Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przekazywaną do rąk polskiego czytelnika powieść Wasyla Słapczuka Tom & Tom należałoby nazwać wielkim metatekstem. O wielkości nie decyduje w tym przypadku objętość książki, tylko finezyjna, wielopłaszczyznowa gra z literaturą i w literaturę. Słapczuk uczynił swoją bohaterką wielką literaturę, pozwalając jej wyrazić siebie na nowo – poprzez ucieleśnienie w postaci tytułowego bohatera Toma. W oryginale nosi on imię Roman, zaś słowo to w języku ukraińskim oznacza po prostu „powieść”. Jest to zatem powieść o literaturze, potężna kantata miłosna wobec słowa i tajemnicy procesu twórczego. Symbolika domu-fortecy przedstawiona w pierwszej części powieści zostanie wzmocniona i zwielokrotniona w późniejszych fragmentach. Jest niezwykle ważna dla zrozumienia całości powieści jako mikrokosmosu narratora i jego bohaterów. Dom bywa labiryntem oraz dobrowolnym więzieniem twórcy stawiającego na produktywność, bywa miejscem leczenia ran w kraju ogarniętym wojną.
Wasyl Słapczuk (ur. 1961 r.) – poeta, prozaik, krytyk literacki, literaturoznawca, tłumacz z Wołynia. Ciężko ranny podczas służby wojskowej w Afganistanie. Autor kilkunastu tomików poetyckich, kilku tomów powieści i opowiadań, z których w Polsce ukazały się drukiem wybór wierszy Wieczorne słońce (2019) oraz powieści Kobieta ze śniegu (2012), Księga zapomnienia (2014), nominowana do półfinału Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus”, oraz Ten sam kurz drogi (2021). Autor zbiorów artykułów krytycznoliterackich, esejów i książek dla dzieci. Laureat licznych nagród literackich, w tym Narodowej Nagrody im. Tarasa Szewczenki. Uhonorowany odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.
Halina Surowiec (ur. 1981 r.) – historyk literatury, polonistka, tłumaczka z języka ukraińskiego. Pasjonuje się literaturą kresową. Autorka monografii Sen o Ukrainie poświęconej szkole ukraińskiej w literaturze polskiej okresu międzywojennego. Przetłumaczyła na polski m.in. Na brzegu Jarynia Aleksandra Kondratiewa, powieść Zniewolona opartą o cieszący się w Polsce ogromną popularnością serial, współtłumaczyła Zapiski o Annie Achmatowej Lidii Czukowskiej i in. Przygotowała do druku korespondencję Jewhena Małaniuka z Jerzym Giedroyciem (1948–1963), wybór publicystyki Józefa Łobodowskiego Poeta wobec ruchów sejsmicznych historii, jest autorką posłowia do pierwszego wydania zbiorowego Opowiadań podolskich. Przed wschodem księżyca Juliana Wołoszynowskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 753
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wasyl Słapczuk
Tom & TomTom wypisów
Przełożyła
Halina Surowiec
Warsztaty Kultury / Lublin 2025
Seria wydawnicza
Wschodni Express
I zmarłym, i żyjącym, i nienarodzonym pisarzom
Jeśli zaś chodzi o sztukę, to jedynie wówczas będziemy mogli konkurować z naturą, gdy chociaż trochę zapożyczymy od niej metodę twórczą.
Johann Wolfgang Goethe, list do Herdera
Ambicją pisarza, jego celem i, powiedzmy, jego kłopotem – jego odwiecznym kłopotem – było napisanie od początku dzieła w tej samej mierze oryginalnego, co pouczającego. Dzieła, które miałoby – mogłoby mieć – siłę, dynamiczną konstrukcję, narrację, fabułę, akcję. Innymi słowami: sposób napisania współczesnego tomu prozy.
Georges Perec, Zniknięcia
Również stworzenie – świata i człowieka – jest przecież z gatunku lingwistycznego. To jest w ostatecznym rozrachunku kwestia ortograficzna, podobnie jak ten świat i ci ludzie, których teraz zamierzam pokazać.
Harry Mulisch, Procedura
Był to swoisty eksperyment między mną a moimi czytelnikami – eksperyment, który musiałem przeprowadzić. Frazy wybrane w charakterze cytatów stały się moimi frazami i czułem, że jestem zobowiązany do tego, aby przekazać je dalej. Czy nie zyskały one w moim życiu takiego samego znaczenia jak przypadkowe spotkania, kryzysy i wydarzenia opisane przeze mnie tak, jakby były moimi własnymi?
Henry Miller, Książki mojego życia
Podobne odzwierciedlenia stanowią jedną z podstawowych cech współczesnej sztuki. Powieść o powieści, teatr o teatrze, film o filmie. W wielu aspektach przypomina to sztukę z poprzednich epok, między innymi – sztukę barokową. W obu wypadkach takie koncentrowanie pytań na sobie samym jest odpowiedzią na zmieniający się obraz świata, zamykaniem, które nie oferuje żadnego ograniczenia czy zaślepienia na resztę – i to nie tylko dlatego, że właśnie w ich otoczeniu pisarz pokazuje nam swoich pisarzy, lecz także dlatego, że cała reszta jest już w pewnym sensie pisarzami. Artysta nam opowiada również o nich: to są muzycy, to są twórcy… I wewnątrz dzieła powstaje nie wymyślone dzieło sztuki, tylko cały system przełomowych odzwierciedleń. Prosta perspektywa zmierzająca ku nieskończoności (powieść o powieści, tom o tomie) to tylko prymarny poziom tego systemu.
Michel Butor, Krytyka i twórczość
Gapiłem się bezmyślnie na odchudzony kalendarz dzienny, jak policjant gapi się w cudzy dowód, i słuchałem krakania wron, które zlewały się z czarnym krajobrazem. Jednak dziś, przy odrobinie dobrej woli, mógłbym je policzyć – Nowy Rok, aby podkreślić nastrój i wagę swojego przyjścia, stawił się w asyście śniegu. Tak samo robią mężczyźni, gdy chcą zwrócić na siebie uwagę – przychodzą w towarzystwie pięknych kobiet.
Wyobrażam sobie kobietę kluczącą w śniegu, widzę ślady jej stóp. Śnieg stopnieje, ale ślady pozostaną…
Zima z podwórza zagląda do pokoju, a ja siedzę ze wzrokiem wlepionym w monitor. Można nawet powiedzieć: ze wzrokiem tępo wlepionym, bo z głównej myśli zboczyłem na dygresje – najpierw o zimie, potem o wyobrażonej kobiecie…
Zwróciłem się w stronę drzwi:
– Wejdź! Co się czaisz?!
Mówię to do Toma, który zastygł przed drzwiami do pokoju i nasłuchuje, nie ma odwagi mi przeszkodzić.
Zanim zdołał podnieść dłoń, aby zapukać, powtórzyłem zaproszenie:
– Wchodź, Tomku, wchodź!
Mój dom… Kiedyś patetycznie by go nazwano wieżą z kości słoniowej. (Od patosu mnie mdli). Jeśli miałbym sięgać do porównań, powiedziałbym, że mój dom jest basztą wartowniczą, ja natomiast – wartownikiem, którego zapomniano zluzować na czatach. Albo inaczej: mój dom jest dzwonnicą, z której strącono dzwon, ja natomiast jestem dzwonnikiem, który wspina się na szczyt, aby posłuchać ciszy, chociaż powinienem kołatać w jakieś żelastwo… Cokolwiek wymyślę, do niczego mnie to nie zobowiązuje, nie muszę strzelać do każdego, kto nie zna hasła, ponieważ sam nie znam słowa, które powinienem usłyszeć w odzewie na donośne: „Stój, bo strzelam!”. Poza tym obiekt, którego bronię, nie został określony dostatecznie precyzyjnie… A dzwonnik…? Czego można chcieć od dzwonnika, który wynagrodzenie bierze w wódce?!
Mój dom… Teraz już sam dobrze nie wiem, co otrzymałem w spadku, a co własnoręcznie wybudowałem.
W moim domu jest mieszkań wiele.
Tom zajmuje dolną część budynku, ja – górną. Mój lokator nazywa ją niebem. Na potwierdzenie tych wymysłów sufit parteru pomalował na niebiesko. Tom ma specyficzne poczucie humoru.
Nie jestem samotnikiem, ale to, czym się zajmuję, wymaga odosobnienia oraz czasu. Zdarza się, że tygodniami nie opuszczam swojego „nieba”. Jednak moje niebo nie jest firmamentem mitycznych natchnień, tylko – niebem rzeczywistego działania. Pracuję. Piszę teksty. I w takich chwilach Tom staje się pośrednikiem między mną a światem.
Mój dom nie jest po prostu miejscem zamieszkania. Noszę go ze sobą, jak ślimak nosi muszlę. Moim domem jestem ja sam.
– Najlepszego w nowym roku! – Tom przekroczył próg. – Ciągle pan pracuje?
– Wzajemnie, Tomku! – Wstaję, aby przenieść się od biurka do stołu. – Ciągle świętujesz?
Już kilka razy załatwiałem Tomkowi pracę, ale nigdzie nie potrafił dłużej zagrzać miejsca. Aby nie pracować, na swoje usprawiedliwienie wymyślał cały system filozoficzny.
– To, co pan nazywa unikaniem pracy, w rzeczywistości jest zaszczytnym dążeniem do wiecznego święta – wygłasza uroczyście i bezczelnie patrzy mi w oczy. – Pan jest artystą, Homo Faber, powinien to pan rozumieć. A ja jestem Homo Feriens.
Każde jego słowo kwituję skinieniem głowy i nieco ironicznym uśmiechem.
– Dziękuję za zaufanie, Tomku, ale tym swoim wykwintnym bajdurzeniem nie zbijesz mnie z pantałyku. Jestem przecież również Homo Sapiens.
Jestem mądry i dobry. Zaakceptowałem jego prawo wyboru: istnieć w „pocie swojego czoła” albo być ptakiem podniebnym czy kwiatem polnym. Ale nawet ptaki by nie latały, a kwiaty by nie kwitły, gdyby nie wykonywały narzuconych im powinności.
Tom – po wysłuchaniu listy swoich obowiązków – zapytał:
– Będzie mi pan płacił?
– Nie, to ci zostanie doliczone do stażu zawodowego.
Kwęknął, ale się zgodził.
Wygląda na to, że się nie przepracowuje. Czekam, aż postawi przede mną tacę ze śniadaniem.
– Niech mi pan tak nie zazdrości… – Gdy pochyla się nad stołem, aż się krzywi od bólu głowy. – Niech pan na mnie popatrzy: bez względu na wieczne święto czuję się gorzej niż kanarek, którego – zamiast cytryny – wyciśnięto do pucharu. A pan, mimo wiecznej pracy, jest gładziutki jak pupcia niemowlaka…
– Idź mi stąd! – Udaję zagniewanego.
– Wedle rozkazu! – Tomek cofa się w stronę drzwi. – Tam, na dole, czeka na pana pewna sprawa. Ale najpierw niech pan coś przekąsi. Smacznego!
Przy drzwiach przystanął.
– Mogę o coś zapytać?
Nie zdążyłem nawet ugryźć kanapki. Zerkam spode łba – nie lubię rozmawiać z pełnymi ustami.
Tom wygląda jak zahukane dziecko, które potulnie czeka, aż ojciec skończy przeglądać dzienniczek.
