Trzeci głos - Cilla Börjlind, Rolf Börjlind - ebook + audiobook

Trzeci głos ebook i audiobook

Cilla Börjlind, Rolf Börjlind

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Börjlindowie wiedzą, jak wyszlifować diament. To świetnie napisana historia. Autorzy mają dobre wyczucie tempa i potrafią utrzymać napięcie aż do samego końca. „Tidningen Ångermanland” W podsztokholmskiej miejscowości nastolatka znajduje zwłoki ojca. Wszystko wskazuje na to, że Bengt Sahlmann, pracownik Urzędu Celnego, popełnił samobójstwo. Policja rozpoczyna śledztwo, podążając tym tropem, Olivia Rönning, absolwentka szkoły policyjnej i znajoma rodziny Sahlmannów, ma jednak wątpliwości, czy to dobry kierunek. Mimo że dziewczyna myśli o porzuceniu kariery w policji, decyduje się bliżej przyjrzeć sprawie wisielca. W tym samym czasie Abbas el Fasi łączy siły z Tomem Stiltonem, byłym śledczym, by zbadać okoliczności morderstwa niewidomej kobiety, której poćwiartowane zwłoki znaleziono na terenach spacerowych pod Marsylią. Zamordowana marokańska piękność przed laty pracowała w cyrku jako żywa tarcza dla artysty rzucającego nożami. Wtedy właśnie poznał ją Abbas. Co te dwie sprawy mają wspólnego ze śledztwem dotyczącym międzynarodowego handlu narkotykami i zaniedbaniami w domach opieki? Drugi tom wciągającej serii kryminalnej uznanego duetu szwedzkich scenarzystów z Olivią Rönning i Tomem Stiltonem w rolach głównych!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 520

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 43 min

Oceny
4,4 (176 ocen)
92
66
15
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jaronek100

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

fantastyczna
00
Puella52

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra,interesująca książka, chociaż słuchanie dziwnego, automatycznego tłumaczenia nie należy do przyjemności.
00
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

"Trzeci głos" to kontynuacja serii kryminalnej z Tomem Stiltonem i Olivią Rönning, autorstwa Cilli i Rolfa Börjlindów. Warto zachować kolejność ze względu na kontynuację losów głównych bohaterów, mimo że sprawy kryminalne nie łączą się. Olivia musi pogodzić się z wiedzą na temat własnego pochodzenia i zastanowić się nad swoją przyszłością. Tom wyszedł z bezdomności i zamierza rozprawić się z tym, który najbardziej się do jego upadku przyczynił — obecnym szefem Biura Kryminalnego, lecz najpierw na prośbę Abbasa, jedzie z nim do Marsylii, by poznać szczegóły brutalnego morderstwa jego znajomej z cyrku. Ta historia wciągnęła mnie w swoje lepkie macki i nie zdołałam się uwolnić, nie poznawszy jej zakończenia. Samobójstwo, które okazuje się morderstwem, przemyt narkotyków, poważne zaniedbania w domach opieki i poćwiartowane zwłoki pięknej cyrkówki. Od początku pojawia się mnóstwo interesujących wątków, które w miarę upływu czasu okazują się mieć ze sobą wiele punktów stycznych. Uwielbia...
00
MGleg20

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, złożona akcja i tempo trzymające w napięciu. Podtrzymuje bardzo dobry poziom poprzedniej części. Warto sięgnąć po następne.
00

Popularność




Den tredje rösten

© Cilla and Rolf Börjlind 2013 by Agreement with Grand Agency

Książka ukazała się po raz pierwszy, w tym samym przekładzie i pod tym samym tytułem,

nakładem wydawnictwa Czarna Owca.

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Inga Sawicka, 2014

(under exclusive sublicense to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Wojciech Wawoczny + LOGO (por. np. Przypływ)

Zdjęcie na okładce: © Kate Smith/iStock by Getty Images

Zdjęcie autorów: © Thron Ullberg

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Edyta Malinowska-Klimiuk

ISBN: 978-83-8230-299-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2022

Stoję na samym skraju dachu, boso, dziewięć pięter pode mną widzę szarą ulicę. Pustą. Miasto śpi. Jest bezwietrznie. Z rozpostartymi ramionami, bo wtedy łatwiej utrzymać równowagę, przesuwam się o kilka kroków. Nieopodal ląduje ślizgiem jakiś ptak, chyba kawka, i rozgląda się po pogrążonych w ciszy domach. Ona również ma skrzydła. Moje są białe, jej czarne.

Niedługo się rozwidni.

Zbliżam się do kawki, ostrożnie, żeby jej nie przestraszyć, chciałabym, aby zrozumiała, dlaczego tu jestem. O tej porze.

Chciałabym jej wytłumaczyć.

Dzisiejszej nocy opuściłam swoje ciało – szepczę do kawki – jeszcze zanim umarłam. Uniosłam się nad nim, gdy zaczął mnie bić, patrzyłam na to z góry. Widziałam paski wrzynające się w szyję, za mocno je zaciągnął, doszło do mnie, że się uduszę. I wtedy zaczęłam krzyczeć, jak nigdy, bo strasznie bolało. Pewnie dlatego zaczął mnie bić, raz za razem, ciężką popielniczką zmiażdżył mi skroń. Okropny widok.

Czuję tchnienie wiatru.

Pierwszy, ciepły podmuch znad morza. Kawka patrzy na mnie jednym okiem. W oddali, na najwyższym wzgórzu, widzę olbrzymią złotą Madonnę. Jej twarz jest zwrócona w moim kierunku. Czy widziała, co się wydarzyło dzisiejszej nocy? Czy również była w pokoju? Czy nie mogła mi pomóc?

Znów spoglądam na kawkę.

Przed śmiercią byłam niewidoma – szepczę – i dlatego to, co działo się tej nocy, było tym bardziej nieprzyjemne. Nie byliśmy w pokoju sami, słyszałam innych ludzi. Nie widziałam ich, tym bardziej się przeraziłam. Słyszałam męskie głosy mówiące w obcym języku. Już nie chciałam brać w tym udziału. Nad wszystkim unosiła się mocna woń. A potem umarłam. Wtedy byliśmy już tylko we dwoje. Sam musiał wytrzeć krew. Zabrało mu to sporo czasu.

Kawka wciąż tkwi w tym samym miejscu, nieruchomo. Czyżby ptasi anioł? Schwytany w sieć, z przetrąconym karkiem? Albo rozjechany przez tiry? Z dołu, z ulicy dochodzą mnie jakieś odgłosy, ktoś się obudził, aż tu czuję swąd palonych odpadków. Niedługo zaroi się od ludzi.

Muszę się pośpieszyć.

Wyniósł mnie w noc – szepczę do kawki – nikt nas nie widział. Patrzyłam na to z góry. Włożył moje ciało do bagażnika, podwinął mi nogi, śpieszył się. Pojechaliśmy na skaliste wybrzeże. Położył moje nagie ciało na żwirze, koło samochodu, chciałam wyciągnąć rękę, pogłaskać swój policzek. Czułam się zbrukana. Pociągnął mnie za ręce, daleko, między drzewa i skały. Tam mnie poćwiartował. Najpierw odciął głowę. Ciekawa byłam, co wtedy czuł. Tak szybko to zrobił, wielkim nożem. Zakopał mnie w sześciu różnych miejscach, z dala od siebie, żeby mnie nie znaleźli. Po jego odjeździe przyleciałam tu, na ten dach.

Już po wszystkim.

Zza grzbietów gór, daleko na północ od miasta, przezierają pierwsze promienie słońca, na dachach lśni rosa, samotna łódź rybacka wpływa do portu.

Zapowiada się piękny dzień.

Kawka rozpościera skrzydła i szybuje z wiatrem, wychylam się i podążam za nią.

Ktoś mnie znajdzie.

Wiem, że tak będzie.

„Wycięta z brzucha zamordowanej matki”.

Olivia nie przestawała się zadręczać, noce wypełniały jej mroczne, koszmarne myśli, w ciągu dnia unikała ludzi.

Trwało to długo.

Wpadła w apatię.

W końcu nie dało się dłużej tak żyć.

Pewnego ranka odezwał się instynkt przetrwania, który znów wyrzucił ją w świat.

Podjęła decyzję.

Dokończy ostatni semestr w Wyższej Szkole Policyjnej i odbędzie staż. Potem wyjedzie za granicę. Nie będzie się starała o etat. Wyjedzie daleko, daleko, spróbuje odzyskać kontakt z samą sobą, jaką kiedyś była, zanim okazała się córką dwojga zamordowanych rodziców.

Może się uda.

Zrealizowała ten plan, pożyczyła pieniądze od rodziny i w lipcu wyjechała.

Sama.

Najpierw do Meksyku, ojczyzny zamordowanej matki. Do nieznanych miejsc, nieznanych ludzi i obcego języka. Zabrała niewielki bagaż, brązowy plecak i mapę. Pojechała bez planu i celu. Każde miejsce było nieznane, ona sama była nikim. Przestawała sama ze sobą, we własnym rytmie. Nikt nie widział, jak płakała, nie wiedział, dlaczego nagle przysiada nad jakąś wodą i zanurza w niej swe długie czarne włosy, pozwalając im falować z prądem.

Żyła we własnym świecie.

Przed wyruszeniem w podróż myślała, że odszuka miejsca związane z matką, znajdzie jakichś krewnych, ale zdała sobie sprawę, że informacje, jakimi dysponuje, są zbyt skąpe, aby mogły ją gdzieś zaprowadzić.

Wsiadała do autobusu w jakimś miasteczku, by wysiąść w następnym, jeszcze mniejszym.

Po przeszło trzech miesiącach znalazła się w Cuatro Cienegas.

Zatrzymała się na skraju miasteczka, w hotelu Xipe Totec, czyli Pod Bóstwem Obdartym ze Skóry. O zmroku poszła boso do centrum na uroczy rynek. Tego dnia skończyła dwadzieścia pięć lat i zachciało jej się popatrzeć na ludzi. Z platanów zwieszały się kolorowe lampiony, pod drzewami stały grupki młodych ludzi, dziewczyny w barwnych spódnicach i chłopcy w spodniach wypchanych w kroku chustkami. Śmiali się. Dźwięki muzyki płynącej z barów mieszały się ze sobą, osły stały spokojnie przy fontannie, w powietrzu unosiło się mnóstwo osobliwych zapachów.

Rozsiadła się na ławce, obca, i poczuła się zadziwiająco dobrze.

Po godzinie wróciła do hotelu.

Wieczór był wciąż ciepły, gdy usiadła na drewnianej werandzie z widokiem na rozległą pustynię Chihuahua, dzwonienie cykad przeplatało się z dochodzącym z oddali stukotem końskich kopyt. Uczciła swoje urodziny, wypijając jedno piwo, i właśnie myślała, czy nie zamówić jeszcze jednego. Wtedy stało się. Pierwszy raz. Jakby odzyskała grunt pod nogami.

