Tron królowej Słońca. Tom 1 - Nisha J. Tuli - ebook

Tron królowej Słońca. Tom 1 ebook

Nisha J. Tuli

5,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dziesięć kobiet. Śmiertelne współzawodnictwo. Tylko jedna zdobędzie rękę Króla Słońca.

Młoda kobieta od dzieciństwa przebywa w niewoli, gdzie jej codziennością są głód, przemoc i strach o życie. Tak wygląda Nostraza – świat uwięzionych w państwie Króla Zorzy. Nieoczekiwany ratunek dziewczyna znajdzie, trafiając w ręce Króla Słońca. Pewnego dnia obudzi się na jego dworze otoczona niewyobrażalnym luksusem, uwagą służby i atencją monarchy. Ma to jednak swoją cenę: zgodnie z tradycją trwającą od ośmiu tysięcy lat Lor będzie musiała stawić czoła dziewięciu innym kandydatkom w śmiertelnie niebezpiecznych zawodach.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 442

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nksnpp

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00

Popularność




Nisha J. Tuli

TRON KRÓLOWEJ SŁOŃCA

Artefakty Uranosa

przełożyła Marta Ziegler

Tytuł oryginału: Trial of the Sun Queen

Copyright © 2022 by Nisha J. Tuli

Published by agreement with Folio Literary Management, LLC and Graal Sp. z o.o.

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, 2024

Copyright © for the Polish translation by Marta Ziegler, 2024

Wydanie I

Warszawa 2024

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla każdego, kogo napędza zarówno miłość, jak i gniew

Od autorki

Bardzo dziękuję, że czytasz Tron królowej Słońca. To pierwszy tom serii, która najprawdopodobniej będzie miała ich cztery. Ale nie mogę obiecać, że to się nie zmieni! Jestem bardzo podekscytowana i zachęcam cię do odkrywania rozmaitych niespodzianek, które ukryłam w tej historii. Odpowiedzi na niektóre pytania poznasz już w pierwszej części, ale na inne trzeba będzie poczekać, aż ukażą się kolejne tomy… a jest na co czekać! Mam nadzieję, że pokochasz tę historię tak bardzo jak ja!

Romans w serii rozwija się powoli, więc naprawdę pikantnie zrobi się w kolejnych częściach (obiecuję). Poniżej znajdują się ostrzeżenia o zawartości, jeśli chcesz je sprawdzić, a jeśli nie, możesz przejść prosto do rozdziału pierwszego.

Z pozdrowieniami

Nisha

Ostrzeżenie: To powieść dla dorosłych, w której opisano śmierć, rozlew krwi oraz morderstwa. Wspomina się również o napaści seksualnej – ale nie jest ona opisana w książce. Znajdują się w niej również przekleństwa i odrobina sprośności.

Rozdział pierwszy. Lor

Ta zdzira zwinęła mi mydło. Opróżniłam niewielką drewnianą szafkę, w której trzymałam swoje nieliczne dobra doczesne. Wyświechtana tunika – jest. Para skarpetek – jest. Kilka zniszczonych książek, które czytałam już tyle razy, że praktycznie obróciły się w proch – są. Ale nie ma mydła.

– Zabiję ją – mruknęłam pod nosem, wyrzucając zawartość szafki na wąską pryczę. – Potnę jej twarz, wypatroszę ją od czubka głowy po sam tyłek. I…

– To tylko kostka mydła, Lor.

Znieruchomiałam gwałtownie, a gdy po chwili się odwróciłam, moim oczom ukazał się Tristan. Opierał się o ścianę, krzyżując nogi w kostkach i ręce na piersi. Na oczy opadała mu burza czarnych włosów, a na ustach czaił się uśmieszek.

Mignęło mi przed oczami, co zrobiłam dla tego nieprawdopodobnego luksusu, jakim była kostka mydła. Przesunęłam językiem po zębach, nadal czując kwaśny odór potu zarządcy i… nie będę o tym myśleć.

– To nie jest tylko mydło – syknęłam. – Wiesz, co musiałam zrobić… – Przerwałam, gdy jego uśmiech zniknął. Mój brat zmrużył oczy, opuścił ramiona i zbliżył się do mnie o krok.

Był ode mnie wyższy o ponad głowę, umięśniony i szczupły, a pomimo cieni pod oczami również niewiarygodnie przystojny. I doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

– Co zrobiłaś? Z Kelavą? – spytał.

Spotkałam się spojrzeniem z Willow. Siedziała na swoim łóżku, ustawionym naprzeciwko mojego, rzucając mi porozumiewawcze spojrzenie. W ogromnych ciemnych oczach mojej siostry malowało się to samo udręczenie, które widać było w moich.

– Nic – odpowiedziałam. Ostatnie, czego potrzebowałam, to Tristan usiłujący bronić resztek mojego honoru przed naczelnikiem.

Kelava nie zmusił mnie do niczego nowego. Nie pierwszy raz musiałam na coś tutaj zapracować, a jeśli dzięki temu mogłam dostać to, co pomoże mi przeżyć kolejny dzień w Nostrazie, bez wahania zrobiłabym to ponownie. Tristan miał dobre intencje, ale czasem zapominał, jaki koszt niesie ze sobą życie wewnątrz tych przytłaczających kamiennych murów.

– Lor – powiedział Tristan, a w jego głosie słychać było ostrzeżenie.

– Po prostu daj spokój, dobrze? Lepiej, żebyś nie znał za wiele szczegółów.

Mięsień w jego żuchwie się napiął, a w ciemnych oczach pojawił się błysk. Wiedziałam, że chce mnie chronić, ale czasem powinien po prostu przestać wtykać nos w nie swoje cholerne sprawy.

Willow wstała z łóżka, otrzepała swoją cienką szarą tunikę, jakby to w jakiś sposób miało sprawić, że będzie naprawdę czysta. Całe pomieszczenie zastawione było dziesiątkami podobnych pryczy umieszczonych przy każdej ze ścian. Sufit znajdował się tak nisko, że Tristan musiał się schylać, by nie uderzyć się w głowę. Prycze przykryto pościelą, która być może w jakichś bardzo odległych czasach była biała, a leżące na nich cienkie szare poduszki tak się wysłużyły, że ich obecność w zasadzie nie miała sensu. Przy odrobinie szczęścia mógł ci się trafić luksus w postaci drapiącego wełnianego koca, ale, tak jak moja kostka mydła, był to bardzo rzadki przywilej. Jeśli udało ci się dostać niepodziurawioną sztukę, równie dobrze można cię było nazwać błogosławionym przez Zerrę.

– Chodźmy na śniadanie. Załatwimy ci nowe mydło – powiedziała łagodnie Willow, biorąc mnie pod rękę. Jej zniszczone i wiotkie czarne włosy kończyły się tuż za uszami. Tyle zdążyły urosnąć od ostatniej epidemii wszawicy, kiedy to nas wszystkie ogolono na zero. Przez wiele tygodni przypominałyśmy armię ziemniaków wrzuconych do bezkształtnych szarych worków. Wykrzywiłam twarz w grymasie, przesuwając dłonią po swojej głowie. Podobnie jak włosy mojego rodzeństwa, moje również były kruczoczarne, ale rosły nieco szybciej niż włosy Willow – sięgały już prawie podbródka. Najdłuższe udało mi się zapuścić niemal do połowy pleców, lecz miało to miejsce lata temu, a nawet wtedy były tak suche i łamliwe, że gdy budziłam się rano, moją poduszkę pokrywały kosmyki przypominające kłąb wysuszonych robaków. Teraz są chyba trochę zdrowsze, ale Nostraza od tamtej pory stała się bardziej przeludniona i ogarnięta chorobami, więc wszawica mogła tu wybuchnąć w każdej chwili. To cud, że jeszcze do tego nie doszło.

Kiwnęłam głową, wysuwając ramię spod łokcia siostry. Następnie wcisnęłam swoje rzeczy z powrotem do szafki i trzasnęłam drzwiami tak mocno, że aż zatrzeszczały zawiasy. Nie było w nich zamka – i na tym polegał problem. Tutaj nic tak naprawdę do nikogo nie należało. Wszystko było wypożyczane, włączając w to nasze ciała, a już z całą pewnością nasze dusze. Jedyne, czego jeszcze mi nie zabrali, to umysł, chociaż i to z każdym rokiem coraz bardziej mi groziło.

Podążałam ciemnym, wąskim korytarzem za Tristanem i Willow, a naszą drogę oświetlały migoczące lichtarze. Kamienne ściany połyskiwały od wilgoci. W Nostrazie zawsze było mokro, a ja miałam przekonanie, że niekoniecznie tylko od wody. Dawno temu zawarłam z samą sobą umowę, by nie zastanawiać się zbytnio nad tym, co jeszcze wycieka spomiędzy tych cegieł. Tylko dzięki tym niezliczonym małym oszustwom byłam w stanie przeżyć kolejny dzień.

Przeze mnie spóźnimy się na śniadanie i pewnie niczego nie uda nam się zjeść. Nie będą narzekać ani mnie za to winić, ale i tak w jakiś sposób im to wynagrodzę.