– Aha – mruczę zwięźle.
Tom się przygląda, jak mielę szczękami. Ma taki wyraz twarzy, jakby próbował zgadnąć, jak funkcjonuje mój system trawienny.
– Tylko szczerze – stawia warunek. – Niech pan powie, jak się pan dowiedział, że stoję za drzwiami.
Celowo długo przeżuwam, a potem nieśpiesznie siorbię herbatę.
– A ty co o tym myślisz?
– Tylko niech się pan nie obraża – stawia drugi warunek, tym samym pozbawia mnie pola manewru. – Myślę, że wszędzie zamontował pan kamerki i obserwuje pan wszystko, co się dzieje w domu.
Kanapkę odkładam na talerz i ostentacyjnie odwracam się całym sobą w stronę Tomka.
– Chcesz powiedzieć, że podglądam to, co wyprawiasz ze swoimi dziewojami? – Jeszcze nie zdecydowałem, czy słowa poprzeć śmiechem czy gniewem. – Znalazłeś chociaż jedną kamerę?
– Nie znalazłem – przyznaje. – Ale to nie znaczy, że ich nie ma. Mógł je pan porządnie zamaskować.
Wygląda na to, że wierzy w to, co mówi.
– Tomku, nie rób ze mnie zboczeńca.
Wracam do śniadania.
– A co mam o tym myśleć? Kiedy nie przyjdę, pan zawsze siedzi przy komputerze i zawsze wie, co się w domu dzieje…
Uspokojony tym, że Tomek zmienia ton na przepraszający, choćby samą intonacją, postanawiam nie zostawiać jego pytania bez odpowiedzi.
– To wszystko, Tomku, jest następstwem latami ćwiczonej intuicji pisarskiej. – Obserwuję jego reakcję. – Nie wierzysz?
– Oj, gdyby to można było wiedzieć, kiedy pan mówi prawdę, a kiedy ściemnia…
Tom nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo go rozumiem. Uważa, że jestem skończonym pracoholikiem. A tak naprawdę jestem okrutnie leniwy.
Toma trzeba złożyć na czworo, aby jego lenistwo dorównało mojemu. Dlaczego więc on zbija bąki, a ja wymyślam dla siebie pracę? Bo Tom zaakceptował to, że lenistwo jest wyrazem jego jestestwa, ja natomiast przekonałem siebie, że lenistwo nie jest mną, więc współniepracować z nim nie warto.
Ale gdybym powiedział, że pokonałem swoje lenistwo, skłamałbym. Nasze zwycięstwa są naprzemienne.
Naszą bronią jest spryt.
Pisarz budzi się rano z niezłomnym pragnieniem tworzenia. Pisać, pisać, pisać… Jednak lenistwo budzi się wcześniej – pisarz nie zdąży zębów umyć, bo lenistwo już się znajduje w blokach startowych. I chociaż lenistwa nikt – i nic – nie powstrzyma przed odciąganiem pisarza od jego podstawowego zajęcia, zazwyczaj działa ono w sposób wysublimowany.
„Nie mam warunków do pracy twórczej” – oświadcza pisarz żonie/otoczeniu/społeczeństwu…
Czasem jest to prawda. Jednak prawdą jest również to, że lenistwo zasłania się prawdą.
Bo kiedy pisarz zyskuje warunki do pracy twórczej, okazuje się, że potrzebuje warunków szczególnych. Przykładowo: nie jest w stanie wyrzucić z siebie kilku słów, jeśli obok niego nie będzie stała na biurku świeżo ścięta żółta róża w kryształowym wazonie. Zdaje się, że to Marquez miał taką potrzebę. Mimo że na dziennikarstwie nieźle wyćwiczył warsztat pisarski, dzieła literackie pisał z trudem. Jego najsłynniejsza powieść, Sto lat samotności,bardzo długo kiełkowała. Już po tym, jak pomysł na nią powstał, Marquez codziennie wymyślał powody, aby nie rozpoczynać pracy. Wszystko odkładał. Trwało to okrągły rok.
Lenistwo jest sprytne.
Zamiast usiąść przy komputerze, zaczynam dreptać w kółko i wyszukuję czynności zastępcze, które by mnie wyzwoliły od głównego zajęcia. Czyli ja (moje lenistwo) robię wszystko, byle nie zająć się tym, czym powinienem.
Théophile Gautier powiadał: „Po śniadaniu zaczynam palić. Tak mija czas do jedenastej, a wstałem wpół do ósmej. Wtedy wlokę krzesło, na stole kładę papier, pióra, kałamarz – narzędzia tortur. Nie chce mi się, nigdy mi się nie chciało pisać”.
Z drugiej strony, jeżeli się dobrze zastanowić, nie tak znowu mało napisałem. Trudno się nie zgodzić z Tomem, który mówi: „Lenistwo to podstawowy środek antykoncepcyjny. Gdyby nie lenistwo, ludzkość już dawno przerobiłaby całą pracę i nie wiedziała, czym ma się teraz zająć”.
W nocy mi się nie śpi, w dzień mi się nie pisze. W pierwszym wypadku z pomocą przychodzą środki nasenne. W drugim – chwytam się każdej brzytwy, jak tonący, ale i tak…
Nie idzie mi pisanie.
Te słowa przypominają echo, które bez przerwy się rozlega. Pisarze ciągle marudzą i narzekają. Muza ma wiecznie: jak nie okres, to ból głowy… A tak by się chciało ujrzeć ją brzemienną…! Czytelnicy również są skołowani, gdy widzą, że muza gacie pierze pisarzowi. Nie mogą pojąć: pisarz jest w ferworze poszukiwań twórczych czy w kryzysie twórczym?
Za oknem wrony siedzą na gałęziach drzew i przyglądają się tańczącym płatkom śniegu, a za drzwiami ponownie drepta Tom.
Trzeba zasłonić okno… Trzeba wyrzucić Toma na zbity pysk… Aby nie rozpraszali, przygotowuję uchwałę o mobilizacji uwagi. Ale uchwała bez podpisu nie obowiązuje, a w moim piórze zamarzł atrament – było nie było, jest zima. Trzeba siebie przykuć do galer, trzeba siebie zamurować! Ale to już nie są słowa dowódcy – to słowa politruka.
Chucham na pióro – nie pomaga.
Emil Zola pisał: „Atrament zapładnia. To wielka siła cywilizacji. Myśli dojrzewają jedynie wtedy, gdy są polane atramentem”.
Wrony obserwują, jak kołują płatki śniegu. Zazdroszczę im. Zazdroszczę im ich filozofii. Mimo że w niczym by mi ona nie pomogła. Gdybym był wroną, pewnie nie siedziałbym teraz na drzewie, tylko na leżącym śniegu wydreptywałbym łapkami chińskie hieroglify, a śnieg, który pada z nieba, redagowałby mój tekst.
Przypominam sobie, że nie idzie mi pisanie. Pewnie jednak siedziałbym na gałęzi i medytował, w śniegu upatrywałbym obrazu jednania ziemi i nieba.
To wszystko przez zapach śniegu i zapach igliwia.
Jeszcze zeszłej nocy brakowało mi ich do tego, aby poczuć święto. A teraz te zapachy mnie prześladują.
Ale skąd tu znowu zapach igliwia?!
– Ja do pana ze sprawą, która czekała na dole, aż się pan zwolni – oświadcza Tom rześkim głosem konferansjera, który w czasie pracy nadużywa alkoholu.
– Jestem zajęty – rzucam przez ramię.
– Zrobi pan przerwę na gimnastykę produkcyjną…
Takiej bezczelności się po nim nie spodziewałem. Owszem, nadużywa mojej wyrozumiałości, ignoruje pewne moje oczekiwania i bywa bezpardonowy, ale nie wtedy, gdy jestem zły.
Albo jest zbakany, albo w przeciągu odmroził mózg, albo to jego kolejna zagrywka.
No i miałem rację! Tom promienieje z zadowolenia i popycha przed sobą osobę płci żeńskiej. Raz podtrzymuje ją pod ramieniem, raz torsem napiera na jej plecy i rozkłada ręce, jakby zapędzał ją do pułapki.
– Ta sprawa naprawdę jest tak paląca?
Usiłuję powściągnąć wściekłość i nie dać się sprowokować. Gniew powoli topnieje, jak kostka lodu pod językiem.
Szybkim spojrzeniem omiatam „sprawę”.
Młoda. W miarę ładna. Innymi słowami: gdy człowiek rzuci okiem, to się nie poparzy, ale gdy wzrok zawiesi – na pewno znajdzie coś wartego uwagi. Za mocno wymalowana.
W ręce trzyma gałązkę sosnową.
Ach, więc to stąd zapach igliwia…
Nabieram powietrza nieco głębiej niż zwykle. Nozdrza aż łopocą.
– Paląca, proszę pana. Paląca.
– A jesteś, Tomku, pewien, że to właśnie sprawa, nie rzecz czy idea?
– Sprawa, proszę pana, sprawa! – drze się. – I to taka sprawa, że wręcz całego dnia będzie na nią mało! A nawet nocy nie starczy!
Tom rechoce. Ja pozoruję uśmiech.
Zatłukłbym go za te przaśne żarty.
Spraw się nie lękamy.
Wstaję od biurka, aby powitać gościa.
„I tak mi nie idzie pisanie” – znajduję dla siebie usprawiedliwienie.
– Zimnawo u pana – odzywa się dziewczyna.
– Niedawno wietrzyłem pokój.
Patrzę przez okno. Wrony zwolniły zasiedziane miejsca na gałęziach. Straciły widza, więc śnieżynki przestały je interesować.
– Przejdź od razu do rzeczy. – Tom bezceremonialnie próbuje nakierować rozmowę na wybrany przez siebie tor. – Bo jeszcze pan pomyśli, że podsunąłem mu termometr zamiast wdzięcznej wielbicielki jego talentu.
Czuję się niezręcznie. To dziewczę gotowe pomyśleć sobie o mnie Bóg wie co. Dostrzegam jednak, że gość ani trochę się nie speszył.
– Przyniosłam panu choineczkę. – Wręcza mi rozłożystą gałąź.
– To sosna – wymknęło mi się.
Dziewczyna zerka ze zdziwieniem, jakby chciała powiedzieć: „Więc to tak reaguje pan na prezenty?!”.
– Przyniosłam nie na ekspertyzę, tylko na prezent – dorzuca z lodowatą ironią.
Czuję się jeszcze bardziej niezręcznie, ale usiłuję nie dać tego po sobie poznać. Nie zostaje mi nic innego, jak tonem leśniczego z najbardziej zapyziałego obszaru Polesia rzucić:
– Choinka ma krótsze igliwie.
Że niby zostałem źle zrozumiany, ot, na marginesie rzuciłem spostrzeżenie.
– Więc w czym problem? – Dziewczyna (ze spokojem godnym podziwu) nie przestaje mi wrzucać śniegu za kołnierz. – Przytnie pan igliwie i będzie miał choinkę.
Sprawy się toczą zdecydowanie nie według scenariusza Toma. Zauważalnie się denerwuje, ale twardo trwa przy swoim:
– Mira od dawna marzyła, aby pana poznać. Jest zachwycona pańską twórczością.
Mira potwierdza skinieniem głowy, a nawet uśmiecha się uprzejmie.
– Rzeczywiście, od dawna pana znam. Pisze pan grube książki… Nic nie czytałam, ale Tom dużo mi o panu opowiadał. Gdzieś tak na dwie i pół strony.
Co za bezpośredniość…
Wreszcie odzyskuję rezon.
„Ale porażka…!” – jest wypisane na twarzy Toma, który unika mojego wzroku. Wzrusza jedynie ramionami:
– Tu rzeczywiście jest zimno. Polecę po koniak, trzeba się rozgrzać!
I znika.
Wzrokiem spotykam się z Mirą.
Niezłe ziółko.
Mira przygląda się półkom z książkami. Wszystkie ściany są obłożone książkami. Wszędzie leżą sterty książek i czasopism. Na biurku, na podłodze, na parapecie. Przestrzeń wykorzystana do cna.
– Po co panu tyle książek? – Twarzą jest zwrócona w stronę książek, do mnie stoi plecami. – Przecież pan jest pisarzem. Wyrobnikiem, nie konsumentem.
To już nie jest ironia – to kpina ledwo przykryta ironią. Przynajmniej w mojej ocenie. Inaczej musiałbym Mirę uznać za kretynkę.
Dziewczynce zechciało się pobawić z wujkiem. Cudownie!
– Taki ze mnie zboczony pisarz.
Dostrzegam, że jak mara przesuwa się wzdłuż ścian, opuszkami palców pieści grzbiety książek. Nie jestem pewien, czy wpadła w trans z zachwytu nad książkami. Przypuszczam, że z identycznym wyrazem twarzy ta kobita mogłaby tuptać wzdłuż rzędu akwariów z wyliniałymi rybkami, palcami ślizgać po szkle albo wzdłuż jakiejś witryny czy lady. Żadnego kontaktu. Żadnej iskierki. Więcej natchnienia miałem w sobie, gdy w dzieciństwie rozkoszowałem się łomotem patyka, którym przeliczałem żebra sztachet. A ta – jakaś nieobecna, jakby w piecu dłubała.
Ponieważ milczenie się przedłużało, a temat poruszony przez dziewczynę w zasadzie się nie wyczerpał, kontynuuję:
– Kiedyś na wsi trzeba było zimą ściany okładać snopkami. Te książkowe ściany to swoiste snopki, które chronią mnie przed zimnem świata.
Jak kołek sterczę na środku pokoju. Ponieważ gość zignorował zaproszenie, aby usiąść, mnie chyba również nie wypada.
Mira powolutku zbliża się do okna. Zatrzymuje się. W milczeniu przygląda się dłoni, jakby sprawdzała, czy nie zabrudziła się kurzem z moich książek. Spojrzenie przenosi na mnie.
– Kto się boi zimna, musi korzystać z nowoczesnych metod ogrzewania.
Patrzy mi w oczy. Nie jakoś wyzywająco, ale z wyraźnym zamiarem spotkania się ze mną wzrokiem. Jak doświadczony fechmistrz postanawiam skorzystać z uniku. Rozglądam się po pokoju w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłbym ulokować sprezentowaną mi gałąź sosny/choinki.
Dziewczyna milczy. Ona swoje już powiedziała. Teraz kolej na mnie.
Nie przychodzi mi na myśl nic poza wygrzebaniem z pamięci jakiejś podejrzanej sentencji indiańskiej, która brzmi mniej więcej tak: „Jeden Indianin marznie pod jednym kocem. Dwóm Indianom pod jednym kocem jest ciepło”.
Jednak i przysłowie jest stare, i chodzi w nim o ogrzanie ciała, a nie – ducha. I mentalność tam mają inną.
Nie wiem, co powiedzieć. Wszystko, co zamierzałem opowiedzieć swoim czytelnikom, opowiedziałem na piśmie. Ale trzeba grać na zwłokę, do powrotu Toma podtrzymać rozmowę.
Dziewczyna jakby czytała mi w myślach.
– Tom nie wróci – wyjaśnia.
– Ach, więc to tak?! – Sam nie wiem, co miał znaczyć ten okrzyk. Ale na szczęście znajduję logiczny i pomocny ciąg dalszy: – W takim razie będę musiał sam pójść po koniak!
Potrzebuję przerwy.
– Nie piję koniaku – oświadcza gość.
– To co pani pije?
– Wino.
Skinąłem głową.
W drzwiach doścignęło mnie doprecyzowanie:
– Czerwone.
Przygotowałem gniewną tyradę, która miała zacząć się mniej więcej tak: „Ile razy mam ci powtarzać, żebyś bez uprzedzenia nie sprowadzał do mnie obcych ludzi?!”. Tyrada zapowiadała się na konkretną, jednym tchem nie dałoby się jej wygłosić. Byłem jednak pewien, że złości i zapału wystarczy mi na całość.
Na dole natknąłem się na jakiegoś obcego gówniarza, który bez jakiegokolwiek „Przepraszam…!” zamknął się w łazience. Z łazienki dobiegał przytłumiony dziewczęcy śmiech.
W kuchni dwie panie piły kawę i paliły. Gdy mnie zauważyły, jedna spojrzała na mnie niedbale, a druga nawet nie zaszczyciła mnie spojrzeniem.
Na tarasie trzech chłopaków i jedna dziewczyna popijali piwo prosto z butelek.
Do sypialni nie odważyłem się zajrzeć. Docierały stamtąd konkretny tupot i wrzask, jakby stado miłośników ciężkich brzmień tańczyło pogo. Natomiast pokój Toma, który był przez niego nazywany „załącznikiem”, stał pusty. Tylko telewizor pozostawał włączony.
Gdzie jest ten drań?!
Zaczynam się gotować i bulgotam ze złości, aż mi dekiel zrywa.
Tom pojawia się znikąd.
– Co się stało?
– Mnie o to pytasz?! – Groźnie mrużę oczy i rozdymam nozdrza. – Kim są ci ludzie?
Tom ani trochę się nie peszy.
– To głównie pańscy bohaterowie literaccy. – Niedbale wzrusza ramionami. – A po części: również wielbiciele talentu…
– Chcesz powiedzieć, że wszyscy ci ludzie…
Jeszcze chwila, a rozszarpię go na kawałki.
– A gdzie tam wszyscy…! Żeby pan wiedział, jakie tłumy były tu w nocy…! Niepotrzebnie pan się na mnie złości i podejrzewa, że to ja ich tutaj nasprowadzałem. To pan ich spłodził, więc najechało się ich tutaj z okazji nowego roku…
Kłamie, drań. Bezczelnie kłamie. Ale nie ma we mnie ani woli, ani zapału do kłótni.
Do wybuchu nie doszło. Ciśnienie zeszło ze mnie jak z czajnika z gwizdkiem, pod którym ktoś w porę wyłączył gaz. Zresztą, nic mi do tego, z kim i jak Tom spędza pierwszy dzień nowego roku. Było nie było, jest święto.
Tom obdarza mnie uśmiechem, w którym przymilność zlewa się z kpiną.
Śmieszki Toma ponowie wytrącają mnie z równowagi. Nie znoszę ich.
W porządku, to jego sprawa, z kim się zadaje, ale nie pozwolę, aby dezorganizował mi pracę!
– A tę tutaj… – Głową wskazuję sufit. – Po co do mnie przywlokłeś?
– Litości…! Sama się o to prosiła!
– Dlaczego nie zapytałeś o pozwolenie?!
– Chciałem zrobić panu niespodziankę.
– Niespodziankę?!
Jedna połowa twarzy Toma wyraża skruchę, druga – urazę.
– Przecież to prezent dla pana. Z okazji Nowego Roku.
Jestem oszołomiony.
– Czyli to prostytutka?! Zapłaciłeś jej?
Zaraz zacznę nim potrząsać. Drę się tak, że z kuchni wychyla się jedna z pań, ale na widok mojej rozwścieczonej twarzy wycofuje się i szczelnie domyka drzwi.
– No przecież sama wydała ostatnie pieniądze na pana książki…
Tom potrafi przekonująco kłamać.
– Jest jakaś dziwna… – rzucam (daję do zrozumienia, że widzę jego blagierstwo). – Żeby nie powiedzieć dosadniej…
Przyjaciel malarz by powiedział: „rąbnięta”. On sobie może pozwolić, on pracuje pędzlami i farbą, przyzwyczaił się do martwej natury. A ja tworzę za pomocą słów, muszę być bardziej ostrożny, aby słowa nie skompromitować sobą, a słowem – siebie.
– Racja – przyznaje Tom. – Ale pan również pisze jakieś bzdury, więc trafił swój na swego.
Tego już za wiele…!
– Posłuchaj no! – warczę i robię groźną minę. – Masz mi natychmiast załatwić czerwone wino, cukierki i owoce… Inaczej cię zatłukę, tak jak stoisz!
W pokoju pełno dymu papierosowego. Tłumię słowa dezaprobaty. Będę musiał jeden dzień poświęcić chaosowi i anarchii.
– Czerwonego wina nie było, znalazłem jedynie różowe.
Mira ledwie dostrzegalnym skurczem mięśni twarzy daje do zrozumienia, że jest gotowa na kompromis.
Siedzi na parapecie. Pociera zapałką, a po chwili podnosi ją na wysokość oczu i się przygląda, jak płonie. Pudełko trzyma w prawej ręce, zapałkę – w lewej. Po lewej stronie od jej pupy wciśniętej w minispódniczkę leży niemała sterta trupków. Na tej podstawie wyciągam wnioski. Pierwszy: Mira jest mańkutem. Drugi: gdy mnie nie było, paliła papierosy i spalała zapałki.
– Lubię patrzeć na ogień – wyjaśnia.
Zdmuchuje języczek ognia, który dopełzł do jej paznokci.
– To takie romantyczne.
Maniaczka. Zostawić ją na chwilę, to dom puści z dymem. Mam nadzieję, że nie będę musiał użyć gaśnicy.
Mira ma szczuplutki tors i talię niewiele grubszą od mojej szyi. Piersi, jeśli je oceniać niezależnie od kontekstu, wielkiego wrażenia nie robią, jednak na tym delikatnym ciałku wyglądają fantastycznie. (Cechowała ją ta ponętna szczupłość, przy której kobiece piersi mogły, jak to się mówiło w XVII wieku, „wypełnić obie dłonie porządnego mężczyzny”). Biodra – rozwinięte, ale niezbyt szerokie. Nogi – zgrabne. Aha, i jeszcze jedna ciekawostka: miała heterochromię. Lewe oko było zielone, a prawe – piwne. Nie zauważyłem tego od razu.
„Góra czterdzieści osiem kilo” – szacuję na oko.
Otwieram wino, nalewam do kieliszków.
– Zapraszam do stołu.
Zsuwa się z parapetu. Bierze kieliszek, ale nie siada.
Patrzę jej w twarz. Początkowo, ponieważ ma drobną budowę, pomyślałem, że jest bardzo młoda. Ale tak naprawdę miała około trzydziestki.
Swój kieliszek nachyla do mojego. Stukamy się.
– Wypijmy za znajomość – mówię.
Mira przenosi na mnie różnobarwne oczy.
– Wypijmy brudzia.
Z zabandażowanym torsem leżę na ziemi. Mam przymknięte oczy. Przez powieki widzę czerwone słońce. Nieopodal szumi strumyk.
„Pić!”. – Tak długo klonuję w myśli to słowo, aż wreszcie znajduję w sobie siłę, aby wypowiedzieć je na głos:
– Pić!
Kobieca sylwetka przysłania mi czerwone słońce. Czuję ulgę. Na krótką chwilę udaje mi się otworzyć oczy.
Kobieta jest naga. To mnie nie dziwi. Też jestem prawie nagi. Panuje piekielny gorąc. Ale martwi mnie, że nie mogę przypomnieć sobie jej twarzy.
Straciłem dużo krwi.
– Jesteś bardzo blady – odzywa się. – Blady jak śnieg.
Śnieg. Na ziemi, na drzewach. Biały i nieskalany. Jak czysta karta.
Jak drzewo stoję w tym śniegu. Przy mnie stoi dziewczynka. Ma odsłoniętą głowę. Długie rude warkocze są rozsypane na białym futerku. Wokół – żywej duszy. W jednej ręce dziewczynka trzyma skrzypce w futerale, drugą zagarnia śnieg i go ssie.
– Tegoroczny śnieg jest pyszny – mówi. – Spróbuj!
Pragnienie gaszę śniegiem.
Dziewczynka chucha na paluszki. Z futerału wyjmuje skrzypce.
– Co ci zagrać?
Rozpraszam się. Wzrokiem podążam za sylwetką przysypaną śniegiem. To kobieta. Macha ręką z oddali. Zbliża się.
Rozżalona dziewczynka szlocha. Cała we łzach, skrzypce rzuca pod nogi, robi krok i popycha mnie w pierś. Padam na wznak.
Huczy chłodzenie niewyłączonego komputera. Zapach śniegu i igliwia. Naga kobieta pochyla się nade mną i piersiami okłada ranę moich ust.
– Tylko żebyś tam sobie czego nie pomyślał – zaznacza. – Ot, zainteresowania literaturoznawcze.
Prostuję się na kanapie i obserwuję Mirę, która się ubiera. Taki striptiz na wspak. Moje spojrzenie jej nie peszy. Porusza się swobodnie jak zwierzę.
Mira się nie śpieszy. Długo szuka majtek. Przygląda się im intensywnie, jakby nie była pewna, czy są jej. Żeby tam jeszcze było coś do oglądania – ot, cienki pasek przymocowany do gumki. Chustka do nosa jest większa. Długo usiłuje w nie trafić najpierw lewą, potem – prawą nogą.
W tym czasie (żeby tylko wena była) można by poemat napisać.
Ledwie się powstrzymuję, aby nie zacząć jej ponaglać.
Wreszcie majteczki są na miejscu. Dziewczyna bierze stanik. Gdy napotyka moje spojrzenie, uśmiecha się. Idzie w stronę okna.
Zostawia mnie z pytaniem:
– Jak spędziłeś sylwestra?
– W łóżku.
Robi półobrót. Prawa brew wykonuje taki ruch, jakby zamierzała się ułożyć w znak zapytania.
– Jestem zazdrosna.
– Samiuteńki. Bez czytelników. A nawet bez tekstów. – Wstaję i również zaczynam się oporządzać. Żywię nadzieję, że dam jej przykład, aby przyśpieszyła proces ubierania się. – Spałem. Przed sylwestrem zarwałem dwie noce.
– Ale z ciebie nudziarz! – Mira obdarza mnie skrawkiem pobłażliwego uśmiechu. – Ładny widok!
Zanim doszła do tego wniosku, zdążyłem zapiąć koszulę – nawet pod szyją, czego nigdy nie robiłem – i założyć sweter.
– Cieszę się, że ci się podoba.
Liryczna dygresja dobiegła końca. Mira rozgląda się po pokoju, wzrokiem czegoś szuka.
– Masz lustro?
– Oczywiście. W sypialni i w łazience.
– Łazienka jest na dole?
– Mam własną.
– Tak?! – wydaje jęk satysfakcji, jakby właśnie się dowiedziała, że w Arabii Saudyjskiej mam własny szyb naftowy, z którego jej zapewne też coś skapnie. – Nie masz nic przeciwko temu, żebym wzięła prysznic?
Zgarniam naręcz jej ciuchów. Wyprowadzam ją na korytarz i pokazuję drzwi do łazienki. Naiwnością byłoby się spodziewać, że dziewczę spłynie kanalizacją.
A może ona przyszła do mnie, bo nie miała gdzie się umyć?
– Nie sądziłem, że jest pan fetyszystą.
Tom dwoma palcami trzyma stanik Miry, który ta postrzelona gapa, jak to mówi zaprzyjaźniony malarz, zostawiła na parapecie.
– Czyli jeszcze wróci. – Tom się szczerzy i puszcza do mnie oko. – Jak się panu podobał prezent? – Na wszelki wypadek od razu się usprawiedliwia: – Tylko niech pan nie zaczyna! Musiał pan odpocząć, wyluzować…
– Akurat przy tobie się człowiek wyluzuje… – gderam.
Tom uznaje to za pochwałę, więc natychmiast korzysta z okazji, aby poluzować krawat. Staje się zadowolony, głośny, gadatliwy.
– To całkiem przyjemna babeczka, słowo daję! Poza tym i rozumu jej nie brak, skoro czyta pana teksty.
– Już się nie podlizuj! – Skracam knot w lampie jego humoru. – Nie uwierzę, że kobieta, która nadużywa kosmetyków, zna się na poezji.
– Och, proszę pana, gdyby ona tak na co dzień latała, tobym się zgodził. Jednak jeśli to roboczy makijaż…
– Czyli to jednak prostytutka?
Z potępieniem kręci głową.
– Czasem to już sam nie wiem, czy pan jest taki zasadniczy, czy jednak pozbawiony zasad.
Ponieważ nie śpieszę z odpowiedzią, kontynuuje:
– Mira miała makijaż sceniczny Śnieżynki. Dorabia w ten sposób. Przyleciała do pana prosto z jakiejś imprezy… Tak się do pana śpieszyła, a pan…
Drapię się po policzku.
– Nie sądziłem, że gdy z aktorki zdejmie się wierzchni strój, zaczyna ona tak bardzo przypominać prostytutkę.
Tom przyjmuje przeprosiny nawet w tak zakamuflowanej formie.
– Gdzie mam schować to trofeum? – Kręci stanikiem, po tym jak palec wsadził w ramiączko.
– Powieś na choince.
– I jeszcze pan się dziwi, że jakieś dziwolągi do pana lgną.
Proza życia sprawia, że ponownie staję się czujny. Rozdymam nozdrza. Usiłuję poczuć zapach igliwia i śniegu.
Próbuję sobie przypomnieć zapach kobiety. Okazuje się, że jest to dosyć trudne.
Mira się nie perfumuje.
Dziś nie jestem skłonny ulegać zachciankom. Dlatego nie może być nawet mowy o tym, abym się położył na kanapie w gabinecie. Od tego jest sypialnia. Mówi o tym regulamin, który sam dla siebie wymyśliłem i którego się trzymam.
Jest trzecia nad ranem. Jak konwojent zaprowadzam samego siebie do łazienki, aby umyć zęby. A stamtąd – do sypialni. Do dużego, zimnego łóżka. Łóżka, w którym spędzam czas w oczekiwaniu na sen.
Sen ma zawsze tę samą wymówkę: „Na nic się z tobą nie umawiałem”. I to mnie zawsze tak samo oburza. „Jak to: nie umawiałeś?! Przecież brałem nasenne!”. Sen jawnie ze mnie kpi: „Skoro tak ufasz medycynie, to niech cię lula ta lekarka, która ci nasenne przepisała”.
Wątpię, aby wyraziła zgodę na robienie z siebie okładów każdemu pacjentowi. Nie pozostaje nic innego, jak albo zwiększyć dawkę leku, albo zrezygnować z niego na rzecz alkoholu. Jednak alkohol też odmawia współpracy z moim organizmem przemęczonym bezsennością. Muszę imać się innych sposobów.
Kładę się do łóżka i rozkazuję sobie: „Nie wolno ci spać! Jesteś na posterunku. Powierzono ci ochronę najwyższych wartości ludzkości”.
Nie znam żołnierza, któremu nie zdarzyłoby się nie zdrzemnąć na posterunku.
Oczekiwanie jest jak pustynia piaskowa.
Sen nie nadchodzi.
Z piasku oczekiwania próbuję ulepić kobietę. Tylko czy taka kobieta będzie się trzymać w ryzach? Trzeba będzie wzmocnić ją żebrem. Aby nie zadawać bólu sobie, żebro postanawiam pożyczyć od Toma. Śpi teraz jak suseł, więc nawet się nie zorientuje.
Kobieta wypłynęła z nocnego mroku. Biegła po wodzie. Świeciła sobie chińską latarką trzymaną na wysokości głowy. Latarka nie pozwalała przyjrzeć się twarzy kobiety.
Nawet dobrze nie zacząłem, a pojawiły się nieprzewidziane okoliczności, które mój twórczo-produkcyjny projekt sytuują na krawędzi fiaska.
Po pierwsze, po wodzie jest dane chodzić tylko świętym. Jeśli ta kobieta jest święta, wątpię, aby grzeszny mężczyzna zdołał się z nią porozumieć. Po drugie, nawet jeśli to kobieta z krwi i kości, która wykrzesała z siebie fantastyczne możliwości, to komplikacje pojawią się wcześniej czy później. Kiedyś na pewno zażyczy sobie bosą stopą pohasać po wodzie, a ponieważ akwenów w pobliżu nie ma, ta wodolubna jak nic będzie nalegała na przeprowadzkę.
Czy to rozsądne iść na kompromisy dla kobiety, którą człowiek wymyślił sobie tylko dlatego, że nie mógł spać?
Na siłownię przeznaczyłem osobny pokój.
Moim przyrządem do ćwiczeń jest sztanga. Podstawowe ćwiczenie: podnoszenie się z pozycji leżącej.
Kiedy jestem w formie, waga mojej sztangi wynosi jakieś 90–95 kilogramów. Po chorobie lub po kontuzji (to też się zdarza) zarzucam 70–75. Ale zazwyczaj na sztandze jest 80–85.
Po rozgrzewce zaczynam od 40 kilo. Jedno podejście, pięć powtórzeń. Później to samo robię z pięćdziesiątką, z sześćdziesiątką, z siedemdziesiątką i z osiemdziesiątką.
Dzisiejsza sztanga waży 85 kg. Dlatego dorzucam dwa krążki po 2,5 kg.
Z jednym roboczym obciążeniem pracuję kilka tygodni, liczbę powtórzeń zwiększam w serii od trzech do pięciu.
W ubiegłym tygodniu pięć razy po cztery powtórzenia podnosiłem 85 kg, dziś zamierzam zrobić pięć serii po pięć powtórzeń.
Ćwiczę trzy razy w tygodniu.
Maksymalne obciążenie robię tylko jednego dnia (ten dzień jest dzisiaj), w dwóch kolejnych pracuję z mniejszym obciążeniem: po 40–50 kg w wąskim chwycie. Poza tym każdego dnia ćwiczeń obligatoryjnie podnoszę ciężarki równej wagi – w zależności od tego, z którą grupą mięśni pracuję.
Istnieje wiele ćwiczeń na podnoszenie sztangi. Próbowałem różnych, aż zatrzymałem się na tym. Jest najmniej ofensywne. Jakby zostało wymyślone specjalnie dla pisarza.
Do mojej siłowni wchodzi zaspany Tom.
– Męczy pan żelastwo?
– Żelastwo nie narzeka.
Łapię oddech po pierwszej serii. Dwie minuty odpoczynku.
– Że też się panu chce… – Tom patrzy na mnie niemal z potępieniem. – Jakby pan nie miał ważniejszych spraw na głowie… Lepiej by pan jakieś opowiadanko napisał.
– Pewnie, że się nie chce… – Wypuszczam powietrze, aby płuca uwolnić z dwutlenku węgla i aby zrobić miejsce na tlen. – Ale kiedy obciążam organizm, moje lenistwo nie chce się męczyć, więc opuszcza ciało. A wtedy z łatwością zabieram się do innych ważnych spraw.
Tom jakby nie słyszał moich wywodów.
– Nie rozumiem tego – mamroce. – Pan jest chyba trochę masochistą.
Dwie minuty dobiegły końca.
Drugie podejście było łatwiejsze. Nie przybyło mi jednak poczucia siły. Nadal czuję się wątły i niewyspany. A co za tym idzie – niezadowolony. Pojawia się pokusa, aby trochę podręczyć Toma.
– Sadystyczne skłonności również się we mnie odzywają. – Rozmasowuję lewe ramię, z którym od dawna mam problem. Nie mogłem ruszyć ręką, ale pokonałem ból i rozćwiczyłem ramię. – Może dołączysz?
– Chętnie bym dotrzymał panu towarzystwa. – Uśmiecha się nieszczerze. – Ale niedomagam. Serio, proszę pana, od rana mnie w boku kłuje.
Aby zwiększyć wiarygodność, do lewego boku przykłada rękę.
I wtedy sobie przypominam (kompletnie mi z głowy wyleciało) kobietę, którą stworzyłem ubiegłej nocy. Jak też ona ma na imię…?
Stworzyłem ją z żebra Toma. Nazwałem ją… Nowelą.
Tak, Nowelą.
Nowela przeszła przez próg kampusu uniwersyteckiego i się skuliła. Deszcz lał strugami. „Dobrze, że wzięłam parasol” – pomyślała i ręką sięgnęła do siatki.
Pod zadaszeniem przy wejściu zgromadził się już pokaźny tłum studentów. Kolejne osoby, które wychodziły z budynku, wypychały Nowelę na linię deszczu. Wiatr smagał ją po twarzy, boleśnie sypał grubymi i ostrymi kroplami. Nowela próbowała otworzyć parasol, ale sprawa okazała się przegrana – wiatr wyrywał parasolkę, wywracał na nice, łamał chude żebra. Nowela usiłowała nie zwracać uwagi na żarty, które rzucano w jej kierunku.
W pewnym momencie wrzuciła parasol do torby. „No i trudno” – rozzłościła się i weszła w ulewę.
Ubranie błyskawicznie przemokło i przylepiło się do ciała. Miało się wrażenie, że deszcz ją rozebrał. Za sobą słyszała śmiech i jakieś okrzyki. Aby osłonić się od spojrzeń i od drwin rówieśników, odruchowo ściągnęła łopatki, a głowę wbiła w ramiona. Przyśpieszyła kroku, niemal biegła.
Uniwersytet, na którym Nowela studiuje, jest prywatną uczelnią. Mieści się niemal w centrum miasta. Ten rejon był tak cichym zakątkiem, że kto wie, czy w ogóle go odnotowano na mapie zagospodarowania przestrzennego. Droga prowadząca do uniwersytetu była zniszczona, jakby w czasie II wojny światowej jeździły po niej czołgi, a potem ani razu nikt jej nie naprawił. Ulotniły się nawet wspomnienia o chodnikach. Nieopodal stało kilka prywatnych budynków, natomiast w samym budynku uniwersytetu podobno kiedyś znajdowały się jakieś pracownie.
W tej szaleńczej ulewie Nowela poczuła się malutka, samotna i nieszczęśliwa, jakby ktoś ją dotkliwie obraził. Pierwsze łzy wymieszały się z kroplami deszczu, kiedy nagle wiatr ścichł, a deszcz – ustąpił. Błyskawicznie – jak prysznic z rur z powodu nagłej awarii wodociągów.
Nowela spojrzała w niebo. Ciężkie, ciemne chmury – jak objaw depresji – wisiały nad głową. „Gdybym umiała włączać i wyłączać deszcz, ludzie by się do mnie modlili” – pomyślała.
Stała przed ogromną kałużą, która zalała całą drogę, i zastanawiała się, z której strony lepiej ją obejść. Uznała, że już nie ma nic do stracenia, i poszła prosto przed siebie.
Kałuża okazała się zaskakująco płytka. Obcasy ledwie nurzały się w wodzie. Gdzieś w połowie drogi, gdy woda stała się bardziej przejrzysta, Nowela dostrzegła, że wcale nie idzie po dnie, tylko jakimś nadzwyczajnym sposobem stąpa po powierzchni tafli. Dobrnęła do krawędzi i zawróciła, aby sprawdzić, czy jej się nie przywidziało.
Stanęła na środku kałuży i tupnęła nogą. Bryzgi rozleciały się na wszystkie strony, ale stopa nie zanurzyła się w wodzie.
Nowela parsknęła szczęśliwym śmiechem. „Jestem wyjątkowa! Od zawsze wiedziałam, że jestem wyjątkowa!”. Jej duszę zalała radość. Nowela poczuła jasność i lekkość – taką lekkość, jakby mogła chodzić nie tylko po wodzie, lecz także w powietrzu.
– Mierzysz bajora?
Nowela odwróciła głowę w stronę chłopca, który się odezwał, i natychmiast niemal do kolan zapadła się w wodę.
Zezłościła się. Nie, nie zezłościła – wściekła się. I to jak się wściekła!
– Wszystko zepsułeś! – wrzeszczała. Brnęła przez kałużę i raz po raz potykała się o kamienie leżące na dnie. – Ile razy mam ci powtarzać?! Nie łaź za mną!
Ponownie włączył się deszcz.
– Co pan powiedział?
Stworzyłem kobietę i zapomniałem o niej.
Popchnąłem sztangę (ostatnie powtórzenie w ostatniej serii) i z wysiłkiem wypuściłem powietrze.
Gdyby mężczyzna nie zapominał o kobietach – które znikąd zwalają mu się na głowę, które nieopatrznie się materializują z jednego nieostrożnego muśnięcia czy ze spojrzenia rzuconego na grzeszny silikon ciała lub, znacznie rzadziej, na coś nieziemskiego, iluzorycznego i nieosiągalnego (na przekór utrwalonej opinii, że te stwory podobne aniołom pozostały w minionych stuleciach wraz z mężczyznami gotowymi w nie wierzyć – z pewnością by oszalał.
Sztanga się poderwała, jednak szła krzywo.
Męska fantazja w odniesieniu do kobiet jest niezwykle chorobliwa. Wystarczy, że mężczyzna pomyśli o kobiecie, a wyobraźnia natychmiast zaczyna koloryzować.
Wszystkie nasze rzeczywiste kobiety są na poły zmyślone. Kobieta jest raptem ziarnkiem piasku, które w muszli mężczyzny przemienia się w perłę.
Wstaję z ławki.
– Co, ciężko panu?
– Ciężko, Tomku.
Albo się nie przemienia i na zawsze pozostaje ziarnkiem piasku w oku człowieka – uwiera i drażni, żadną miarą nie chce wypłynąć ze łzą.
– To, co usłyszałeś, Tomku, nie jest wynikiem słów. To wynik milczenia.
Przysysam się do butelki z wodą mineralną. Uzupełniam płyny, które straciłem z powodu wypocenia.
Tom w dalszym ciągu kręci się przy drzwiach.
– Czegoś chciałeś?
Celowo używam czasu przeszłego, jakby życzenie Tomka było już minione i straciło na znaczeniu.
– Przyszedłem panu przypomnieć, że jest pan pisarzem.
Patrzę z niedowierzaniem.
– Pańscy czytelnicy (a zwłaszcza: rozpoczęte i niedokończone utwory) chcieliby widzieć pana przy biurku, nie w siłowni. Miłośników literatury nie interesuje obwód pańskiego bicepsa – oni wypatrują duchowych osiągnięć, a pan, jak zacięty materialista, hołduje trywialnej naturze ciała. Do czego to podobne?! Rozpoczął pan utwór, ale z siłowni pan nie wyłazi…
Intonacja tych wyrzutów jest podobna do głosu mojego własnego sumienia, dlatego odruchowo zaczynam się usprawiedliwiać.
– Dzieło trzeba donosić. Jak ciążę. Ono musi dojrzeć…
– Pisarz to nie kangur, ciąża nie może trwać wiecznie.
– Co kangur ma z tym wspólnego?
– A to, że tylko samica kangura może na własne życzenie wydłużać ciążę. Sam pan o tym pisał.
Teraz sobie przypominam… Chyba od czterdziestu dni do roku. Ale gdzie to wetknąłem i skąd zaczerpnąłem informację – zabij mnie, nie pamiętam!
– Zajmuje się pan nie tym, czym trzeba. Pan powinien dzieła smażyć zamiast żelastwem potrząsać.
Thomas Mann powtarzał, że niektóre utwory mają nie tylko własną wolę, lecz także własną pychę, która może znacznie przewyższać pychę autora. Był przekonany, że tylko wtedy powstają wielkie dzieła.
– To wszystko…? – Gapię się ze złością na Toma.
Udaje, że nie zauważa mojego rozdrażnienia. Nie ucieka wzrokiem. Oczy ma czyste i bezczelne.
– Wpadłem w kłopoty… Mógłby mnie pan zasponsorować?
– Nie ma problemu. Zaraz ci podpiszę czek, a kwotę sam sobie wpiszesz.
Patrzy na mnie nieufnie.
– Żartuje pan…?
„To są bardzo poważne żarty” – powiedział kiedyś Goethe o swoim Fauście.
Tom w dalszym ciągu sterczy nade mną.
– Czy panu naprawdę nie zależy na tym, aby wszyscy pana lubili?
– W jakim sensie?
– No, jak Lwa Tołstoja.
– Ale teraz pojechałeś…!
Tołstojowi zależało na tym, aby wszyscy go znali i lubili. Aby wystarczyło, że się przedstawi, a wszyscy byliby pod wrażeniem, otoczyli go zwartym kołem i dziękowali. Ta niespożyta potrzeba przymusiła go do tego, aby chwycić za pióro.
Turgieniew podobne pragnienia poczytywał za wadę wielkich pisarzy. Miał na myśli niepohamowanie, brak wstydliwości, brak cnotliwości, wreszcie – brak elementarnej skromności. Brak tak wielki, że nieobecność tych cech przekształca się z wady – w zaletę. Natomiast główną skazą pisarza jest czyhanie na miłość – więcej: bezkompromisowe żądanie miłości. Przy czym sam bardzo często (tenże Turgieniew doszedł do takiego wniosku w odniesieniu do tegoż Tołstoja) nie jest zdolny kochać nikogo oprócz samego siebie.
Thomas Mann uważał, że ten zapamiętały egocentryzm jest źródłem autobiografizmu w twórczości literackiej. Pisarz gotów wywalić bebechy, ogołocić się do cna, byle go znali i kochali za to, czego się o nim dowiedzieli. Bez względu na to, czy jest szlachetny czy przechera. Stąd zapewne skrajny biografizm twórczości Tołstoja, którą Mereżkowski określił jednym wielkim pięćdziesięcioletnim dziennikiem, niekończącą się dokładną spowiedzią. Stąd również twórczy ekshibicjonizm Jeana Jacques’a Rousseau.
– A nie poszedłbyś stąd, Tomku, ze swoją kamasutrą?
Biorę prysznic.
„Puk, puk”.
Tom nawet w łazience nie daje mi chwili spokoju.
– Mira dzwoniła – oznajmił i zrobił pauzę. A ponieważ nie doczekał się odpowiedzi, kontynuował: – Powiedziała, że była przyjemnie zaskoczona ukrytymi możliwościami współczesnej literatury ukraińskiej. Dla niej to była noc pełna odkryć. Pańska twórczość ukazała się jej z zupełnie nieoczekiwanej strony.
Chłodne strugi wody parzą ciało rozgrzane ćwiczeniami, aż brakuje tchu.
– Słyszy mnie pan…? – Moje milczenie niepokoi Tomka. – Uznała, że jest pan istnym demiurgiem!
François Mauriac pisał, że spośród wszystkich ludzi to właśnie powieściopisarz najbardziej przypomina Boga. Małpuje Boga: tworzy żywe istoty, wymyśla im losy, przeplata wydarzenia i katastrofy, krzyżuje ich losy, kładzie na łożu śmierci.
Zastanawiali się nad tym również Goncourtowie, którzy sądzili, że w pisarzu – niezależnie od tego, jak mało jest ważny – przejawia się świadomość bóstwa obdarzonego możliwością tworzenia. Bóg stwarza żywych ludzi, a człowiek z twórczą wyobraźnią stwarza wymyślone losy, po których czasami zostają wspomnienia bardziej głębokie i „przeżyte”. To poczucie możności unieśmiertelnienia na własne życzenie wszystkiego, co chce się unieśmiertelnić, bracia nazwali jedną z „dumnych radości pisarza”.
– Przekaż, że uwiecznię ją przy okazji.
Ręcznikiem rozcieram ciało. Aż do czerwoności. Wskakuję w ciepły szlafrok.
Pisarzowi wolno się pocieszać różnymi rzeczami, ale co do „własnego życzenia”, to sprawa jest nieoczywista. Jakoś nie przypominam sobie bohatera literackiego, którego Goncourtowie by unieśmiertelnili. Jedynie ich Dziennik i ta okoliczność, że starszy z nich zapowiedział środki na powołanie nagrody literackiej, uratowały ich od zapomnienia.
Olimpijczyk Goethe, który potrafił być postmodernistycznie ironiczny i nie żywił się naiwnymi iluzjami, uważał, że działalność pisarska przypomina mityczną walkę duchów, w której bohaterowie pozbawieni kręgosłupów walczą – dla własnej satysfakcji – między sobą. A potem – błyskawicznie odtworzeni – ponownie siadają przy stole z ojcem Odynem.
Goethe mówił, że specyfika świata literackiego polega na tym, że nic w nim się nie burzy bez tego, aby w tym miejscu powstało coś nowego, przy czym w podobnym rodzaju. Dlatego tkwi w nim życie wieczne.
– Eden, innymi słowami.
– Ale co: innymi słowami? – Tom pytająco patrzy na mnie. Czekał pod drzwiami.
Nawet nie zauważyłem, że ostatnie słowa pomyślałem na głos.
– Nic, ciućmoku. Eden. – Niedbale odsuwam się od niego.
– Mira powiedziała, że postara się dzisiaj wpaść.
Zatrzymuję się i całym ciałem odwracam się w stronę Toma.
– Co?!
Sześćdziesięcioletni Wieland (współczesny Goethego) z oburzeniem krzyczał: „W nosie mam swoją boskość! Co z tego, że mówią o mnie: »On jest boski!«, skoro wszyscy robią to, co im przyjdzie na myśl, i ciągle mnie oszukują?! Ludzie uważają za boskiego każdego, kto pozwala robić ze sobą to, co im się tylko podoba”.
Mierzę Toma wściekłym spojrzeniem.
– Doigrasz się! – grożę. – Zobaczysz, że jeszcze cię uwstecznię.
– Cześć! – Mira musnęła mnie włosami, cmoknęła w policzek i zakręciła się na pięcie. – Ja do łazienki.
W biegu zdjęła sweter cienki jak pajęczyna i obnażyła drażliwie subtelny flet kręgosłupa, jak to określił Majakowski.
„A jednak kręgosłup kształtem bardziej przypomina klarnet – myślę mimochodem. – Powtórzę za Tyczyną: można nawet powiedzieć, że to słoneczny klarnet”.
Tak czy inaczej, w mojej duszy rozbrzmiała muzyka.
Zima, zimno jak w psiarni, drzewa są ogołocone. Kobiety również ubierają się niestosownie do pogody: narzucają futerka czy paletka na niemal gołe ciała.
– Brr…! Jestem zmarzluchem. Ubieram się jak Czukcza, a marznę jak Afrykańczyk.
Mnie również by się przydało umyć zęby. Ale nie będę się ustawiał w kolejce. Będę musiał się zadowolić gumą do żucia.
Wraca Mira, na piersi przytrzymuje ręcznik.
– Sam wpadłeś na to, aby ściany w łazience wyłożyć lustrami zamiast płytkami? – Nie czeka na odpowiedź, tylko podsumowuje: – Wszyscy pisarze to egoiści, narcyzi i zboczeńcy. Dalej tak zamierzasz siedzieć przed komputerem?
Pewnie się spodziewała, że będę na nią czekał na kanapie, w pełnym rynsztunku.
– Przepraszam, tylko wrotki założę – rzucam.
Nie ruszam się z miejsca.
Jednak, jak się okazało, Mira jest zbyt doświadczoną czytelniczką, aby ją miały zbić z pantałyku nieudolne, postmodernistyczne pisarskie wykręty. Nieciekawe fragmenty pomija, ślini paluszek i stanowczo przewraca stroniczkę.
Siada na krawędzi stołu, tak aby zasłonić monitor.
– Zgadnij, co to: piękne, z długimi włosami, zawinięte w ręcznik, czepia się pisarzy…
Nie odrywając ode mnie spojrzenia, na ramiona zarzuca mi nogi. Najpierw – lewą. Potem – prawą.
– Poddaję się – mówię zduszonym głosem.
Mira bierze ciasteczko z talerza.
– Nad czym teraz pracujesz? Jak się rodzą twoje pomysły? Robisz plan wydarzeń? – Gryzie ciasteczko i z górnej wargi zlizuje okruchy. Do ust podnosi kubek kawy. – Zawsze marzyłam o tym, aby od kuchni poznać pisanie! Aby od środka przyjrzeć się procesowi twórczemu…
Mira (kompletnie naga) siedzi ze skrzyżowanymi nogami na kanapie. Przed sobą położyła talerz z łakociami. Kubek trzyma na poziomie piersi, które niecierpliwie zerkają do środka dziobkami sutków. Wygląda to tak, jakby zamierzała je poić, ale jeszcze nie zdecydowała, od której zacząć.
– To takie ciekawe…! – akcentuje erotycznie.
Théophile Gautier wyznał: „Nigdy się nie zastanawiam, co będę pisał. Po prostu biorę pióro i piszę. Jestem pisarzem, powinienem znać swoje rzemiosło. Oto leży przede mną papier, a ja jestem jak błazen na trampolinie… Zresztą, dobrze operuję składnią. Rzucam frazy w powietrze, jak koty, i jestem pewien, że spadną na cztery łapy”.
„Wątpię, czy wolno ci się zapuszczać dalej niż do sypialni” – myślę sobie.
Siedzę na swoim zwykłym miejscu, tyle że plecami do komputera. Znajdujemy się z Mirą w różnych strefach klimatycznych. Jestem ubrany. Goły poza łóżkiem, czuję się spięty i bezbronny.
Mira patrzy na mnie pytająco. Jest przekonana – jak każdy czytelnik – że pisarzom szczerość przychodzi z łatwością.
– Każdy pisarz ma jakieś dziwactwa… – zaczynam niechętnie i ogólnikowo. Gardło zwilżam kawą. – Na przykład Gautier nigdy nie pisał w domu. Kiedy się w nim zamykał, robiło mu się smutno z powodu samotności. Gautier pisał w drukarni. Drukowali go na miejscu, na gorąco. Jedyne, co mogło go popchnąć do pracy, to zapach farby drukarskiej… Zresztą, sam powtarzał, że nieźle mu się pracuje również w pokoju dla służby, z małym oknem i ze stołem z surowego drewna. Pisać należy na niebieskim papierze, po siedem sou za kopę. A w kąciku powinien stać nocnik, żeby nie marnować czasu na wyjścia do toalety…
– No, nocnik w kąciku niewiele ma wspólnego z zapachem farby drukarskiej – zauważa sensownie Mira i sięga po cukierek. – Słodycze mi nie szkodzą.
– Na zdrowie – mówię. – Dolać ci kawy?
Przypomniały mi się zgniłe jabłka w szufladzie Schillera. Goethego omal nie wywróciło od smrodu. Zapach zgnilizny działał na Schillera pobudzająco, podsycał jego wyobraźnię i nakłaniał go do twórczości.
Mira stanowczo odkłada nadgryziony cukierek.
– Jeśli ktoś mi powie, że pisarz to normalny człowiek, napluję mu w twarz.
– Ilu czytelników przyjąłeś na tej kanapie? – pyta Mira.
Chyba czytelniczki ma na myśli.
„Czytelnicy powinni stać w kolejce do pisarza” – powiedział mi kiedyś Tom.
W sensie: po utwory.
Z zakłopotaniem drapię się po nieogolonym policzku.
Każdy pisarz marzy o napisaniu bestsellera. Ale kiedy człowiek sobie przypomni, że pierwszego wydania Dywanu Zachodu i Wschodu czytelnicy nie wykupili, więc wciąż zalega ono na półkach księgarni, jasne się stają tragizm i nieprzewidywalność wysiłków literackich. Ponieważ jednak – jak rzekł bohater anegdoty o tym, że parlament wydał pozwolenie, aby pisarze mogli przez jezdnię przechodzić na czerwonym – namnożyło się ich nadto: „Wszystkich pisarzy się nie wytępi. Ale próbować trzeba”. A zatem: czy napiszesz bestseller czy nie, próbować trzeba.
Faulkner jako zaledwie trzydziestolatek wydał tom poezji i cztery tomy powieści (jego Sartoris – drugi tom prozy –odrzuciło dwanaście wydawnictw, Faulknerowi się udało dopiero w trzynastym), jednak te wysiłki nie przyniosły mu ani sławy, ani pieniędzy. Popadł w rozpacz: „Nigdy nie zarobię, nigdy nie doczekam się uznania!”. I wtedy wpadł na pomysł „najstraszniejszej historii, jaką tylko mógł wymyślić”, i napisał powieść Azyl.
Reakcja na powieść była gwałtowna i skandaliczna. Na autora spadła fala krytyki. Nawet jego żona krzyknęła z oburzeniem po przeczytaniu rękopisu: „To okropne!”. „Tak. Właśnie takie być powinno – odpowiedział Faulkner i dodał: – To się sprzeda”.
I to się sprzedało. Tylko w pierwszym miesiącu po publikacji wykupiono trzy i pół tysiąca egzemplarzy, co niemal przekraczało nakłady wszystkich jego poprzednich książek. Jak to się mówi: machina ruszyła. Natomiast co do skandaliczności tej „strasznej historii”, to może ona – w porównaniu z dzisiejszymi przykładami literatury pięknej – uchodzić za opowieść wigilijną.
Jestem gotów skorzystać z doświadczenia Faulknera. Postanawiam wziąć z niego przykład. „Co pańskim zdaniem sprzeda się teraz? – zapytałem swojego wydawcę. – Niech pan powie, a ja napiszę”. Wydawca napiął mięśnie twarzy i poruszał uszami. „Nie ma dyskursu” – wetchnął ze skruchą. A to oznacza, że pisarz ukraiński nie jest na razie w stanie zainteresować czytelnika ukraińskiego żadną historyjką – niezależnie od tego, jak straszna by ona była.
Jednak korzenie tego nieszczęścia nie są narodowe. Ten problem celnie określił noblista Orhan Pamuk, zanim go udekorowano laurem.
W którymś z wywiadów turecki pisarz porównał siebie z Miloradem Paviciem: „Jego problem przypomina mój własny: on znajduje się na peryferiach literatury europejskiej, pochodzi z takiego kraju, w którym – gdyby chcieć się posłużyć tureckim przysłowiem – nawet gdy ustami schwytasz strzałę, nikt tego nie zauważy”. Mimo że zarówno Pavić, jak i Pamuk są pisarzami dobrze znanymi – jeśli nie na świecie, to w Europie na pewno. Dlatego Ukraina – nawet w porównaniu z Turcją czy z Serbią – uchodzi za głuchą prowincję kulturalną. A prowincjalizm jest – według Pamuka – świadomym lub nieświadomym stanem, w którym historia dzieje się gdzie indziej, natomiast człowiek przebywa poza jej granicami.
Czyli czytelnik ukraiński ma w nosie – świadomie lub nie – czy ukraiński pisarz ustami chwyta strzałę, czy też jest najeżony strzałami. Ukraiński czytelnik uważa, że prawdziwa literatura powstaje poza granicami Ukrainy.
Drapię się po policzku i prześlizguję się wzrokiem po nagim ciele Miry. Nie wygląda na to, żeby gryzły ją pchły rzeczywistości literackiej.
– Naprawdę wszystko jest tak beznadziejne? – Oblizuje palce oblepione słodyczami. – Żadnej perspektywy?
– Nie, no dlaczego…
Kiedyś spotkali się dwaj czołowi pisarze Ameryki Łacińskiej – Gabriel Garcia Marquez i Mario Vargas Llosa. Oczywiście, jak to między pisarzami bywa, napili się tequili czy innej grappy, w ostateczności yerba matę pociamkali przez tykwę, rozgadali się (żeby nie powiedzieć: prowadzili dialog o powieści w Ameryce Łacińskiej). Okazuje się, że kiedyś czytelnik latynoamerykański miał uprzedzenia wobec rodzimego pisarza. Czytelnik sądził, że latynoamerykański pisarz jest kiepski już przez samą afiliację… A potem niespodziewanie zaczął się boom na powieści latynoamerykańskie. Ukraińscy pisarzy mogą – na tej samej zasadzie – spodziewać się podobnego cudu.
– Bum-bum-bum – mówi Mira. – Chcesz, żebym została kałamarzem twojego natchnienia?
Jej piersi unoszą się ku mnie jak drżące pyszczki zaciekawionych zwierzątek.
Wreszcie wracam do pracy.
Ostatnio brakuje mi spokoju. A żeby zrodziło się coś wielkiego, coś poruszającego, coś dramatycznego, jak pisali Goncourtowie, konieczne są statyczne dni – niczym niezmącone, potulne, odcięcie od prozy życia, skupienie w „szlafmycy”.
– A nie zwolniłby mnie pan dziś z obowiązków…? – Tom przerywa moje rozmyślania. – Zdaje się, że mam katar.
Dla większej wiarygodności pociąga nosem.
Gdy Thomas Mann rozmyślał nad istotą choroby, doszedł do wniosku, że choroba jest dwulicowa – ma zróżnicowany stosunek do człowieka i do godności ludzkiej. Z jednej strony jest wrogo usposobiona do tej godności, ponieważ windowaniem cielesnego pierwiastka i redukowaniem człowieka do tego pierwiastka odczłowiecza każdego i pozostawia mu jedynie zbolałe ciało. Z drugiej strony jednak chorobę można odbierać jako stan w najwyższym stopniu godny człowieka – z pewną przesadą można powiedzieć, że choroba jest stanem duszy, a nawet (co brzmi dość tendencyjnie), że stan duszy jest chorobą. Te dwa pojęcia okazują się najściślej ze sobą splecione. Gdy powołamy się na Nietzschego (który mówił, że artystę rodzą szczególne okoliczności, głęboko spokrewnione z objawami chorobowymi), dojdziemy do wniosku, że nie sposób być artystą i nie być zarazem chorym. Thomas Mann podsumowuje to następująco: „W stanie duszy – w chorobie – tkwi zalążek wielkości człowieka. Geniusz choroby jest bardziej ludzki niż geniusz zdrowia”. Co za tym idzie: im bardziej nieuleczalnie chory jest człowiek, tym bardziej jest człowiekiem. Co więcej: jest bardziej genialny. Mann wymienia Dostojewskiego (padaczka) oraz Schillera (gruźlica). „Czyż nam się nie zdaje, że w ich wypadku to właśnie choroba sprzyja powstaniu czy przejawom subtelności, arystokratyzmu – z gruntu odmiennego od arystokratyzmu biograficznego (za antytezę służą mu Goethe oraz Tołstoj), który przejawia się w samopochłanianiu oraz w samolubstwie. Arystokratyzm Dostojewskiego i Schillera to szczególny rodzaj zgłębienia, podniesienia i wzmocnienia w nich człowieczeństwa – w taki sposób, że gdy patrzymy na nich, choroba jawi się nam jako niemal arystokratyczny atrybut czołowych przedstawicieli rodzaju ludzkiego”.
Tom robi wielkie oczy.
– I pan wierzy w te głupoty?
– Potwierdzenie tych głupot znajduję u Gombrowicza, który jest przekonany, że w sztuce nie zdarza się tak, że człowiek zdrowy tworzy zdrowy utwór, a człowiek silny tworzy silne dzieło. Jego zdaniem, jest dokładnie na odwrót: chory, słabeusz jest w stanie – jak nikt inny – uchwycić istotę siły i zdrowia… Natomiast jeśli mowa o Mannie, zastrzega on, że wyrazem „choroba” posługuje się jak terminem filozoficznym.
– Nie sądzę, że to kogoś uspokoi – gdera Tom.
Wyjmuje chusteczkę higieniczną i ostentacyjnie wydmuchuje nos.
Z wyżyn rozumu całe życie jawi się jako marna choroba, a świat – jako wariatkowo. To słowa Goethego, który na ludzi i na zdarzenia zwykł patrzeć ze szczytów olimpijskich. Zresztą, mówił to jeszcze Sokrates, jednak on również nie kwapił się składać koguta w ofierze Asklepiosowi w intencji własnego wyzdrowienia.
– To niech pan sobie wyobrazi, jak ten świat może wyglądać z dołków bezmyślności – odzywa się Tom. Wydmuchuje nos i starannie złożoną chusteczkę chowa do kieszeni. – O ile nie zabraknie panu wyobraźni…
Przeszedł pokój, żeby wyjrzeć przez okno.
– Mieć wyobraźnię wcale nie oznacza wymyślać coś niestworzonego, tylko oznacza liczyć się z czymś, co jest – oddaję cios.
– A może to, co jest,jest tak długo, jak długo się z tym liczysz? – Usadowił się na parapecie i ogląda czubki swoich butów.
Patrzę na niego ironicznie oraz pobłażliwie.
– Tylko nie licz, Tomku, na to, że zniknę wyłącznie dlatego, że przestaniesz się ze mną liczyć.
– Pan zawsze wszystko poprzekręca! – Zerka na mnie spode łba i wzdycha. – Panu to dobrze: pisze pan sobie, co chce, gromadzi, co sobie zażyczy, i wcale się nie zastanawia, kto po tym wszystkim posprząta…
Również mógłbym westchnąć i odpowiedzieć cytatem z Dziennika Goncourtów: „Człowiek pisze bynajmniej nie takie książki, jakie by chciał. Coś fatalnego jest w przypadłościach, które nakierowują nas na stworzenie książki. A co za tym idzie – niepojęta siła, jakaś nadrzędna wola, jakaś potrzeba pisania wymuszają na nas utwór i kierują naszym piórem”. Ale tylko wzdycham.
– Katar jest niebezpieczny – mówię. – I zaraźliwy.
Tom milczy. Tom patrzy jakby przeze mnie…
Nie muszę się oglądać, aby na podstawie wyrazu jego twarzy zgadnąć, kogo zobaczył za moimi plecami.
Milady!
Stoi w wykuszu drzwi, cała obsypana śniegiem. Promienieje zarazem ciepłem i orzeźwieniem. Jej twarz jaśnieje pewnością siebie, spokojem i łagodnością.
– Przypomina Annę Kern – powiedział Tom po pierwszym spotkaniu.
Ze zdziwieniem spojrzałem na niego znad okularów.
– W sensie: jak geniusz czystego piękna – doprecyzował.
Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Po drugim spotkaniu Tom zmienił zdanie:
– Kiedy Puszkin pisał dedykację Annie Kern, miał na myśli chleb jej ciała. Milady jednak nie jest taka. Milady jest stworzona ze źródlanej wody i ze światła.
– Oraz z dwóch kropel nafty – zażartowałem. Zgorszony Tom popatrzył na mnie jak na świętokradcę. – Chcesz powiedzieć, że na tej wodzie nie widzisz rozbłysków tęczy?
– To słońce…! – przekonuje z zachwytem zdeklarowanego poganina. – Woda, światło i słońce.
Milady stoi w progu gabinetu. Przy niej wszystko wydaje mi się ubogie i miałkie. Ani rzeczy, ani zjawiska, ani żywioły – nic nie jest w stanie z nią konkurować. Aż się chce powtórzyć za Okudżawą: „Wasza wysokość kobieto! Czy pani naprawdę do mnie?!”.
– Wręcz przeciwnie – wyznał kiedyś Tom. – Milady swoją obecnością rozświetla otoczenie i sprawia, że nagle wszystko staje się dla mnie piękne. Wie pan – kontynuował – kiedy tak na nią patrzę, zaczynam rozumieć Don Kichota: też mam ochotę zwariować i dla damy mojego serca porywać się na bohaterstwo.
– A ja rozumiem Don Juana.
– Nie zasługuje pan na nią. – Tom mnie zapewne w tej chwili nienawidzi. Jego nieżyczliwość odczuwam jak zimne ostrze na szyi. – Nie pojmuję: co ona w panu widzi?! – Ale jego zazdrość gaśnie tuż po wybuchu i Tom naprędce staje się moim wspólnikiem. – Pani nas tak rzadko odwiedza…
Przychodzi, kiedy chce. Właśnie z tego powodu imam się cynizmu – to swoista szczepionka. Żeby nie umrzeć bez niej. Żeby nie stała się moim powietrzem. Czy nie wystarczy, że żyję bez słońca, bez wody i bez powietrza?!
W milczeniu obejmuję jej wąskie ramiona, całuję płatek śniegu na kołnierzu palta.
A może ona naprawdę pomyliła ulicę, miasto, stulecie?
Gdy Tom zobaczył ją po raz pierwszy, na jej rzęsach lśniły płatki śniegu.
– George Steiner wyczerpująco udowodnił, że nie da się jednocześnie lubić Dostojewskiego i Tołstoja, ponieważ wyznawali inne filozofie życiowe – tłumaczył żywiołowo Cmoczek. – Tołstoj wierzył, że człowiek zostanie zbawiony, jeśli społeczeństwo stanie się lepsze, szlachetniejsze, bardziej uduchowione lub jeśli prawo będzie bardziej sprawiedliwe. Natomiast Dostojewski uważał, że człowiek jest zepsuty do cna, skalany i skazany na nieszczęście i na śmierć.
Tom rozwalił się na krześle. Nogi w masywnych glanach wyciągnął pod stołem i zaczął obojętnie przyglądać się dysputantom. Większość z nich znał z twarzy, z imienia, niektórych – z ich utworów. Wszyscy należeli do śmietanki (a może: popłuczyn?) miejscowej bohemy. Przeważająca część tej specyficznej grupy pasożytowała na literaturze, natomiast pozostali nazywali siebie malarzami, muzykami lub wielbicielami sztuk pięknych.
– Nawet nie ma komu powiedzieć: „Spierdalaj…!”. Sami geniusze – powiedział Tom, zanim wypił kieliszek koniaku.
– Co mówiłeś? Przepraszam, nie dosłyszałem…
Cmoczek (Tom początkowo myślał, że to jakaś ksywa, a okazało się, że nazwisko) przypominał wróbla w czasie wichury. Chociaż wyglądał na wymiętolonego, czuł się zwycięzcą. Tego człowieczka wyróżniało wszechstronne wykształcenie. Wiedział absolutnie wszystko – nawet to, o czym milczy Wikipedia. Mówił o sobie, że jest ostatnim encyklopedystą, jednak – zdaniem Toma – bardziej przypominał podstarzałe cudowne dziecko. W jakiś dziwaczny sposób skala i głębia jego wiedzy łączyły się w nim z organicznym infantylizmem.
– To jakieś siki. To nie jest koniak.
– Za to kawa jest wybitna. – Cmoczek zrobił dziubek i sięgnął po filiżankę. – Tu jest najlepsza kawa w mieście.
Tom nie lubi kawy. Owszem, pijał kawę, ale robił to tak jak pewna bohaterka Czechowa – bez przyjemności. I nie lubi bywać w tej kawiarni. Nie lubi tego miejsca, a jeszcze bardziej nie lubi tej endemicznej klienteli. Nawet wielbiciele sztuk pięknych, którzy tutaj bawią lokalnych artystów, cierpią na przerost ambicji (wprost sympozjum garbusów!) – każdy uważa siebie za eksperta i rości sobie prawo do wyjątkowości własnych sądów.
– Dziwne, że za wejście do gabinetu osobliwości każą sobie płacić, skoro tutaj wpuszczają za darmo. – Tom ponownie łyknął koniaku.
Cmoczek albo opacznie zrozumiał jego słowa, albo postanowił delikatnie utrzeć mu nosa.
– Tu panuje potężna twórcza atmosfera. Przychodzę tu popracować.
Pracą nazywa zapisywanie głupawych wierszyków na serwetkach… Tutaj pracują wyłącznie barmani i kelnerki. Cała reszta trywialnie trwoni czas. A poza tym: o jakiej atmosferze można mówić w grobowcu?! W tej piwnicy nawet okien brakuje, a te ślepe, które są, wychodzą na jamę oklejoną połyskującymi kafelkami. Teraz w dodatku tę jamę śniegiem zasypało.
– Czytałem o pewnym Chińczyku, który jednocześnie zaspokajał sześć kobiet. – Tom duszkiem dopił resztki koniaku. – Otóż ten Chińczyk kładł się na wznak, jedna kobieta siadała mu na członku, druga – na twarzy, dwie inne zaspokajał rękami, a dwie ostatnie – palcami u stóp. A ty albo George Steiner wyjeżdżacie mi z rewelacjami, że nie da się lubić jednocześnie Dostojewskiego i Tołstoja. Czy my jesteśmy gorsi od Chińczyków?
Aby nie odpowiadać na zaczepne pytania, Cmoczek skwapliwie zmienił temat.
– Skończyłem nową książkę – wyznał nie bez dumy.
Tom przytaknął zachęcająco.
– Książka to dobra rzecz. Mallarmé miał pomysł skonstruowania książki, która istniałaby w wielu wymiarach. Można by ją było rozbijać na osobne warstwy, które dałoby się dzielić na jeszcze mniejsze kawałki, tak samo wymienne i wzajemnie się uzupełniające.
Cmoczek usiłował coś wykrzesać z głębi swojej uniwersalnej wiedzy, ale raptem zaczął – jak ryba – łapać powietrze. Natychmiast rozświetliła go rozkoszna radość, jakby mu ktoś w tyłek żarówkę wkręcił.
– Mireczko! – zawołał i pomachał ręką.
Do stolika podeszła dziewczyna ubrana w wojskowy płaszcz. Jej odkryta głowa była obsypana śniegiem. Nawet na rzęsach – tak, na rzęsach – połyskiwały płatki śniegu.
Zgodnie z tutejszym zwyczajem wymienili powitalne pocałunki. Dziewczyna o kamiennym wyrazie twarzy nadstawiła policzek do pocałunku, natomiast Cmoczek nadal promieniował szczęściem.
– Nie wiem, czy się znacie – zwrócił się Cmoczek do Toma i zaczął przedstawiać czołową aktorkę młodzieżowego teatru amatorskiego „Drabina”.
Tom grzecznościowo zmienił pozę, nieco się uniósł i skinął głową. Gwiazda estrady zmierzyła go obojętnym, nawet nieco lekceważącym spojrzeniem.
Mallarme mówił, że świat istnieje tylko po to, aby trafić do książki. Są kobiety takie jak świat – kobiety, które powinny trafić do książek.
„To nie o niej” – pomyślał Tom.
Widział ją w którymś przedstawieniu – stary dostał dwa zaproszenia na premierę – jednak tytułu spektaklu nie był w stanie sobie przypomnieć. Nawet nie zwrócił na nią uwagi – umizgiwał się wtedy do koleżanki z dobrego domu, przedstawienie bardzo jej się spodobało. Ta aspirująca gwiazda wbiegła na bosaka na scenę z widowni, i wskoczyła na młodzieńca, który – według scenariusza – był jej bratem i właśnie wrócił z wojska. Rzuciła się na niego z takim impetem, że jej suknia otworzyła się jak spadochron. Swoją drogą: koleżanka zdołała wtedy zaskoczyć Toma – kiedy wreszcie zdjął z niej rajstopy, okazało się, że nie goli nóg i że stanowczo odrzuca depilację.
– Pamiętam cię, miałaś wtedy różowe majtki – powiedział Tom.
Cmoczek zamrugał z przestrachem. Zwęszył skandal, więc głowę schował w ramionach.
W wyrazie dziewczęcej twarzy zaszła jakaś zmiana. Dziewczyna wyglądała, jakby dopiero się ocknęła. Spojrzała ponownie na Toma, tym razem – z zainteresowaniem.
– Mów do mnie Sława – powiedziała.
Podała mu zziębniętą rękę.
Ach, więc tak wygląda sława!
Tom się uśmiechnął. Z poręczy zgarnął kurtkę – lekką, lecz wielką jak nadmiernie nadmuchana kamizelka ratunkowa. Czas na niego.
Jeszcze wczoraj trzymał wściekły mróz, a dziś – plucha pod nogami, plucha w nosie. Na dodatek jego dziewczynie przytrafiła się plucha w majtkach. To wszystko naraz nie mogło pozostawić obojętnym nawet człowieka tak spokojnego jak Tom.
Kluczył po chodniku w oczekiwaniu na dziewczynę, która weszła do apteki – po podpaski dla siebie i po krople do nosa dla niego.
Tom akurat wydmuchiwał nos, kiedy od hałaśliwego tłumu młodzieży sunącego po chodniku odłączyła się postać.
– Hej, pamiętasz mnie? – Mierzyła go od dołu do góry, jakby zaraz chciała zacząć żebrać. – Poznaliśmy się w „Brudnopisie”.
Gdyby nie ten płaszcz wojskowy, nie rozpoznałby jej.
– Jak miałbym nie pamiętać… – odparł niezbyt uprzejmie. Schował chustkę do nosa. – Dziewczyna o podwójnym imieniu: Mira i Sława.
– Dla ciebie jestem Sławą.
„I to mnie właśnie niepokoi”. – Tom poczuł, że źle wydmuchał nos.
Jak tu nie przywołać Charlesa Bukowskiego, który przestrzegał przed sławą: „To niszczyciel. To jest, kurwa, niszczyciel nad niszczycielami. Do mnie przyszła najsłodziej, jak się da, ponieważ w Europie jestem pisarzem znanym. Ale nie tutaj. W ogóle jestem ogromnym szczęściarzem. W czepku urodzony. Ale sława to coś okropnego – to wartość na skali wspólnego mianownika umysłów, które pracują na niskim poziomie. Jest nic niewarta”.
– Wciąż się nie zdemobilizowałaś – powiedział i dotknął czerwonego guzika.
– Wciąż jestem na warcie – parsknęła Mira. – W pełnym rynsztunku.
– Przepraszam. – Tom się odwrócił i sięgnął po chusteczkę do nosa. – Nie marzniesz w tym płaszczu?
Dziewczyna nie odpowiedziała. Poprawiła szelkę plecaka i zapytała:
– Dlaczego już się nie pojawiasz w „Brudnopisie”?
Tom ponownie odesłał ją w myślach do Bukowskiego: „Po co mam się widywać z innymi pisarzami? O czym z nimi rozmawiać? Tu nie ma o czym mówić, trzeba robić. Pogaduszki z innymi pisarzami są jak picie wody z wanny. Tak się nie robi. Piliście kiedyś wodę z wanny? No właśnie. Ja, przykładowo, z wanny piję wino. Nie podoba mi się sposób, w jaki oni się noszą. Nie podoba mi się ich obuwie. Nie podobają mi się ich książki. Nie lubię tonu ich głosów. Nie lubię, gdy rzygają po trzech głębszych. Pisarze to obleśne istoty. Lepsi są hydraulicy. Nawet sprzedawcy używanych samochodów są lepsi – bo są bardziej ludzcy od pisarzy. Pisarze stają się ludzcy dopiero wtedy, gdy siadają do pisania. Wtedy mogą stać się ciekawi, a nawet – wyjątkowi. Ale oderwij ich od pisania, to zaraz się stają skończonymi kutasami. Sam jestem pisarzem”.
– Nie mam czasu – skłamał grzecznościowo. – Piszę nowy tom.
Tłum młodzieży czekającej na Sławę zaczął wydawać okrzyki pełne niezadowolenia, zachęcał, żeby wróciła do towarzystwa. Zresztą, ekipa powoli ruszyła, więc dziewczyna musiała ją dogonić.