźniał uścisk.

Ruth delikatnie odsunęła się od nich.

– Czy mogę wam zrobić kawę, zanim pójdę do pracy?

– Tak – odparła Collette. – Będzie mi bardzo miło.

Oboje wujostwo usiedli przy stole kuchennym, Ruth zaś napaliła pod kuchnią i przygotowała dzbanek kawy.

– Jedliście? – spytała, wyjmując filiżanki.

– Nie – odrzekł wuj.

– Przygotuję coś do jedzenia.

– Nie jestem głodna – zaprotestowała Collette.

– Kawa będzie się lepiej zachowywała w żołądku, jeśli znajdzie się tam też trochę jedzenia – powiedziała dziewczyna.

Ciotka niewiele jadła w ostatnich dniach i straciła na wadze. Sukienka wisiała luźno na jej szczupłym ciele, a niegdyś jedwabiste siwe włosy stawały się suche i łamliwe.

Julian uścisnął dłoń żony.

– Posiłek dobrze nam zrobi.

Collette oddała uścisk.

– Spróbuję trochę zjeść.

Ruth pokroiła resztkę dwudniowej bagietki i posmarowała kromki odrobiną dżemu morelowego, by złagodzić czerstwość pieczywa. Potem podała filiżanki gorącej kawy i postawiła talerz z pokrojoną bagietką na środku stołu.

Julian upił łyk napoju.

– Dzięki. Twoja kawa zawsze smakuje lepiej niż ta, którą ja parzę.

Dziewczyna pokiwała głową, wdzięczna za starania wuja, by zawsze czuła się wyjątkowa i by odwracać jej uwagę od żałoby. Sama również skosztowała gorącej i gorzkiej kawy, po czym przyjrzała się wujostwu. Zmarszczki na ich twarzach zdawały się głębsze, tak jakby dni mijające od śmierci Marceau przyśpieszyły proces starzenia się.

– Twoja maman przysłała mi kolejny telegram – powiedziała Collette, skubiąc kromkę pieczywa.

– Cieszę się – odparła Ruth.

– Żałuje, że nie mogą tu przyjechać z twoim ojcem.

Dziewczyna przygarbiła się lekko. Od wybuchu wojny zdobycie biletu na prywatną podróż z Ameryki do Francji graniczyło z niemożliwością. Po serii telegramów widziała, jak bardzo jej matka boleje nad tym, że nie mogła być u boku siostry w trakcie sziwy.

Collette spuściła wzrok.

– Poza tym twoi rodzice są zdania, że byłoby dla ciebie najlepiej, gdybyś spróbowała się dostać do Stanów Zjednoczonych, być może na brytyjskim bądź kanadyjskim statku zaopatrzeniowym.

– Już o tym rozmawialiśmy. – Ruth ujęła filiżankę w obie dłonie. – Nie ruszam się stąd.

– W domu będziesz bezpieczna – wtrącił wuj Julian.

– Ameryka może i jest moim domem, ale Francja jest moją ojczyzną. – Ruth napięła mięśnie barków. – Czy nie jestem już tu mile widziana?

– Oczywiście, że jesteś – zapewniła ją ciotka. – Niezmiernie się cieszę, że z nami mieszkasz. Ale… – Zrobiła głęboki wdech, a dolna warga jej zadrżała. – Straciłam swoje jedyne dziecko i nie zniosłybyśmy z twoją maman, gdyby coś się stało również tobie.

Julian zamrugał, jakby chciał powstrzymać łzy.

– W Paryżu będę bezpieczna. – Ruth wyciągnęła rękę nad stołem i uścisnęła dłonie krewnych. – Nie mogę odwrócić się plecami do kraju i ludzi, których kocham. Ucieczką nie uhonoruję pamięci Marceau.

Ścisnęli jej palce.

– Kiedy byliście w moim wieku, ratowaliście ludziom życie na froncie. Jeśli więc mam coś robić w związku z wysiłkiem wojennym, to więcej, a nie mniej.