Zmienię nazwisko, pomyślała.

Jestem pół-Meksykanką, to fakt. Przyjmę nazwisko mamy. Nazywała się Adelita Rivera. Zmienię Rönning na Rivera.

Olivia Rivera.

Spojrzała na rozciągającą się przed nią pustynię. Oczywiście, pomyślała, od tego zacznę. Jakie to proste. Odwróciła się w stronę baru, uniosła pustą butelkę. Zaraz dostanie następną.

Wypije ją już jako Olivia Rivera.

Znów popatrzyła na pustynię, lekkie podmuchy wiatru rzucały suche krzaki po ziemi rozedrganej od gorąca. Zobaczyła zielono-czarną jaszczurkę wdrapującą się na trzyramienną karnegię olbrzymią oraz kilka drapieżnych ptaków szybujących na tle płonącego horyzontu i nagle się uśmiechnęła, prosto przed siebie, do nikogo. Po raz pierwszy od zeszłego lata poczuła się prawie szczęśliwa.

Jakie to proste!

Tej nocy spała u Ramona, młodego barmana, który spytał grzecznie, lekko sepleniąc, czy zechce się z nim pokochać.

Koniec z Meksykiem. Podróżowanie doprowadziło ją do miejsca, do którego chciała dotrzeć. Następnym celem była Kostaryka i wieś Mal Pais, gdzie miał dom jej biologiczny ojciec. Tam przybrał imię i nazwisko Dan Nilsson, choć naprawdę nazywał się Nils Wendt.

Ojciec prowadził podwójne życie.

W drodze na miejsce, już jako Olivia Rivera, podjęła kilka decyzji, które były skutkiem szczególnej siły płynącej z przyjęcia nowego nazwiska.

Postanowiła zawiesić na kołku karierę policyjną i rozpocząć studia z historii sztuki. Adelita była artystką, tkała piękne tkaniny, może w ten sposób uda się jakoś do niej nawiązać, pomyślała.

Inna decyzja dotyczyła jej postawy na przyszłość: z chwilą powrotu do Szwecji pójdzie własną drogą. Sparzyła się na ludziach, którym ufała. Naiwnie otworzyła się i dostała granatem w serce. Nigdy więcej nie wystawi się na nic podobnego. Od teraz będzie polegać wyłącznie na sobie.

Olivii Riverze.

Było już popołudnie, gdy wyszła z morza na półwyspie Nicoya w Kostaryce. Długie czarne włosy opadły na opalone ciało, wystawiane od czterech miesięcy na tropikalne słońce. Wyszła na pustą plażę i zarzuciła ręcznik na ramiona. U brzegu kołysał się na wodzie zielony orzech kokosowy. Odwróciła się do morza z poczuciem, że jeszcze raz musi przez to przejść.

Właśnie tu, właśnie teraz.

„Wycięta z brzucha zamordowanej matki”.

W jej świadomości znów pojawił się obraz tamtej plaży, kobiety, księżyca. Zbrodni. Jej matka została zakopana po szyję na plaży na wyspie Nordkoster i utopiła się podczas przypływu. Zanim się urodziłam, pomyślała Olivia. Umarła przed moim urodzeniem.

Nie zdążyła mnie zobaczyć.

Teraz Olivia stoi na innej plaży i usiłuje pogodzić się z myślą – co jest trudniejsze niż zrozumieć – że mama nigdy na nią nie spojrzała.

Własna matka nigdy jej nie widziała.

Patrzyła na ocean rozciągający się aż po płomienny żółto-czerwony horyzont. Zaczynało się zmierzchać. Fale wtaczały się łagodnie na brzeg u jej stóp, kawałek dalej zobaczyła kilka czarnych głów unoszących się na wodzie.

Włożyła cienką białą sukienkę i ruszyła przed siebie.

Małe szarobiałe kraby chowały się przed nią do norek, woda rozmywała ślady jej stóp na piasku. Szła tu brzegiem prawie godzinę, powoli, od Santa Teresa aż do skałek koło Mal Pais. Wiedziała, że tak będzie, że powrócą tamte obrazy i myśli.

Właśnie tu, właśnie teraz.

O to jej chodziło z tym spacerem.

Chciała jeszcze raz, już ostatni, pogrążyć się w cierpieniu, była na to gotowa. Za kilka minut spotka się z mężczyzną, który jej przybliży pełną zagadek przeszłość.

Mężczyzna siedział na długiej kłodzie drzewa na skraju wody. Miał siedemdziesiąt cztery lata, całe życie mieszkał w tej okolicy. Dawniej był właścicielem baru w Santa Teresa, obecnie przesiadywał na werandzie swego dziwnego domu, popijając rum. Większość spraw tego świata miał już za sobą. Kilka lat temu wraz ze śmiercią ukochanego stracił chęć do życia, niewiele go zostało. Wdech, wydech, prędzej czy później nastąpi koniec. Jednak nie narzekał. Miał swój rum. I przeszłość. Wiele osób pojawiło się i zniknęło z jego życia, niektóre pozostały w pamięci. Jak Adelita Rivera i Dan Nilsson.

A teraz miał spotkać się z ich córką.

Córką, której żadne z nich nie zdążyło poznać.

Pożałował, że idąc na brzeg, nie zabrał ze sobą trochę rumu.

Olivia zobaczyła go z daleka. Orientowała się, jak wygląda, bo mówił jej Abbas el Fassi. Jednak pewności nie miała. Zatrzymała się w pewnej odległości od kłody i czekała, aż mężczyzna podniesie wzrok.

Nie podniósł.

– Pan Rodriguez Bosques?

– Bosques Rodriguez. Bosques to imię. Ty jesteś Olivia?

– Tak.

Teraz podniósł wzrok. Spojrzenie starczych, wąskich jak szparki oczu spoczęło na jej twarzy, wtedy drgnął. Nie mocno, ale wystarczająco, by Olivii przypomniało się: tak samo rok temu zareagował Nils Wendt, gdy zobaczył ją w drzwiach domku na Nordkoster, chociaż nie miał pojęcia, kim ona jest. A już na pewno nie wiedział, że jest jego córką ze związku z Adelitą Riverą. Olivia też nie wiedziała, kim on jest, i w tej niewiedzy się rozstali. Pierwszy i ostatni raz widziała wtedy swego ojca.

– Wyglądasz jak skóra zdarta z Adelity – powiedział Bosques przepalonym głosem.

– Jestem jej córką.

– Siadaj.

Olivia usiadła na kłodzie w pewnej odległości od Bosquesa. Odnotował to.

– Jesteś bardzo piękna – powiedział. – Jak ona.

– Znał pan moją mamę.

– I tatę. Dużego Szweda.

– Tak go nazywali?

– Ja go tak nazwałem. A teraz oboje nie żyją.

– Pisał pan, że ma zdjęcie mojej mamy, tak?

– Zdjęcie i parę innych rzeczy.

Olivia dostała adres mailowy Bosquesa od Abbasa el Fassiego. Jeszcze w Meksyku weszła do kafejki internetowej i napisała do Bosquesa, kim jest, że wybiera się do Kostaryki i chce się z nim spotkać. Bosques odpowiedział bardzo szybko – prywatne maile otrzymywał raz na kilka lat świetlnych – że ma w swoim posiadaniu kilka osobistych przedmiotów należących kiedyś do jej rodziców.

Sięgnął po podłużne czerwono-żółte pudełeczko z metalu służące w przeszłości do przechowywania luksusowych kubańskich cygar, otworzył je i wyjął fotografię. Dłoń mu lekko drżała.

– To twoja mama. Adelita Rivera.

Olivia wzięła zdjęcie. Było kolorowe i pachniało cygarami. Widziała już zdjęcie mamy, które Abbas w zeszłym roku przywiózł z Santa Teresa, ale to było znacznie ostrzejsze i piękniejsze. Przyjrzała się i zobaczyła, że mama lekko zezowała jednym okiem.

Zupełnie jak Olivia.

– Dali jej na imię Adelita po meksykańskiej bohaterce walk o niepodległość – powiedział Bosques. – Adelita Velarde była żołnierzem podczas meksykańskiej rewolucji. Jej imię stało się symbolem kobiet silnych i odważnych. Napisano pieśń na jej cześć, La Adelita.

Ni z tego, ni z owego zanucił pieśń o silnej, dzielnej kobiecie, w której kochali się wszyscy powstańcy. Olivia patrzyła to na niego, to na zdjęcie matki. Pieśń starego człowieka przeniknęła do najgłębszych zakamarków jej duszy. Podniosła wzrok i spojrzała na ocean. Cała sytuacja wydawała się absurdalna i magiczna zarazem, zwłaszcza z perspektywy sztokholmskiego komisariatu, w którym odbyła staż.

Bosques umilkł i zgarbił się, wpatrując w piasek. Olivia zdała sobie sprawę, że on też opłakuje jej rodziców, byli jego przyjaciółmi. Przysunęła się bliżej, prawie go dotknęła. Bosques delikatnie chwycił jej rękę, pozwoliła mu na to. Chrząknął.

– Twoja mama była bardzo zdolną artystką.

– Abbas mi mówił. Prosił, żebym pana pozdrowiła.

– Zręcznie posługuje się nożami.

– Tak.

– Może pójdziemy do domu twojego taty?

– Za chwilę.

Znów odwróciła się w stronę morza. Zobaczyła ogromną pulsującą falę, a zamiast czarnych głów – chłopców, którzy wdrapali się na białe deski surfingowe i pochyleni pędzili na tle płonącego horyzontu.

Podniosła się.

Sandra Sahlmann była w świetnym nastroju. Nową białą vespą mknęła w listopadowym mroku i ulewnym deszczu, głowę miała pełną radosnych myśli, działo się tyle fajnych rzeczy. Trener siatkówki powiedział jej, że od przyszłego sezonu będzie grała w drużynie A, w dodatku niespodziewanie dostała ocenę bardzo dobrą ze sprawdzianu z religii, nie sądziła, że jej tak dobrze pójdzie. Jadąc wzdłuż pola golfowego w kierunku willowego osiedla na górce, jeszcze dodała gazu.

Nagle silnik zamarł.

Kręciła manetką w tę i z powrotem, ale po chwili zdała sobie sprawę, że bak jest pusty. Zatrzymała skuter na skraju drogi. Do domu miała niedaleko, tylko kilkaset metrów, ale pchać vespę, jeszcze w taką pogodę, to żadna przyjemność. Sięgnęła po komórkę i zadzwoniła do taty. Niech przyjdzie po nią z parasolem.

Tata nie odpowiadał.

Kiedy ogląda telewizję, ma zwyczaj wyłączać dzwonek telefonu, podobno przeszkadza mu się skupić. A może nie słyszy, bo jest na zakupach. Obiecał, że w nagrodę za dobry stopień z religii kupi składniki do tacos, jej ulubionego dania. Musi sobie sama poradzić. Zostawię tu skuter, pomyślała, później po niego wrócimy. Podciągnęła vespę pod drzewo i zamknęła na zamek. Kasku nie zdjęła. Spróbowała zadzwonić jeszcze raz, a nuż włączył dzwonek? Może wrócił do domu?