Gdy mijaliśmy kolejną salę sypialną, zajrzałam do środka, wiedząc, że tam śpi moja arcywrogini, Jude. Zastanawiałam się, czy czegoś jej nie ukraść, by wyrównać rachunki. Może moje mydło leżało w jej szafce. Była na tyle głupia, że pewnie schowała je w łatwo dostępnym miejscu. Kiedy się przygotowywałam, by wemknąć się do środka, Tristan złapał mnie za nadgarstek.

– Nie rób tego. Nie warto. – Nasze spojrzenia się spotkały, a wściekłość szturchnęła ciasny kłębek gniewu w mojej piersi, przypominający twardy kamień. Kamień, który nie będzie diamentem.

Tristan tego nie rozumiał. Miał w tej dziurze całkiem sporo przywilejów. Był silny i zręczny jak na więźnia, nie mówiąc już o uroku osobistym, dzięki któremu większość strażników owinął sobie wokół palca. Mówili na niego Książę Nostrazy – i było to prześmiewcze przezwisko, ale Tristan zdawał sobie z tego sprawę i to zapewniało mu nad nimi przewagę.

– Załatwię ci mydło. – Wyraz jego twarzy złagodniał. – Obiecuję.

Nawet jeśli strażnicy faworyzowali Tristana, ich szczodrość nigdy nie przenosiła się na mnie ani na Willow. Nasze więzy krwi dla naszego bezpieczeństwa pozostawały tajemnicą, i chociaż to nie wina Tristana, bywały dni, w których miałam mu za złe, że żyło mu się tutaj łatwiej niż nam. Ale to było niesprawiedliwe z mojej strony. Od samego początku robił wszystko, by chronić nas obie.

– W porządku – odpowiedziałam, siłą woli próbując powstrzymać nieoczekiwane łzy. W brutalny sposób nauczyłam się, jak to robić, jak wciskać je do wewnątrz. Łzy przydają się tylko wtedy, gdy można ich użyć jako broni.

Niektóre dni były trudniejsze od pozostałych.

W brzuchu miałam nieustanną pustkę, a w ustach sucho, jakby były głęboką jaskinią bez choćby jednego źródła wody. Gojące się rany na plecach, które zawdzięczałam biczowaniu otrzymanemu dwa tygodnie temu, nadal bolały mnie przy zbyt szybkim ruchu. Dostałam tę karę, gdy „przypadkowo” wylałam miskę gorącej zupy na kolana wyjątkowo bezlitosnego strażnika. Zasłużył na to, a ja niczego nie żałowałam. Miałam nadzieję, że jaja mu zwiędły i odpadły.

Czułam duszący ciężar każdego z dwunastu lat, które spędziłam w murach tego więzienia. Dwanaście lat za przestępstwo, jakim były moje narodziny. Za to, że nosiłam skazę upadłego dziedzictwa, o które nigdy nie prosiłam, a nawet w pełni go nie rozumiałam.

W każdej sekundzie, w każdej minucie swojego życia byłam skupiona na dniu, kiedy wreszcie się uwolnię. Przeżywałam to w snach, a na jawie nieustannie widziałam przed oczami. Drżąc, czułam, jak przenika mnie to aż do szpiku kości. Wierzyłam, że pewnego dnia stąd wyjdę i odpłacę królowi Zorzy za wszystko, co zabrał. Za wszystko, co zrobił.

Ale nie mogłam po prostu uciec. A nawet gdybym mogła, nie zniknęłabym bez Tristana i Willow. Nie byłoby wolności bez nich dwojga.

Któregoś dnia znajdę sposób, by wydostać stąd nas wszystkich.

Szliśmy dalej korytarzem, a Willow wzięła mnie za rękę i rzuciła mi zmartwione spojrzenie. To ona w naszym zmordowanym trio była tą łagodną. Pomimo nieubłaganej surowości Nostrazy pozostawała motylkiem o miękkim sercu, potrzebującym mojej ochrony. Kisiliśmy się tutaj, a ja robiłam wszystko, by zapewnić jej bezpieczeństwo – jak tylko się dało w życiu, w którym mieliśmy mniej niż nic.

Ale wszyscy dbaliśmy o siebie nawzajem i czasem ja również potrzebowałam Willow.

Chwilę później poczułam, jak ktoś chwycił mnie za tyłek, więc obróciłam się z uniesioną pięścią, gotowa wykonać druzgocący cios. Gdy okazało się, że to Aero, warknęłam i zamachnęłam się ręką. Aero zrobił unik, szeroko się uśmiechając, a ja spudłowałam o szerokość włosa.

– No proszę, Lor, tak traktujesz swojego ulubionego współwięźnia?

– Ulubionego? – zakpiłam, po czym się odwróciłam. On jednak objął mnie w talii i przyciągnął do siebie, opierając brodę o zagięcie mojej szyi. Poczułam na niej uśmieszek, który rzucił Tristanowi i Willow.

– Za momencik do was wróci.

Willow zerknęła na mnie, by sprawdzić, czy się zgadzam, a ja przytaknęłam.

– Idę. Zostawcie mi trochę kamieni. – Willow parsknęła, słysząc mój żarcik na temat bułek z kantyny, a Tristan rzucił Aerowi ostrzegawcze spojrzenie.

– Idźcie już – powiedziałam. – Wszystko w porządku.

– Zrób jej krzywdę, a cię zabiję – zagroził Tristan, a ja przewróciłam oczami, uwalniając się z objęć Aera.

Uniósł ręce w górę, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.

– Zrozumiano, szefie.

– No idźcie – powiedziałam, a Tristan i Willow odwrócili się, ruszając ponownie korytarzem, a po chwili znikając za zakrętem. Najpierw jednak Tristan rzucił Aerowi jeszcze jedno ostrzegawcze spojrzenie.

Gdy tylko odeszli, Aero objął mnie w talii i przycisnął do ściany, a jego usta zaatakowały moje. Był ode mnie kilkanaście centymetrów wyższy, szczupły i smukły. Zawsze o krok od bycia wychudzonym – nikt w Nostrazie nie otrzymał przywileju posiadania dodatkowego mięsa na kościach.

Jego dłonie przesunęły się po moich pośladkach i tylnej stronie ud. Chwilę później mnie podniosły, a ja zacisnęłam nogi wokół jego bioder. Całowaliśmy się; moje ramiona wiły się wokół jego szyi, a nasze języki i zęby spotkały się w wilgotnym, gorączkowym starciu. Nie byliśmy łagodni ani uroczy, ale w życiu, które spędza się zamkniętym w tych murach, nic takie nie było. Po tylu latach egzystowania w tym miejscu wspomnienie łagodności wydawało się tak odległe i nieosiągalne jak gwiazdy na niebie.

Nasze rozgorączkowane oddechy wypełniły wąski korytarz, a ja byłam wdzięczna, że wszyscy wyszli już na śniadanie. Aero otarł się swoimi biodrami o moje; poczułam na swoim brzuchu jego męskość, twardą i gotową. Moje palce zatopiły się w jego kasztanowych włosach. Aero naparł na mnie, przyprawiając mnie o jęk. Gdy się tu zjawił dwa lata temu, był zawadiackim młodym złodziejem, ale Nostraza ukradła mu tę iskrę życia, tak jak kradnie ją każdemu. Jego jasnoniebieskie oczy, kiedyś psotnie błyszczące, przygasły, gdy zdał sobie sprawę, że tak jak wszyscy, on również tutaj umrze.

W tym piekle niewiele mnie spotkało pięknego, trzymałam się więc tego kurczowo – jego też.

– Spotkajmy się w wieczorem za kuźnią – powiedział, a jego usta nadal były tuż przy moich. Jego dłonie wślizgnęły się pod moją tunikę i powędrowały w górę ciała. Jego palce delikatnie muskały moje blizny. – Potrzebuję cię.

Moją odpowiedź stłumił nacisk jego warg na moje, kiwnęłam więc głową, jęcząc z satysfakcją, gdy jego język omiatał mój. W tym ponurym życiu odrobina rozkoszy była niczym delikatne światło przedostające się przez wąskie szczeliny w ciemności.

– Szmata – rozległ się czyjś pełen jadu głos, sprawiając, że przerwaliśmy pocałunek. W korytarzu stanęła Jude, z przerzedzonymi falami brudnych blond włosów zwisających jej do brody. Skrzyżowała ręce na piersi i uniosła kącik ust w wyrazie pogardy. – Jak się czujesz jako zdzira numer jeden w całej Nostrazie, Lor? Spółkując na widoku, jak zwierzę?

Jej przenikliwe spojrzenie przeniosło się na Aera, a brwi zmarszczyły się z niezadowolenia.

– Odpieprz się, Jude – odpowiedziałam, szukając śladów mojego mydła, jakby można było je dostrzec gołym okiem. Zupełnie jak gdyby czytała mi w myślach, w tym samym momencie wykrzywiła usta w uśmieszku, po czym trochę od niechcenia przejechała palcami po gardle i ramionach, udając, że bierze prysznic. Ja jednak odwzajemniłam jej pogardliwy uśmieszek. Może i wzięła moje mydło, ale ja wiedziałam, że miała oko na Aera, od kiedy tylko zjawił się tutaj po tym, jak schwytano go pod zarzutem włamania do jednego z domów w Dzielnicy Szmaragdowej, jednej z najbogatszych w Zorzy.

