Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Wybitna Trylogia kopenhaska duńskiej poetki i prozaiczki Tove Ditlevsen w końcu trafia w ręce polskiego czytelnika. W podzielonej na trzy części książce urodzona przed wojną autorka opisuje kolejne etapy swojego burzliwego życia – dzieciństwo spędzone w ubogiej rodzinie w kopenhaskiej dzielnicy robotniczej, młodość wypełnioną pierwszymi próbami literackimi i miłosnymi tęsknotami oraz dorosłość naznaczoną nieudanymi związkami i głębokim uzależnieniem od opiatów. W opisach różnorodności kobiecego doświadczenia Ditlevsen jest bezkompromisowo szczera, a jednocześnie nieuchwytna, jakby pomimo wielkiego talentu nie mogła uwierzyć, że kilka słów zapisanych na kartce wystarczy, by przekazać prawdę o własnym życiu. „Wiem, że to straszne nie być normalnym, i sama muszę się męczyć z udawaniem, że jestem normalna” – pisze nastoletnia Tove. A w jej życiu szczęście nieustannie miesza się ze smutkiem, pragnienie zmian ze stagnacją, a trzeźwość myśli z narastającym szaleństwem.
Ditlevsen na wiele lat przed Eleną Ferrante stworzyła przejmującą opowieść o awansie społecznym, porzuceniu własnych korzeni i miłości pełnej poświęceń. Jednak podczas gdy autorka Genialnej przyjaciółki potrzebowała do tego dwóch głównych bohaterek, duńskiej pisarce wystarczy tylko jedna – ona sama.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuły oryginałów duńskich: Barndom; Ungdom; Gift
Projekt okładki Karolina Lubaszko
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Barndom copyright © by Tove Ditlevsen & Hasselbalch, Copenhagen 1967
Ungdom copyright © by Tove Ditlevsen & Hasselbalch, Copenhagen 1967
Gift copyright © by Tove Ditlevsen & Hasselbalch, Copenhagen 1971
Published by agreement with Gyldendal Group Agency, Denmark and Book/lab Literary Agency, Poland
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021
Copyright © for the Polish translation by Iwona Zimnicka, 2021
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Małgorzata Poździk
Korekta Karolina Górniak-Prasnal, Aleksandra Dalaszyńska
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
The translation of this work was supported by a grant from the Danish Arts Foundation
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-311-9
Rankiem pojawiała się nadzieja. Niczym przelotny błysk światła tkwiła w czarnych gładkich włosach mojej matki, których nigdy nie śmiałam dotknąć, i kładła się na języku razem z cukrem na przestygłej owsiance; jadłam ją powoli, przyglądając się wąskim złożonym dłoniom matki, leżącym nieruchomo na gazecie, na relacjach o grypie hiszpance i traktacie wersalskim. Ojciec już wyszedł do pracy, a brat do szkoły. Matka zostawała sama, chociaż i ja tam byłam, a jeśli zachowywałam się cichuteńko i nic nie mówiłam, daleki spokój w jej dziwnym sercu mógł trwać aż do chwili, gdy przedpołudnie się starzało i wychodziła zrobić zakupy na Istedgade jak inne zwyczajne kobiety.
Słońce wyłaniało się zza zielonego cygańskiego wozu, jakby wydobywało się z jego wnętrza, a Hans Świerzb wychodził z nagim torsem i miską w rękach. Polawszy się wodą, sięgał po ręcznik, który podawała mu Piękna Lili. Nie odzywali się do siebie ani słowem, byli niczym obrazki w książce, której kartki przewraca się bardzo szybko. Podobnie jak moja matka, oni także za kilka godzin mieli się odmienić. Hans Świerzb był żołnierzem Armii Zbawienia, a Piękna Lili jego narzeczoną. Latem upychali w swoim zielonym wozie mnóstwo dzieci i wywozili je na wieś. Rodzice płacili im za to koronę dziennie. Sama z nimi wyjechałam, kiedy miałam trzy lata, a mój brat siedem. Teraz, w wieku pięciu lat, z tego wyjazdu pamiętałam jedynie, że Piękna Lili raz zabrała mnie z wozu i posadziła na ciepłym piasku, w moim przekonaniu będącym pustynią. Potem zielony wóz zaczął się ode mnie oddalać, stawał się coraz mniejszy, w środku siedział mój brat, ja zaś miałam już nigdy nie zobaczyć ani jego, ani matki. Po powrocie do domu wszystkie dzieci miały świerzb. Właśnie dlatego Hansa nazywano Świerzbem. Ale Piękna Lili wcale nie była piękna. Piękna była moja matka w te dziwne i szczęśliwe poranki, kiedy zostawiałam ją w zupełnym spokoju. Piękna, nieruchoma, samotna i pełna tajemniczych myśli, których miałam nigdy nie poznać. Za jej plecami na tapecie w kwiatki – rozdarcia w niej mój ojciec załatał brązową taśmą klejącą – wisiał obraz, który przedstawiał kobietę wyglądającą przez okno. Na podłodze za nią stała kołyska z malutkim dzieckiem. Obraz podpisano: „Kobieta czekająca na powrót męża z morza”. Niekiedy matka nagle mnie dostrzegała i jej wzrok podążał za moim ku obrazowi, który wydawał mi się zarazem wesoły i smutny. Ale matka wybuchała śmiechem; brzmiało to tak, jakby jednocześnie zgniatano mnóstwo nadmuchanych papierowych torebek. Serce waliło mi ze strachu i żalu, bo spokój na świecie zostawał przerwany, śmiałam się jednak razem z nią, ponieważ ogarniała mnie ta sama straszna wesołość. Matka odsuwała krzesło, podnosiła się i stawała przed obrazem w pogniecionej koszuli nocnej, ujmując się rękami pod boki. Czystym wyzywającym głosem młodej dziewczyny, nienależącym do niej tak samo jak jej późniejszy głos w ciągu dnia, kiedy targowała się z przekupkami, zaczynała piosenkę:
Czy nie wolno mi śpiewać
mojej małej, co chcę?
Luli laj, luli laj, luli laj.
Odejdź od okna, przyjacielu,
przyjdź kiedy indziej, nadzieję łap.
Bo gdy nastały mrozy i chłody,
wrócił do domu stary cap.
Nie lubiłam tej piosenki, ale musiałam głośno się śmiać, bo matka śpiewała ją, żeby mnie rozbawić. To wszystko jednak było moją winą, bo gdybym nie patrzyła na obraz, ona by mnie nie dostrzegła. Dalej siedziałaby ze spokojnie złożonymi dłońmi i surowymi pięknymi oczami utkwionymi w rozdzielającą nas ziemię niczyją, a moje serce mogłoby jeszcze długo szeptać „mamo”, wiedząc, że do niej w jakiś tajemniczy sposób to dotrze. Powinnam ją zostawić samą jeszcze na długo, aby bez słów wypowiedziała moje imię ze świadomością, że jesteśmy ze sobą spokrewnione. Coś na kształt miłości wypełniłoby wtedy cały świat, Hans Świerzb i Piękna Lili wyczuliby to i pozostali kolorowymi obrazkami w książce. Teraz natomiast, zaraz po skończonej piosence, zaczynali się kłócić, krzyczeć i szarpać nawzajem za włosy. Wkrótce do pokoju docierały też podniecone głosy, a ja obiecywałam sobie, że jutro będę udawać, iż tego smutnego obrazu na ścianie w ogóle nie ma.
Kiedy nadzieja już legła w gruzach, matka ubierała się, wykonując przy tym gwałtowne, pełne irytacji ruchy, jakby każda część garderoby była dla niej zniewagą. Ja też musiałam się ubrać, a świat był zimny, niebezpieczny i straszny, bo mroczny gniew mojej matki zawsze znajdował ujście w uderzeniu mnie w twarz albo popchnięciu na piec. Matka była obca i tajemnicza, a ja wyobrażałam sobie, że podmieniono mnie jako niemowlę, ona zaś wcale nie jest moją matką. Ubrawszy się, stawała przed lustrem w sypialni, pluła na kawałek różowej bibułki i mocno nacierała nią policzki. Ja wynosiłam naczynia do kuchni, a do mojego umysłu wpełzały długie, dziwne słowa, otaczając go jakby ochronną błoną. Piosenka, wiersz, coś łagodzącego, rytmicznego i nieskończenie melancholijnego, lecz nigdy żałosnego i smutnego, chociaż wiedziałam, że dalszy ciąg mojego dnia będzie żałosny i smutny. Gdy przenikały mnie te jasne fale słów, wiedziałam, że matka nie może mi już nic więcej zrobić, bo przestawała dla mnie cokolwiek znaczyć. Ona również o tym wiedziała i jej oczy wypełniały się zimną wrogością. Nigdy mnie nie biła, gdy moja dusza była tak poruszona, ale też się do mnie nie odzywała. Od tej pory aż do następnego poranka blisko siebie przebywały jedynie nasze ciała. Mimo ciasnoty unikały jednak nawet najlżejszego dotyku. Żona marynarza na ścianie wciąż tęsknie wypatrywała męża, lecz ani moja matka, ani ja nie potrzebowałyśmy w naszym świecie mężczyzn czy chłopców. Nasze dziwne i niezmiernie kruche szczęście miewało się dobrze jedynie wówczas, gdy byłyśmy same ze sobą, a kiedy przestałam być małym dzieckiem, tak naprawdę już nigdy nie wróciło, wyjąwszy owe rzadkie przypadkowe przebłyski, które mimo wszystko stały się dla mnie tak cenne teraz, gdy moja matka nie żyje i kiedy nie ma już nikogo, kto by opowiedział jej historię taką, jaka była naprawdę.