Nic z tego.

Ruszyła.

Na szczęście w przejściu podziemnym było światło, widziała je z daleka. Czasem było zepsute. Wprawdzie nie bała się ciemności, ale spotkanie w niej kogoś, kogo wcześniej nie widać, byłoby nieprzyjemne.

Dochodząc do przejścia, zobaczyła mężczyznę idącego z przeciwka. Obcego. Znała większość sąsiadów, on tu nie mieszkał. Mijając go, przyśpieszyła kroku, kawałek podbiegła. Już po drugiej stronie przejścia spojrzała za siebie.

Mężczyzny nie było.

Może też pobiegł?

Nieważne.

Została jeszcze wąska ścieżka, skrót przez zagajnik i prawie będzie w domu.

Lodowaty wiatr zwiewał jej pod nogi mokre liście, zagajnik ogarniała mgła. Mimo ciemności czuła się w nim stosunkowo bezpiecznie. Nagle przypomniała sobie o torebce z kluczami, została w bagażniku vespy. Jeśli tata jest na zakupach, bez kluczy nie dostanie się do domu. Zawróciła i pobiegła z powrotem do vespy. Jednak straciła humor. W dodatku w przejściu podziemnym zgasło światło. W tym momencie była już taka wściekła, że przebiegła tunel. Dopadła do skutera, wyciągnęła torebkę z bagażnika i ruszyła z powrotem. Na widok ciemnego przejścia przypomniał jej się tamten mężczyzna.

Gdzie on się podział?

Zatrzymała się przed wejściem do tunelu i spróbowała dojrzeć jego drugi koniec. Nie było tak daleko, wyglądało na to, że jest pusty. Zaczerpnęła powietrza i pobiegła. Głupia, pomyślała już po drugiej stronie.

Czego ja się boję?

Zobaczyła światło w jednym z domów po sąsiedzku i od razu poczuła się lepiej. Przynajmniej w pobliżu są ludzie. Przecięła zbocze porośnięte mokrą trawą i zbliżając się do zagajnika, próbowała się pocieszyć, że został tylko kawałeczek, potem razem z tatą przyprowadzą skuter i zjedzą tacos.

Już była w lasku.

Mokre liście chlupały jej pod butami.

Między drzewami biegła ścieżka, która kończyła się niedaleko żywopłotu otaczającego dom. Chodziła nią tysiące razy. Nagle usłyszała jakiś odgłos. Jakby trzask. Zaraz za sobą. Obejrzała się, ale kask ograniczał jej pole widzenia.

Co to było?

Wpatrywała się między drzewa, wszędzie tylko ciemne pnie i gałęzie uginające się pod deszczem.

Sarna?

Tutaj?

Znów się odwróciła i przyśpieszyła. Znała drogę, mimo to weszła prosto na drzewo. Zachwiała się i zerwała kask z głowy. Wtedy usłyszała nowy odgłos. Znacznie bliżej.

Ktoś tu jest!

Odrzuciła kask i pomknęła między drzewa, już niedaleko, zagajnik zaraz się skończy, potem żywopłot wokół domu i będzie bezpieczna. Ale dopiero gdy dopadnie furtki. Grabowy żywopłot był całkiem wysoki i gęsty, trzeba go okrążyć, by do niej dotrzeć. Usiłując biec jak najszybciej, nagle potknęła się o stertę zeszłorocznego kompostu i padła zaraz przy żywopłocie. Na parę sekund zastygła z twarzą wciśniętą w błoto, bała się obejrzeć za siebie. Zebrało jej się na płacz.

– Tato! TATO! – krzyknęła. Może ją usłyszy, jeśli jest w domu! Przecież dzieli ich tylko żywopłot! Podparła się rękami, zerwała i znów pobiegła. Do furtki. Była otwarta. Minęła ją, dobiegła do drzwi i chciała otworzyć torebkę, ale zaciął się zamek błyskawiczny. W końcu udało się, znalazła klucz, włożyła do zamka, otworzyła drzwi i zaraz zamknęła je za sobą, dwukrotnie przekręcając zamek. Wreszcie mogła odetchnąć i odwrócić się – w głębi salonu, pięć metrów od niej wisiał tata, ciało zwieszało się z sufitu na lince holowniczej, język wystawał z ust, wytrzeszczone oczy patrzyły wprost na Sandrę.

*

Obiad był fantastyczny, począwszy od zupy kurkowej doprawionej maderą, po polędwiczkę cielęcą i pyszną panna cottę.

– Panna cottę też sama zrobiłaś?

– To nietrudne.

Olivia się uśmiechnęła. Mało które danie wydawało się trudne jej adopcyjnej mamie. Maria Rönning była prawniczką, z pochodzenia Hiszpanką o długich czarnych włosach. Siedziały w kuchni szeregowca w podsztokholmskim Rotebro. Maria odebrała ją z lotniska Arlanda i nalegała, żeby córka przyjechała do niej na obiad. Olivia miała za sobą wielogodzinny lot nad Atlantykiem, podczas którego podawano jedzenie bez smaku i lurowatą kawę z wyschniętymi ciastkami, więc łatwo dała się przekonać, chociaż wolałaby pojechać do siebie, na Söder, wyspać się, naładować baterie i dopiero potem dzielić się z Marią swoimi przeżyciami.

W odpowiednim czasie.

Wspólny obiad w kuchni mamy, dobre wino i zmęczenie podróżą sprzyjały intymności, której Olivia wolałaby teraz uniknąć.

Wyszło inaczej.

Dlatego postanowiła większość informacji przekazać w samochodzie, podczas jazdy z Arlandy.

– Zmieniasz nazwisko? – spytała Maria znad kierownicy.

– Tak. Na Rivera.

– Kiedy tak zdecydowałaś?

– W Meksyku.

– Olivia Rivera?

– Tak.

– Ładnie.

Maria miała wzrok skierowany na drogę. Olivia spojrzała na nią z boku. Serio to powiedziała? Ogólnie rzecz biorąc, ładne nazwisko, czy co?

– Pasuje do ciebie – powiedziała Maria.

Olivię zatkało. Spodziewała się zupełnie innej reakcji i przygotowała cały szereg absolutnie bezdyskusyjnych argumentów na rzecz przyjęcia nazwiska po zmarłej matce. Pasuje do ciebie. I co ma teraz powiedzieć?

– Dziękuję. Postanowiłam też, że nie podejmę pracy w policji. W każdym razie nie teraz.

– Dobrze.

– Dobrze?

– Po co masz być policjantką? To nie dla ciebie, zawsze to mówiłam.

Co akurat było prawdą. Od początku nie podobało jej się, że Olivia wybrała taki zawód. Owszem, wspierała córkę, ale bez entuzjazmu. Mimo to jej słowa zirytowały Olivię. Niby dlaczego miałaby nie pracować w policji?! Zaraz, przecież sama tego nie chce! Nagle się zawahała. Maria przyjęła jej decyzje, jakby chodziło o drobnostki, a nie przełomowe postanowienia, za jakie sama je uważała. Pozostała część jazdy upłynęła im na opowieściach o miejscach, w których była Olivia. Obie wyraziły też ulgę, że Obama wygrał wybory prezydenckie.

– Co chcesz teraz robić?

Maria dolała wina, jednocześnie obserwując Olivię.

– Nie rozumiem.

– Skoro nie będziesz policjantką?

– Wymyśliłam, że będę studiować historię sztuki.

Tylko znów nie mów „dobrze”, pomyślała Olivia.

– Bardzo mądrze. W ten sposób nawiążesz do Adelity.

– Właśnie.

Maria uśmiechnęła się, patrząc na Olivię.

– Dlaczego się uśmiechasz?

– Skóra ci zbrązowiała.

– Jestem pół-Meksykanką.

– Nie najeżaj się, kochanie, to był komplement.

– Dzięki.

Olivia poczuła, że musi zaczerpnąć świeżego powietrza. Przygotowując się do pierwszej rozmowy z Marią, zawzięcie chciała ją sprowokować swoją decyzją o zmianie nazwiska i paroma innymi decyzjami, tymczasem jakoś nic z tego nie wyszło.

– Przejdziemy się?

Propozycja padła z ust Marii.

Przestało padać, mimo to wyjście z domu okazało się niemałym szokiem. Spędziła sporo czasu w tropikach, tymczasem tu temperatura oscylowała wokół zera i wiał przenikliwy listopadowy wiatr. Maria zmusiła ją do włożenia starej puchowej kurtki i paskudnej wełnianej czapki.

Olivia miała się szybko do niej przekonać.

Ramię przy ramieniu szły uliczką, przy której Olivia przeżyła większą część dzieciństwa. Maria wskazywała na mijane domy i opowiadała, kto w nich nadal mieszka, kto umarł, a kto się ożenił po raz drugi z sąsiadką i tak dalej. Olivia kiwała głową, udając zainteresowanie, ale myślami była gdzie indziej. Wspominała Arnego, swojego adopcyjnego tatę, który umarł na raka, gdy Olivia miała dziewiętnaście lat. Uwielbiała go. To on przeprowadził ją przez trudny okres dojrzewania. Zawsze mogła liczyć na jego wsparcie, gdy się pogubiła i chciała umrzeć albo uciec, czy choćby przytulić się do kogoś, kto pocieszy i nie będzie pouczał.

Maria stale ją pouczała.

Olivia tego nie znosiła.

Potem Arne umarł, zostały jej po nim żałoba i biały ford mustang. Mustanga wciąż miała, żałoba zmieniła charakter.

Radykalnie.

Stało się to w chwili, gdy się dowiedziała, że Arne nie był jej prawdziwym ojcem. Oboje z Marią to ukryli. Arne ukrył w dodatku, również przed Marią, straszliwe okoliczności urodzin Olivii, czego nie potrafiła zrozumieć i chyba nigdy nie zrozumie. Nie mogła liczyć na wyjaśnienia, przecież nie żył. Jednak odebrała to jak zdradę ze strony ukochanego ojca, co wywołało cały splot bolesnych i długotrwałych emocji. Z czasem zaakceptowała, że jest jak jest. Po co niepotrzebnie złościć się na kogoś, kto leży w grobie? Pogodziła się z tym, co się stało.

Musiała.

Kochała Arnego, a on ją. Głęboko i szczerze. Nie ma sensu tego psuć.

– O czym myślisz? – spytała Maria.

Właśnie skręciły w Holmbodavägen.

– O tym, jak tata zareagowałby na moją zmianę nazwiska.

– Tak samo jak ja.

– Skąd wiesz?