– Ona ma rację – zwrócił się do żony Julian. – Pracowaliśmy w szpitalu polowym kilka kilometrów od linii frontu.

Collette uniosła wzrok na sufit, tak jakby przed oczami ponownie stanęły jej sceny z czasów służby podczas Wielkiej Wojny.

Ruth puściła ich dłonie.

– Kiedy wrócę z pracy, napiszę długi list do rodziców.

Ciotka skinęła głową.

Nie mówili już o Marceau ani o wojnie. Kiedy dopili kawę i zjedli bagietkę, Ruth pozmywała naczynia, ucałowała oboje wujostwa w policzki i wyszła do pracy. Kiedy znalazła się na ulicy, spojrzała na zegarek. Jako że miała jeszcze trochę czasu, postanowiła pójść dłuższą drogą, by uporządkować myśli.

Kiedy szła przez Le Marais, nuciła pod nosem piosenki ze swojego repertuaru, których nie ćwiczyła od tego wieczoru, kiedy przyszedł list informujący o śmierci Marceau. Bez trudu przywołała z pamięci słowa, ale żaden z utworów nie wydobywał z niej jakichkolwiek emocji. Po pewnym czasie zamilkła i zaczęła się zastanawiać, ile czasu potrzeba na uleczenie złamanego serca. „Rok. Dwa lata. Całe życie?” Otrząsnęła się z tych myśli i ruszyła żwawiej brukowaną ulicą.

– Spróbuj jeszcze raz! – zawołał jakiś mężczyzna.

Obróciła się. Po drugiej stronie jezdni, pod magazynem fabryki konserw, stała wojskowa ciężarówka. Jeden z żołnierzy siedział za kierownicą, podczas gdy drugi zaglądał pod maskę pojazdu.

Silnik zazgrzytał, ale się nie uruchomił.

– Naciskasz gaz? – zapytał zapytał mężczyzna, uniósłszy głowę znad silnika.

– Tak! – odkrzyknął kierowca.

Rozrusznik kręcił się przez kilka sekund, po czym stanął.

Ruth przeszła przez ulicę. Minęła pakę ciężarówki załadowaną skrzyniami z groszkiem konserwowym, po czym podeszła do żołnierzy.

– Potrzebujecie pomocy?

Kierowca wychylił się przez otwartą szybę.

– Potrzebujemy mechanika. Zna pani kogoś w pobliżu?

– Patrzy pan na mechanika – odparła Ruth.

Żołnierz zmarszczył czoło.

– Dorastałam na farmie – wyjaśniła. – Mieliśmy starą półciężarówkę i traktor, a ja pomagałam tacie przy wszystkich naprawach. Mogę rzucić okiem?

Żołnierz zaglądający pod maskę zaprzeczył gestem.

– Sam to potrafię naprawić, mademoiselle. – Poprawił kable podłączone do akumulatora.

– Sprawdzał pan przewód paliwowy? – spytała Ruth.

– Jeszcze nie – odrzekł żołnierz, po czym przyjrzał się komorze silnika i podrapał po głowie.

– Chce pan, bym mu pokazała, gdzie się znajduje?

– Nie – odpowiedział. – Sam go odszukam.

– Majstrujesz pod maską już dwadzieścia minut – rzucił do kolegi kierowca. – Daj jej popatrzeć. Jeśli zadzwonimy do bazy, minie co najmniej godzina, zanim dotrze do nas mechanik.

Żołnierz przestąpił z nogi na nogę i skinął ręką na otwartą maskę.

Ruth podeszła do ciężarówki, odstawiła torebkę i zajrzała do komory silnika. Z pewnej odległości pojazd wyglądał na nowy z uwagi na świeży matowy oliwkowy lakier. Z bliska dostrzegła, że była to odmalowana stara ciężarówka, co zdradzały pokrywające silnik grube warstwy brudu. W nos uderzył ją ostry zapach przypalonego oleju.

– Dokąd wieziecie ten groszek? – zapytała.

– Do bazy w Nancy – odparł żołnierz.