Skłamałabym, mówiąc, że nie pławiłam się w samozadowoleniu, gdy zamiast nią zainteresował się mną. Żeby zaleźć jej za tę świeżo umytą skórę, objęłam go ramieniem i przeciągnęłam palcami drugiej dłoni po jego piersi, po czym przyciągnęłam go do siebie, by go pocałować. Długo i mocno.

Moje uczucia względem Aera były skomplikowane.

Kochanie kogokolwiek wewnątrz murów Nostrazy było zbyt trudne – tutaj prędzej czy później każdego ci odbiorą. Jedynymi osobami, które kiedykolwiek do siebie dopuściłam, byli Tristan i Willow, i wiedziałam, że to błąd. Za każdym razem, gdy groziła im śmierć, kiedy jedno z nich zostało pobite lub wrzucone do izolatki, próbowałam wyciąć ich ze swojej duszy z nadzieją, że dzięki temu ich śmierć mniej mnie zaboli.

Mogłam jedynie pragnąć, że pewnego dnia, kiedyś, wyciągnę nas stąd. To był sen niemożliwy do spełnienia, ale trzymałam się go kurczowo, bo był jedynym, co miałam.

Jude warknęła, po czym nas minęła, uderzając mnie barkiem, i ruszyła jak burza w kierunku kantyny.

– My też powinniśmy pójść coś zjeść – powiedział Aero – bo inaczej nic dla nas nie zostanie. Spotkamy się po twojej zmianie? – Wziął mnie za rękę i ruszyliśmy w dół korytarza.

Kiwnęłam głową. Tego dnia miałam pracować w pralni. Czekały mnie godziny w lepkim żarze, podczas których nadwerężałam plecy i ramiona, mieszając w ogromnych kadziach namydlone i nasiąknięte wodą prześcieradła, które kurczowo trzymały się wspomnień o swoim dawnym kolorze. Po tym przydawała mi się odrobina pocieszenia, a Aero zwykle służył mi jako tymczasowe lekarstwo.

Zakręciliśmy, po czym weszliśmy do kantyny, w której rozlegał się gwar setek więźniów. Jak zwykle hałas był niemal ogłuszający, zewsząd dochodziła mnie kakofonia głosów. W taki sposób więźniowie wypełniali sobie każdą cenną sekundę tych kilku wolnych chwil, które mieli dla siebie w ciągu dnia – pół godziny na śniadanie, pół godziny na kolację. Resztę czasu spędzaliśmy na harówce – niektórzy w kopalniach kamieni szlachetnych, inni w kuchniach lub w kuźni. Jedni sprzątali, inni szyli, a cała reszta wykonywała setkę innych wysysających duszę prac, na które nie zgodziłby się żaden człowiek na wolności.

Po skończonej szychcie dało się wyszarpnąć dla siebie godzinę odpoczynku, ale tylko jeśli ze zmęczenia nie padło się od razu na łóżko. Tej nocy znajdę w sobie energię, bo w miejscu tak pełnym nieszczęścia trzeba było szukać nadziei, gdzie tylko się dało.

Jude siedziała ze swoją kliką przy stoliku stojącym w pobliżu końca kolejki po jedzenie. Każda z jej koleżanek była bardziej opryskliwa niż poprzednia. Wszystkie przypominały szczury.

– Czyż moje nowe mydło nie pachnie przepięknie? Skóra ma woń róż – powiedziała Jude, podwijając rękaw tuniki, po czym wystawiła przedramię przed nosy swoich pachołków.

Zatrzymałam się i wlepiłam w nią wzrok, próbując wypalić dziury w jej czaszce. Jude uniosła głowę, a na jej wynędzniałej twarzy powoli pojawił się uśmiech. Suka.

Podeszłam do niej, zanim zdążyłam przemyśleć, co chcę zrobić. Rzuciłam się z krzykiem w jej kierunku. Gdy na nią wpadłam, przewróciło się krzesło i obie uderzyłyśmy o twardą kamienną podłogę. Usiadłam na niej okrakiem i ścisnęłam jej szyję. Jude wrzasnęła, drapiąc skórę na moich przedramionach.

Udało jej się zamachnąć i walnąć mnie w bok głowy tak mocno, że zaczęłam widzieć podwójnie. Zdezorientowana osłabiłam chwyt na jej szyi, pozwalając, by mnie przewróciła i przygwoździła do ziemi. Kolejny cios w szczękę sprawił, że poczułam w ustach krew. Pomyślałam też, że zaraz ją, kurwa, zabiję.

Tym razem chwyciłam jej nadgarstek i z całej siły wykręciłam, dopóki nie usłyszałam przyprawiającego o mdłości, ale satysfakcjonującego trzasku. Jude wrzasnęła, a ja zrzuciłam ją z siebie kopniakiem i znów znalazłam się na górze, zasypując ciosami jej brzuch, żebra i głowę. Czułam w sobie furię demona, który uciekł z niewoli.

– Lor! – Usłyszałam swoje imię, a chwilę później poczułam dłonie na ramionach i talii. Ktoś próbował mnie odciągnąć.

– Puszczaj! – krzyknęłam, nadal okładając Jude.

– Lor! – rozpoznałam głos Tristana, który w końcu mnie z niej ściągnął. Moja pierś falowała, a w głowie czułam pulsujący ból. Okrążyli nas strażnicy, zamykając mnie niczym dzikie zwierzę w klatce. Tak się właśnie czułam. Jude jęczała, leżąc na ziemi w kałuży krwi. Z mojej brody kapała krew, plamiąc szkarłatem tunikę. Starałam się wytrzeć, ale Tristan przytrzymywał obie moje ręce za plecami.

– Puszczaj – syknęłam, wykręcając nadgarstki w imadle jego uścisku.

– Nie, dopóki się nie uspokoisz.

Chwilę później w wypełnionej paplaniną i kpinami kantynie zapadła gwałtowna cisza, a w powietrzu zaczął unosić się odgłos ciężkich kroków. Wszyscy świetnie się bawili podczas tego przedstawienia, ciesząc się, że to nie oni stracili dziś zdrowy rozsądek. Kara od naczelnika to w Nostrazie niemal rozrywka, biorąc pod uwagę brak jakichkolwiek innych opcji na spędzenie czasu.

– Co tu się dzieje? – spytał Kelava.

– Nic, proszę pana – odpowiedział Tristan swoim najbardziej lizusowskim tonem. Jakaś część mnie miała ochotę go spoliczkować, ale taki był sposób Tristana na przetrwanie w tym miejscu i nie mogłam mieć mu tego za złe. Wszyscy robiliśmy to, co musieliśmy.

Strażnicy zrobili dla Kelavy przejście w kręgu. Naczelnik wszedł do środka i zatrzymał się tuż przede mną, podczas gdy ja nadal walczyłam z uściskiem Tristana. Krew ciągle ciekła mi z ust, kropelki rozbijały się o ziemię i czubek mojego buta. Moje skronie i wargi boleśnie pulsowały, podczas gdy naczelnik świdrował mnie wzrokiem.

– Czy nie mówiłem ci, że jeśli znów będą przez ciebie kłopoty, spotkają cię konsekwencje?

Nie odpowiedziałam. Przesłałam mu jedynie gniewne spojrzenie, nadal próbując się wyswobodzić z chwytu Tristana.

– Lor, Lor. Dlaczego musisz być taka?

Bladoniebieskie oczy Kelavy wypełniły się czymś na kształt ojcowskiego niepokoju o moją zbrukaną duszę. On naprawdę sądził, że jest tu tym dobrym. Miałam ochotę na niego splunąć. Przywalić mu. Kopnąć go w jaja tak mocno, żeby czuł to nadal, gdy będzie już słabym staruchem kurczowo trzymającym się resztek godności.

Leżąca na podłodze Jude znów jęknęła, trzymając się za nadgarstek, który zwisał pod dziwnym kątem. Pieprzona atencjuszka. Naczelnik opuścił na nią wzrok, a potem spojrzał na mnie, marszcząc czoło.

– Ty zaczęłaś?

Otworzyłam usta z zamiarem, by się obronić. Nikt mnie nie wyda. Nawet kryminaliści i upadli mają swój kodeks honorowy.

Oczywiście poza Jude. Z tego, co mi wiadomo, ona nie ma żadnych skrupułów.

– Tak było – prychnęła, w końcu odzyskując głos, choć nadal był przytłumiony przez jej zakrwawione, napuchnięte usta. – Zaatakowała mnie zupełnie bez powodu!

– Ukradła mi mydło!

– To nieprawda! Nie zdołasz tego udowodnić!

Kelava uniósł dłoń, uciszając nas obie. Cała twarz Jude zaczęła puchnąć, a krew przemoczyła przód jej koszuli. Wyglądała okropnie. To nie wróżyło dla mnie nic dobrego.