– Bo on był… co tam się dzieje? – Maria zatrzymała się i pokazała palcem. Przed domem jednorodzinnym na końcu ulicy stały radiowóz i karetka pogotowia. Przez furtkę właśnie wyszło dwóch policjantów. Maria chwyciła Olivię za rękaw. – Przecież to u Sahlmannów.

– Tak.

Olivia znała Sahlmannów. Zanim się wyprowadziła, nieraz pilnowała ich córki Sandry. Gdy osiem lat temu matka Sandry, Therese, zginęła w tsunami, Maria wraz z innymi sąsiadami wspierała Bengta, ojca dziewczynki, i pomagała mu załatwiać różne formalności.

– Co tu się mogło stać? – zastanawiała się Maria.

Szły w kierunku karetki. Olivia zauważyła, że sąsiedzi wyglądają zza firanek, spoglądając na dom Sahlmannów. Drgnęła. Jeden z funkcjonariuszy przy furtce to jej dobry znajomy, Ulf Molin, kolega z Wyższej Szkoły Policyjnej. Najbardziej uparty spośród chłopaków, którzy ją podrywali. Olivia szybko ściągnęła z głowy brzydką czapkę.

– Cześć, Ulf.

Molin odwrócił się.

– Olivia?! Cześć! Co ty tutaj robisz?

– Byłam u mamy, mieszka tu niedaleko.

– Co u ciebie? Ale jesteś opalona! Słyszałem, że…

– Zrobiłam sobie małą przerwę w życiorysie. Co tu się stało? Poznajcie się, to moja mama.

Ulf przywitał się z Marią. Jak dla Olivii, za bardzo nadskakująco. Jeszcze nie dał za wygraną?

– Znamy Bengta Sahlmanna i jego córkę Sandrę – wyjaśniła Maria, potem powtórzyła pytanie Olivii. – Co się stało?

Ulf odszedł parę kroków na bok, Olivia z Marią podążyły za nim. Świadomie czy też nieświadomie ściszył głos.

– Sahlmann popełnił samobójstwo. Powiesił się. Córka go znalazła po powrocie do domu.

Spojrzały po sobie. Powiesił się?

– Biedna dziewczyna! – wykrzyknęła Maria.

– Gdzie ona jest? – spytała Olivia.

– W karetce. Dali jej coś na uspokojenie. Pytaliśmy ją, gdzie jej matka, ale nie odpowiada.

– Jej matka nie żyje – powiedziała Maria.

– Ojej, teraz rozumiem.

– Skontaktowaliście się z dalszą rodziną?

– Próbowaliśmy się dodzwonić do ciotki, jak dotąd bezskutecznie, zdaje się, że jest na jakiejś konferencji w Kopenhadze.

– Z kimś jeszcze?

– Nikogo innego nam nie podała.

– Mogę z nią porozmawiać? – spytała Olivia.

Ulf skinął głową, podszedł do karetki i otworzył tylne drzwi. Olivia zajrzała do środka. Po jednej stronie siedziała ratowniczka, a na wąskiej pryczy naprzeciw chuda nastolatka, skulona, w zabłoconym ubraniu, z czerwonym kocem zarzuconym na ramiona. Jasne włosy opadły jej na oczy, dłonie splotła na ustach. W pierwszej chwili Olivia jej nie poznała, ale od razu poczuła gulę w gardle.

– Cześć, Sandro, poznajesz mnie? – spytała.

Dziewczyna zwróciła zapłakaną twarz w stronę Olivii.

– Opiekowałam się tobą, jak byłaś mała. Pamiętasz?

Sandra przyjrzała się jej, potem nieznacznie skinęła głową. Olivia pochyliła się w głąb karetki.

– Właśnie dowiedziałam się, co się stało, i…

– Nie chcę wracać do domu – powiedziała Sandra słabym, ledwie słyszalnym głosem. Naciągnęła koc na oczy i spuściła głowę.

– Nie musisz – odparła Olivia.

– Nie chcę tu siedzieć.

– Jeśli chcesz, możesz przyjść do nas.

– Ja chcę do Charlotte – powiedziała zduszonym głosem Sandra.

– A kto to jest?

– Moja ciocia.

– Ale ona jest w Kopenhadze. Na pewno wróci, gdy tylko policja się do niej dodzwoni, ale to może potrwać do jutra. Może jednak pójdziesz do nas?

Sandra nie odpowiedziała, kołysała się w przód i w tył. Olivia spojrzała za siebie. Ulf i Maria stali kawałek dalej. Olivia wyszeptała jak najciszej:

– Dokąd ją zabierzecie, jeśli nie zechce…

W tym momencie Sandra podniosła się z pryczy. Olivia natychmiast podała jej rękę i pomogła zejść na jezdnię. Podeszła Maria.

– Witaj, Sandro. – Objęła ją ramieniem i odprowadziła od karetki.

– Możemy ją zabrać? – spytała Olivia.

– Jasne, nie ma problemu, skoro sama chce. Słuchaj, masz ciągle ten sam numer komórki?

A temu o co chodzi, pomyślała Olivia. W tym momencie?

– Bo co?

– Gdybyśmy się dodzwonili do jej ciotki, to powinnyście się o tym dowiedzieć jak najszybciej, prawda?

– Oczywiście. Jasne. Tak, mam wciąż ten sam numer.

– Dobrze. Odezwiemy się. Ładna czapka. – Kiwnął głową, wskazując wełnianą czapkę, którą Olivia trzymała w ręce.

Odezwał się pół godziny później. Dodzwonił się do ciotki, powiedział jej, co się stało, i poinformował, że Sandra jest chwilowo u Marii Rönning. Charlotte natychmiast zadzwoniła na komórkę Olivii. Rozmowa z Sandrą była krótka, padło niewiele słów, bo obie płakały. W końcu Sandra podała telefon Olivii. Charlotte powiedziała, że jutro rano wsiądzie w pierwszy samolot lecący do Sztokholmu.

– Czy Sandra może u was zostać do mojego powrotu?

– Oczywiście.

– Dziękuję.

Olivia się rozłączyła.

Siedziały we trzy w kuchni. Maria zapaliła kilka świeczek i postawiła na stole, potem zaparzyła ziołową herbatę, swoją uniwersalną mieszankę, która pomagała na wszystko. Głównie działała uspokajająco. Najbardziej jednak na Marię i Olivię, bo Sandra była ewidentnie pod wpływem środka, który dali jej w karetce. Ledwo dało się z nią rozmawiać. Szok, zmęczenie, potem lek na uspokojenie. Milczała. Maria i Olivia popijały herbatę, nie bardzo wiedząc, jak się zachować w tej sytuacji, gdy nagle Sandra odezwała się cicho.

– Benzyna mi się skończyła. – Patrzyła na filiżankę i powiedziała to tak cicho, że musiały się pochylić, żeby słyszeć. – Zadzwoniłam do domu, ale tata nie odebrał, myślałam, że poszedł do sklepu, miał kupić tacos, moje ulubione danie, mieliśmy uczcić… – Umilkła. Ciężkie łzy płynęły jej po policzkach do filiżanki.

– Co mieliście uczcić?

– Nie chcę wracać do domu.

– Rozumiem cię – odparła Olivia. – Będziesz mogła zamieszkać u Charlotte?

– A kiedy ona wróci?

– Jutro rano. Przyjedzie prosto do nas.

– Mam tutaj spać?

– A nie chcesz?

Nie odpowiedziała. Maria położyła rękę na jej ramieniu.

– Możesz się położyć w dawnym pokoju Olivii.

Sandra lekko kiwnęła głową. Odsunęła filiżankę i spojrzała na Olivię nieobecnym, szklistym wzrokiem.

– Potrzebny mi jest mój laptop.

– A gdzie jest?

– W gabinecie taty. Używaliśmy go na spółkę, zapisałam w nim mnóstwo różnych zadań szkolnych. Jest w korkowym, kraciastym pokrowcu.

– Przyniosę ci.

Olivia wstała. Widząc spojrzenie Marii, lekko wzruszyła ramionami. Skoro Sandra chce dostać swój laptop, to go dostanie. Zawsze jakiś krok naprzód.

– Masz przy sobie klucz od domu?

Sandra wyciągnęła z kieszeni klucz i podała Olivii.

– Zaraz wracam.

Pośpiesznie wyszła przez furtkę. Ulfa pewnie już nie ma u Sahlmannów. Lepiej go spytam, pomyślała, sięgając po komórkę.

Wybrała ostatni numer.

– Molin, słucham.

– Cześć, mówi Olivia.

– Cześć! Co tam u was? Jak ona się czuje?

– Do dupy. Słuchaj, poprosiła mnie, żebym przyniosła jej z domu laptop, mogę? Dała mi klucz.

– Nie ma problemu, już tam skończyliśmy. Ale wiesz, ostrożnie, na paluszkach.

– Wiem, kończyliśmy tę samą szkołę.

– Naprawdę?

– Przestań. – Rozłączyła się. „Na paluszkach”, co za idiotyzm. Skąd im się to bierze? Wiedziała, o co mu chodzi, powinna zaopatrzyć się w rękawiczki. Pomacała kieszenie kurtki i wyjęła parę podniszczonych rękawiczek z jednym palcem. Z jednym palcem? Wcisnęła je z powrotem do kieszeni i skręciła w uliczkę prowadzącą do domu Sahlmannów. Znów zaczęło padać, wiatr hulał między domami. Zmrużyła oczy i zwolniła. Koło furtki Sahlmannów stała jakaś ciemna postać. A może to tylko cień drzewa? Szła dalej. Karetka i radiowóz odjechały, zostali sąsiedzi wyglądający zza firanek. Idąc ciemną uliczką, czuła na sobie ich spojrzenia.

Doszła do furtki.

Nikogo tam nie było. Widocznie był to tylko cień, pomyślała, podchodząc do drzwi wejściowych. Otworzyła je kluczem Sandry i zrobiła kilka kroków. Nagły podmuch wiatru zamknął drzwi z głośnym trzaskiem.

W przedpokoju było ciemno, choć oko wykol.

Cały dom był pogrążony w ciemności.

I kompletnej ciszy.

Dopiero co wisiały tu zwłoki mężczyzny. Tuż przed nią. Na lince umocowanej na suficie. Olivia odsunęła od siebie tę myśl, spróbowała wymacać kontakt. Pojawił się wyuczony odruch. A jednak. Szybko wyjęła rękawiczki i włożyła je. Już po chwili zdała sobie sprawę, jak wrażliwym narzędziem jest ludzka dłoń. Szukanie w rękawiczkach, gdy się nie wie, gdzie jest kontakt, to naprawdę niezłe wyzwanie. W końcu znalazła. Światło padające z przedpokoju pozwoliło jej trafić do salonu, gdzie namierzyła kolejny wyłącznik. Pokój zalało światło. Rozejrzała się. Zwyczajny salon z kompletem wypoczynkowym, telewizorem, półkami na książki, lampą stojącą, fotelem do czytania, obrazkami na ścianach. Podeszła do fotografii stojących na półce. Jedna przedstawiała małą Sandrę i znacznie młodszego Bengta Sahlmanna razem z ciemnowłosą kobietą w jego wieku. Therese, mama Sandry. Olivia ledwo ją pamiętała.