– Moi rodzice stacjonowali w tamtej okolicy podczas Wielkiej Wojny. – Sprawdziła, czy przewód paliwowy jest cały.

Żołnierz nieco się rozluźnił.

– Gdzie jest wasza farma?

– W Maine, w Stanach Zjednoczonych.

– A mówi pani jak paryżanka – zauważył.

– Moja maman urodziła się w Paryżu. – Zerknęła na niego. – Czy ciężarówka sprawiała problemy, zanim odmówiła współpracy?

– Zazwyczaj trzeba spróbować kilka razy, zanim się uruchomi, a w drodze tutaj silnik zaczął tracić moc.

Ruth przyjrzała się połączeniom ze świecami.

– Jeden z przewodów jest poluzowany – oznajmiła, wskazując palcem.

– I to jest przyczyną?

Odłączyła przewody.

– Nie. Świece są w kiepskim stanie i trzeba je wymienić. Aż dziw, że zdołaliście tu dojechać, zważywszy, jak są zapaćkane.

– Niech to szlag.

Kierowca wysiadł z kabiny i dołączył do nich.

Drugi żołnierz spojrzał na kolegę.

– Musimy zadzwonić do bazy.

Kierowca zmarszczył brwi.

– W porządku – zgodził się.

– Nie powiedziałam, że nie dam rady tego uruchomić – zauważyła Ruth. – Dajcie mi pięć minut, potem dzwońcie.

Sięgnęła do swojej torebki i wyjęła z niej chusteczkę. Przetarła chustką głowice wszystkich świec, by zdjąć z nich jak najwięcej brudu. Następnie wzięła pilniczek do paznokci i łagodnie zeskrobała nagar.

– Jest pani pewna, że to pomoże? – spytał żołnierz.

– Nie, ale na pewno nie zaszkodzi. – Ruth zamocowała z powrotem wszystkie nakrętki świec i upewniła się, że nie ma na nich luzów. Wrzuciła pilniczek z powrotem do torebki i wytarła pokryte oleistą sadzą dłonie.

– Niech pan teraz spróbuje.

Kierowca wsiadł z powrotem do kabiny i przekręcił kluczyk w stacyjce.

Silnik zakaszlał, po czym ożył z głośnym rykiem.

– Jest pani genialna – stwierdził żołnierz.

– Nie – zaprotestowała, opuszczając maskę. – Jestem dziewczyną ze wsi, która wie to i owo o utrzymywaniu starej ciężarówki na chodzie.

Kierowca wysiadł z kabiny i uścisnął dłoń Ruth.

– Merci beaucoup.

– Proszę bardzo – odparła.

– Powinna pani zostać mechanikiem – rzucił drugi żołnierz.

– Wolałabym jeździć ciężarówką, niż ją naprawiać.

– To powinna pani rozważyć wstąpienie do armii. Werbują ochotniczki do jeżdżenia ambulansami.

Przekrzywiła głowę.

– Ochotniczki?

– Owszem – powiedział. – Niedaleko naszej bazy jest korpus kobiet prowadzących ambulanse z pobliskiego szpitala polowego.

Włożyła brudną chusteczkę do torebki.

– Gdybym nie miała pracy, pierwsza bym się ustawiła w kolejce.

Kierowca uśmiechnął się szeroko.

– Mogę poznać pani imię i zawód, mademoiselle?

– Ruth. Śpiewam w Bal Tabarin.

– Ja jestem Édouard – przedstawił się kierowca, po czym wskazał kolegę. – A to jest Yann. Za kilka tygodni dostaniemy przepustki i odwiedzimy Bal Tabarin. Z przyjemnością posłuchamy, jak pani śpiewa.

– Będę was wypatrywała. – Zerknęła na zegarek. – Lepiej już pójdę, bo inaczej spóźnię się do pracy.

– Podwieźlibyśmy panią – stwierdził Yann – ale regulamin nie pozwala nam przewozić cywilów.

Skinęła głową.

– Au revoir – pożegnała się.