Na samym dnie dzieciństwa stoi mój ojciec i się śmieje. Jest czarny i stary jak kaflowy piec, ale nie ma w nim nic, czego bym się bała. Wolno mi wiedzieć o nim wszystko, co wiem, a gdybym chciała wiedzieć więcej, mam po prostu spytać. Ojciec nie odzywa się do mnie sam z siebie, bo nie wie, co mówić małym dziewczynkom. Od czasu do czasu głaszcze mnie po głowie i mruczy „ho, ho”. Matka zaciska usta, a on wtedy czym prędzej odsuwa rękę. Ojciec ma pewne prawa, ponieważ jest mężczyzną i utrzymuje nas wszystkich. Matka musi się z tym pogodzić, lecz nie robi tego bez protestów. „Mógłbyś usiąść, tak samo jak my”, mówi, kiedy ojciec kładzie się na kanapie. A kiedy ojciec czyta książkę, matka komentuje: „Od czytania człowiekowi miesza się w głowie. W książkach są same kłamstwa”. W niedziele ojciec wypija piwo, wtedy matka mówi: „Ono kosztuje dwadzieścia sześć øre. Jeśli dalej tak będziesz robił, to skończymy w Sundholm[1]”. Wiem, że Sundholm to przybytek, gdzie się śpi na słomie i dostaje się solonego śledzia trzy razy dziennie, lecz słowo to ma swoje miejsce w linijkach, które układam, kiedy się boję lub gdy jestem sama, ponieważ jest piękne jak mój ulubiony obrazek w jednej z książek ojca. Podpisano go „Rodzina robotnicza na wycieczce w lesie” i przedstawia rodziców z dwojgiem dzieci. Siedzą na zielonej trawie roześmiani, jedzą prowiant rozłożony między nimi. Wszyscy czworo z podniesionymi głowami wpatrują się we flagę, wbitą w trawę przy głowie ojca. Flaga jest cała czerwona. Zawsze oglądam ten obrazek do góry nogami, bo mogę się do niego zbliżyć jedynie wtedy, kiedy ojciec czyta książkę. Matka wówczas zapala światło i zaciąga żółte zasłony w oknach, chociaż jeszcze całkiem się nie ściemniło. „Mój ojciec był łachudrą i pijusem – mówi – ale przynajmniej nie był socjalistą”. Ojciec spokojnie czyta dalej, bo trochę niedosłyszy, co również nie jest żadną tajemnicą. Mój brat Edvin siedzi i wbija gwoździe w deskę, a potem po kolei wszystkie je wyciąga obcęgami. Kiedyś zostanie rzemieślnikiem. To coś bardzo eleganckiego. Rzemieślnicy mają na stole prawdziwy obrus zamiast gazety i jedzą nożem i widelcem. Nigdy nie są bezrobotni i nie są socjalistami. Edvin jest ładny, a ja brzydka. Edvin jest mądry, a ja głupia. To odwieczne prawdy, takie jak drukowane białe litery na szczytowej ścianie domu piekarza kawałek dalej na naszej ulicy. Napisane tam jest: „»Politiken« to najlepsza gazeta”. Spytałam raz ojca, dlaczego w takim razie czyta „Social-Demokraten”, ale on zmarszczył czoło i chrząknął, a matka i Edvin wybuchnęli swoim papierowym śmiechem, ponieważ okazałam się tak bezbożnie głupia.
Pokój dzienny jest wyspą światła i ciepła przez wiele tysięcy wieczorów, podczas których wszyscy czworo siedzimy w nim jak papierowe lalki na ścianie za kolumienkami w teatrzyku lalkowym, który ojciec zrobił według wzoru z „Familie Journalen”. Zawsze jest zima, a na świecie lodowato, tak jak w naszej sypialni i kuchni. Pokój żegluje w czasie i przestrzeni, a w kaflowym piecu buzuje ogień. Wprawdzie Edvin bardzo hałasuje, stukając młotkiem, lecz odnosi się wrażenie, że jeszcze głośniejszy dźwięk rozlega się, gdy ojciec przewraca kartkę w swojej zakazanej książce. Kiedy już przewróci wiele kartek, Edvin spogląda na matkę swoimi wielkimi piwnymi oczami i odkłada młotek. „Może mama zaśpiewa?”, pyta. „Dobrze”, odpowiada matka i uśmiecha się do niego, a ojciec w tej samej chwili kładzie sobie książkę na brzuchu i patrzy na mnie, jakby chciał mi coś powiedzieć. Ale tego, co ojciec i ja chcemy sobie powiedzieć, nie udaje nam się powiedzieć nigdy. Edvin podrywa się i podaje matce jedyną książkę, którą ona poważa. To książka z pieśniami wojennymi. Edvin stoi pochylony nad matką, gdy ta przegląda śpiewnik, i chociaż oczywiście się nie dotykają, to jednak są razem w sposób wykluczający ojca i mnie. Gdy tylko matka zaczyna śpiewać, ojciec zapada w sen z rękami złożonymi na zakazanej książce. Matka śpiewa głośno, przenikliwym głosem, tak jakby odcinała się od wyśpiewywanych przez siebie słów.
Matko moja, to ty, matko?
Taka zrozpaczona.
Wędrowałaś z tak daleka,
musisz być zmęczona.
Nie płacz, moja dobra matko,
ja już nic nie czuję.
Przyszłaś do mnie w ten czas straszny,
bardzo ci dziękuję.
Wszystkie piosenki mojej matki mają wiele zwrotek i zanim skończy śpiewać pierwszą z nich, Edvin znów zaczyna walić młotkiem, a ojciec głośno chrapie. Edvin poprosił, żeby zaśpiewała, by powstrzymać jej złość na czytanie ojca. Jest chłopcem, a chłopcy nie lubią piosenek, bo można się popłakać, jeśli człowiek uważnie się w nie wsłucha. Matka nie lubi też, kiedy ja płaczę, więc siedzę tylko ze ściśniętym gardłem i zezuję do książki, na obrazek z pola bitwy: umierający żołnierz wyciąga rękę do jasnego ducha swojej matki, której, jak wiem, w rzeczywistości wcale tam nie ma. Wszystkie piosenki w tym śpiewniku mają podobną treść, a kiedy matka je śpiewa, mogę robić, co tylko chcę, bo ona z całą pewnością w tym czasie jest tak głęboko zanurzona w swoim własnym świecie, że nic z zewnątrz do niej nie dociera. Nie słyszy też, kiedy na dole zaczynają się kłócić i bić. Mieszka tam Roszpunka z długim żółtym warkoczem, razem ze swoimi rodzicami, którzy jeszcze nie sprzedali jej czarownicy za garść roślinek. Mój brat jest królewiczem, ale nie wie, że wkrótce oślepnie po upadku z wieży. Wbija gwoździe w deskę i jest dumą rodziny. Chłopcy są dumą, natomiast dziewczynki mają tylko wyjść za mąż i mieć dzieci. Trzeba je utrzymywać, na nic innego nie mogą mieć nadziei ani niczego innego oczekiwać. Rodzice Roszpunki pracują w browarze Carlsberg i w ciągu dnia wypijają pięćdziesiąt piw. Wieczorem, po powrocie do domu, dalej piją, a niedługo przed porą, kiedy ja idę spać, zaczynają wrzeszczeć i bić Roszpunkę grubym kijem. Zawsze przychodzi do szkoły z posiniaczoną twarzą albo nogami. Kiedy już się zmęczą biciem córki, rzucają się na siebie z butelkami i nogami wyłamanymi z krzeseł, często przychodzi policja i zabiera któreś z nich, wtedy w domu nareszcie zapanowuje spokój. Ani moja matka, ani ojciec nie lubią policji. Uważają, że powinno się pozwolić, aby rodzice Roszpunki pozabijali się w spokoju, skoro im to odpowiada. Oni służą panom, mówi mój ojciec o policjantach, a matka często opowiada o tym, jak żandarmi przyszli po jej ojca i wsadzili go do więzienia. Do końca życia tego nie zapomni. Mój ojciec nie pije, nigdy też nie siedział w więzieniu. Moi rodzice się nie biją i jest mi o wiele lepiej niż im w dzieciństwie. Mimo to kiedy na dole cichnie, a ja mam iść spać, na wszystkich moich myślach kładzie się mroczny rant strachu. Dobranoc, mówi matka, zamyka drzwi i wraca do ciepłego pokoju. Zdejmuję sukienkę, wełnianą halkę, stanik i długie czarne pończochy, które co roku dostaję na Gwiazdkę, wciągam przez głowę nocną koszulę i na chwileczkę siadam na parapecie, patrzę na czarne podwórze głęboko w dole i na mur frontowej kamienicy, która zawsze płacze, jakby przed chwilą padał deszcz. Prawie nigdy nie świeci się w żadnym oknie, bo za nimi są sypialnie, a żaden porządny człowiek nie śpi przy zapalonym świetle. Między murami mogę dojrzeć kwadratowy kawałek nieba, na którym czasami świeci pojedyncza gwiazda. Nazywam ją gwiazdą wieczorną i z całej siły staram się o niej myśleć, kiedy matka już zgasiła mi światło, a ja leżę w łóżku i widzę, jak stosy ubrań za drzwiami przeobrażają się w długie zakrzywione ręce, które próbują złapać mnie za szyję. Usiłuję krzyczeć, lecz wychodzi mi tylko słaby szept, a gdy wreszcie wydobywa się krzyk, i ja, i całe łóżko jesteśmy przemoczeni od potu. Światło jest zapalone, w drzwiach stoi ojciec. „To był tylko zły sen – mówi – mnie też bardzo dręczyły w dzieciństwie. Ale to były inne czasy”. Przygląda mi się uważnie, najwyraźniej będąc zdania, że dziecko, które ma takie dobre warunki jak ja, nie powinno mieć koszmarów. Uśmiecham się zawstydzona, przepraszająco, jakby mój krzyk był tylko głupim wymysłem. Podciągam kołdrę pod samą brodę, bo mężczyźnie nie wolno patrzeć na dziewczynkę w nocnej koszuli. „Tak, tak”, mówi ojciec, gasi światło i wychodzi, w pewien sposób zabierając strach ze sobą, bo teraz spokojnie zasypiam, a te rzeczy za drzwiami to tylko stos starych szmat. Uciekam w sen przed nocą, która przesuwa się za szybą, ciągnąc za sobą welon grozy, zła i niebezpieczeństwa. Jestem bezpiecznie schowana pod kołdrą, a gdzieś na Istedgade, tak jasnej i wesołej w ciągu dnia, trąbią samochody policyjne i karetki. Pijani mężczyźni leżą w rynsztokach z rozbitymi, zakrwawionymi głowami, a gdyby człowiek wszedł do Café Charles, zostałby zabity. Tak mówi mój brat, a wszystko, co on powie, jest prawdą.
Mam niespełna sześć lat i niedługo zostanę zapisana do szkoły, ponieważ umiem czytać i pisać. Matka opowiada o tym z dumą każdemu, kto tylko chce słuchać. Mówi: „Dzieci biedaków też potrafią mieć olej w głowie”. Może mimo wszystko mnie kocha? Mój stosunek do niej jest intensywny, bolesny i rozedrgany, zawsze szukam oznak miłości. Wszystko, co robię, służy jedynie temu, by ją zadowolić, skłonić do uśmiechu, powstrzymać jej wściekłość. To bardzo wyczerpująca praca, bo jednocześnie muszę ukrywać przed nią wiele rzeczy. Niektórych z tych rzeczy się domyślam, o innych czytam w książkach ojca, a o jeszcze innych opowiada mi brat. Kiedy matka niedawno trafiła do szpitala, oddano nas oboje pod opiekę ciotki Agnete i wuja Petera. To siostra mojej matki i jej bogaty mąż. Powiedzieli mi, że matkę bolał brzuch, ale Edvin tylko się śmiał, a potem mi wytłumaczył, że matka „aportowała”. W brzuchu miała dziecko, które tam umarło. Żeby je wyjąć, rozcięli jej brzuch od pępka w dół. To było tajemnicze i straszne. Kiedy wróciła ze szpitala do domu, wiadro pod zlewem było codziennie wypełnione krwią. Za każdym razem, gdy o tym myślę, przed oczami staje mi pewien rysunek z książki z opowiadaniami Zachariasa Nielsena. Przedstawia bardzo piękną kobietę w długiej czerwonej sukni. Kobieta trzyma wąską białą dłoń pod biustem i mówi do wytwornie ubranego pana: „Noszę pod sercem dziecko”. W książkach rodzenie dzieci jest piękne i bezkrwawe, a to mnie uspokaja i daje mi pociechę. Edvin twierdzi, że w szkole będę dostawać cięgi, bo jestem taka dziwaczna. Jestem dziwaczna, ponieważ czytam książki jak ojciec i ponieważ nie umiem się bawić. Mimo to wcale się nie boję, kiedy trzymając matkę za rękę, przekraczam czerwoną bramę szkoły przy Enghavevej, gdyż ostatnimi czasy matka wywołuje we mnie zupełnie nowe uczucie bycia kimś wyjątkowym. Włożyła swój niedawno kupiony płaszcz, ten z futrzanym kołnierzem sięgającym uszu i paskiem na wysokości pośladków. Policzki ma czerwone od bibułki, wargi tak samo, a namalowane brwi przypominają dwie małe rybki uderzające ogonkami w skronie. Jestem przekonana, że żadne inne dziecko nie ma równie pięknej matki. Sama noszę przeszyte ubranie po Edvinie, czego nikt się nie domyśli, bo zrobiła to ciotka Rosalia. Jest krawcową i kocha mojego brata i mnie, jakbyśmy byli jej dziećmi. Własnych dzieci nie ma.
Kiedy wchodzimy do budynku, który wydaje się zupełnie pusty, do moich nozdrzy dociera ostry zapach. Rozpoznaję go i serce mi się ściska, ponieważ to dobrze już znajomy zapach strachu. Matka również go wyczuwa, bo puszcza moją dłoń, kiedy wchodzimy po schodach. W gabinecie dyrektorki przyjmuje nas kobieta o wyglądzie czarownicy. Jej zielonkawe włosy przypominają ptasie gniazdo. Ma okulary tylko na jedno oko, może to drugie szkło się stłukło. Wydaje mi się, że w ogóle nie ma ust, są tak mocno zaciśnięte, a nad nimi sterczy wielki porowaty nos, którego czubek żarzy się czerwienią. „Aha – mówi bez wstępów – a więc masz na imię Tove?” „Tak – odpowiada moja matka, której dyrektorka nie poświęca nawet spojrzenia, nie mówiąc już o zaproponowaniu krzesła – i czyta i pisze bezbłędnie”. Kobieta posyła mi spojrzenie, jakbym była czymś, co znalazła pod kamieniem. „Niedobrze – stwierdza zimno – mamy własny system uczenia dzieci”. Rumieniec wstydu wylewa mi się na policzki jak zawsze, gdy jestem przyczyną urażenia mojej matki. Znika moja duma, zniszczona zostaje krótkotrwała radość z bycia kimś wyjątkowym. Matka odsuwa się kawałeczek ode mnie i mówi onieśmielona: „Sama się nauczyła, to nie nasza wina”. Zadzieram głowę, żeby na nią spojrzeć, i jednocześnie zauważam kilka rzeczy: matka jest mniejsza niż inne dorosłe panie, młodsza od innych matek i boi się świata poza naszą ulicą. A kiedy ona i ja boimy się tego samego, czuję się przez nią zdradzona. Stojąc przed czarownicą, czuję też, że ręce mojej matki cuchną pomyjami. Brzydzę się tego zapachu i podczas gdy w całkowitym milczeniu wychodzimy ze szkoły, moje serce wypełnia się tym chaosem gniewu, żalu i współczucia, który matka od tej chwili już przez całe życie będzie we mnie wywoływać.
Istnieją jednak pewne fakty. Są sztywne i nieruchome jak słupy latarni na ulicy, które mimo wszystko zmieniają się przynajmniej wieczorem za dotknięciem czarodziejskiej różdżki latarnika. Rozświetlają się wtedy niczym wielkie uśmiechnięte słoneczniki w wąskim pasie granicznym między nocą a dniem, po którym wszyscy ludzie poruszają się tak cicho i powoli, jakby chodzili po dnie zielonego morza. Fakty nigdy nie jaśnieją i nie potrafią zmiękczyć serc jak Ditta, jedna z pierwszych książek, które czytam. „To powieść społeczna”, poucza mnie ojciec i być może to kolejny fakt, ale mnie nic on nie mówi i nie jest mi do niczego potrzebny. „Bzdura”, wtrąca się matka, która również nie lubi faktów, ale jej łatwiej ich nie dostrzegać niż mnie. Kiedy ojciec z rzadka naprawdę się na nią złości, mówi, że jest pełna kłamstw, ale ja wiem, że nie ma racji. Wiem, że każdy człowiek ma własną prawdę, podobnie jak każde dziecko ma swoje dzieciństwo. Prawda mojej matki jest zupełnie inna niż prawda ojca, ale to tak oczywiste, jak to, że on ma piwne oczy, a ona niebieskie. Na szczęście świat jest tak urządzony, że o prawdach serca można milczeć, natomiast surowe szare fakty są zapisane w szkolnym dzienniku, w historii świata, w prawie i w księgach parafialnych. Nikt nie może ich zmienić, nikt też nie ma na to odwagi, nawet Pan Bóg, którego postaci nie potrafię oddzielić od Stauninga[2], chociaż ojciec mówi, że mam nie wierzyć w Pana Boga, bo kapitaliści zawsze wykorzystywali go przeciwko biednym.
A więc:
Urodziłam się 14 grudnia 1918 roku w malutkim dwupokojowym mieszkaniu w dzielnicy Vesterbro w Kopenhadze. Mieszkaliśmy przy Hedebygade 30A, a A oznaczało oficynę. W domu od frontu, z którego okien można było wyjrzeć na ulicę, mieszkali lepsi ludzie, płacili miesięczny czynsz o dwie korony wyższy niż my, chociaż mieszkania były dokładnie takie same jak nasze. To był rok, w którym skończyła się wojna światowa i w którym wprowadzono ośmiogodzinny dzień pracy. Mój brat Edvin urodził się, kiedy wojna światowa się zaczynała, a ojciec pracował wtedy po dwanaście godzin dziennie. Był palaczem, oczy zawsze miał przekrwione od iskier z ognia. Kiedy przyszłam na świat, miał trzydzieści siedem lat, matka była o dziesięć lat młodsza. Ojciec urodził się w Nykøbing Mors. Był nieślubnym dzieckiem i nigdy się nie dowiedział, kim był jego ojciec. W wieku sześciu lat został oddany na służbę jako pastuszek, jego matka zaś mniej więcej w tym samym czasie poślubiła garncarza o nazwisku Floutrup. Miała z nim dziewięcioro dzieci, ale o całym tym przyrodnim rodzeństwie ojca nie wiem nic, gdyż nigdy nikogo z nich nie widziałam, a ojciec nigdy o nich nie mówił. Zerwał z całą rodziną, gdy jako szesnastolatek wyjechał do Kopenhagi. Marzył o tym, aby pisać, i w zasadzie tego marzenia nie porzucił nigdy. Udało mu się zatrudnić w charakterze ucznia dziennikarza w jakiejś gazecie, ale z nieznanych przyczyn zrezygnował z tego zajęcia. Nie wiem nic o tym, jak spędził tych dziesięć lat w Kopenhadze do czasu, gdy jako dwudziestosześciolatek w piekarni na Tordenskjoldsgade poznał moją matkę. Miała szesnaście lat i obsługiwała w sklepie, a ojciec był piekarzem. Nastał niesłychanie długi okres narzeczeństwa, ojciec kilkakrotnie zrywał zaręczyny, gdy uznał, że matka za bardzo stroi sobie z niego żarty. Wydaje mi się, że większość z nich była całkiem niegroźna. Tych dwoje ludzi po prostu tak różniło się od siebie, jakby pochodziło z dwóch różnych planet. Ojciec był melancholijny, poważny, o nieskazitelnej moralności, matka natomiast, przynajmniej jako młoda dziewczyna – wesoła i beztroska, lekkomyślna i próżna. Pracowała jako służąca w różnych domach, a gdy coś jej nie odpowiadało, po prostu odchodziła, wtedy ojciec musiał odbierać książeczkę z referencjami i komodę, którą na rowerze towarowym przewoził na nowe miejsce, gdzie wkrótce znowu coś jej nie pasowało. Raz sama mi się zwierzyła, że nigdzie nie zagrzała miejsca na tyle długo, żeby zdążyć ugotować jajko.
Miałam siedem lat, kiedy spadło na nas nieszczęście. Matka właśnie wydziergała mi na drutach zielony sweter. Włożyłam go i bardzo mi się spodobał. Kiedy zbliżał się fajrant, poszłyśmy odebrać ojca z pracy, z fabryki Riedel & Lindegaard przy Kingosgade. Pracował tam od zawsze, to znaczy tak długo, jak żyłam. Przyszłyśmy trochę za wcześnie, krążyłam w kółko, kopiąc nogą kopczyki śniegu topniejące wzdłuż rynsztoka, a matka czekała oparta o zielone ogrodzenie. Wreszcie ojciec wyszedł przez furtkę, a mnie serce zaczęło bić szybciej. Miał poszarzałą twarz, odmienioną, inną. Matka czym prędzej do niego podeszła. „Ditlev – odezwała się – co się stało?” Spuścił wzrok. „Wylali mnie”, powiedział. Nie znałam tego słowa, ale wyczułam nieodwracalne nieszczęście. Ojciec stał się bezrobotnym. To, co mogło spotkać wyłącznie innych, spotkało nas. Fabryka Riedel & Lindegaard, z której do tej pory przychodziło samo dobro, aż po moje nietykalne niedzielne pięć øre, zmieniła się w straszliwego złego smoka, który wypluł mojego ojca z ziejącej ogniem paszczy, obojętnego na jego los, na nas, na mnie i na mój nowy zielony sweter, którego ojciec w ogóle nie zauważył. W drodze do domu żadne z nas się nie odezwało.
Spróbowałam wsunąć rękę w dłoń matki, lecz odepchnęła moje ramię gwałtownym ruchem. Po przyjściu do domu ojciec patrzył na nią spojrzeniem winowajcy. „No cóż – powiedział, dwoma palcami przygładzając czarne wąsy – dużo czasu upłynie, zanim skończy się zasiłek”. Miał czterdzieści trzy lata i był za stary na znalezienie stałej pracy. Mimo to pamiętam tylko jeden raz, kiedy zasiłek ze związku zawodowego się skończył i zaczęło się mówić o pomocy społecznej. Rozmowa odbywała się szeptem już po tym, jak mój brat i ja położyliśmy się spać, bo był to wstyd, którego nie sposób się pozbyć, podobnie jak wszy i kontrole z urzędu do spraw dzieci. Osoby korzystające z pomocy społecznej traciły prawo głosowania. Nie głodowaliśmy też nigdy tak, żeby nie dało się czymś wypchać brzucha, ale poznałam bliżej półgłód, jaki wywołuje zapach obiadu bijący zza drzwi zamożniejszych rodzin, kiedy od wielu dni żyło się samą kawą i czerstwymi drożdżówkami, którymi za dwadzieścia pięć øre można było wypełnić całą teczkę.
To ja je kupowałam. W każdą niedzielę matka budziła mnie o szóstej rano i wydawała mi polecenia, sama schowana pod kołdrą w małżeńskim łóżku, obok ojca, który jeszcze spał. Palcami sztywnymi z zimna, jeszcze zanim zeszłam na podwórze, chwytałam teczkę i zbiegałam po schodach, na których o tej porze było ciemno jak w grobie. Otwierałam drzwi na podwórze, rozglądałam się po wszystkich kątach i po oknach domu od frontu, bo nikt nie mógł zauważyć, że wyruszam załatwić tę ciemną sprawkę. Nie można było przyznać się do kupowania czerstwego pieczywa, podobnie jak do chodzenia na darmowe obiady w szkole przy Carlsbergvejen, będące jedyną formą pomocy społecznej, jaka w latach trzydziestych istniała w dzielnicy Vesterbro. Na to ostatnie nie pozwolono Edvinowi i mnie. Zresztą nie można się też było przyznać do tego, że ma się bezrobotnego ojca, chociaż dotyczyło to połowy z nas. Dlatego ukrywaliśmy ten wstyd najwymyślniejszymi kłamstwami, spośród których najpopularniejszym było to, że ojciec spadł z rusztowania i jest na zwolnieniu. U piekarza na Tøndergade kolejka dzieciaków wiła się na ulicy jak wąż. Wszystkie miały teczki i wszystkie głośno wychwalały chleb u tego właśnie piekarza, zwłaszcza taki prosto z pieca. Kiedy przychodziła moja kolej, kładłam teczkę na ladzie, szeptem mówiłam, po co przyszłam, a głośno dodawałam: najlepiej ciastka z bitą śmietaną. Chociaż matka dobitnie kazała mi prosić o chleb. Po drodze do domu pochłaniałam cztery albo pięć ciastek, skwaśniałą śmietanę wycierałam z ust rękawem płaszcza i nigdy nie zostałam przyłapana, kiedy matka nurkowała w głąb teczki, żeby ją przeszukać. Rzadko, wręcz nigdy nie byłam karana za przewinienia, których się dopuściłam. Matka biła często i mocno, ale z reguły przypadkowo i niesprawiedliwie, w trakcie wymierzania kary czułam więc coś na kształt tajemnego wstydu i ciężkiej żałoby, które napędzały mi łzy do oczu i jeszcze zwiększały dzielący nas bolesny dystans. Ojciec nie bił mnie nigdy. Przeciwnie, był dla mnie dobry. Wszystkie książki mojego dzieciństwa należały do niego, a na piąte urodziny podarował mi cudowne wydanie baśni braci Grimm, bez których moje dzieciństwo byłoby szare, smutne i nędzne. Mimo to nie żywiłam wobec ojca żadnych silnych uczuć, co często sobie wyrzucałam, kiedy siedząc na kanapie, patrzył na mnie spokojnym badawczym spojrzeniem, jakby chciał coś do mnie powiedzieć albo wykonać jakiś gest w moim kierunku, co jednak nigdy się nie zdarzyło. Byłam córką matki, tak jak Edvin był synem ojca i tego prawa natury nie dało się zmienić. Raz spytałam go: „Co znaczy strapienie, tato?”. Znalazłam to słowo u Gorkiego i bardzo mi się spodobało. Ojciec długo się zastanawiał, gładząc zakręcone do góry koniuszki wąsów. „To rosyjskie określenie – stwierdził w końcu. – Oznacza ból, nędzę i żałość. Gorki był wielkim pisarzem”. Z radością oświadczyłam: „Ja też chcę być pisarką!”. Ojciec zmarszczył czoło i powiedział groźnie: „Nie wyobrażaj sobie za wiele! Dziewczyna nie może zostać pisarką”. Urażona i zasmucona znów zamknęłam się w sobie, a matka i Edvin zaśmiewali się z mojego głupiego pomysłu. Postanowiłam, że nigdy więcej nie zdradzę nikomu swoich marzeń, i tego postanowienia dotrzymałam przez całe dzieciństwo.
Jest wieczór, jak zwykle siedzę na zimnym parapecie w sypialni i patrzę w dół na podwórze. To moja najszczęśliwsza godzina w ciągu dnia. Pierwsza fala strachu minęła. Ojciec powiedział mi „dobranoc” i wrócił do ciepłego pokoju, a ubrania za drzwiami przestały mnie straszyć. Podnoszę wzrok na moją gwiazdę wieczorną – jest jak życzliwe oko Boga, który czujnie mnie obserwuje i jest mi bliższy niż w ciągu dnia. Kiedyś zapiszę wszystkie płynące przeze mnie słowa. Kiedyś inni ludzie będą je czytać w książce i dziwić się, że dziewczyna może jednak zostać pisarką. Ojciec i matka będą ze mnie dumni bardziej niż z Edvina, a bystra nauczycielka ze szkoły (taka, której jeszcze nie mam) będzie mówić: „Dostrzegłam to już wtedy, gdy była dzieckiem. Miała w sobie coś wyjątkowego!”. Bardzo chciałabym zapisać te słowa, ale gdzie, na miłość boską, miałabym ukryć takie kartki? Nawet rodzice nie mają szuflady zamykanej na klucz. Chodzę do drugiej klasy i chcę pisać psalmy, bo to dla mnie najpiękniejsze, co może być. Pierwszego dnia w szkole śpiewaliśmy: „Podziękujmy Bogu za spokojny sen” – a kiedy doszliśmy do „radosne jak ptaszki i zdrowe jak rybki są wszystkie dzieci, poranne słońce przez szybę nam świeci”, poczułam się tak szczęśliwa i wzruszona, że wybuchnęłam płaczem, a wszystkie dzieciaki zaczęły się śmiać tak samo, jak śmieją się matka i Edvin, kiedy moja „dziwaczność” przyprawia mnie o łzy. Moi koledzy ciągle uważają mnie za niesłychanie komiczną, a ja przywykłam do roli klauna, znajduję w niej nawet smutną przyjemność, gdyż wraz z moją przyklepaną głupotą chroni mnie przed ich zdumiewającym złem wobec każdego, kto jest inny.
Z bramy wymyka się cień jak szczur ze swojej nory. Mimo ciemności rozpoznaję zboczeńca. Kiedy widzi, że droga jest wolna, nasuwa kapelusz na czoło i biegnie w stronę ubikacji, której drzwi zostawia za sobą uchylone. Nie mogę tam zajrzeć, ale wiem, co on robi. Minął już czas, kiedy się go bałam, matka jednak ciągle czuje lęk. Nie tak dawno temu zabrała mnie na posterunek policji przy Svendsgade i głosem drżącym z urazy oznajmiła policjantowi, że kobiety i dzieci w kamienicy nie mają spokoju od świństw tego człowieka. Moją córeczkę wystraszył do szaleństwa. Policjant spytał mnie wtedy, czy zboczeniec się obnażył, a ja z głębokim przeświadczeniem odpowiedziałam, że nie. Znałam to słowo jedynie z wersu: „Dlatego obnażamy głowy, gdy flaga wędruje na maszt”. „Naprawdę, nigdy nie zdjął kapelusza”. Kiedy wróciłyśmy do domu, matka powiedziała do ojca: „Policja nic z tym nie zrobi. W tym kraju już niedługo nie będzie się liczyło żadne prawo”.
Brama otwiera się na przeraźliwie zgrzytających zawiasach; śmiechy, śpiew i przekleństwa przerywają nabożną ciszę w pokoju i w moim wnętrzu. Wyciągam szyję, żeby lepiej zobaczyć, kto idzie. To Roszpunka, jej ojciec i Gazrurka, jeden z kompanów od kieliszka jej rodziców. Dziewczyna idzie między dwoma mężczyznami, obejmującymi ją za szyję. Jej złote włosy lśnią, jakby odbijały blask niewidzialnej latarni. Zataczając się, przechodzą przez podwórze i wkrótce słyszę, jak hałasują na schodach. Roszpunka ma na imię Gerda i jest prawie dorosła, ma co najmniej trzynaście lat. Ostatniego lata, kiedy wyjechała cygańskim wozem razem z Hansem Świerzbem i Piękną Lili, żeby opiekować się najmłodszymi dziećmi, moja matka stwierdziła: „Gerda podczas tego wyjazdu najwyraźniej nabawiła się nie tylko świerzbu”. Coś podobnego mówiły duże dziewczyny przy podwórzowym śmietniku, po którego peryferiach często krążę. Powtarzały to cicho, z chichotem, zrozumiałam więc, że chodzi o coś bezczelnego, wstrętnego i lepkiego, coś, co łączy Roszpunkę z Hansem Świerzbem. W końcu zebrałam się na odwagę i spytałam matkę, co właściwie przydarzyło się Gerdzie. Rozeźlona i zniecierpliwiona odparła: „Ty ośla głowo! Gerda po prostu nie jest już niewinna”. A ja wiedziałam tyle samo co wcześniej.
Spoglądam w górę na bezchmurne jedwabiste niebo i otwieram okno, żeby jeszcze bardziej się do niego zbliżyć. Mam wrażenie, że Bóg powoli zniża swoje łagodne oblicze nad ziemię, a jego wielkie serce bije cicho i spokojnie tuż przy moim. Czuję się bardzo szczęśliwa, przez mój umysł przebiegają długie, smutne wersy. One mnie oddzielają, chociaż wcale tego nie chcę, od tych, z którymi powinnam być blisko. Moim rodzicom nie podoba się to, że wierzę w Boga, nie podoba im się język, którego używam. Mnie natomiast brzydzi ich język, zawsze bowiem używają tych samych grubiańskich, prostackich wyrażeń, których znaczenie nigdy nie pokrywa się z tym, co chcą powiedzieć. Moja matka niemal wszystkie wydawane mi polecenia rozpoczyna od słów: „Niech Bóg się nad tobą zlituje, jeśli nie…”. Ojciec przeklina Boga po jutlandzku, co może jest mniej groźne, lecz wcale nie przyjemniejsze dla ucha. Tańcząc wokół choinki, w Wigilię śpiewamy socjaldemokratyczne pieśni bojowe, a mnie serce ściska się z żalu i ze wstydu, bo z całej kamienicy, nawet z najbardziej zapijaczonych i bezbożnych domów, dochodzą piękne psalmy. Czcij ojca swego i matkę swoją; powtarzam sobie, że jestem posłuszna temu przykazaniu, ale to trudniejsze teraz, niż kiedy byłam mała.
Delikatny chłodny deszcz pada mi na twarz, z powrotem zamykam okno. Mimo to słyszę przeciągły odgłos zewnętrznych drzwi, które daleko w głębi otwierają się i zamykają. Przez podwórze drepcze pełne wdzięku stworzenie, jakby unoszone na delikatnym przezroczystym parasolu. To Ketty, zjawiskowo piękna pani z mieszkania sąsiadującego z naszym. Długa jedwabna żółta suknia skrywa srebrne pantofelki na wysokich obcasach. Na suknię Ketty narzuciła białe futro, przywodzące na myśl Królewnę Śnieżkę. Włosy Ketty też są czarne jak heban. Jej przejście trwa zaledwie moment i zaraz sklepienie bramy skrywa ów piękny widok, który raduje moje serce przez kolejne wieczory. Ketty codziennie o tej porze wychodzi na przyjęcie, mój ojciec mówi, że to skandal, kiedy ma się dzieci, a ja nie rozumiem, o co mu chodzi. Matka nie mówi nic, bo w ciągu dnia obie często bywamy w salonie Ketty, pijemy tam kawę albo czekoladę. To cudowny salon, wszystkie meble są z czerwonego pluszu. Abażury lamp też są czerwone, a sama Ketty jest czerwono-biała, tak jak moja matka, chociaż Ketty jest młodsza. Obie dużo się śmieją, a ja z nimi, rzadko jednak rozumiem, co je tak bawi. Ale kiedy Ketty zaczyna szczebiotać do mnie, matka mnie odsyła, bo to jej się nie podoba. Podobnie jest z ciotką Rosalią, która też lubi ze mną rozmawiać. „Kobiety niemające dzieci – mówi moja matka – zawsze tak się zajmują cudzymi”. Później łaja Ketty za to, że zamyka starą matkę w nieogrzewanym pokoju od podwórza i nigdy nie pozwala jej przyjść do salonu. O tej matce mówi się „pani Andersen”, co według mojej matki jest „wierutnym kłamstwem”, ponieważ ona nigdy nie była mężatką. Mieć dziecko bez męża to wielki grzech, wiem o tym dobrze, a kiedy pytam matkę, dlaczego Ketty tak źle traktuje swoją, odpowiada mi, że to dlatego, iż matka Ketty nie chce jej powiedzieć, kto jest jej ojcem. Kiedy się myśli o czymś tak okropnym, to naprawdę trzeba się cieszyć, że we własnej rodzinie panują przyzwoite stosunki.
Ketty znika, a wtedy drzwi do ubikacji ostrożnie się otwierają, zboczeniec przyciśnięty do muru frontowej kamienicy sunie bokiem jak krab i wychodzi przez bramę. Całkiem o nim zapomniałam.
Dzieciństwo jest długie i wąskie jak trumna, nie można się z niego wydostać samodzielnie. Istnieje cały czas i wszyscy mogą je zobaczyć równie wyraźnie, jak się widzi zajęczą wargę Pięknego Ludwika. Z Pięknym Ludwikiem jest jak z Piękną Lili, która jest tak brzydka, że trudno sobie wyobrazić, aby kiedykolwiek miała matkę. Wszystko, co brzydkie lub niewydarzone, ludzie nazywają pięknym i nikt nie wie, dlaczego tak jest. Z dzieciństwa nie można się wydostać, ono przykleja się do człowieka jak zapach. Można go wyczuć u innych dzieci, a każde dzieciństwo pachnie inaczej. Swojego zapachu się nie czuje i czasami pojawia się obawa, że jest ono gorsze niż innych. Stoisz i rozmawiasz z inną dziewczynką, której dzieciństwo pachnie popiołem i węglem, a ona nagle odsuwa się o krok, bo poczuła okropny smród dzieciństwa swojej rozmówczyni. Ukradkiem obserwujesz dorosłych, ich dzieciństwo, wystrzępione i dziurawe, tkwi w nich niczym wysłużony, zeżarty przez mole koc, o którym już nikt nie myśli ani go nie potrzebuje. Nie widać po nich, aby mieli jakieś dzieciństwo, a nie masz odwagi pytać, w jaki sposób zdołali je przetrwać, tak by na twarzach nie pozostały po nim głębokie blizny i ślady. Zaczynasz podejrzewać ich o posłużenie się sekretnym przejściem i przebranie się w dorosłą postać na wiele lat przed tym, zanim przyszedł na to czas. Zrobili to pewnego dnia, kiedy byli sami w domu, a dzieciństwo opasywało im serce trzema żelaznymi obręczami, jak u Żelaznego Jana[3] w baśni braci Grimm, któremu te więzy pękły dopiero, gdy jego pan został uwolniony. Ale jeśli się nie zna takiego sekretnego przejścia, to dzieciństwo trzeba wytrzymywać i znosić przez kolejne godziny składające się w kompletnie nieprzewidywalną liczbę lat. Uwolnić od niego może jedynie śmierć, dlatego w dzieciństwie wiele myśli się o śmierci i wyobraża ją sobie jako ubranego na biało dobrego anioła, który pewnej nocy ucałuje dziecko w powieki, żeby już nigdy więcej się nie otworzyły. Stale mi się wydaje, że matka pokocha mnie dopiero wtedy, kiedy już będę dorosła, tak jak kocha Edvina. Moje dzieciństwo bowiem irytuje ją tak samo jak mnie i jesteśmy razem szczęśliwe tylko wówczas, gdy zapomni o jego istnieniu. W takich chwilach rozmawia ze mną tak jak ze swoimi przyjaciółkami albo z ciotką Rosalią, a ja bardzo pilnuję, by moje odpowiedzi były krótkie, by nagle nie przypomniało jej się, że jestem tylko dzieckiem. Puszczam jej rękę i utrzymuję pewien dystans między nami, aby nie wyczuła również zapachu mojego dzieciństwa. Dzieje się tak prawie zawsze, kiedy jestem z nią na zakupach na Istedgade. Opowiada mi, jak wesoło się bawiła, będąc młodą dziewczyną, co wieczór wybierała się na tańce i nigdy nie schodziła z parkietu. „Co wieczór miałam nowego chłopaka – mówi, głośno się śmiejąc – ale kiedy poznałam Ditleva, dłużej tak nie mogło być”. Ditlev to mój ojciec, chociaż na ogół zawsze mówi o nim „ojciec”, tak jak on o niej mówi „matka” albo „mamuśka”. Odnoszę wrażenie, że kiedyś była szczęśliwa i inna, lecz wszystko to nagle się skończyło, gdy poznała Ditleva. Kiedy o nim opowiada, on staje się jakby zupełnie inną osobą, przestaje być moim ojcem. Jest duchem ciemności, który miażdży i niszczy wszystko, co piękne, jasne i wesołe. Zaczynam wtedy pragnąć, żeby ten Ditlev nigdy nie pojawił się w jej życiu. Gdy matka dochodzi do jego imienia, z reguły dostrzega też moje dzieciństwo, patrzy na nie ze złością i gniewem, a ciemny rant wokół jej niebieskiej tęczówki ciemnieje jeszcze bardziej. To dzieciństwo zaczyna trząść się ze strachu i rozpaczliwie wspina się na palce, by uciec, ciągle jednak jest za małe i może zostać wymazane dopiero za kilkaset lat.
Osoby o takim widocznym, nieprzyzwoitym dzieciństwie zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym, nazywa się dziećmi, a dzieci można traktować tak, jak się chce, bo z ich strony nie ma się czego obawiać. Nie mają żadnej broni ani żadnej maski, chyba że są bardzo przebiegłe. Ja jestem takim przebiegłym dzieckiem, moją maską zaś jest głupota i bardzo uważam, żeby nikt mi jej nie zerwał. Lekko rozchylam usta, a oczy całkowicie opróżniam, jakby zawsze wpatrywały się jedynie w powietrze. Ze szczególną uwagą pilnuję, żeby w mojej masce nie pojawiły się dziury, kiedy w środku we mnie coś zaczyna śpiewać. Żaden dorosły nie może znieść piosenki w moim sercu i girland słów w mojej głowie. Wiedzą jednak o nich, gdyż ich kawałeczki przesączają się ze mnie sekretnym kanałem, którego nie znam i dlatego nie mogę go zatkać. „Chyba niczego sobie nie wyobrażasz?”, mówią podejrzliwie, a ja ich zapewniam, że nic podobnego nie przyszłoby mi nawet do głowy. W szkole pytają: „O czym myślisz? Jak brzmiało ostatnie wypowiedziane przeze mnie zdanie?”. Nigdy jednak nie potrafią przejrzeć mnie na wskroś. Umieją to tylko dzieci z podwórka albo z ulicy. „Udajesz głupią – mówi groźnie wielka dziewczyna, podchodząc do mnie blisko – ale wcale taka nie jesteś”. Bierze mnie w krzyżowy ogień pytań, a wiele innych dziewczynek zbiera się w milczeniu wokół mnie, tworzą krąg, przez który nie mogę się przedrzeć, dopóki nie udowodnię, że naprawdę jestem głupia. Wreszcie dzięki wszystkim moim idiotycznym odpowiedziom uznają sprawę za wyjaśnioną i niechętnie robią w kręgu lukę, przez którą udaje mi się wymknąć i uciec w bezpieczne miejsce. „Bo nie wolno udawać, że jest się kimś, kim się nie jest”, krzyczy jeszcze któraś za mną umoralniająco i ostrzegawczo.
Dzieciństwo jest mroczne i zawsze popiskuje jak małe zwierzątko, zamknięte i zapomniane w piwnicy. Wydobywa się z gardła niczym parujący na mrozie oddech; czasami bywa za małe, a kiedy indziej za duże. Nigdy w sam raz. Dopiero gdy kiedyś zostaje zrzucone jak skóra węża, można w spokoju mu się przyjrzeć i porozmawiać o nim jak o zwalczonej chorobie. Większość dorosłych twierdzi, że mieli szczęśliwe dzieciństwo, i może sami w to wierzą, ale ja nie. Wydaje mi się, że po prostu udało im się o nim zapomnieć. Moja matka nie miała szczęśliwego dzieciństwa i nie jest ono tak głęboko schowane w niej jak w innych ludziach. Opowiada mi, jakie to było straszne, kiedy jej ojciec miał delirium, a oni wszyscy musieli stać i podtrzymywać ścianę, żeby się na niego nie zwaliła. Kiedy mówię, że mi go żal, krzyczy: „Żal! To przecież była jego wina, tego zapijaczonego łachudry. Wypijał dziennie całą butelkę wódki, a nam mimo wszystko było o wiele lepiej, kiedy wreszcie wziął się w garść i powiesił”. Matka mówi także: „Zamordował pięciu moich małych braci. Wyjął ich z kołyski i rozbił im główki o ścianę”. Zapytałam kiedyś ciotkę Rosalię, siostrę matki, czy to prawda, a ona odpowiedziała: „Oczywiście, że nie. Oni po prostu umarli. Nasz ojciec był nieszczęśliwym człowiekiem, a twoja mama miała zaledwie cztery lata, kiedy umarł”. Odziedziczyła po babci nienawiść do niego. Babcia to matka ich obu i chociaż jest już stara, to potrafię sobie wyobrazić, że w jej głowie mieści się mnóstwo nienawiści. Babcia mieszka w dzielnicy Amager, jest siwiutka i zawsze chodzi ubrana na czarno. Podobnie jak do rodziców, muszę się do niej zwracać wyłącznie w trzeciej osobie, co bardzo utrudnia nasze rozmowy i wypełnia je powtórzeniami. Babcia naznacza chleb krzyżem od spodu, zanim go pokroi, a obcięte paznokcie spala w piecu. Pytam, dlaczego to robi, ale odpowiada, że nie wie. Tak robiła jej matka. Jak wszyscy dorośli nie lubi, kiedy dzieci o coś pytają, i udziela jedynie krótkich odpowiedzi. Gdziekolwiek się człowiek obejrzy, wszędzie natyka się na swoje dzieciństwo i uderza o nie, gdyż jest ono twarde i kanciaste, a przestaje takie być dopiero, gdy rozerwie człowieka na strzępy. Wygląda na to, że każdy ma własne dzieciństwo i te dzieciństwa bardzo się od siebie różnią. Na przykład dzieciństwo mojego brata jest bardzo hałaśliwe, moje natomiast ciche, przyczajone i czujne. Nikt go nie lubi i nikomu nie jest potrzebne. Nagle staje się za duże, nieoczekiwanie mogę spojrzeć matce prosto w oczy, kiedy stoimy obok siebie. „Człowiek rośnie we śnie”, mówi matka. Staram się więc nie zasnąć wieczorem, ale sen wygrywa, a rano aż kręci mi się w głowie, gdy patrzę na swoje stopy, tak wielka dzieli mnie od nich odległość. „Ty długa tyko”, wołają za mną chłopcy z ulicy, i jeśli tak dalej pójdzie, to będę musiała przenieść się do krainy Wielkiego Mogoła, gdzie rosną wszystkie olbrzymy[4]. Teraz w dodatku dzieciństwo sprawia ból. To się nazywa bóle wzrostowe i ustaje dopiero, kiedy się ma dwadzieścia lat. Tak mówi Edvin, a on wie wszystko, również o świecie i społeczeństwie, jak mój ojciec, który zabiera go na zebrania polityczne, co zdaniem mojej matki skończy się tym, że obu zaaresztuje policja. Nie słuchają gderania matki, bo ona się nie wyznaje na polityce, podobnie jak ja. Matka twierdzi też, że ojciec nie może znaleźć pracy, ponieważ jest socjalistą i członkiem związku zawodowego, a Stauning, którego zdjęcie ojciec powiesił na ścianie obok żony marynarza, pewnego dnia sprowadzi na nas nieszczęście. Ja lubię Stauninga, wiele razy go widziałam i słyszałam na zgromadzeniach politycznych w Fælledparken. Lubię go, ponieważ jego długa broda tak zabawnie faluje na wietrze i ponieważ zwraca się do robotników „towarzysze”, chociaż jest premierem i mógłby sobie pozwolić na podkreślenie tego faktu. Jeśli chodzi o politykę, to wydaje mi się, że matka nie ma racji, ale nikogo nie interesuje, co o takich sprawach myślą czy nie myślą dziewczynki.
Pewnego dnia moje dzieciństwo ma zapach krwi, a ja nie mogę tego nie zauważyć i nie wiedzieć. „Teraz możesz mieć dzieci – mówi matka. – Jeszcze na to za wcześnie, nawet nie skończyłaś trzynastu lat”. Dobrze wiem, skąd się biorą dzieci, bo śpię razem z rodzicami, zresztą w ogóle takiej wiedzy nie da się uniknąć. Ale mimo wszystko w pewnym sensie tego nie wiem i wyobrażam sobie, że w każdej chwili mogę się obudzić, a obok mnie będzie leżało maleństwo o imieniu Maria, bo to będzie dziewczynka. Nie lubię chłopców, a zresztą nie wolno mi się z nimi bawić. Kocham i podziwiam tylko Edvina, jedynie za niego mogłabym wyjść za mąż. Ale nie można wziąć ślubu z własnym bratem, a gdyby nawet było to możliwe, on by mnie nie chciał. Powtarza to dostatecznie często. Mojego brata lubią wszyscy, a ja często myślę o tym, że jego dzieciństwo pasuje do niego bardziej niż moje do mnie. Edvin ma dzieciństwo szyte na miarę, takie, które poszerza się harmonijnie wraz z tym, jak Edvin rośnie, moje natomiast jest skrojone na zupełnie inną dziewczynkę, na którą z pewnością byłoby dobre. Kiedy do głowy przychodzą mi takie myśli, moja maska staje się jeszcze głupsza, bo z nikim nie można porozmawiać o takich rzeczach, a ja ciągle marzę o spotkaniu kogoś niezwykłego, kto by mnie wysłuchał i zrozumiał. Z książek wiem, że tacy ludzie istnieją, ale na ulicy mojego dzieciństwa nikogo takiego nie ma.
Ulicą mojego dzieciństwa jest Istedgade, jej rytm zawsze będzie tętnił w mojej krwi, a głos zawsze do mnie dotrze i będzie brzmiał tak samo jak w tamtych odległych czasach, kiedy przysięgałyśmy sobie wierność. Jest zawsze ciepła i jasna, wesoła i ekscytująca, i obejmuje mnie całą, jakby została stworzona dla zaspokojenia mojej osobistej potrzeby przestrzeni do życia. Tędy chodziłam, będąc małą dziewczynką, z matką za rękę, i zbierałam ważne doświadczenia, takie jak to, że jedno jajko w sklepie spożywczym Irma kosztuje sześć øre, funt margaryny czterdzieści trzy øre, a funt koniny pięćdziesiąt osiem øre. O wszystko inne niż artykuły spożywcze moja matka się targuje, a handlarze z rozpaczy załamują ręce i zapewniają, że pójdą z torbami, jeśli dalej tak będzie. Co więcej, matka jest tak cudownie bezczelna, że ma odwagę wymieniać koszule, które ojciec już nosił, na całkiem nowe. Potrafi też wejść do sklepu, ustawić się na samym końcu kolejki i krzyknąć przenikliwym głosem: „Chwileczkę, teraz moja kolej! Doprawdy, dostatecznie długo już czekam”. Bawię się razem z nią i podziwiam jej kopenhaską buńczuczność i arogancję. Przed małymi kawiarniami obijają się bezrobotni. Gwiżdżą na palcach za matką, ale ona nic sobie z tego nie robi. „Mogliby przynajmniej siedzieć w domu jak twój ojciec”, mówi. Ale tak przykro jest patrzeć, jak tkwi bezczynnie na kanapie, kiedy nie wychodzi szukać pracy. W jakiejś gazecie przeczytałam taki wers: „Siedzieć i gapić się na dwie pięści, które Pan Bóg tak wspaniale umieścił na trzonku”. To wiersz o bezrobotnych, który kojarzy mi się z ojcem.
Jako ulica zabawy i stałe miejsce przebywania po szkole aż do obiadu Istedgade trafia do mojej świadomości dopiero wówczas, gdy poznaję Ruth. Mam w tym czasie dziewięć lat, a Ruth siedem. Zauważamy się w pewne niedzielne przedpołudnie, podczas którego wszystkie dzieci z kamienicy zostają wypędzone na podwórze, żeby rodzice mogli się wyspać po całym tygodniu ciężkiej pracy albo nudy. Duże dziewczynki jak zwykle stoją i plotkują koło śmietnika, a młodsze grają w klasy, skacząc na jednej nodze, co mnie nigdy nie wychodzi, bo albo nastąpię na linię, albo dotknę ziemi tą nogą, która powinna się unosić. Nigdy nie udaje mi się pojąć, na czym to wszystko polega, i cała ta zabawa wydaje mi się straszliwie nudna. Ktoś mówi, że odpadam, więc zrezygnowana staję pod murem. Nagle rozlega się dudnienie pospiesznych kroków po kuchennych schodach kamienicy od frontu, które prowadzą na podwórze, i wyłania się dziewczynka z rudymi włosami, zielonymi oczami i jasnobrązowymi piegami na nosie. „Cześć – mówi do mnie, uśmiechając się od ucha do ucha – mam na imię Ruth”. Przedstawiam się zawstydzona, niezgrabnie, bo nikt nie jest przyzwyczajony do tego, aby nowe dzieci robiły tak śmiałe entré. Wszyscy gapią się na Ruth, która zdaje się nie zwracać na to uwagi. „Lecimy po cukierki?”, zwraca się do mnie, a ja, rzuciwszy pełne wahania spojrzenie na nasze okno, idę za nią, tak jak będę za nią szła jeszcze przez wiele lat, dopóki nie skończymy szkoły i nie ujawnią się głębokie różnice między nami.
Mam teraz przyjaciółkę, co sprawia, że jestem znacznie mniej zależna od matki, która oczywiście nie lubi Ruth. „Ona jest dzieckiem adoptowanym, a z tego nigdy nie przychodzi nic dobrego”, twierdzi moja matka ponuro, ale mimo wszystko nie zabrania mi się z nią bawić. Rodzice Ruth to grubi brzydcy ludzie, którzy sami nigdy nie zdołaliby sprowadzić na świat dziecka mającego tyle wdzięku co Ruth. Ojciec jest kelnerem i pije jak gąbka. Matka, tłusta astmatyczka, bije Ruth przy każdej nadarzającej się okazji. Ruth jest to obojętne. Wyrywa się ze szponów, gna na dół kuchennymi schodami, w uśmiechu pokazuje wszystkim lśniące białe zęby i mówi wesoło: „To przeklęte babsko, niech ją diabli porwą!” Kiedy Ruth przeklina, nie jest to wcale brzydkie ani odpychające, bo ma głosik tak kruchy i delikatny, jak najmniejszy z koziołków z bajki, usta czerwone, w kształcie serca, z krótszą, lekko wygiętą do góry górną wargą, a spojrzenie mocne jak u mężczyzny, który nie zna strachu. Ruth jest wszystkim tym, czym ja nie jestem, i robię wszystko, co ona zechce. Trochę tak jak mnie nie interesuje jej prawdziwa zabawa, nigdy nie tyka lalek, a swojego lalczynego wózka używa tylko jako trampoliny, kiedy chcemy przedostać się przez jakieś ogrodzenie. Nie robimy tego często, ponieważ dozorcy nas gonią albo zostajemy przywołane do porządku przez nasze czujne matki, które mają nieco zbyt dobry widok z okien. Jedynie na Istedgade jesteśmy poza wszelką kontrolą i właśnie tu zaczyna się moja przestępcza ścieżka. Ruth wyrozumiale i dobrodusznie godzi się z tym, że nie jestem w stanie kraść. W zamian muszę jednak odwracać uwagę ekspedientek od jej drobnej zwinnej postaci, która bezkrytycznie ściąga różne rzeczy w czasie, gdy ja pytam, kiedy w sklepie będzie guma balonowa. Potem idziemy do najbliższej bramy i dzielimy się łupem. Czasami wchodzimy też do sklepów i w nieskończoność przymierzamy buty albo sukienki. Wybieramy te najdroższe i uprzejmie informujemy, że nasza matka przyjdzie za nie zapłacić, a do tego czasu prosimy o odłożenie zakupów. Jeszcze zanim znajdziemy się za drzwiami, wybuchamy radosnym śmiechem.
Przez całą tę długą przyjaźń ciągle się boję, żeby się nie odsłonić przed Ruth. Boję się, że ona odkryje, jaka jestem naprawdę. Staję się jej echem, ponieważ ją kocham i ponieważ to ona jest silniejsza, ale w głębi ducha ciągle jestem sobą, mam swoje marzenia o przyszłości poza tą ulicą, natomiast Ruth jest z ulicą intymnie związana i nigdy się od niej nie oderwie. Mam uczucie, że ją oszukuję, udając, że jesteśmy z tej samej krwi. Zaciągam u niej tajemniczy dług i wraz ze strachem i mglistym poczuciem winy obciąża on moje serce i barwi nasz związek tak samo jak wszystkie bliskie trwałe związki w moim późniejszym życiu.
Ale nasze drobne kradzieże gwałtownie się kończą. Pewnego dnia Ruth udaje się po mistrzowsku zwędzić cały słój marmolady pomarańczowej, wynosi ją pod płaszczem, a potem objadamy się nią aż do bólu brzucha. Ogarnięte przesytem, wyrzucamy resztę do pojemnika na śmieci, który jest już tak pełny, że nie daje się go domknąć. Wskakujemy więc na niego i siadamy na pokrywie. Nagle Ruth mówi: „To bez sensu, żebym to zawsze była ja”. „Paser jest tak samo ważny jak złodziej”, odpowiadam przerażona. „Niby tak, ale mimo wszystko – dąsa się Ruth – mogłabyś, chociaż od czasu do czasu”. Dostrzegam sensowność tego żądania i obiecuję, że następnym razem to zrobię. Upieram się jednak, że to musi być gdzieś bardzo daleko, i wybieram sklep spożywczy na Sønder Boulevard, gdyż wydaje się odpowiednio mało uczęszczany. Ruth ostrożnie otwiera drzwi i wchodzi do środka, ciągnąc za sobą długi cień, który równie dobrze mógłby być jej uśpionym sumieniem. Sklep jest pusty, a w drzwiach na zaplecze nie ma szyby. Na ladzie stoi misa wypełniona czekoladowymi batonikami w czerwono-zielonych sreberkach, po dwadzieścia pięć øre za sztukę. Wpatruję się w nie, blada z napięcia i strachu. Unoszę rękę, ale powstrzymują ją jakieś niewidzialne moce. Trzęsę się cała, z nogami włącznie. „No, pospiesz się”, szepcze Ruth, która obserwuje zaplecze. W końcu ręka, która nie potrafi kraść, sięga do misy, chwyta coś czerwono-zielonego, co tańczy przed oczami, a całą resztę zwala za ladę. „Idiotka!” – syczy Ruth i ucieka. W tej samej chwili otwierają się drzwi na zaplecze. Wybiega z nich ubrana na biało kobieta i zatrzymuje się zdumiona, widząc mnie stojącą jak słup soli z czekoladką w uniesionej ręce. „Co to ma znaczyć? – pyta. – Co ty tu robisz? Zobacz, misa się stłukła!” Nachyla się, zbiera skorupy, a ja nie wiem, jak się teraz zachować, kiedy świat jednak mimo wszystko się nie zawalił. Chciałabym, żeby tak się stało. Czuję jedynie palący bezgraniczny wstyd. Napięcie i podniecenie przygodą zniknęły, jestem tylko zwyczajną złodziejką, przyłapaną na gorącym uczynku. „Mogłabyś przynajmniej przeprosić – mówi kobieta, wynosząc skorupy. – Jak można być taką niezdarą!”.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Sundholm – zakład dla osób skazanych na pracę przymusową, dla żebraków, alkoholików, prostytutek i bezdomnych (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Thorvald Stauning (1873–1942) – przewodniczący duńskiej Partii Socjaldemokratycznej, w latach 1924–1926 i 1929–1942 premier rządu.
[3] Chodzi raczej o postać wiernego służącego Henryka Żelazo z baśni Żabi Król, a nie tytułowego bohatera baśni Żelazny Jan.
[4] Nawiązanie do popularnej duńskiej piosenki dla dzieci.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I