Była kiedyś rodzina.

A teraz została tylko Sandra. Olivia poczuła ściskanie w żołądku. Poszła do sąsiedniego pokoju i zapaliła górną lampę. Przy ścianie stało duże czworokątne biurko, na nim różne urządzenia: modem, drukarka, router i plątanina kabli.

Laptopa nie było.

Ani korkowego futerału.

Rozejrzała się uważnie, patrząc na półki, krzesła, znów na biurko. Nie ma. Może jest w innym pokoju? Sandra powiedziała bardzo wyraźnie: „W gabinecie taty”, jednak mogła się pomylić. Tata mógł położyć go gdzie indziej.

Zgasiła światło i wróciła do salonu. Lekki dreszcz przeszedł jej po krzyżu. Spojrzała w górę, na tkwiący w suficie hak od lampy, na którym prawdopodobnie się powiesił, skoro Sandra zobaczyła go od razu po wejściu do przedpokoju. Olivia złapała się na tym, że stara się oddychać jak najciszej. Niby dlaczego? Przecież nie popełniono tu zabójstwa? Nieszczęśliwy człowiek zakończył życie, wieszając się na sznurze. Jedyne, co mogło się wydawać nieprzyjemne, to obecność duszy zmarłego, ale ponieważ Olivia była ostatnią osobą, do której przemawiałyby takie czary-mary, poszła dalej do kuchni.

Lampa sufitowa rzucała blade światło. Znów się rozejrzała. Żadnego laptopa. Zwykła kuchnia, jak inne. Białe szafki-witrynki, magnesy na zmywarce, talerz na owoce, blat, a na nim kilka różnych butelek. Na środku stół nakryty zielonym plastikowym obrusem, koło kuchenki na wpół opróżniona szklanka wody. Jeszcze kilka godzin temu zwyczajne wnętrze, bez jakiegokolwiek dramatycznego akcentu.

Co innego teraz.

Znów odezwało się dojmujące poczucie, że życie nagle i niespodziewanie może obrócić się wniwecz, a bezpieczna normalność zamienić we wstrząs i żałobę. Spojrzała na blat. Przy ścianie leżały paczka tortilli, puszka sosu taco, puszka kukurydzy i torebka kukurydzianych chipsów. Przypomniała sobie ulubione danie Sandry, tata miał kupić składniki, bo chcieli coś uczcić, cokolwiek to było. Otworzyła lodówkę. Na pierwszej półce od góry znajdowało się opakowanie mielonego mięsa.

Wszystkie niezbędne składniki do tacos.

A on odbiera sobie życie.

Zgasiła światło w kuchni i wróciła do salonu. Była wytrącona z równowagi, nie bardzo wiedziała dlaczego, jednak coś jej się nie zgadzało. Usiadła na kanapie, wpatrując się w swoje rękawiczki. Wokół panowała cisza. Co tu się wydarzyło? – pomyślała. Powoli odwróciła głowę i spojrzała na przedpokój, do którego dzisiaj weszła Sandra, na sufit, z którego zwisało ciało jej taty, potem na podłogę, gdzie została plama po tym, co musieli zetrzeć policjanci, wreszcie na ciemny korytarzyk prowadzący do sypialni.

Czy tam też powinnam zajrzeć?

Zatarła dłonie w rękawiczkach i zdecydowała się. Weszła do korytarzyka, od którego dzieliło ją zaledwie kilka kroków, i zatrzymała się, słysząc jakiś odgłos. Jakby tarcia.

Może to gałęzie trą o szyby okien w sypialni? Zrobiła jeszcze krok i stanęła przed uchylonymi drzwiami. Tarcie ustało. Panowała śmiertelna cisza. Wyciągnęła rękę, już miała pchnąć drzwi, gdy ostry sygnał telefonu przeszył cały dom. Tak głośny, że aż ją odrzuciło. Wróciła do salonu w paru susach. Aparat znajdował się na półce naprzeciw sofy. Znów zadzwonił. Przy trzecim sygnale podniosła słuchawkę, która przez te rękawiczki omal jej się nie wyślizgnęła.

Odebrała.

– Słucham?

– Mówi Alex Popovic, poproszę Bengta. Czy to Sandra?

– Nie.

– Czy zastałem Bengta?

– Nie. Jest pan znajomym pana Sahlmanna?

– …a kto mówi?

– Olivia Rivera. Bengt Sahlmann popełnił samobójstwo. Jeśli pan chce dowiedzieć się czegoś więcej, proszę zwrócić się do policji. – Odłożyła słuchawkę i poszła do wyjścia.

Spełniła prośbę Sandry.

Prawie, bo laptopa nie znalazła.

*

Tylko centymetr dzielił jego pożółkłe palce od długiego słupka popiołu cygaretki. Zaraz spadnie mu koło gołych stóp. Właściwie nie palił, raz się głęboko zaciągnął, a potem się wycofał i zanurzył w muzyce. W Szeherezadzie. Tkwił w niej nadal. Umieścił głośniki w taki sposób, by dźwięk łączył się dokładnie w miejscu, gdzie teraz stał, nagi, z zamkniętymi oczami, na środku rozległego pokoju. Światło kilku niedużych lampek z alabastru padało na piękne deski podłogowe, cień jego chudego ciała zachodził na milczącą figurkę znajdującą się na ścianie. Uwielbiał tę pustą północną ścianę. Przeciwległą od podłogi aż po sufit pokrywały półki pełne niemych, grubych książek o ciemnych grzbietach, których nie przeczytał i nie przeczyta. Już tu były, gdy się wprowadził. Lekko się obrócił, jakby nie ogarniał całej muzyki. Niemożliwe. Wszystkie tony i dźwięki gromadziły się w środku, w głowie, w tym samym miejscu co krwawiąca kobieta. Na jego bezradnych oczach krzyczała i umierała raz za razem, aż wreszcie wypadła spod jego zamkniętych powiek i została sama muzyka. Piękna, głośna. Zrobiła swoje. Oczyściła. Uwolniła. Usunęła koszmar z mózgu.

Tym razem.

Opuścił głowę i otworzył oczy. Z zewnątrz napłynął nowy, niechciany dźwięk. Podszedł i ściszył muzykę. Komórka leżała na wzmacniaczu. Zobaczył, kto dzwoni, i nacisnął słuchawkę. Odezwał się znajomy głos, który trafił do jego świadomości.

– Bengt Sahlmann się powiesił.

Słupek popiołu spadł na podłogę.

*

Wystarczyła chwila i Sandrze zamknęły się oczy. Zanim Maria starannie okryła ją kocem, dziewczyna już spała. Maria przyglądała się jej przez kilka minut, po czym zgasiła nocną lampkę. Bezwiednie jej myśli wciąż wracały do Olivii. Dostrzegała pewne analogie, ale akurat tego wieczoru wolała o nich nie myśleć.

– Nie było laptopa. – Olivia rzuciła puchową kurtkę na krzesło w kuchni i usiadła przy stole. Maria nalała jej herbaty.

– Zasnęła.

– Świetnie. Przeszukałam prawie cały dom, ale nigdzie go nie było.

– Co mogłaś, to zrobiłaś.

– Mogłabym jeszcze sprawdzić, czy jest u Sahlmanna w pracy.

– Owszem, ale jej ciotka też to może zrobić.

– Poprosiła mnie.

Maria kiwnęła głową. Uzmysłowiła sobie, że Olivia już podąża ścieżką porównań, której ona tak chciała uniknąć.

– Gdzie Sahlmann pracował? – spytała Olivia.

– W Urzędzie Celnym. Zostaniesz na noc?

– Tak.

Co ona sobie wyobraża? – pomyślała Olivia. Że pojadę do siebie na Söder i pozwolę, żeby Sandra obudziła się tu zupełnie sama? Nie wątpiła w troskliwość Marii ani w to, że przygotuje Sandrze pożywne, smaczne śniadanie. Chodziło o to, że to jej, Olivii, udało się nawiązać kontakt z Sandrą.

A przynajmniej tak jej się zdawało.

– Możesz się przespać w gościnnym, jest tam świeża pościel. Chyba się pójdę położyć – powiedziała Maria.

– Zrób to, ja posprzątam.

Maria wstała, zawahała się, czy pocałować Olivię w policzek. Olivię Riverę. Jednak nie, zamiast tego pogłaskała córkę po policzku.

– Te amo1.

– Spokojnej nocy.

Idąc w kierunku drzwi, Maria zatrzymała się, odwróciła i spojrzała na nią.

– Potrafisz się wczuć w jej sytuację, prawda?

Olivia nie odpowiedziała.

– Dobranoc.

Maria wyszła. Olivia patrzyła za nią. To prawda, wczuwała się w sytuację Sandry od chwili, gdy zobaczyła ją w karetce, chudziutką, w szoku po utracie taty. A kilka lat wcześniej mamy, która zginęła w tsunami. Oboje zmarli w dramatycznych okolicznościach. Jak rodzice Olivii. Nie miała problemu, by wczuć się w sytuację Sandry.

Wprost przeciwnie.

Mimo że jej własne życiowe wstrząsy wyglądały zupełnie inaczej. A ta dziewczyna śpiąca w jej dawnym pokoju obudzi się jutro jako sierota i będzie musiała sama kształtować swoje życie.

Jestem niesprawiedliwa dla Arnego i Marii, pomyślała Olivia. Faktem jest, że wychowałam się, mając dwoje rodziców, z których jedno wciąż żyje. Nie byłam bezbronna, gdy przyszły wstrząsy. Moi prawdziwi rodzice nie zostali wyrwani z mojego życia, bo nawet nie wiedziałam o ich istnieniu.

Poczuła, że grzęźnie fizycznie i mentalnie. Była to reakcja na podróż, zmęczenie, długotrwałe napięcie i na koniec tragedię, z którą się zetknęła. I to akurat w momencie, gdy wydawało jej się, że się wyśpi, wypocznie i będzie mogła znów wyjść światu na spotkanie.

Zwarta i gotowa.

Jednak nie ma tak łatwo.

Przysunęła sobie plecak i otworzyła go. Piękne pudełko po cygarach, które dostała od Bosquesa, zawinęła w parę używanych podkoszulków. Wyjęła je teraz i postawiła na stole. Zerknęła na drzwi, nasłuchując.

Cisza.

Nie chciała pokazywać Marii pudełka, zwłaszcza jego zawartości. Była to tak prywatna sprawa, że nie chciała się nią z nikim dzielić. Podniosła wieczko i znów poczuła specyficzny zapach starego cygara. Delikatnie chwyciła zdjęcie Adelity. Pod nim leżał pukiel czarnych włosów związanych przezroczystym sznurkiem. Kto go zachował? Nils Wendt? Kiedy go dostał? Przed wyjazdem Adelity do Szwecji, gdzie została zamordowana? Olivia położyła pukiel obok zdjęcia. Na spodzie pudełka leżało kilka ręcznie pisanych listów. Oglądając je w samolocie, zrozumiała, że jej znajomość hiszpańskiego nie wystarczy do ich przeczytania. Może kiedyś poprosi kogoś o przetłumaczenie. Nie Marię. Może Abbasa? On dobrze zna hiszpański. Podczas swojej długiej podróży czasami myślała o Abbasie. Polubiła go, nawet bardzo, chociaż właściwie go nie znała.

Bosques też polubił Abbasa.

– To mężczyzna – stwierdził Bosques.

Słowa te nie wydały jej się głupie. Wiedziała, co miał na myśli. Jutro zadzwonię do Abbasa, pomyślała, patrząc na pudełko. Na dnie została jeszcze jedna rzecz. Broszka. Pozłacana. Olivia wyjęła ją i odkryła, że to medalion i da się otworzyć, czego przedtem, w samolocie, nie zauważyła. Delikatnie podniosła klapkę, która odsłoniła malutkie zdjęcie. Przedstawiało ciemnoskórego mężczyznę. Kto to jest? Nie był podobny ani do Adelity, ani do niej samej. Może trochę do Bosquesa.

Zamknęła medalion i odłożyła na miejsce.

Znów pomyślała o Sandrze.

Osieroconej nastolatce śpiącej w jej dawnym pokoju.

Jasnoszara koszulka i brązowe chinosy zgrabnie układały się na szczupłym, zwinnym, pachnącym po kąpieli ciele Abbasa el Fassiego. Abbas powoli schodził po schodach. Skamieniały czas, pomyślał. Niektóre z lekko zaokrąglonych stopni zdobiły piękne, śladowe skamieniałości mięczaków sprzed milionów lat. Orthocerasów. Fascynowały go. Przyśpieszył. Szedł wyjąć listy ze skrzynki znajdującej się przy wyjściu z klatki schodowej. Jego kroki były sprężyste, napędzała go nadzieja, że w skrzynce znajdzie cienką książeczkę z sufickimi wierszami. Ronny Redlös wysłał ją wczoraj z antykwariatu, powinna dzisiaj dojść.

Powinna.

Tyle że na poczcie można polegać mniej więcej tak jak na rozkładzie kolejowym, zatem doręczenie może się równie dobrze odwlec o jeden dzień. Szkoda by było. Bardzo potrzebował duchowego oczyszczenia przed wieczorną zmianą w kasynie. Przeskoczył trzy stopnie.

– Abbas!

Zatrzymał się. Wiedział, czyj to głos. Kiedy się odwrócił, Agnes Ekholm stała w uchylonych drzwiach swego mieszkania.

W nierówno zapiętym różowym szlafroku i w lekko przekrzywionej srebrnosiwej peruce.

– Idziesz po swoją pocztę?

– Tak. Może pani też przyniosę?

– Jesteś bardzo uprzejmy.

Abbas wszedł kilka schodków i wziął od niej kluczyk.

– Poczekam tu – powiedziała.

Skinął głową i ruszył na dół. Zastanowiło go, że starzy ludzie, mający przecież kruche kości i kłopoty z równowagą, muszą teraz schodzić po schodach, by odebrać pocztę. Czasem kilka razy dziennie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy ją przyniosą. A wszystko po to, żeby listonosz nie musiał się fatygować i wrzucać listów do otworów znajdujących się w drzwiach mieszkań. Był to jeden z powodów, dla których nie podobał mu się pomysł umieszczania skrzynek na listy w pobliżu drzwi wejściowych do budynku. Drugi powód był taki, że różne podejrzane typy mogły spokojnie opróżniać skrzynki, by przywłaszczyć sobie dane osobowe i numery kont.

Poczta wręcz sama się o to prosi.

Zaczął od skrzynki Agnes Ekholm: cienka koperta z Kościoła Szwedzkiego2 i pocztówka, która powinna trafić do jej sąsiadki. W swojej skrzynce znalazł więcej przesyłek: kilka listów, brzydki folder z firmy ubezpieczeniowej i grubą gazetę, którą prenumerował.

Książki nie było.

Dobrze chociaż, że jest gazeta, pomyślał, wchodząc szybko na piętro. Agnes Ekholm patrzyła na niego z wyraźnym oczekiwaniem.

– Dziś jest niestety niewiele – powiedział.

Odbierając list z Kościoła Szwedzkiego, usiłowała ukryć zawód.

– Może jutro coś będzie? – powiedziała.

– Na pewno.

– Proszę! – Podała mu kawałek marchewkowego ciasta zawiniętego w białą papierową serwetkę. – Nie jest zbyt świeże.

Jak zawsze Abbas wziął paczuszkę. Za każdym razem, gdy jej przynosił pocztę, Agnes Ekholm dawała mu kawałek marchewkowego ciasta własnej roboty. Kiedyś nawet spróbował, ale już za drugim razem zorientował się, że prawdopodobnie ciasto jest to samo, co tydzień wcześniej. Za trzecim razem włożył je do psiej miski na pierwszym piętrze.

– Dziękuję – powiedział.

– Smacznego!

Skinął głową i poszedł. Ciasto wylądowało w tej samej psiej misce, co poprzednie kawałki. Doszedł do swoich drzwi i otwierając je, rzucił okiem na listy. Dwa rachunki i koperta z pensją z Casino Cosmopol. Zamknął drzwi, listy odłożył na stolik stojący w przedpokoju i wziął gazetę.

Ze specjalnej prenumeraty.

Wchodząc do salonu, nie zdążył dobrze rozwinąć pierwszej strony, gdy się zatrzymał. W pierwszej chwili przeczytał tytuł i przesunął wzrokiem po dużym czarno-białym zdjęciu. Potem przeczytał artykuł. Przez następny kwadrans trzymał przed sobą gazetę wciąż w tym samym położeniu i w tym samym miejscu, z tą różnicą, że trzęsły mu się ręce, a oczy już przestały czytać. Po prostu trzymał w rękach kawałek papieru.

Nagle ocknął się. Ostrożnie złożył gazetę i położył na eleganckim szklanym stoliku stojącym przed kanapą. Starannie, tak by leżała prostopadle do szklanego rantu. Zrobił dwa kroki w kierunku okna i chwycił cienki czarny kijek służący do regulacji drewnianych żaluzji. Powędrował wzrokiem do kościoła Świętego Mateusza po drugiej stronie ulicy. Patrzył bardzo długo, zupełnie jakby go widział, potem zasunął żaluzje i dalej spoglądał przed siebie.

Odkurzacz?

Gdzie on może być?

Poszedł po odkurzacz, który stał tam, gdzie zawsze. Włożył wtyczkę do gniazdka i zaczął odkurzać. Z początku metodycznie, całą podłogę, potem pod kanapą i szklanym stolikiem, potem znów podłogę. Po pewnym czasie zaczął jeździć końcówką odkurzacza wciąż w tym samym miejscu, tam i z powrotem. Nagle poczuł skurcz.

Najpierw w piersi, potem w żołądku.

Wypuścił odkurzacz z rąk i poszedł do kuchni. Zdążył jeszcze pomyśleć: „Może by ją przemalować”, po czym zwymiotował prosto do zlewu. Wymiotował raz za razem, w końcu samą żółcią. Skulił się, opierając głowę o zlew. Powoli zsunął się na podłogę, padając częściowo na kuchenny chodnik. Zwinął się w pozycji embrionalnej. Powieki mu opadły.

Ostatnie, co zobaczył, to dziwną maszynę brzęczącą na środku podłogi w salonie.

Stilton przybrał na wadze. Głównie dzięki odzyskaniu masy mięśniowej, która – w latach, gdy był bezdomny – była niemal w zaniku. Obojczyk przypominał kościsty wieszak na worek, jakim była jego skóra. To się zmieniło. Stopniowo, konsekwentnie odbudowywał swój zdewastowany organizm, ćwiczył, dbał o siebie, wklęsłości wypełniły się. Prawie wrócił do dawnej formy.

Fizycznie.

Przesunął dłonią po głowie. Długie, zaniedbane włosy zostały obcięte na krótko, ciemnoblond fryzurę tu i ówdzie przetykała siwizna. Blizna idąca od kącika ust bielała w rzadkim zaroście, przypominając, kim był tuż przed ukończeniem dwudziestego roku życia: małomównym Szwedem na norweskiej platformie wiertniczej. To tam niespodziewanie miał miejsce wybuch, który wśród wszystkich wywołał panikę. On nie spanikował. Z pogardą dla śmierci uratował kilku kolegów, wyrywając ich z piekielnego kłębowiska stali. Rok później złożył papiery do Wyższej Szkoły Policyjnej w Sztokholmie.

Z niebieską torbą Adidasa w ręku skręcił z Hornsgatan w kierunku Långholmen. Szedł szybko, żeby nie zmarznąć, była to pora roku, gdy spękana skóra przybiera odcień popiołu. Zapiął brązową kurtkę pod samą szyję, nadal była na niego za duża, ale spełniała swoje zadanie, chroniąc przed lodowatym wiatrem. Odziedziczył ją po dziadku mierzącym dobrze ponad metr w barach, szorstkim, zahartowanym poławiaczu fok z wyspy Rödlöga.

Nigdy mu nie dorówna.

Dziadek nie żyje, kurtka jest teraz jego, przejął ją z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni, wyjął telefon i wybrał numer. Szybko odebrała.

– Luna, słucham.

– Cześć, to znowu ja, Tom Stilton.

– Cześć.

– Chciałem spytać, czy mógłbym wpaść.

– Teraz?

– Tak.

– Okej.

– Będę za dziesięć minut. – Stilton rozłączył się i wyjął z kieszeni kartkę. Oderwał ją od starego dębu rosnącego na skraju parku Långholmen. Była przytwierdzona gwoździarką. Przeczytał jeszcze raz.

„Sara la Kali”.

Czemu nie, pomyślał.

Luna przeciągnęła stalową szczotką po wrędze pokładu dziobowego. Rdza to pojawiała się, to znikała. Pojawiała się niezauważalnie, a znikała, gdy się z nią walczyło. Syzyfowa praca, pomyślała. Barka zbudowana w 1932 roku była wciąż w dobrym stanie, ale wymagała nieustannej konserwacji. Luna wyprostowała się i spojrzała w kierunku mostu Pålsund. Szedł nim mężczyzna z niebieską torbą, lekko pochylony w przód, by nie dać się wiatrowi. To pewnie on, pomyślała. Zadzwonił dwukrotnie w krótkim odstępie czasu, a teraz tu idzie. Energiczny facet. Lunie się to podobało. Odłożyła szczotkę i niezbyt czystymi palcami przeczesała gęste jasne włosy akurat w momencie, gdy mężczyzna spojrzał na barkę. Pomachała mu. Nie bardzo wiedziała, jak się zachować, chyba najlepiej od razu przystąpić do rzeczy. Pierwszy raz to robiła i nie umiała odnaleźć się w tej sytuacji.

Mężczyzna szybko dotarł do trapu, prymitywnej konstrukcji ze smołowanych desek, pokonał go czterema wielkimi krokami i zatrzymał się na pokładzie.

Luna podeszła do niego.

– Cześć. Jestem Luna Johansson.

– Tom Stilton.

Wysoki, pomyślała. Sama miała metr osiemdziesiąt, facet był wyraźnie wyższy. Niski głos, dość sterany wygląd, ale kurtka leżała całkiem ładnie. Luna miała na sobie pobrudzone zielone rybaczki. On ma trochę groźny wygląd, ale może to akurat dobrze? Tydzień temu ktoś próbował się do niej włamać, to się może powtórzyć.

– To twoja barka? – spytał Stilton.

– Tak.

– Sama tu mieszkasz?

Luna wprawdzie założyła, że to ona będzie zadawać pytania, ale okej.

– Tak.

– Możemy obejrzeć kajutę?

– Zaraz. Masz jakieś referencje?

– Przez pięć lat byłem bezdomny, utrzymywałem się ze sprzedawania „Situation Stockholm”, ostatni rok spędziłem na Rödlöga.

– I to są twoje referencje?

– Boisz się, czy zapłacę czynsz?

– Nie, bo pobieram z góry. Masz pracę?

– Jeszcze nie.

– Co robiłeś, zanim zostałeś bezdomnym?

– Byłem policjantem. W Biurze Kryminalnym Komendy Głównej.

Albo mitoman, albo jakiś szczególny przypadek. Zanim zdążyła się zdecydować na którąś z tych wersji, Stilton powiedział:

– Pochodzę z rodziny poławiaczy fok.

Czyli szczególny przypadek.

– Kajuta jest tam – powiedziała Luna.

Pokazała do tyłu. Myślała, że facet pójdzie przodem, ale nie ruszył się, więc po paru sekundach wahania odwróciła się i poszła w kierunku rufy.

Stilton za nią.

Przyglądał się idącej przed nim kobiecie. Wysoka, dość szeroka w ramionach, robocze ubranie nie pozwalało domyślać się figury, ale odniósł wrażenie, że ma wysportowane ciało. W pewnym momencie odrzuciła do tyłu włosy, odsłaniając kawałek szyi. Stilton zobaczył wytatuowany pęd ciągnący się do ucha.

– Tak to wygląda. – Luna się odsunęła, żeby Stilton mógł podejść i zajrzeć. W kabinie były koja, kwadratowy stolik pod bulajem, drewniane grodzie i to wszystko. – To największa kajuta na barce – powiedziała. – Siedem metrów kwadratowych.

Cele w więzieniu Kumla mają po dziesięć, pomyślał.

– W porządku – stwierdził. – Da się zamknąć na klucz? – Skinieniem głowy pokazał na drzwi kajuty.

– Nie, ale jeśli chcesz, zamontuję zasuwę.

– Chcę. A ty gdzie śpisz?

– Na drugim końcu. W moich drzwiach jest zamek.

Stilton zastanawiał się, jak to rozumieć, a Luna mówiła dalej.

– Możesz korzystać z prysznica, salonu i kuchni. Jest tylko jedna lodówka. Dwie dolne półki są dla ciebie. Toaleta jest wspólna.

– Okej. Trzy tysiące miesięcznie?

– Tak. W zasadzie.

Zerknął na nią.

– Mogę trochę opuścić w zamian za pomoc przy naprawach na barce.

Stilton przytaknął. Nie miał głowy do takich rzeczy, musiał się sam naprawić, ale uznał, że oferta jest w porządku.

– Podpiszemy umowę? – spytał.

– To konieczne?

– Pobierasz czynsz z góry. Skąd mogę mieć pewność, że za tydzień barka będzie tu jeszcze stała?

– Nie możesz mieć.

– Właśnie. No więc?

– To po co ci ta umowa?

– Po nic.

– Właśnie, musisz mi zaufać.

– Widzę.

Stilton zrozumiał, że znalazł się w defensywie, co wcale mu się nie podobało. Jedną z jego mocnych stron jako przesłuchującego była umiejętność takiego kierowania dialogiem, że zapędzał przesłuchiwanego do narożnika, z którego tamten nie potrafił się wydostać.

Luna raczej by się nie dała.

– Kiedy chcesz się wprowadzić? – spytała.

– Teraz. Jeśli można.

Zerknęła na jego torbę.

– U kumpla mam jeszcze walizkę.

– A czynsz?

Stilton wyciągnął zza pazuchy czarny portfel i wyjął trzy banknoty tysiąckoronowe. Zostało mu jeszcze kilka. Cztery miesiące temu sprzedał pośrednikowi z Göteborga kawałek ziemi na Rödlöga. Dziadek z babcią pewnie przewrócili się w grobie, ale Stilton potrzebował pieniędzy, a ziemia należała do niego. Miał teraz całkiem pokaźną sumkę na koncie ze stałym oprocentowaniem w Swedbanku. Nie cierpiał biedy.

– Dziękuję. – Luna wzięła banknoty.

Stilton wszedł do kajuty i przymknął drzwi.

*

Ten dzień był pod wieloma względami inny. Choćby z powodu słońca, które zaświeciło po raz pierwszy od tygodnia. Powędrowało nad dachy domów, żeby pokazać, że jest, chociaż wkrótce znów zajdzie.

A jednak teraz jest.

Jego promienie przebiły się do kuchni Marii, tworząc tam ciepłą, żółtą poświatę. W kuchni też było inaczej niż zwykle. Właścicielka mieszkania została wezwana do sądu okręgowego, żeby wspomóc koleżankę prawniczkę, a zatem żadna z osób obecnych w kuchni nie mieszkała tu na stałe. Jedną z nich była córka Marii, która zdążyła opuścić gniazdo rodzinne, a teraz zamierzała zmienić nazwisko, drugą zaś Sandra, która niecałe osiemnaście godzin wcześniej we własnym domu znalazła ojca powieszonego na lince holowniczej umocowanej na suficie. Teraz siedziała przy stole, mieszając łyżką w talerzu z mlekiem i płatkami. Przespała wiele godzin. Jej twarz nosiła wyraźne ślady przeżytego szoku i koszmarnych snów, ale przede wszystkim dojmującej świadomości, że już nie ma rodziców.

Olivia dostrzegła to zaraz po wejściu do kuchni. Chwyciła Sandrę i długo trzymała w objęciach. Bez słów. Przez kilka dobrych minut, po których poczuła, że jej cienka koszulka przemokła od łez dziewczyny. Po chwili Sandra uwolniła się z jej objęć i poszła do toalety. Olivia pokazała jej drogę, potem postawiła na stole to, co znalazła w lodówce Marii. Siedziały teraz nad płatkami z mlekiem. Padło niewiele słów. Olivia zajęła postawę wyczekującą. Sandra nie przestawała mieszać łyżką w talerzu.

– Czy Charlotte się odezwała? – spytała w końcu.

– Tak, już jest w drodze. Samolot wyląduje za pół godziny. Powiedziała, że przyjedzie prosto z lotniska.

– Przyniosłaś mi laptopa?

– Nie było go.

Sandra podniosła wzrok znad talerza.

– A w gabinecie?

– Nie było, wszędzie sprawdziłam. Może tata zabrał go do pracy?

– Nie wiem. Zwykle trzymał go w domu.

– Okej. Mogę sprawdzić w jego biurze. Co to za laptop?

– MacBook Pro. Dość nowy. W środku przykleiłam maleńką kalkomanię, różowe serduszko. Dlaczego on to zrobił?

– Kto?

– Tata!

– Dlaczego odebrał sobie życie? – Sandra patrzyła jej prosto w oczy, jakby oczekiwała, że Olivia potrafi na to odpowiedzieć.

– Nie mam pojęcia.

– Ale dlaczego człowiek odbiera sobie życie? – Najwyraźniej Sandra uparła się, żeby o tym mówić, nazwać tę straszną rzecz, spróbować zrozumieć coś, co jest nie do pojęcia. Że ojciec zupełnie niespodziewanie mógł odebrać sobie życie, osierocając swoje jedyne dziecko.

– Nie wiem, nie znałam twojego taty. Czy miał jakieś zmartwienie?

Zdała sobie sprawę, jak głupio powiedziała: „miał zmartwienie”, jakby mówiła do dziecka. Sandra nie była dzieckiem, tylko nastolatką, która teraz musi wydorośleć w okolicznościach, jakich nie należałoby życzyć nikomu.

Trzeba jej okazać więcej szacunku.

Olivia przysunęła się do niej z krzesłem.

– Słuchaj… ludzie popełniają samobójstwo z tysiąca powodów, ale jeden możesz wykluczyć. To na pewno nie było przez ciebie. Nie wiem, dlaczego to zrobił, być może wyjaśni to dochodzenie policji. Może z powodów finansowych, a może chodziło o twoją mamę, przecież zginęła…

– On już opłakał mamę. Oboje opłakaliśmy. Kiedyś, może pół roku po jej śmierci, przyszedł do mojego pokoju i opowiedział, co czuje; czasem było mu tak ciężko, że gdyby nie ja, nie miałby siły dalej żyć. Razem jakoś to przetrzymaliśmy.

Olivia przekonała się, że miała rację. Sandra nie jest już dzieckiem.

– Ale bardzo martwił się tym, co się stało z dziadkiem – dodała Sandra.

– A co się stało?

– Umarł jakiś czas temu w domu opieki. Tata uważał, że źle się nim opiekowali, i strasznie się tym gryzł. Starał się tego nie okazywać, ale widziałam to w jego oczach.

– Dziadek był bardzo stary?

– Miał osiemdziesiąt trzy lata, był schorowany. Wiedzieliśmy, że niedługo umrze, więc nie o to chodzi…

Sandra nabrała pełną łyżkę. Olivia zobaczyła, że ręka jej drży. Oby tylko Charlotte okazała się osobą, która będzie wiedziała, jak postępować z Sandrą, pomyślała Olivia. Powinna, przecież jej siostra zginęła w tsunami, sama więc przechodziła różne kryzysy.

Chociaż nigdy nic nie wiadomo.

– A gdzie jest twój ojciec? – spytała Sandra, odsuwając talerz.

Olivia była zupełnie nieprzygotowana na to pytanie.

– Umarł parę lat temu. Na raka.

– Przynajmniej mama ci została.

– Tak.

W tym momencie Olivia mogła zamknąć temat. Gdyby chciała poprzestać na półprawdach, ale nie chciała. Nie potrafiła przewidzieć, czy w przyszłości utrzyma bliskie kontakty z Sandrą, ale wolała uniknąć sytuacji, w której dziewczyna dowiedziałaby się całej prawdy od kogo innego. Olivia nie chciała zachować się tak, jak inni zachowali się wobec niej samej.

Dlatego zaczęła opowiadać.

Trwało to dłuższą chwilę, bo sprawa nie była prosta. W końcu udało jej się przedstawić wszystkie tragiczne wydarzenia związane z nią samą i z jej rodzicami – biologicznymi i adopcyjnymi. Odpowiedziała zadziwionej Sandrze na kilka pytań, a ta powiedziała:

– Biedna jesteś.

Jakby to Olivia potrzebowała pocieszenia.

Wyszły z szeregowego domku w Rotebro, żeby pójść po skuter Sandry. Listopadowe słońce świeciło słabo, ale wysuszyło niewielkie kałuże na ulicy. Było raczej chłodno, chociaż nie wiało już tak przenikliwie jak poprzedniego wieczoru. Szły dość powoli. Patrząc z odległości, można by je wziąć za przyjaciółki od serca albo siostry, jedna nieco starsza od drugiej. Nie były ani przyjaciółkami, ani siostrami, jednak godziny spędzone w kuchni Marii stworzyły między nimi więź, jakby dzieliły ten sam los.

Do pewnego stopnia było to zgodne z rzeczywistością.

Sandrze dźwięczały jeszcze w głowie słowa Olivii o brutalnych morderstwach i bolesnych zdradach. Pomagało to odeprzeć jej własną traumę.

Na tę chwilę.

Olivia rozmyślała nad czymś zupełnie innym. Doszły do przejścia podziemnego niedaleko zagajnika, gdy przypomniała sobie, o co miała spytać.

– Znasz kogoś, kto nazywa się Alex Popovic?

– Słabo, ale to kolega taty, dziennikarz. Dlaczego pytasz?

– Zadzwonił wczoraj wieczorem, gdy poszłam do was do domu po laptopa.

– Czego chciał?

– Nie wiem, krótko z nim rozmawiałam.

– Powiedziałaś mu o tacie?

– Tak.

Szły tunelem. Olivia zerkała na idącą obok dziewczynę, która poprzedniego wieczoru, przemierzając tę samą drogę, cieszyła się, że tata przyrządzi jej ulubione danie w nagrodę za dobry stopień ze sprawdzianu. A teraz całe jej życie legło w gruzach.

Wyszły na drugą stronę.

– Gdzie postawiłaś vespę?

– Tam, koło drzew.

Sandra podeszła pierwsza do kępy drzew, gdzie wczoraj postawiła skuter. Nie było go.

– Nie ma!

– Tu go zostawiłaś?

– Tak.

Olivia się rozejrzała. Na ziemi leżało przecięte zapięcie do skutera, w połowie ukryte pod mokrymi liśćmi.

– Wygląda na to, że ktoś go buchnął – powiedziała.

– Rzeczywiście.

Olivia się zlękła, że Sandra znów się załamie, ale nie. Zupełnie jakby kradzież jednośladu była zaledwie częścią większej tragedii, w której wszystko się ze sobą łączyło.

– To na pewno ten cholerny facet – powiedziała Sandra.

– Jaki facet?

– Ten, którego spotkałam.

– Gdzie?

– W przejściu podziemnym, gdy zmierzałam do domu. Szedł z przeciwka, potem zniknął. Musiałam wrócić do skutera po torebkę z kluczami, ale wtedy już go nie było. A może się schował i widział, jak wróciłam do vespy i potem odeszłam? Mógł skorzystać z okazji.

– Mogło tak być. Nie wiesz, kto to był? To ktoś stąd?

– Nie.

– A kiedy się mijaliście, szedł od strony waszego domu?

– Tak, bo co?

– Nic. – Olivia wyciągnęła swoją komórkę. – Zadzwonię na policję, żeby zgłosić kradzież.

*

Mette Olsäter sięgnęła po papierową serwetkę, by zetrzeć kropelki potu nad górną wargą. Kazała otworzyć okno w ciasnej salce konferencyjnej, gdzie zepsuł się termostat. Wiedziała, że się spoci z powodu tuszy i pewnego napięcia, a pot nadwątla autorytet. Na to nie mogła sobie pozwolić. To, co miała do powiedzenia, było zbyt ważne. Spojrzała na cienki czarny zegarek marki Rado, prezent od męża na pięćdziesiąte urodziny. Została jej niecała minuta. Rzuciła ostatnie spojrzenie na swój spartański gabinet, jeden z najstarszych w Biurze Kryminalnym Komendy Głównej. Dawniej trzymała na biurku trochę prywatnych zdjęć, a na parapetach własnoręcznie robioną ceramikę, ale wszystko usunęła. Weszła w fazę, gdy oddziela się pracę od życia prywatnego. Mette zbliżała się do emerytury.

Chwyciła niebieski skoroszyt i poszła w kierunku otwartych drzwi. Wiedziała, że padną pytania, jedne bardziej inteligentne, inne mniej. Na większość z nich była przygotowana. Zwłaszcza na te mniej inteligentne. Niepokoiły ją mądrzejsze, które mogą paść w najmniej spodziewanym momencie i z najmniej oczekiwanej strony. Mogły wprawić ją w zakłopotanie, a przynajmniej zmusić do udzielenia odpowiedzi bez pokrycia. Na to też nie mogła sobie pozwolić. Zdawała sobie sprawę, że osoby zgromadzone w sali konferencyjnej spotkają się potem, by wypracować końcową ocenę, a wnioski będą decydujące dla dalszego postępowania dowodowego. Może nawet dla niej osobiście. Szwecja otrzymała zadanie koordynacji działań przeciw lawinowemu wzrostowi handlu narkotykami w sieci. Pracami kierowała Mette Olsäter. Teraz miała przedstawić postulowaną przez szwedzkie służby strategię szesnastu przedstawicielom zagranicznych policji.

Zamknęła za sobą drzwi i poszła do sali konferencyjnej. W tym momencie poczuła wibrowanie komórki w kieszeni. Wyjęła ją. SMS od Olivii: O której? Mette odpowiedziała: 19.00.

Zaprosiła Olivię na kolację.

*

Stilton urządził się w swojej kajucie. Szybko się z tym uporał. Ubrania do wąskiej szafy, a podniszczone zdjęcie Jednookiej Very na półeczkę, koło lampki nocnej. Namiastka domu, tylko na tyle było go stać w obecnej sytuacji, ale nie przejmował się. Przeszło rok temu mieszkał w starej przyczepie kempingowej, potem podpalonej. Teraz rezydował w kajucie na starej barce, może i ciasnej, ale za to nieobciążonej przykrymi wspomnieniami.

Bardzo mu to odpowiadało.

Zszedł z barki, nie natknąwszy się na Lunę. Wybierał się do Abbasa, żeby go spytać, czy ma trochę wolnego czasu. Wiedział, że Abbas raczej nie zaczyna pracy w kasynie przed ósmą wieczorem. Stilton zamierzał rozpocząć prywatne śledztwo w związku ze świństwami, które mu zrobiono, zanim został bezdomny. Abbas mógłby się przydać.

Łączyła ich szczególna więź oparta na wzajemnym szacunku. Stilton zaopiekował się Abbasem, gdy młody Francuz został zatrzymany za sprzedawanie rozmaitych podróbek, a przyciśnięty do muru chciał potraktować nożem współwięźnia. Stiltonowi udało się dotrzeć do niego i jego zamkniętego świata, dostrzec w nim coś, czego nikt inny wtedy nie widział.

Dobrego człowieka.

Pokiereszowanego i zamkniętego w sobie, przytłoczonego przeżyciami, których Stilton mógł się tylko domyślać, a jednak. Doprowadził do tego, że Abbas został objęty specjalnym programem i opieką dwojga kuratorów, do których Stilton miał zaufanie. Mette i Mårtena Olsäterów.

Czas potwierdził, że jego ocena była słuszna. Abbas rzeczywiście był dobrym człowiekiem. Do tego stopnia, że Olsäterowie zaczęli go traktować jak członka rodziny. Abbas zdobył zawód krupiera i zaczął studiować sufizm. Nigdy nie zapomniał, co Stilton dla niego zrobił.

W latach, gdy Stilton był bezdomny, Abbas miał okazję zrewanżować się choć w części.

Stilton zadzwonił do drzwi jego mieszkania przy Dalagatan.

Nikt nie otwierał.

Pewnie siedzi u Ronny’ego Redlösa, pomyślał Stilton, a komórkę wyłączył. Albo leży w wannie ze słuchawkami na uszach i słucha muzyki. Abbas często się kąpał. Nie to co Stilton. Zadzwonił jeszcze raz. Gdy sygnał wybrzmiał, przysunął ucho do drzwi. Co to za odgłos? Z głębi mieszkania dochodziło stłumione brzęczenie. Odkurza? Stilton mocno zapukał do drzwi. Brzęczenie nie ustawało. Doszedł do wniosku, że pedantyczny Abbas pewnie odkurza w słuchawkach. To może potrwać dłużej.

Wyszedł na ulicę i ruszył w kierunku Odengatan. Była to pora roku, gdy ludzie na siebie nie patrzą, panują chłód, wilgoć i dopóki nie spadnie śnieg, który to wszystko trochę rozjaśni, ciągle jest ciemno. Napotkani przechodnie patrzyli pod nogi, starając się jak najszybciej dotrzeć do miejsca, gdzie będzie cieplej.

Stilton nie przejmował się pogodą, w każdym razie nie w ten sposób.

Człowiek z płaskiej jak pole wysepki na skraju archipelagu sztokholmskiego ma inny stosunek do pogody niż mieszczuch. Tam pogoda jest kwestią przeżycia. Od otwartego morza idzie sztorm o sile trzydziestu metrów na sekundę i nie można wślizgnąć się do Sturehofu3, by ponarzekać, że zimno jak cholera!

Tak więc Stilton szedł w kierunku Odenplan, nie zwracając uwagi na porywy wiatru. Pamiętał, jak wystawał przed stacjami metra, sprzedając „Situation Stockholm”, w znacznie gorszą pogodę niż ta. Różnica polegała na tym, że wtedy czuł się kompletnie pusty, nieobecny i wyprany z emocji.

Teraz wręcz przeciwnie.

Był niesłychanie pobudzony. Skupiony. Miał przed sobą zadanie. Zabierze się za Runego Forssa, komisarza, który wyślizgał go z pracy w policji.

Bardzo niefajnego gościa.

Stilton z emocji mocno zacisnął szczęki, napiął mięśnie policzków. Przystanął przed sklepem z zabawkami Hellmans na Odengatan i przejrzał się w wystawie. Jako bezdomny nigdy tego nie robił. Spojrzał w lustro dopiero u Olsäterów, po pięciu latach życia na ulicy, i doznał szoku. Teraz nie. Zobaczył siebie jako człowieka odrodzonego.

A stało się to na Rödlöga.