Obaj mężczyźni wspięli się do kabiny i odjechali. Odprowadziła ciężarówkę wzrokiem, aż ta zniknęła za węgłem, po czym wznowiła wędrówkę do Bal Tabarin. Pierwszy raz od ponad tygodnia jej myśli nie zaprzątała strata Marceau. Czuła się, jakby zrobiła coś, choćby i drobnego, co wspomogło Francuzów w walce o wolność Europy.

Rozdział 5

Paryż – 21 września 1939

 

Ruth weszła do przebieralni, gdzie powitały ją serdecznie tancerki właśnie wciągające swoje kostiumy na występ. Na jej toaletce leżał bukiet białych tulipanów obwiązanych różową wstążką i owiniętych papierem.

Wzięła kwiaty i podsunęła sobie pod nos. Miały cytrusowy zapach przywodzący na myśl miód. Obróciła się do Lucette.

– Dziękuję za tulipany. Są cudowne.

– Nie ma za co. To od tancerek i muzyków. – Lucette poprawiła wielowarstwową spódnicę do kankana. – Cieszę się, że wróciłaś.

– Ja też – odparła Ruth, choć gdzieś w głębi poczuła dziwną obawę.

Przebrała się w czarną suknię wieczorową i zrobiła makijaż. Przy nakładaniu szminki ręka jej zadrgała.

– Czujesz się na siłach? – spytała Lucette.

– Tak. – Ruth opanowała drżenie dłoni. – Tylko mnie odrobinę skręca w żołądku. Kiedy wyjdę na scenę, wszystko będzie dobrze.

Tancerka poprawiła pończochy i włożyła kapelusz z czerwonym piórem.

– Jak to się mówi w Ameryce, zanim artystka wyjdzie na scenę?

– Połamania nóg.

– Pasuje mi to do śpiewaczki, ale paryskie tancerki zawsze mówią merde.

Ruth rozumiała, że mówienie tancerce o łamaniu kończyn może nie być dobrym pomysłem. Zastanawiała się jednak przelotnie, dlaczego Francuzki wolą przed wyjściem na scenę posłużyć się słowem oznaczającym „gówno”. I uświadomiła sobie, że Lucette mogła poruszyć ten temat, by poprawić jej nastrój.

 

Ruth rzuciła okiem na program swojego krótkiego recitalu. Każdą z trzech piosenek śpiewała już dziesiątki razy. Wkrótce drzwi do sali stanęły otworem i goście zaczęli zapełniać miejsca. Kelnerki podawały koktajle i smukłe kieliszki z szampanem, orkiestra zaś rozgrzewała widownię muzyką kabaretową. Potem światła zostały przyciemnione i tancerki zaczęły opuszczać garderobę.

Ruth szturchnęła Lucette.

– Merde – rzuciła do przyjaciółki.

Tancerka się uśmiechnęła.

– Połamania nóg.

Śpiewaczka usiadła na stołku i przysłuchiwała się pierwszym taktom kankana. Ani żywa muzyka, ani wiwaty widowni nie poprawiły jej humoru. Zazwyczaj początek wieczornych występów napełniał ją entuzjazmem, nawet jeśli towarzyszyło mu uczucie lekkiej tremy. Wszystko się jednak zmieniło. Marceau, który był dla niej jak brat, nie żył. Francuscy żołnierze polegli podczas krótkotrwałego ataku na Niemcy, a Polacy walczyli o życie w obliczu hitlerowskiej inwazji. Pomimo krążących pogłosek o rozmowach pokojowych przeczuwała, że zanim ten konflikt dobiegnie końca, sprawy zdążą się pogorszyć. Myśli zdryfowały jej do rozmowy z ciotką i wujem. „Jeśli mam coś robić w związku z wysiłkiem wojennym, to więcej, a nie mniej”. Poczuła narastające napięcie w mięśniach pleców.

Ktoś zapukał do drzwi i do przebieralni zajrzał kierownik sceny.

– Ruth, wchodzisz za dwie minuty.