– Naczelniku – powiedziałam z kokieteryjnym uśmiechem. Postanowiłam chwycić się wszystkiego, co pomoże mi uratować samą siebie. – W twoim gabinecie na pewno uda nam się to jakoś wyjaśnić. – Aluzja kryjąca się w moich słowach podeszła mi do gardła żółcią.

Nienawidzę tego, że to zrobiłam, ale to jedyna waluta, jaką mogłam zaoferować.

Okazało się jednak, że popełniłam błąd, bo spokojna i cierpliwa maska Kelavy zniknęła, a jego źrenice się rozszerzyły, tworząc czarne dziury. Strażnicy mogli nas używać do zaspokajania swoich plugawych potrzeb, ale najwyraźniej nawet gwałciciele mają honor, gdy trzeba udawać, że za murami Nostrazy nie dzieje się nic złego. Naczelnik wskazał dwóch okrutnych strażników, z których pięściami byłam już zaznajomiona.

– Zabierzcie ją do Nicości – powiedział, gdy strażnicy wyrywali mnie Tristanowi. Muszę przyznać, że mój brat łatwo się nie poddawał.

– Nie – powiedziałam, czując, jak panika ściska mi gardło niczym zaciśnięta pięść. Tylko nie to. Wszystko, tylko nie to. Ostatnio prawie tam umarłam. Tydzień w Nicości niemal mnie złamał, zniszczył mój umysł i zrujnował ciało. – Nie, proszę. Przepraszam. To się nie powtórzy.

Naczelnik przysunął twarz do mojej, podczas gdy ja nadal walczyłam z uchwytem strażników. Był tak blisko, że czułam na ustach jego wilgotny oddech, cuchnący resztkami tego, czym obżerał się podczas śniadania.

– Dwa tygodnie powinny dać ci nauczkę, skoro nic innego nie działa.

– Nie! – wrzasnęłam i zaczęłam się rzucać, usiłując wyśliznąć z uścisku. – Nie! Błagam! – Zaniosłam się szlochem, a po twarzy spłynęły mi gorące łzy. Pomieszczenie wypełniło się moim krzykiem. Złamałam własną zasadę dotyczącą płaczu. Te łzy nie były bronią. Zostaną za to użyte przeciwko mnie.

Tristan usiłował uprosić o coś naczelnika, ale twarde spojrzenie Kelavy ani drgnęło, gdy delektował się moją rozpaczą, a na jego bladych ustach czaił się uśmiech.

Przestałam wrzeszczeć, gdy jeden ze strażników uderzył mnie w brzuch z taką siłą, że niemal zwróciłam lichą treść żołądka. Łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg, zostałam uniesiona za ramiona z taką siłą, że nagle w jednym ze stawów rozległo się chrupnięcie, a mój krzyk odbił się od każdego zakątka kantyny.

– Zabierzcie ją – powtórzył Kelava. – Widzimy się za dwa tygodnie, więźniarko. O ile cokolwiek z ciebie zostanie.

Po tych słowach w mojej głowie słyszałam już tylko biały szum. Strażnicy wyciągnęli mnie z kantyny.

Rozdział drugi

Strażnicy wywlekli mnie na zewnątrz, zaciągnęli przez zakurzony korytarz i przeprowadzili przez ogromną żelazną bramę prowadzącą na północną stronę więzienia, gdzie weszliśmy do nieprzeniknionego lasu otaczającego Nostrazę, znanego po prostu jako Otchłań. To miejsce, z którego nie ma powrotu. W tych nielicznych przypadkach, kiedy komuś udawało się uciec, Otchłań sprawiała, że jego wolność była bardzo krótkotrwała.

Nadal szarpałam się ze strażnikami, ramię bolało mnie tak, że chciałam wrzeszczeć, a mężczyźni praktycznie mnie nieśli. Wierzgałam nogami w powietrzu jak wściekła marionetka. Na nic się to zdało. Obaj byli dwa razy więksi ode mnie, a dwanaście lat więziennego życia sprawiło, że stałam się słaba i niedożywiona.

Zresztą o to właśnie chodziło.

Przechodząc przez bramę, strażnicy dotknęli opalizujących owali, które nosili przypięte do piersi. Mruknęli coś pod nosem, a przypinki zaświeciły się, zamykając nas w połyskującej półprzezroczystej bańce. Widziałam, co znajduje się za nią, ale niewyraźnie, jak przez szybę z matowego szkła. Strażnicy byli śmiertelnikami bez żadnych magicznych zdolności. Polegali na przedmiotach stworzonych przez królewskich lub wysokich fae, a w tym przypadku przez króla Zorzy. Zapewniały im bezpieczeństwo, oferując jedyną znaną im ochronę przed Otchłanią.

Nicość to po prostu dół wykopany głęboko w ziemi tuż za murami więzienia. Jeśli Otchłań otrzymała nazwę ze względu na umiejętność wciągania ludzi do środka, Nicość musiała zostać tak nazwana dlatego, że wysysa życie, zostawiając cię pustego w środku i pozbawionego tchu.

Znajdowała się na tyle blisko więzienia, że strażnicy nie musieli się zapuszczać głęboko w las, ale na tyle daleko, że gdy zostawało się samemu, miało się wrażenie, że porzucili cię na pastwę czyhających w lesie potworów.

Spędziłam w Nicości całkiem sporo czasu.

Dziewczyna z moim usposobieniem od czasu do czasu musiała wpaść w kłopoty. No dobrze, nie od czasu do czasu, a całkiem często. Standardowy wyrok to jedna, dwie noce. To zwykle działa na tyle odstraszająco, że większość więźniów trafia tu tylko raz. Nie jestem pewna, czy to dlatego, że średnia długość życia w Nostrazie jest tak licha, czy raczej ze względu na to, że jeden raz w Nicości zapewnia wieczne posłuszeństwo.

Pewnie po części z jednego powodu, a po części z drugiego.

Ledwie garstka więźniów przeżyła więcej niż jedną noc w Nicości, nie popadając w szaleństwo. Należałam do nich i ja. Choć być może byłam odrobinę szalona – po tylu latach w Nostrazie trudno to ocenić.

Ostatni raz miał miejsce wtedy, gdy włamałam się do spiżarni po tym, jak strażnicy obcięli nasze racje żywnościowe w odwecie za niewielkie zamieszki. Głodowaliśmy bardziej niż zwykle i musieliśmy coś zjeść, żeby się na siebie nie rzucić. To mój instynkt samozachowawczy sprawił, że wylądowałam w Nicości na siedem potwornych nocy. Nie naruszyłam prawa w znaczący sposób, a moja kara nie odpowiadała rozmiarowi przestępstwa, ale w tym miejscu tak się właśnie działo. Sprowadzano cię na samą krawędź, a gdy już miałaś się przechylić, solidnym pchnięciem zrzucano cię na czekające na dole wyszczerbione skały.

Gdy po mnie wrócili, stałam się szlochającą zjawą z zakrwawioną skórą, potarganymi włosami i połamanymi paznokciami. Namówienie mnie, żebym powiedziała choćby słowo, zajęło Willow całe tygodnie. Jeszcze dłużej czekałam, aż moje zęby przestaną szczękać, a sny oczyszczą się z niekończącej się pętli koszmarów. Później ten mrok nawiedzał mnie w nocy tylko od czasu do czasu. Na nic lepszego nie mogłam liczyć.

Strażnicy ciągnęli mnie dalej w głąb lasu, a ja przypominałam sobie, jak mnie to wtedy rozbiło. Czułam ból w każdym możliwym znaczeniu tego słowa, od opuszków popękanych palców aż po głębię pokiereszowanej duszy.

Dwa tygodnie.

Poczułam, że się załamuję i że ogarnia mnie panika.

To, co wydarzyło się w kantynie, podobnie jak kradzież jedzenia, było niewielkim występkiem, ale zawsze należałam do „ulubienic” naczelnika. Nie przeżyję tego. Umrę przez cholerną kostkę mydła, pomyślałam.

W Otchłani strażnicy byli tak samo zdenerwowani jak ja. Wyczuwałam w nich napięcie, gdy ciągnęli mnie po twardej ziemi. Zatrzymaliśmy się przed głębokim prostokątnym dołem wykopanym w podłożu. Widziałam stamtąd wysokie iglice i wieże twierdzy Zorzy, która górowała nad lasem niczym ogromna ropucha. Czarny kamień połyskiwał, jakby wstrzyknięto w niego blask gwiazd. Pulsujące fale światła zmieniały kolor okien z zieleni w fiolet i z fioletu w czerwień.

Marzyłam o tym, by pewnego dnia przypuścić szturm na to paskudztwo i pozbawić głowy króla Zorzy za to, że skazał mnie na gnicie w tym miejscu. Za to, że wtrącił mnie do tego więzienia, gdy byłam ledwie dzieckiem.

Marzyłam, że pewnego dnia uwolnię się i sprawię, że za wszystko zapłaci.

Moją uwagę ponownie przykuła Nicość, a przesiąknięte krwią fantazje przerwała fala desperacji. Wiedziałam, że prawdopodobnie nigdy nie poczuję satysfakcji, jaką dałaby mi zemsta. Jeśli przeżyję tę karę, nic ze mnie nie zostanie. Będę skorupą, niegdyś wypełnioną duchem i marzeniami.

Słuchając otaczającej mnie ciszy, przełknęłam gromadzące się w gardle napięcie. Mój umysł natychmiast nabrał mnie na swoje sztuczki – zaczęłam sobie wyobrażać potwory, które wijąc się, tworzą przypominającą stryczek pętlę z kolczastych łusek i ostrych pazurów.

Jeden ze strażników położył dłoń w połowie moich pleców i popchnął do przodu.

– Do środka, skarbie. – Nogi mi się zaplątały, potknęłam się i poślizgnęłam na krawędzi dołu. Podłoże zniknęło spod moich stóp i spadłam wraz ze strumieniem z ziemi i żwiru, niezdarnie lądując na dnie. Dół był głęboki na jakieś trzy metry – zbyt głęboki, by się z niego wydostać, i wystarczająco płytki, by nie zapewniać żadnej ochrony przed zagrożeniem z zewnątrz.

Wiedziałam już, że ściany są zrobione z miękkiej, sypkiej ziemi, i jeśli będę próbowała się na nie wspiąć, spowoduję niewielkie osuwisko, które jednak może mnie pochłonąć i udusić. Nie, jedyne, co mogłam tutaj robić, to siedzieć w kącie na zmianę z robieniem trzech kroków w każdym kierunku. I czekać na koniec wyroku.

– Nie martw się – krzyknął jeden ze strażników. – Gdy stąd wyjdziesz, dobrze się tobą zaopiekujemy. Będziesz tutaj taka samotna. Przyda ci się towarzystwo. – Obaj wybuchnęli śmiechem, gdy jeden z nich chwycił się za krocze i zaczął poruszać biodrami.

– Zachowamy to w tajemnicy przed naczelnikiem – powiedział, mrugając. Splunęłam, mając nadzieję, że mojej ślinie wyrosną skrzydła i wyląduje w jego oku. Tak się oczywiście nie stało, a strażnicy zaśmiali się jeszcze głośniej.

– Nie, dzięki – krzyknęłam w odpowiedzi. – Słyszałam, że masz kutasa wielkości małej marchewki. Żeby mnie zadowolić, potrzeba czegoś o wiele większego. – Roześmiany dotąd strażnik natychmiast zmienił się na twarzy. Zrobił się czerwony z wściekłości. Zapłacę za ten komentarz.

Drugi ze strażników kucnął i uśmiechnął się szeroko.

– Ostatnio mig’dran są bardzo niespokojne, a słyszałem, że ich ulubionym pokarmem są słodkie młode dziewczęta – powiedział i mrugnął do mnie, a ja nie byłam pewna, czy miało to zabrzmieć nieśmiało, czy uwodzicielsko. Daleko mu było do jednego i do drugiego.

– Cóż, w takim razie dobrze, że nie ma we mnie niczego słodkiego, fiucie – warknęłam, po czym obaj znów wybuchnęli śmiechem.

– Ach, mam nadzieję, skarbie, że to przeżyjesz. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze się z tobą nie zabawiałem. Pieprzona pupilka naczelnika. – Popatrzył na mnie spode łba, jakby to była moja wina. Jakby to był mój wybór.

Rozważałam ponowne splunięcie, ale tego nie zrobiłam. Stwierdziłam, że może jeśli się zamknę, znudzą się i zostawią mnie samą. Ale gdy myślałam o ich odejściu, czułam, jak strach przykleja się do moich mięśni. Sama. Dwa tygodnie w tym miejscu. Bez niczego. Byłam tak zdesperowana, że wolałabym towarzystwo tej dwójki niż zostać tu sama.

Oni jednak najwyraźniej już się pobawili i zaczęli się zbierać do powrotu. Prawie chciałam ich zawołać, ale zdążyłam ugryźć się w język. Nawet gdyby jeszcze chwilę mnie męczyli, i tak w końcu by sobie poszli. Lepiej się do tego przyzwyczaić.

Całą drogę hałasowali i kłócili się, ale w końcu ich głosy ucichły, a ja zostałam sama, słysząc jedynie własny oddech i myśli wrzeszczące tak głośno, że miałam wrażenie, że ogłuchnę.

Przycisnęłam rękę do piersi, próbując uspokoić oddech. W Nicości nie podawało się więźniom jedzenia ani wody – to byłoby zbyt humanitarne – miałam więc nadzieję, że szybko zacznie padać. Jeśli chodzi o jedzenie – rozejrzałam się po pustej ziemi – to nie miałam szczęścia.

Dobrze się więc złożyło, że głód to przyjaciel, którego znam bardzo dobrze.

Opadłam na ziemię, opierając się o ścianę, i zaczęłam rozmasowywać obolałe ramię. Ból nadal pulsował również na mojej twarzy, w miejscu, gdzie uderzyła mnie Jude, chociaż przestałam już chyba krwawić. Dotknęłam skroni, na której zrobił się guz, i się wzdrygnęłam. Wyglądało na to, że dodałam kilka nowych blizn do kroniki przeszłych występków, które już zapisały się na mojej skórze.

Las pozostawał cichy, jakby oceniał, czy jestem bardzo niebezpieczna. Podniosłam wzrok – w Zorzy nie było błękitnego nieba. Jedyne jego odcienie to ciemność i odrobinę mniejsza ciemność. Monotonna tęcza, której kolory zmieniają się wyłącznie z zimnego popiołu w atramentową czerń. Jedynym sposobem na odróżnienie dnia od nocy była obecność zjawiska, które dzieliło swoją nazwę z królestwem – zorzy polarnej.

W nocy zorza pokrywała niebo kolorowymi wstęgami, pulsującymi jak fale na morzu. Mogły być kobaltowe, szmaragdowe, fioletowe i szkarłatne. Barwy wydawały się tak żywe, że miało się wrażenie, jakby ktoś stopił w kotle kamienie szlachetne i wylał je na niebo. Zwykle nie mogliśmy tego oglądać, bo zamykano nas w celach, ale gdy tych kilka razy udało mi się doświadczyć tego piękna, wiedziałam, że część mojej rozerwanej duszy została na powrót złączona.

To był jedyny plus pobytu w Nicości. Mogłam oglądać ten pokaz całą noc, chociaż widziałam tylko ograniczony prostokąt nieba. Niebo ciemniało, godziny mijały, a ja czekałam na pierwsze ślady zorzy, jednym uchem nasłuchując stworzeń, które nazywają Otchłań domem.

Do Nostrazy zostałam wtrącona jako dziecko. Szczegóły mojego wcześniejszego życia są niejasne, wspomnienia zostały wyżarte przez głód i upływ czasu. Tylko dzięki Tristanowi i Willow wiedziałam cokolwiek na temat tego, kim kiedyś byliśmy.

Ledwie pamiętałam, jak powinien wyglądać normalny las, chociaż początek swojego życia spędziłam właśnie w takim miejscu. Nasłuchiwałam w poszukiwaniu odgłosów ptaków i owadów, wiatru szeleszczącego liśćmi czy wody ze strumienia. Ale niczego takiego tu nie usłyszałam.

Zapadała noc, a niebo powoli ciemniało. Gdy nadstawiałam uszu, mogłam usłyszeć hałasy dochodzące z więzienia: dzwonek wzywający na kolację i nieprzerwany szum setek głosów po całym dniu pracy. Pomyślałam o Aerze i spotkaniu, które mieliśmy zaplanowane na tę noc.

– Przepraszam, Aero – szepnęłam w ciemniejącą nicość.

Głównie jednak zamartwiałam się o Willow i Tristana. Pewnie umierali z niepokoju. Z naszej trójki to ja najczęściej pakowałam się w kłopoty, a wiedziałam, że załamują się za każdym razem, gdy naczelnik wymierza mi kolejną karę. Dla nich starałam się być ustępliwa, ale bicie pokłonów władzy nie znajdowało się wysoko na liście moich umiejętności.

Wraz z nocą przyszedł ziąb, skuliłam się więc, żałując, że nie mam na sobie nic poza cienką parą getrów i tuniką, czyli standardowym ubiorem więźnia. Burczało mi w brzuchu i zaschło w ustach. Język mi spuchł, a usta popękały. Nie zjadłam nawet śniadania. Nade mną przelatywały chmury, które co prawda zasłaniały mi widok na zorzę, ale przywiały ze sobą nadzieję na deszcz.

W lesie cały czas panowała niepokojąca cisza, jednak dzięki niej słyszałam odgłosy typowego wieczoru w więzieniu. Kolacja. Prysznic. Jude pewnie użyła różanego mydła, rozkoszując się moją pokutą. Zaciskając szczękę, wyobraziłam sobie, jak nuci triumfalną melodię, szorując się do czysta.

Miałam szczerą nadzieję, że złamałam jej nadgarstek i następne tygodnie spędzi w bólu.

Gdy zamykałam oczy, nadal czułam kwiatowe nuty mydła. Miało zapach róży – tak powiedział naczelnik. Nie pamiętałam, czy kiedykolwiek wąchałam prawdziwe róże, ale wiedziałam, że muszą być piękne.

Nie chodziło o to, że w ogóle nie dostawaliśmy mydła. Ale to, które otrzymywaliśmy w przydziale, było zbyt mocne i kwasowe, jego zapach przeżerał moje nozdrza i palił w oczy. A tamta kostka nie tylko pachniała niebiańsko – była też delikatna i kremowa jak kamień wypolerowany przez czułą dłoń czasu. Moja skóra byłaby miękka jak jedwab. Trudno mi było wyobrazić sobie świat, w którym ludzie codziennie używają takiego mydła.

W końcu, gdy więźniowie pokładli się spać, więzienie ucichło. Wyobraziłam sobie Willow wpatrzoną w moją pustą pryczę, z mojego powodu zasypiającą ze łzami w oczach. Tristan też leżał pewnie w łóżku ze wzrokiem wbitym w sufit i wymyślał tysiące sposobów, jak mnie stąd wydostać, wiedząc, że nie ma na to żadnych szans.

Myślałam o Aerze i zastanawiałam się, czy był sam, czy może poszedł znaleźć kogoś innego, kto zaspokoiłby jego potrzeby. Na samą myśl o tym czułam ucisk w piersi, ale było to niesprawiedliwe. Nigdy niczego sobie nie obiecywaliśmy. Jaki miałoby to sens?

W brzuchu zaburczało mi tak głośno, że odgłos odbił się echem w milczącym lesie. To było jak dzwonek na kolację. Jasnoczerwony sygnał prowadzący każdego drapieżnika w Nicości do mojej jakże widocznej kryjówki. Ale to i tak nie miało znaczenia. Z całą pewnością i tak byłyby zdolne mnie wyczuć. Nawet jeśli siedziałabym cicho jak mysz pod miotłą, wiedziałyby już, że tu jestem.

Plotki głoszą, że to król Zorzy tworzył groteskowe hybrydy potworów, które upolował na całym naszym kontynencie zwanym Uranosem i na dalszych ziemiach. Jego magia zmieniła je w dzikie bestie, żywiące się mięsem śmiertelników, którzy wejdą do lasu. Chroniło to pozostałych mieszkańców Zorzy – przedstawicieli rasy fae i rodzinę królewską żyjącą w twierdzy.

Te potwory były mistrzami polowań. Nic innego nie przedrze się przez te lasy.

Na dźwięk łamanej gałęzi serce podeszło mi do gardła. Słysząc kolejny trzask, wcisnęłam się głębiej w kąt, przerażona tym, co może się wślizgnąć do dołu. Do tego momentu miałam nieprawdopodobne szczęście. Chociaż zagrożenie bywało blisko, jeszcze nic mnie tutaj nie zaatakowało. Inni więźniowie nie mogli powiedzieć tego samego.

Ledwie kilka dni wcześniej podsłuchałam strażników rozmawiających o jednym z więźniów, którego wrzucono tu na jedną noc. Zakończył żywot w paszczy ozzillera.

– Nie zostało z niego nic poza kośćmi i kałużą krwi – powiedział jeden z nich, wzdrygając się. Nawet oni byli tym wstrząśnięci. Myśląc o tym, wyobraziłam sobie ozzillera przemykającego ponad krawędzią, oblizującego wargi. Zakładając, że je ma. Choć nie miałam pojęcia, jak wygląda ten potwór, moja wyobraźnia podpowiedziała mi stwora z ostrymi jak brzytwa łuskami i wielkimi kłami oraz całą masę najgorszych koszmarów.

Znów trzasnęły gałęzie, powietrze zgęstniało, a ja zobaczyłam wirujące cienie. Wypełniły mnie, wchodząc ustami i nosem, zatykając płuca ciężkim, zsiadłym smakiem śmierci. Mój oddech stał się płytki, a rozpaczliwe próby zachowania spokoju spełzły na niczym.

Ciemność stała się jeszcze bardziej dręcząca, zaczął jej towarzyszyć odgłos oddechów przypominający dźwięk łańcuchów prześlizgujących się przez zardzewiałe kraty. Cień, ciemniejszy niż te, które mnie pożerały, pojawił się nagle nad otworem. Zobaczyłam mętny kształt ciała, pochylony i połamany, z nienaturalnie długimi kończynami wystającymi pod niewłaściwymi kątami. Zaskomlałam, jeszcze bardziej kuląc się w sobie, próbując stać się niewidoczna.

Jestem niczym. Nie mam niczego. Odejdź, proszę, nieustannie wrzeszczałam w głowie.

Serce obijało mi się o żebra, zacisnęłam mocniej oczy. Nie byłam w stanie na to patrzeć. Jeśli teraz umrę, przynajmniej nie będę musiała spędzać kolejnych dwóch tygodni w cierpieniu. Mam tylko nadzieję, że będzie szybko i bezboleśnie, pomyślałam.

Czekałam na uderzenie, a napięcie niczym kwas przeżarło moją cienką zasłonę odwagi. Nie mogąc znieść tej niepewności, zmusiłam się, by otworzyć oczy, i właśnie w tej chwili to coś rzuciło się w moją stronę z nienaturalną szybkością, tworząc rozmazany cień.

Wydałam z siebie mrożący krew w żyłach krzyk.

Rozdział trzeci

Sekundę później niebo rozerwał jaskrawy błysk światła, po którym nastąpił grzmot tak głośny, że zatrząsł ziemią. Gruz i kamienie odpadły ze ściany i zleciały mi na głowę. Kolejny jasny błysk poniósł się echem po niebie, zapowiadając jeszcze głośniejszy grzmot, który po chwili wybuchł i rozpoczął ulewę.

Stworzenie najwyraźniej zniknęło, być może przestraszyła je burza. Odetchnęłam z ulgą, choć moje serce nadal waliło tak mocno, że miałam wrażenie, jakby potykało się o własny rytm. Tym razem było naprawdę blisko. Zastanawiałam się, jak mam tu przeżyć dwa tygodnie.

Ale Zerra odpowiedziała tamtej nocy na jedną z moich modlitw, odchyliłam więc głowę do góry i otworzyłam usta, by chłodny deszcz spadł na mój spragniony język i nawodnił gardło. Przynajmniej nie umrę z pragnienia. Jeszcze nie, pomyślałam.

Temperatura gwałtownie spadła, a ja zaczęłam drżeć z powodu deszczu wygrywającego równomierny rytm na moich włosach, skórze i ubraniach.

Po jakichś kilku godzinach niekończącej się ulewy zdałam sobie sprawę, że powinnam się, kurwa, dwa razy zastanowić, zanim o coś poproszę. Dół stopniowo wypełniał się wodą – nawałnica była zbyt intensywna, by strumienie lejące się z góry zdążały wsiąknąć w ziemię – i powstała kałuża głęboka na kilkanaście centymetrów. Pomodliłam się żarliwie do Zerry, by deszcz przestał padać, zanim stanie się problemem, z którym sobie nie poradzę. Albo którego nie przeżyję.

Jednak moje modlitwy nie zostały wysłuchane – deszcz nie ustał. Padał bez przerwy z determinacją oceanu próbującego utopić wieloryba.

Musiała minąć doba – niebo zmieniło barwę z czarnej na szarą, a potem znów stało się monotonnie czarne. Chmury były tak gęste, że nie widziałam ani śladu zorzy. Ciągle lało, aż w końcu dół wypełnił się na parędziesiąt centymetrów i zostałam zmuszona, by wstać. Oparłam się o błotnistą ścianę, a wraz z deszczem padały moje łzy. Tu i tak nikt ich nie zobaczy, postanowiłam więc pozwolić sobie na to rzadkie ustępstwo.

Wody nieustannie przybywało, powódź zdawała się nie mieć końca. Najpierw sięgnęła moich ud, ale niedługo później dotarła do talii, jakbym była rzeźbą, którą stopniowo zarastają pnącza bluszczu. Czułam się tak zmęczona i słaba, że oddałabym wszystko, by móc się położyć. Albo choćby usiąść. Bolały mnie stopy i nogi, potwornie zmarzłam. Palce kompletnie mi zdrętwiały. Co chwilę spoglądałam na swoje dłonie, by się upewnić, że nadal są na miejscu. Próbowałam poruszać palcami u stóp, ale praktycznie zamarzły, tak że straciłam w nich czucie.

Próbowałam zasnąć podparta o ścianę, ale równie dobrze mogłabym starać się zdrzemnąć na drodze ucieczki stada antylop gnu. Deszcz padał nieustannie, przemakając przez moje ubrania, dostając się we włosy i bębniąc o skórę. Krople deszczu kłuły mnie w oczy. Tak bardzo się trzęsłam, że od szczękania zębami rozbolała mnie żuchwa. Otuliłam się ramionami, starając się trochę ogrzać, jednak nic to nie dało.

Położyłam się na plecach i zaczęłam dryfować, by pozbyć się napięcia w nogach. Pomogło, ale szybko musiałam wybierać pomiędzy bólem powodowanym przez stanie prosto a narażaniem większej części ciała na lodowatą wodę i powietrze.

Dzięki Zerrze, że przynajmniej było lato, więc temperaturę dało się wytrzymać. Zimy w Zorzy były co najmniej brutalne, a często śmiercionośne.

W końcu przestało padać.

Nie miałam pojęcia, ile minęło czasu, ale ból promieniował z każdej kończyny i komórki mojego ciała. Czułam odrętwienie wszystkimi porami skóry, zapuszczało korzenie wewnątrz mnie i rozlewało się w nim jak lawa. Gdy niebo się oczyściło, a chmury rozwiały, rozpłakałam się z ulgi. Przynajmniej nie byłam spragniona. Moja skóra zdrętwiała, a usta się trzęsły. Czy można umrzeć od zbyt długiego stania?

Miałam wrażenie, że minęły wieki, nim woda wsiąknęła w ziemię. Jeśli udawało mi się zasnąć, były to jedynie trwające sekundy serie niedające żadnego odpoczynku. Byłam zmęczona. Byłam głodna. Stałam się rozbitą, pustą łuską. Bardzo powoli moje plecy przejechały po ścianie dołu, która wynurzyła się z wody. Nogi mi się trzęsły, w plecach czułam skurcze, a w głowie nierówne pulsowanie.

Jakąś wieczność później mogłam w końcu usiąść. W końcu poczułam ulgę, którą dawał luksus zdjęcia ciężaru ciała ze stóp i nóg. Czułam się, jakbym dryfowała na chmurze, jednak skóra tak przesiąkła mi wodą, że wydawało mi się, jakbym opadała na dno jeziora niczym kamyk.

Podniosłam kolana, przytuliłam je do piersi i oparłam na nich głowę. Kilka godzin później, gdy poziom wody zniżył się do kilkunastu centymetrów, opadłam całym ciałem na ziemię, już bez strachu, że utonę. W tamtej chwili nie było bardziej boskiego uczucia niż to, że mogłam się położyć. Gdybym miała na to siłę, rozpłakałabym się.

Moje powieki się zamknęły, a ja zasnęłam.

*

Nie mam pojęcia, jak długo leżałam na dnie tego dołu.

Dni stały się jedną długą smugą, podczas której barwa nieba przechodziła od szarej do czarnej i z powrotem do szarej. I tak w kółko. Gdy pojawiały się światła zorzy, próbowałam ją podziwiać, ale ledwie byłam w stanie unieść głowę, udawało mi się więc jedynie kątem oka łapać ponure pląsy czerwieni, błękitu, zieleni i fioletu. Kiedy na chwilę wstrzymałam oddech, udało mi się usłyszeć światła. Strzelały jakby nasycone energią, niczym naładowany piorun, który nigdy nie uderza.

Próbowałam liczyć mijające dni, ale szybko straciłam rachubę, zresztą w tym stanie nie mogłam wierzyć swojemu umysłowi. Miałam wrażenie, że nic nie jest realne. Nie umiałam odróżnić jednej sekundy od kolejnej. Jak zepsuty zegar odmierzający czas w nicości.

Deszcz ponownie już nie spadł, za co byłam wdzięczna, ale nie pocieszało mnie to zbytnio. Przecież będę potrzebować wody pitnej. Głód czułam w sobie tak głęboko, jakby wżerał się w szpik moich kości. Znałam głód. Rozumiałam jego rytm i tętno, jego fakturę. Ale takiego głodu nie zaznałam jeszcze chyba nigdy.

Niekiedy wyczuwałam obecność demona, ale nigdy nie zbliżył się tak, jak za pierwszym razem. Wołałam go. Błagałam, by mnie pożarł. Żeby rozerwał mnie na kawałki i to wszystko zakończył. Nie obchodziło mnie nawet, jak bardzo będzie bolało. Po prostu chciałam, by to wszystko wreszcie się skończyło.

Ale stwór nie spełnił moich zbolałych próśb. Coś go powstrzymywało. W labiryncie mętnych myśli wyczuwałam, że nie chce się do mnie zbliżyć.

Co chwilę traciłam i odzyskiwałam przytomność, a jedne sny przeganiały inne koszmary w niekończącej się pętli, która rozmazała się, tworząc mgłę kolorów i ciemności. Niewyraźny kształt czarnych opierzonych skrzydeł i dotyk szorstkiej skóry. Niebo usiane karmazynowymi widłami piorunów i morze gwiazd. Krwawy uśmiech, który mnie przeszywał. Krzyki, które odbijały się echem w jakimś miejscu, o którym już prawie zapomniałam. Miejscu, które znałam, ale którego nigdy nie odwiedziłam.

Śniłam o Tristanie i Willow próbujących żyć dalej beze mnie. O ich pochylonych głowach i policzkach wilgotnych od łez. Widziałam Willow kołyszącą się w przód i w tył z modlitwą na ustach i ręką Tristana owiniętą wokół jej ramion.

Pod jaśniejącym zorzą niebem śniłam o Aerze. O dzikich pocałunkach i rozpalonych dłoniach. O ciepłej skórze ślizgającej się w wilgotnym upale i gorączkowych jękach. Śniłam o jego palcach, ustach i języku, które mnie smakują, gryzą, ssą. O czymś, co powinno przynosić rozkosz, ale zamiast tego jest źródłem udręki, gdy sprowadzone zostaje do ulotnej chwili ulgi pogrzebanej w życiu składającym się wyłącznie z bólu.

Śniłam o naczelniku, jego świdrującym wzroku i cuchnącym oddechu. O jego okrutnych słowach i sadystycznych zamiarach. Słyszałam rozpinany rozporek, czułam siniaki na kolanach, pamiętałam, jak próbowałam nie płakać, żeby nie oddać ostatnich skrawków godności, których tak kurczowo się trzymam.

Miałam wrażenie, że byłam w tym dole całe miesiące, a nawet lata. Ale to przecież niemożliwe. Bolało mnie całe ciało, a wilgoć czułam nawet w kościach. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że jeszcze kiedyś będzie mi ciepło.

Deszcz nie wrócił, więc moje gardło znów wyschło na wiór, usta popękały i zaczęły krwawić. Drżałam z zimna, a ubrania nigdy do końca nie wysychały w gęstym, wilgotnym powietrzu. Miałam wrażenie, że pomiędzy palcami u stóp i pod pachami rośnie mi pleśń.

Wkrótce stanę się jednością z runem i ściółką, pomyślałam. Zostanę pożarta i zwrócona ziemi w darze. Jeśli będę miała szczęście, odrodzę się w jakimś lepszym miejscu.

W lesie ponownie zapadła śmiercionośna cisza. Nie umiałam już odróżniać dnia od nocy, ale gdzieś w resztkach świadomości nagle coś zarejestrowałam. Nastąpiła zmiana w tonacji dźwięków. W miażdżący bezruch dostało się echo jakichś odgłosów.

Metal uderzający o metal. Ciało uderzające o kamień. Krzyki. Wszystko to dochodziło z więzienia.

Ponownie próbowałam unieść głowę, ale ta poruszyła się ledwie o centymetr. Te dźwięki sugerowały zamieszki. I to spore. Przeżyłam w Nostrazie trzy takie bunty – w ich efekcie zawsze więcej było martwych niż żywych. Tam są przecież Tristan i Willow, pomyślałam. Miałam nadzieję, że się ukryli, ale wiedziałam, że Tristan wpakuje się w sam środek zdarzeń. Liczyłam przynajmniej na to, że znalazł dla Willow jakąś bezpieczną kryjówkę, zanim podjął durną decyzję o rzuceniu się w wir walki.

Szepnęłam w ciemność ich imiona. Willow. Tristan. Gdy nas wtrącono do Nostrazy, miałam zaledwie dwanaście lat. Willow jest ode mnie trzy lata starsza, a Tristan – pięć. Miewam przebłyski wspomnień o rodzicach, a wiele z tego, co pamiętam, zawdzięczam opowieściom brata i siostry. Zawsze byliśmy nierozłączni. Zawsze staliśmy za sobą murem. Najtrudniejsze były te wczesne lata, sama nie jestem pewna, co nas wtedy podtrzymywało przy życiu, ale dziękowałam Zerrze każdego dnia, kiedy cała nasza trójka budziła się żywa.

Tristana oskarżyli o zabicie trzech ludzi króla, a Willow otrzymała wyrok za kradzież cennego dla królestwa Artefaktu. Gdy przyszła moja kolej, nawet nie wymyślili żadnego powodu. Po prostu wepchnęli mnie do celi, wyrzucając klucz.

Na to wspomnienie zaniosłam się suchym szlochem. Tak bardzo pragnęłam nas stamtąd wyciągnąć.

Odgłosy dochodzące z więzienia stawały się coraz głośniejsze. Głuche uderzenia i wrzaski rozbrzmiewały w leśnej ciszy. Słyszałam brzęk broni i okrzyki rannych. Stworzenia też zdawały się nasłuchiwać – wszystkie się zatrzymały, jakby zaciekawione. Więźniowie dwudziestokrotnie przewyższali liczbą strażników, ale byli zmęczeni i głodni, nie mieli też żadnej broni ani praktyki. Po stronie strażników stała również magia – przekroczenie barier postawionych przez króla równało się rozerwaniu na strzępy.

Moje powieki zaczęły opadać. Mimo wycieńczenia i głodu nie mogłam zasnąć. Musiałam nasłuchiwać tego, co się tam działo. Tristan i Willow. Miałam nadzieję, że nic im nie jest, i trzymałam się ich obrazu w swojej głowie, bez przerwy tracąc i odzyskując świadomość. Nie byłam pewna, ile to trwało, ale z całą pewnością przynajmniej kilka godzin. Czas przestał mieć wpływ na moje istnienie. Być może już umarłam, pomyślałam.

Nagle usłyszałam głuchy odgłos tuż przy swojej głowie. Wzdrygnęłam się, zastanawiając, jaka wstrętna bestia znalazła drogę do mojego grobu. Otworzyłam oczy, mając mglistą świadomość tego, że porusza się nade mną jakiś cień. Coś cicho zaszeleściło. Poczułam na skórze ciepły oddech.

Ktoś mnie dotknął. Jęknęłam, gdy ten sam ktoś przewrócił mnie na plecy. Wszystko mnie bolało. Miałam wrażenie, że moja skóra płonie. Włosy na głowie czułam tak, jakby każdy z nich stał się zapaloną zapałką płonącą na moim skalpie.

Choć otumaniona, zdawałam sobie sprawę, że czyjeś dłonie mnie przesuwają. Były delikatne, ale stanowcze. A potem ten ktoś mnie podniósł. Czy ja śnię? Czy zostałam właśnie zabrana w niebiosa? Lista moich grzechów jest z całą pewnością zbyt długa, bym mogła otrzymać jakiekolwiek przebaczenie. Dwanaście lat spędziłam w więzieniu. By przeżyć, zrobiłam mnóstwo rzeczy, których Zerra na pewno by nie pochwaliła. Nie czekał na mnie żaden wieczny pokój.

Walczyłam. Kradłam. Puszczałam się. Bluźniłam tak często, że moja dusza stała się tak czarna jak niebo Zorzy w środku zimy. Może zostanę zesłana, by spędzić całą wieczność wśród Upadłych, pomyślałam. Tam jest moje miejsce.

Ale nawet jeśli tak miało wyglądać moje przeznaczenie, nie przejmowałam się tym. Przeżyłam w tym potwornym miejscu tyle lat. O ile gorsze mogło okazać się piekło? Tajemnicze ramiona dźwignęły mnie, a ja uniosłam brodę do nieba, przygotowana na to, by upaść u stóp władcy podziemia, gdzie – jak myślałam – spędzę swoją marną wieczność.

A jeśli to w końcu przyszedł ozziller, rozedrze mnie na kawałki. Chciałam umrzeć, ale jakaś nikła resztka instynktu samozachowawczego z resztkami mojego ducha sprawiła, że zaczęłam wierzgać. Orałam pazurami, ale nie stanowiłam większego niebezpieczeństwa niż nowo narodzone jagnię. Moje zęby zacisnęły się na skórze, a z gardła wydarło się warknięcie. Usłyszałam pomruk, po czym moje ramię przeszył ostry ból.

A potem była już tylko ciemność.

Rozdział czwarty. Nadir

Nadir strzelił palcami i przechylił głowę na bok, robiąc co w jego mocy, by słuchać, choć tak naprawdę tłumił ziewnięcie. Zajął miejsce na południowej stronie okrągłego stołu rady umieszczonego na środku sali spotkań ojca. Przy stole siedziało jeszcze osiem innych osób. Byli to wysocy fae najróżniejszej rangi, co jeden to bardziej zakochany w dźwięku własnego głosu. Po lewej od Nadira rozsiadł się król Zorzy, od czasu do czasu rzucając pełne dezaprobaty spojrzenie, by w niezbyt subtelny sposób przypomnieć księciu, jak bardzo jest nim rozczarowany. Od kilku godzin rozprawiali o podatkach oraz o tym, co zrobić z rosnącym niezadowoleniem w kopalniach na pogórzu Savahell.

Nadir wiedział, że to poważne sprawy, ale obie te kwestie miały proste rozwiązania. Problem polegał na tym, że każdy z tych lizusów chciał rezultatu, który przyniesie korzyść wyłącznie jemu samemu. Nie wystarczyło jednak, że któryś z nich wygra – musieli się też upewnić, że każdy z rywali choć trochę na tym ucierpi.

Kręcili się więc w kółko.

Każdy z obecnych tu wysokich fae sprawował rządy nad jednym z ośmiu dystryktów Zorzy, które zostały nazwane tak jak kolory składające się na zjawisko dzielące nazwę z królestwem: Szmaragd, Karmazyn, Srebro, Fiolet, Indygo, Turkus, Bursztyn i Fuksja. Ich życie było niekończącym się pasmem przepychanek o ochłapy władzy i bogactwa, a każdy z nich wydawał się przekonany o tym, że wkład jego dystryktu jest najcenniejszy, a co za tym idzie – zasługuje na największą nagrodę. Żałosne.

Jego ojciec mógłby raz na zawsze skończyć z tymi sprzeczkami. Jego rządy były niemal absolutne. Ale Rion wolał rozpieszczać radę, kolekcjonować obiecane przysługi jak kamienie szlachetne. W końcu poparcie to najcenniejsza waluta dla władcy, który nie potrzebuje więcej złota ani innych bogactw.

Gdy Nadir obejmie tron, zakończy te bzdury. Jedyne rozwiązanie to takie, które spowoduje najmniej zamieszek wśród obywateli, i co ważniejsze, pozwoli jak najszybciej wychodzić z tego typu spotkań.

Szczerze mówiąc, Nadira cieszyła perspektywa popsucia planów wysokich fae choćby tylko po to, by zobaczyć ich miny, gdy, prawdopodobnie po raz pierwszy w ich życiu, ktoś powie im: „nie”. Nie przysporzy mu to popularności, ale gówno go obchodziło, co o nim myślą ci nudziarze.

Nadir patrzył, jak król pochłaniał wszystkie szczegóły, delektując się słowami członków rady niczym najlepszym winem, które trzeba pić powoli, przełknąć, a na końcu wysikać. Gdyby Nadir chciał zmienić to, jak załatwia się tutaj sprawy, najpierw musiałby się pozbyć ojca, ale było to wyzwanie, o którym myślał od dekad i nie zbliżył się ani trochę do rozwiązania tego problemu.

Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi, a dziesięć głów uniosło się znad stołu. Wszyscy wiedzieli, że radzie nie wolno przeszkadzać, chyba że wydarzyło się coś naprawdę strasznego.

– Wejść – powiedział Rion, a czwórka sztywnych, wyprostowanych strażników wmaszerowała rzędem do środka. Podobnie jak Nadir, Rion miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i kruczoczarne włosy, a przenikliwe spojrzenie – czarne tęczówki skrzące się wyrazistymi kolorami – przypominało nocne niebo Zorzy. W przeciwieństwie do syna król nosił włosy starannie przystrzyżone wokół lekko szpiczastych uszu, podczas gdy włosy Nadira falowały aż do ramion, co od zawsze spotykało się z pogardą Riona.

– Wasza Królewska Mość – powiedział główny strażnik, kłaniając się. – Proszę wybaczyć, że przeszkadzamy, ale w więzieniu wybuchły zamieszki.

Nadir uważnie przyjrzał się ojcu w poszukiwaniu jakiejkolwiek reakcji, ale król Zorzy zrobiony był z kamienia – nic nigdy nie naruszało jego skorupy.

– Rozumiem. O co im tym razem chodzi? – Rion odchylił się w krześle, splatając dłonie na brzuchu. Ojciec Nadira miał prawie osiemset lat, ale jako wysoki fae cieszył się zahartowaną sylwetką wojownika, jakby niedawno przekroczył trzydziestkę.

– Nie jesteśmy pewni – odpowiedział strażnik łamiącym się głosem. Był wyraźnie zdenerwowany swoją odpowiedzią. – Ostatnio było dość spokojnie, więc zamieszki nas zaskoczyły.

– Gdzie jest naczelnik?

– Nadal zajmuje się sprawą, ale większość więźniów została już obezwładniona.

– Ile trupów? – zapytał chłodno Rion, jakby pytał o to, ile tego lata wydobyto szmaragdów.

– Nie mamy jeszcze dokładnej liczby, ale najświeższe szacunki mówią o prawie setce. – Strażnik wyprostował się, być może próbując stworzyć osłonę przed osławionym gniewem władcy. Jednak żadna udawana pewność siebie nie ochroni go przed karą króla. – Kelava jest już w drodze. Chciał porozmawiać bezpośrednio z Waszą Królewską Mością i kazał nam was uprzedzić.

Rion zdecydowanym ruchem kiwnął głową, po czym zwrócił się do Nadira i reszty rady:

– Będziemy musieli spotkać się innym razem.