Śpiewaczka pokiwała głową. Założyła naszyjnik ze sztucznych pereł i białe rękawiczki, po czym ruszyła do wejścia na scenę. Kiedy tancerki pokłoniły się widowni, serce zaczęło jej łomotać w piersi. Zrobiła kilka głębokich wdechów, by uspokoić nerwy.

Dziewczyny schodziły ze sceny, potrząsając spódnicami do kankana z kolorowymi plisami.

– Pójdzie ci świetnie – szepnęła do Ruth mijająca ją Lucette.

– Oui – odpowiedziała ledwo słyszalnie, choć bodaj po raz pierwszy w życiu nie miała najmniejszej ochoty śpiewać.

Mistrz ceremonii wkroczył na scenę i zdjął cylinder z głowy.

– Mesdames et messieurs! Proszę o powitanie naszej międzynarodowej, francusko-amerykańskiej pieśniarki: Ruth Lacroix!

Na widowni rozległy się wiwaty.

Ruth przywołała na twarz fałszywy uśmiech i weszła na scenę. Dyrygent dał znak batutą, a pianista i skrzypek zaczęli grać wstęp do pięknej ballady Parlez-moi d’amour (Opowiedz mi o miłości).

Na widowni zapadła cisza.

Ruth ścisnęła stojący przed nią mikrofon i jej spojrzenie powędrowało do odrobiny smaru z silnika pod paznokciami. Poczuła ciarki na skórze. Dyskretnie założyła dłonie za plecami i powiodła wzrokiem po eleganckich gościach trzymających kieliszki szampana i dymiące papierosy. „Jak możemy świętować, kiedy ludzie oddali życie za Francję? Czemu tak wielu paryżan jest tak niepomnych wojny?”. Przed oczami stanęło jej wspomnienie z dzieciństwa, kiedy razem z Marceau zbierali jabłka w rodzinnym sadzie. Zaschło jej w ustach. Miała kłopoty z koncentracją i przegapiła moment, w którym miała zacząć śpiewać.

Dyrygent zerknął na nią i pokierował orkiestrą tak, by powtórzyła wstęp.

Przeszył ją zimny dreszcz. Tym razem zdołała zacząć śpiewać w odpowiednim miejscu i wykonać cały utwór, jednocześnie starając się usilnie ukryć swe złamane serce. Głos jej drgał przy wysokich nutach w refrenie, a do tego zapomniała słów ostatniej zwrotki. Po wszystkim widzowie szeptali między sobą i nagrodzili ją bezbarwnymi brawami.

Między kolejnymi pokazami tanecznymi zmuszała się do śpiewu. Jej ostatni występ wyszedł niewiele lepiej niż pierwszy i schodziła ze sceny w akompaniamencie zdawkowych oklasków, a także pojedynczych syknięć i gwizdów. Po wyczerpaniu repertuaru zmyła makijaż i przebrała się w zwykłe ubranie.

Podeszła do niej Lucette zapinająca właśnie bluzkę.

– Będzie lepiej.

– Kiedyś na pewno – przyznała Ruth. – Teraz jednak serce mówi mi, że muszę coś zmienić.

– Co masz na myśli?

– Nie chcę tego robić, kiedy trwa wojna i ludzie giną. – Przełknęła z trudem ślinę. – W drodze do teatru spotkałam dwóch żołnierzy. Powiedzieli mi, że armia szuka ochotniczek.

– Pielęgniarek?

– Nie. Do prowadzenia ambulansów.

Lucette otworzyła szeroko oczy.

Drzwi pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i uderzyły z hukiem w ścianę. Do środka wszedł dyrektor obsady Fermin, potężny mężczyzna o przylizanych czarnych włosach, ze starannie przystrzyżonym wąsem i palcami grubości kiełbasek.

W garderobie zapadła cisza. Częściowo roznegliżowane tancerki odsunęły się na bok i zasłoniły rękami czy trzymanym w nich ubraniem.

Fermin spojrzał wściekle na Ruth.

– Co tam się, do diabła, stało?

– Dałam słaby występ – odparła zapytana.

– Miałaś ponad tydzień wolnego, by wszystko sobie poukładać. – Założył ręce na piersi. – Jeśli jeszcze raz tak zaśpiewasz, wyrzucę cię z występów.

– Nie trzeba. – Ruth przełknęła ślinę. – Odchodzę.

Lucette aż szczęka opadła. Wszystkie tancerki wbiły spojrzenia w śpiewaczkę.

Zmarszczki na twarzy Fermina się pogłębiły.

– Znam wszystkich dyrektorów teatrów w całym Paryżu. Jeśli się dowiedzą, że tu pracowałaś, przyjdą do mnie po opinię. Jak myślisz, kto cię zatrudni?

Ruth zebrała się w sobie.

– Wojsko.

Zaśmiał się.

– Poszukują ochotniczek do prowadzenia ambulansów – dodała. – Jeździłam już ciężarówką i sądzę, że mogę się przydać w korpusie medycznym.

– Jesteś idiotką – skwitował. – Nawet jeśli wojsko cię przyjmie, do zimy wojna się skończy i wrócisz tutaj błagać o angaż.

– Jestem wdzięczna za szansę występowania w Bal Tabarin – powiedziała Ruth, biorąc torebkę ze stołu. – Nadszedł jednak czas, bym przedłożyła potrzeby Francji ponad własne.

– Dla mnie też – wtrąciła Lucette.

Ruth zamarła.

Fermin zmarszczył brwi.

– Ty, Lucette, nigdzie się nie wybierasz.

Śpiewaczka obróciła się do przyjaciółki.

– Proszę, nie rzucaj pracy z mojego powodu.

Tancerka wetknęła bluzkę w spódnicę i spojrzała na dyrektora z uniesioną głową.

– Też wstąpię do armii.

Potężny mężczyzna wskazał ręką drzwi.

– Wynocha!

Ruth i Lucette zebrały swoje rzeczy i opuściły Bal Tabarin. Szły samotnie ciemnymi ulicami Paryża, którego lśniące światła wygasiło zagrożenie nalotami Luftwaffe.

– Jesteś najlepszą tancerką w całym teatrze – zauważyła Ruth. – Czemu odeszłaś?

– Czuję tak samo jak ty – odparła Lucette. – Każdej nocy leżę, nie mogąc zasnąć, i myślę o Paulu i jego ofiarności, kiedy wstąpił do wojska. Najwyższy czas, bym zrobiła dla Francji coś więcej niż zabawianie zamożnych paryżan moimi nogami.

– Paul byłby z ciebie dumny.

Tancerka się uśmiechnęła.

– Naprawdę tak sądzisz?

– Wiem to.

Szły przed siebie, stukając obcasami o kamienny chodnik, i rozmawiały o tym, jak przekażą swoją decyzję krewnym oraz kiedy udadzą się do punktu werbunkowego. Gdy dotarły do mostu Pont d’Arcole, zatrzymały się na nim i wyjrzały na płynącą w dole Sekwanę.

– Pamiętasz, jak mówiłaś, że nauczysz mnie śpiewać? – zapytała Lucette.

– Pamiętam i zamierzam dotrzymać tej obietnicy.

Tancerka ujęła ją za dłonie.

– Czy mogę cię prosić o jeszcze jedną przysługę, zanim wstąpimy do wojska?

– Oczywiście.

– Nauczysz mnie prowadzić samochód?

Tytuł oryginału:

FLEEING FRANCE

 

Copyright © 2024 by Alan Hlad

First published by Kensington Publishing Corp. All Rights reserved

 

Polish edition copyright © 2025 Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o. o.

 

Polish translation copyright © 2025 Jakub Radzimiński

 

Redakcja

Monika Orłowska

 

Tłumaczenie

Jakub Radzimiński

 

Korekta

Joanna Rodkiewicz

 

Projekt graficzny okładki

Mariusz Banachowicz

 

Skład i łamanie wersji do druku

Marcin Labus

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8329-954-9

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w Internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Część pierwsza. Dziwna wojna

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści