To, co nieśli - O'Brien Tim - ebook + książka

To, co nieśli ebook

O'Brien Tim

0,0
45,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 295

Data ważności licencji: 2/7/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści

Seria

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

Epigraf

To, co nieśli

Przypisy końcowe

Kolofon

Print Page List

1

2

3

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

264

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie

Spis treści

Dedykacja

Przypisy

Kolofon

Opowiadania są gatunkiem narodowym Ameryki, jej rdzeniem, nerwem, pulsem. Precyzyjne i gęste, znakomicie opisują rzeczywistość (a czasem nadrzeczywistość), chwytają historie i obrazy. Dla literatury są tym, czym jazz dla muzyki.

W serii prezentujemy zbiory opowiadań najwybitniejszych amerykańskich twórców – powstałe zarówno przed wieloma laty, jak i współczesne; książki ważne, głośne, nagradzane, ale także elektryzujące debiuty.

Dotychczas ukazały się:

Carson McCullers, Komu ukazał się wiatr? Opowiadania zebrane

Deesha Philyaw, Sekretne życie pobożnych kobiet

John Cheever, Wizja świata. Opowiadania wybrane

Lucia Berlin, Instrukcja dla pań sprzątających

Breece D’J Pancake, Trylobity. Opowiadania zebrane

Nicole Krauss, Być człowiekiem

Lorrie Moore, Ptaki Ameryki

Lydia Davis, Asortyment strapień

Tobias Wolff, Oto początek naszej historii. Opowiadania wybrane

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Things They Carried

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Ilustracja na okładce © Alfred H. Maurer, bez tytułu, przed 1926

Copyright © 1990 by Tim O’Brien

Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Tomasz S. Gałązka, 2025

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Adam Pluszka

Korekta Krystyna Pawlikowska / d2d.pl, Ewa Saska / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-208-5

Pięć z opowiadań zawartych w tym zbiorze opublikowało wcześniej „Esquire”: To, co nieśli, Po czym poznać prawdziwą historię z wojny, Ukochana znad Song Tra Bong, Żołnierze duchy i Żywoty zmarłych. Mówienie o odwadze ukazało się najpierw w „The Massachusetts Review”, a następnie, w wersji poprawionej, w magazynie „Granta”. W polu ukazało się pierwotnie w „Gentleman’s Quarterly”. Styl, Podkręcić i Człowiek, którego zabiłem znalazły się najpierw, w innych wersjach, na łamach „The Quarterly”. To, co nieśli wydrukowano w antologii The Best American Short Stories 1987. Mówienie o odwadze i Żołnierze duchy trafiły do antologii Prize Stories. The O. Henry Awards (edycje z lat 1978 i 1982). Na Rzece Deszczowej ukazało się najpierw w „Playboyu”. Autor pragnie podziękować redaktorom tych publikacji, a szczególną wdzięczność wyraża za wsparcie, jakie otrzymał od agencji National Endowment for the Arts.

Książkę tę z miłością dedykuję żołnierzom z kompanii A, a szczególnie Jimmy’emu Crossowi, Normanowi Bowkerowi, Szczurowi Kileyowi, Mitchellowi Sandersowi, Henry’emu Dobbinsowi i Kiowie

To książka fundamentalnie odmienna od wszystkiego, co dotąd wydano na temat „minionej wojny” czy któregokolwiek ze składających się na nią zdarzeń. Ci, którym trafiło się doświadczyć czegoś podobnego, co jej autor, od razu zauważą jej prawdziwość, innym zaś zaleca się tę lekturę jako opis faktów przedstawiony przez człowieka, który tego doznał aż do granic.

John Ransom, Andersonville Diary

To, co nieśli

Porucznik Jimmy Cross nosił listy od dziewczyny imieniem Martha, studentki trzeciego roku koledżu Mount Sebastian w New Jersey. Nie były to listy miłosne, ale porucznik Cross nie tracił nadziei, więc nosił je na dnie plecaka, owinięte folią. Późnym popołudniem, po dniu na patrolu, kopał sobie stanowisko ogniowe, mył dłonie wodą z manierki, rozwijał listy i trzymając je koniuszkami palców, spędzał ostatnią godzinę światła dziennego na udawaniu. Wyobrażał sobie romantyczne wyprawy pod namiot w Góry Białe w New Hampshire. Czasami lizał skrzydełka kopert, wiedząc, że wcześniej to ona wodziła po nich językiem. Ponad wszystko pragnął, żeby Martha kochała go tak, jak on ją kochał, ale jej listy były raczej plotkarskie, kwestii miłości w nich unikała. Porucznik Cross miał niemal pewność, że wciąż była dziewicą. W Mount Sebastian studiowała literaturę angielską, pięknie pisała o wykładowcach, współlokatorkach i egzaminach semestralnych, o podziwie dla Chaucera i gorącym uczuciu do Virginii Woolf. Często cytowała fragmenty wierszy, o wojnie nie pisała nigdy, chyba że na zasadzie: „Uważaj na siebie, Jimmy”. Listy ważyły dwanaście dekagramów. Podpisywała je: „Z miłością – Martha”, ale porucznik Cross rozumiał, że ta miłość to tylko formułka w podpisie, nie znaczy tego, co czasami udawał, że znaczy. O zmroku starannie odkładał listy do plecaka. Powoli, nieco rozkojarzony wstawał i robił rundkę wśród swoich podkomendnych, sprawdzał zabezpieczenie obozowiska, a po ciemku wracał na swoje stanowisko, patrzył w noc i zastanawiał się, czy Martha zachowała dziewictwo.

To, co nosili, było w znacznej części funkcją konieczności. Wśród rzeczy niezbędnych czy prawie niezbędnych znajdowały się otwieracze do konserw wzór P-38, składane nożyki, suche paliwo, zegarki ręczne, nieśmiertelniki, repelent na moskity, guma do żucia, słodycze, papierosy, tabletki soli, saszetki lemoniady w proszku, zapalniczki, zapałki, igły i nici, Wojskowe Talony Płatnicze, puszkowane racje żywnościowe oraz dwie do trzech manierek z wodą. To wszystko razem wzięte ważyło od pięciu i pół do ośmiu kilogramów, zależnie od osobistych przyzwyczajeń i szybkości metabolizmu. Henry Dobbins, chłop postawny, brał więcej puszek z żarciem – szczególnie pasowały mu brzoskwinie w gęstym syropie do babki piaskowej. Dave Jensen, nawet w terenie dbały o higienę, brał szczoteczkę do zębów, nić dentystyczną i parę hotelowych kostek mydła, które zwędził podczas rekreacyjnej przepustki w australijskim Sydney. Ted Lavender, który się bał, nosił pigułki uspokajające, aż w połowie kwietnia dostał w głowę pod wsią Than Khe. Z konieczności oraz zgodnie z wymogami regulaminowymi wszyscy nosili stalowe hełmy ważące nieco ponad dwa kilogramy razem z fasunkiem i pokrowcem maskującym. Nosili standardowe polowe kurtki i spodnie. Bieliznę nosili bardzo nieliczni. Na stopach nosili buty dżunglowe – dziewięćdziesiąt pięć deko – a Dave Jensen nosił trzy pary skarpet i puszkę pudru do stóp marki Dr. Scholl, żeby uniknąć grzybicy. Ted Lavender, póki nie dostał w głowę, nosił osiemnaście–dwadzieścia deko topowej trawki, bez której nie mógł się obejść. Mitchell Sanders, radiota, nosił prezerwatywy. Norman Bowker nosił dziennik. Szczur Kiley nosił komiksy. Kiowa, nabożny baptysta, nosił ilustrowane wydanie Nowego Testamentu – prezent od ojca, nauczyciela szkółki niedzielnej w Oklahoma City w stanie Oklahoma. Żeby jednak ustrzec się od złych chwil, nosił też nieufność do białych po babci i stary myśliwski toporek po dziadku. Obowiązywał dyktat konieczności. Ponieważ teren był usiany minami i innymi pułapkami, każdy regulaminowo nosił nylonową kamizelkę przeciwodłamkową ze stalowymi wkładkami, która ważyła trzy kilogramy, ale w upalne dni wydawała się znacznie cięższa. Jako że śmierć mogła nadejść bardzo szybko, każdy nosił też przynajmniej jeden duży opatrunek uciskowy, najczęściej za opaską hełmu, żeby był pod ręką. Ponieważ noce były zimne, a monsuny mokre, każdy nosił pelerynę z zielonego plastiku, której można było użyć jako płaszcza przeciwdeszczowego, maty do leżenia lub pałatki. Peleryna wraz z pikowaną podszewką ważyła jakieś dziewięćdziesiąt deko, ale warta była każdego grama. Na przykład kiedy Ted Lavender oberwał w kwietniu, wykorzystali jego pelerynę, żeby go zawinąć, potem przenieść przez ryżowisko i wreszcie włożyć do helikoptera, który go zabrał.

Mówiono na nich „zające” lub „konie”.

To, co się nosiło, było targane, czyli na przykład porucznik Jimmy Cross targał swoją miłość do Marthy po wzgórzach i mokradłach. Można też było używać formy zwrotnej, targać się, czyli iść gdzieś, maszerować, ale zawsze z implikacją, że to wędrówka z obciążeniem.

Niemal wszyscy targali zdjęcia. Porucznik Cross nosił w portfelu dwie fotografie Marthy. Pierwsza była kolorowa, na papierze Kodak, podpisana „Z miłością”, ale Cross wiedział co i jak. Martha stała pod ceglanym murem. Oczy miała szare, obojętne, usta lekko rozchylone. Porucznik Cross zastanawiał się czasem, nocami, kto zrobił jej to zdjęcie, bo wiedział, że miała już chłopaków, bo tak bardzo ją kochał, no i dlatego, że widział cień fotografa padający na cegły muru. Drugie zdjęcie zostało wycięte z księgi pamiątkowej koledżu Mount Sebastian z roku 1968. Ujęcie z akcji – siatkówka kobiet – a Martha stała pochylona równolegle do podłogi, sięgała w dół, ostrość uchwycona na wnętrzach jej dłoni. Lekko wysuwała język, miała minę szczerą, bojową. Nie było widać, żeby się pociła. Miała na sobie białe szorty gimnastyczne. Zdaniem porucznika jej nogi były niemal na pewno nogami dziewicy, suche, bezwłose, lewe kolano nieco przygięte, podtrzymujące cały ciężar jej ciała, ciut ponad pięćdziesiąt trzy kilogramy. Porucznik Cross pamiętał, jak dotknął tego lewego kolana. Ciemna sala kinowa, pamiętał, grali film Bonnie i Clyde, Martha miała na sobie tweedową spódnicę, a podczas sceny kulminacyjnej, kiedy dotknął jej kolana, obróciła się do niego i spojrzała tak smutno, trzeźwo, że cofnął dłoń, ale już zawsze miał pamiętać szorstkość tweedu i ukryte pod tkaniną kolano, i huk strzałów, które zabiły Bonnie i Clyde’a, i jakie to wszystko było zawstydzające, jakie powolne i przygniatające. Pamiętał, że pocałował ją na dobranoc pod drzwiami akademika. Myślał sobie, że właśnie wtedy powinien był zdobyć się na odwagę. Powinien był zanieść ją po schodach do jej pokoju, przywiązać do łóżka i przez całą noc dotykać tego lewego kolana. Powinien był pójść na takie ryzyko. Za każdym razem, kiedy oglądał te fotografie, wymyślał nowe rzeczy, które powinien był wtedy zrobić.

To, co nieśli, zależało po części od stopnia, po części zaś od specjalności wojskowej.

Jako porucznik i dowódca plutonu, Jimmy Cross nosił kompas, mapy, książki szyfrowe, lornetkę oraz pistolet kalibru .45, który z pełnym magazynkiem ważył kilo trzydzieści. Dźwigał też lampę stroboskopową i odpowiedzialność za życie podwładnych.

Jako radiota, Mitchell Sanders nosił radiostację PRC-25, mordercze bydlę, z akumulatorem prawie dwanaście kilogramów.

Jako sanitariusz, Szczur Kiley nosił płócienną torbę pełną morfiny, osocza, tabletek przeciwko malarii, plastrów, komiksów i wszystkiego tego, co musi nosić sanitariusz, w tym emenemki, na te najcięższe rany, a co w sumie dawało niemal osiem kilogramów.

Jako chłop postawny, a tym samym kaemista, Henry Dobbins nosił M60, bez amunicji ważący dziesięć kilogramów, ale jednak przeważnie z założoną taśmą. Do tego nosił jeszcze cztery i pół do siedmiu kilogramów zataśmowanej amunicji przewieszonej przez tors i ramiona.

Jako starsi szeregowcy czy „Spec 4”[1], byli najczęściej pospolitymi zającami i nosili standardowy karabinek szturmowy M16, działający na zasadzie odprowadzenia gazów prochowych. Broń ta ważyła trzy czterdzieści kilograma bez magazynka, trzy siedemdziesiąt kilograma z pełnym dwudziestonabojowym magazynkiem. W zależności od szeregu czynników, w tym topografii i psychologii, strzelcy nosili od dwunastu do dwudziestu magazynków, przeważnie w płóciennych pasach amunicyjnych, dokładając sobie co najmniej trzy kilo osiemdziesiąt, maksymalnie kilogramów sześć. Jeśli się dało, nosili też wyposażenie do czyszczenia M16 – wyciory, stalowe szczotki, ściereczki, wyciskane buteleczki oliwy marki LSA – łącznie ważące mniej więcej pół kilograma. Niektórzy z koni nosili granatniki M79, bez naboju ważące dwa kilogramy sześćdziesiąt, więc znośnie, ale amunicja była ciężka. Każdy nabój to dwadzieścia osiem deko. Z reguły nosiło się po dwadzieścia pięć sztuk. Jednak Ted Lavender, który się bał, niósł ich trzydzieści cztery, kiedy dostał w głowę pod Than Khe i zginął, i padł pod tym wyjątkowym ładunkiem, ponad dziewięć kilogramów amunicji plus kamizelka przeciwodłamkowa i hełm, i racje żywnościowe, i woda, i papier toaletowy, i środki uspokajające, i co tylko jeszcze, plus nieważony strach. Czysty balast. Nawet się nie szarpnął, nie rzucał. Kiowa, który to widział, mówił, że było to tak, jakby się widziało spadający głaz czy duży worek z piaskiem, czy co chcecie – tylko bam i padł – nie jak w filmach, gdzie zabity turla się i robi jakieś kosmiczne fikołki, dupą wywija, nie, zupełnie nie tak, mówił Kiowa, chuj nieszczęsny, po prostu jeb i padł. Bam. Gleba. I tyle. Był słoneczny poranek w połowie kwietnia. Porucznik Cross czuł ten ból. Winił sam siebie. Zabrali Lavenderowi manierki i amunicję, wszystko, co ciężkie, Szczur Kiley stwierdził oczywisty fakt: facet nie żyje, po czym Mitchell Sanders przez radio zameldował zgon jednego amerykańskiego żołnierza i wezwał śmigłowiec. Potem zawinęli Lavendera w jego pelerynę. Wynieśli go na suche poletko ryżowe, zabezpieczyli teren i do przylotu śmigłowca siedzieli, paląc zioło nieboszczyka. Porucznik Cross trzymał się na uboczu. Wyobrażał sobie twarz Marthy, gładką, młodą, myśląc, że kocha ją ponad wszystko, bardziej niż swoich podwładnych, ale teraz Ted Lavender nie żył, bo on tak bardzo ją kochał, że nie potrafił przestać o niej myśleć. Gdy nadleciał helikopter ewakuacyjny, załadowali do kabiny zwłoki Lavendera. A potem spalili Than Khe. Maszerowali aż do zmroku, następnie się okopali i przez całą noc Kiowa tłumaczył, że to trzeba było zobaczyć na własne oczy, jakie to było szybkie, że biedak tylko padł jak kloc betonu. Bam i w piach, mówił. Jak cement.

Poza standardowym uzbrojeniem, M16, M60, M79, nosili, co tylko się nawinęło czy też co wyglądało na użyteczne do zabijania bądź pozostania przy życiu. Nosili mydło, szydło i powidło. Przy rozmaitych okazjach, w rozmaitych sytuacjach nosili karabiny M14, karabinki CAR-15, peemy Carl Gustaf i M3, zdobyczne kałachy z ZSRR i Chin i ergiepepance i karabinki Simonowa i kupione na czarnym rynku peemy Uzi i rewolwery Smith & Wesson kalibru .38 i jednorazowe wyrzutnie rakiet przeciwpancernych LAW kalibru 66 milimetrów i śrutówki i tłumiki i pałki i bagnety i kostki plastiku C-4. Lee Strunk nosił procę – mówił, że to jego broń ostatniej szansy. Mitchell Sanders nosił kastet. Kiowa nosił zdobiony piórami toporek po dziadku. Co trzeci, może co czwarty nosił minę przeciwpiechotną typu claymore – półtora kilograma, wliczając detonator. Wszyscy nosili granaty odłamkowe – czterysta gramów sztuka. Każdy nosił co najmniej jeden granat dymny, barwiony, model M18 – sześćset osiemdziesiąt gramów. Niektórzy nosili granaty z CS, czyli gazem łzawiącym. Niektórzy fosforowe. Nosili, ile tylko byli w stanie udźwignąć i jeszcze odrobinę, w tym także milczący respekt dla straszliwej mocy tego wszystkiego, co nieśli.

W pierwszym tygodniu kwietnia, nim zginął Lavender, porucznik Cross otrzymał od Marthy talizman szczęścia. Zwykły kamyczek, ważył co najwyżej trzydzieści gramów. Gładki w dotyku, mlecznobiały z plamkami oranżu i fioletu, owalny niczym miniaturowe jajko. Załączyła go do listu, w którym pisała, że znalazła go na brzegu oceanu w New Jersey, dokładnie tam, gdzie w szczycie przypływu ląd witał się z wodą, gdzie żywioły schodzą się razem, ale też rozdzielają. Jak pisała, to właśnie ta rozłączność w łączności natchnęła ją, by podnieść ten kamyk i przez kilka dni nosić go w kieszonce na piersi, gdzie zdawał się nieważki, a potem przesłać pocztą, pocztą lotniczą, jako dowód najszczerszych uczuć, jakie wobec niego żywiła. Porucznik Cross uznał, że to romantyczny gest. Zastanawiał się jednak, jakie były te jej najszczersze uczucia i co rozumiała przez rozłączność w łączności. Zastanawiał się, jak to się stało, że owego popołudnia na plaży w New Jersey fale i pływy zyskały na istotności, że Martha zobaczyła ten kamyk, pochyliła się i uratowała go z geologii. Wyobrażał sobie bose stopy. Martha była poetką, miała poetycką wrażliwość, stopy miałaby opalone i bose, z niepomalowanymi paznokciami, oczy chłodne i ponure jak ocean w marcu, i choć to bolało, Cross dumał też, kto jej tamtego popołudnia towarzyszył. Wyobrażał sobie dwa cienie sunące po tym pasie piasku, gdzie rzeczy schodzą się razem, ale też rozdzielają. Fantomowa zazdrość, zdawał sobie z tego sprawę, a jednak nie potrafił przestać. Tak bardzo Marthę kochał. Podczas marszu, w upalne dni wczesnego kwietnia, trzymał ten kamyk w ustach, obracał go językiem, czuł morską sól i wilgoć. Myśli mu się rozpierzchały. Nie potrafił skupić się na wojnie. Czasami pokrzykiwał na żołnierzy, żeby rozciągnęli kolumienkę i mieli oczy szeroko otwarte, ale sam odpływał w sny na jawie, takie udawanie, że idzie boso po plaży w New Jersey, z Marthą, i niczego nie dźwiga. Aż czuł, że się podnosi. Słońce, fale, delikatny wiatr, nic, tylko miłość i lekkość.

To, co nieśli, zmieniało się w zależności od bieżącego zadania.

Idąc na patrol w góry, nieśli moskitiery, maczety, płócienne płachty i większy zapas repelentu.

Jeśli zadanie wydawało się wyjątkowo ryzykowne albo dotyczyło miejsca, o którym wiedzieli, że będzie źle, brali wszystko, co tylko potrafili dźwignąć. W pewnych mocno zaminowanych obszarach działań, gdzie w ziemi było aż gęsto od min wyskakujących i urwinóżek, na zmianę targali wykrywacz min, prawie trzynaście kilogramów. Przez słuchawki i dużą płytę detektora ten sprzęt obciążał barki i dolną część kręgosłupa, był nieporęczny, często, na terenie usianym odłamkami, wprost bezużyteczny, ale i tak go nosili, trochę dla bezpieczeństwa, trochę dla złudzenia bezpieczeństwa.

Na zasadzki czy inne misje nocne nieśli rozmaite dziwności. Kiowa zawsze zabierał swój Nowy Testament i mokasyny, dla cichości. Dave Jensen brał witaminy poprawiające ostrość wzroku nocą, wzbogacone w karoten. Lee Strunk niósł procę – jak twierdził, amunicji mu nie zabraknie. Szczur Kiley niósł brandy i emenemki. Ted Lavender, póki go nie zastrzelili, nosił celownik noktowizyjny starlight, z aluminiowym futerałem ważący dwa i osiemdziesiąt pięć kilograma. Henry Dobbins nosił rajstopy swojej dziewczyny, obwiązane wokół szyi jak szal. Wszyscy nosili własne duchy. Gdy nadchodziła ciemność, wypuszczali się kolumienką przez łąki i ryżowiska na wyznaczone współrzędne zasadzki, gdzie po cichu rozstawiali miny claymore, kładli się i resztę nocy spędzali na oczekiwaniu.

Inne zadania były bardziej złożone, wymagały sprzętu specjalnego. W połowie kwietnia zlecono im odszukanie i wysadzenie rozbudowanych kompleksów tuneli w rejonie Than Khe, na południe od Chu Lai. Do wysadzania tuneli nieśli po cztery półkilogramowe kostki pentrytu każdy, w sumie trzydzieści cztery kilogramy. Nieśli też druty, spłonki i detonatory zasilane bateriami. Dave Jensen niósł zatyczki do uszu. W większości wypadków dowództwo rozkazywało im przeszukać tunele, zanim je wysadzą, co uważali za kiepską nowinę, ale najczęściej po prostu wzruszali ramionami i wykonywali polecenie. Henry Dobbins, jako chłop postawny, był zwolniony z penetrowania tuneli. Cała reszta ciągnęła losy. Zanim zginął Lavender, było ich w plutonie siedemnastu, więc ten, kto wylosował numer siedemnasty, zrzucał ekwipunek i wpełzał do tunelu, głową naprzód, z latarką i czterdziestką piątką porucznika Crossa. Pozostali rozchodzili się, zabezpieczając teren. Siadali albo przyklękali, nie patrząc na wlot tunelu, wsłuchując się w ziemię pod sobą, wyobrażając sobie pajęczyny i duchy, czy co tylko – zaciskające się ściany tunelu – że latarka niewiarygodnie ciąży w dłoni, że ma się najdosłowniej w świecie widzenie tunelowe, z każdej strony człowieka ściska, nawet po osi czasu, i trzeba się tam wić, robić dupą i łokciami – takie uczucie, jakby się było połkniętym – i że człowiek łapie się tam na najróżniejszych niepokojach: czy latarka nie zgaśnie? Czy szczury roznoszą wściekliznę? Jak daleko poniósłby się dźwięk, gdybyś zaczął wrzeszczeć? Usłyszeliby cię kumple? Wystarczyłoby im odwagi, żeby cię wyciągnąć? Pod niektórymi, choć nielicznymi względami takie czekanie było gorsze niż samo pełzanie w tunelu. Wyobraźnia mogła człowieka wykończyć.

Szesnastego kwietnia numer siedemnasty wylosował Lee Strunk, roześmiał się, mruknął coś i szybko wlazł do tunelu. Poranek był upalny, zupełnie bezwietrzny. Niedobrze, stwierdził Kiowa. Zerknął na wlot tunelu, potem na wieś Than Khe za suchym ryżowiskiem. Nic się nie ruszało. Ani chmury, ani ptaki, ani ludzie. Czekający żołnierze palili, pili lemoniadę z proszku, niewiele gadali, współczuli Lee Strunkowi, ale czuli też, że los im sprzyjał. Jak to ujął Mitchell Sanders, raz się wygrywa, raz się przegrywa, ale żeby wygrać, trzeba grać. Był to żart z taką brodą, że nikt się nie zaśmiał.

Henry Dobbins zjadł batonik o smaku tropikalnym. Ted Lavender łyknął pigułę na uspokojenie i poszedł się odlać.

Po pięciu minutach porucznik Jimmy Cross podszedł do tunelu, pochylił się nad wlotem, zajrzał w mrok. Jest problem, pomyślał – może tunel się zawalił. I nagle, bez świadomej woli, wrócił myślami do Marthy. Naprężenia i pęknięcia, szybkie zapadnięcia, ich dwoje uwięzionych żywcem pod całym tym ciężarem. Gęsta, miażdżąca miłość. Klęcząc, obserwując wlot, usiłował skupić się na wojnie, na Lee Strunku, na wszystkich niebezpieczeństwach, ale ta miłość go przerastała, czuł się jak sparaliżowany, chciał zasnąć w płucach Marthy, oddychać jej krwią, zatopić się w niej. Chciał, żeby była dziewicą i zarazem żeby nią nie była. Chciał ją poznać. Jej najgłębsze tajemnice: czemu poezja? Czemu tyle smutku? Skąd ta szarość w oczach? Czemu tak sama? Nie samotna, tylko sama – czy to podczas jazdy rowerem przez kampus, czy kiedy siedziała na stołówce przy osobnym stoliku, nawet kiedy tańczyła, to tańczyła sama – i to ta jej osobność wypełniała go miłością. Pamiętał, że wspomniał jej o tym któregoś wieczoru. A ona skinęła głową i odwróciła wzrok. A potem, kiedy ją pocałował, przyjęła ten pocałunek, ale go nie odwzajemniła, oczy miała szeroko otwarte, bez strachu, to nie były oczy dziewicy, po prostu obojętne, niezaangażowane.

Porucznik Cross spoglądał na tunel. Myślami jednak był gdzie indziej. Był pogrzebany obok Marthy w białym piasku plaży w New Jersey. Leżeli przywarci do siebie, kamyk w jego ustach był jej językiem. Uśmiechał się. Miał mglistą świadomość tego, jak cichy był ten dzień, jak łypały na nich ryżowiska, ale nie potrafił przejąć się kwestiami bezpieczeństwa. Był ponad to. Był ledwie szczawiem, na wojnie, zakochanym. Miał dwadzieścia cztery lata. Nie mógł nic na to poradzić.

Parę chwil później Lee Strunk wygramolił się z tunelu. Wylazł stamtąd szeroko uśmiechnięty, ubabrany, ale żywy. Porucznik Cross skinął głową i zamknął oczy, podczas gdy reszta plutonu klepała Strunka po plecach, dowcipkowali sobie, że zmartwychwstał.

Z robalami, stwierdził Szczur Kiley. Wziął i wylazł z grobu. Zombiak jebany.

Roześmiali się. Wszyscy czuli ogromną ulgę.

Kraina upiorów, dorzucił Mitchell Sanders.

Lee Strunk dla śmiechu zaczął jęczeć jak duch, ale tak bardzo radośnie, i akurat w tej chwili, kiedy Strunk wydawał z siebie ten piskliwy, jękliwy, radosny dźwięk, kiedy zrobił Achuuuuuuu, właśnie wtedy, wracając z sikania, Ted Lavender dostał kulkę w głowę. Leżał z otwartymi ustami. Zęby miał potrzaskane. Pod lewym okiem nabrzmiał czarny guz. Wyrwało mu kość policzkową. O kurwa, stwierdził Szczur Kiley, facet nie żyje. Facet nie żyje, powtarzał, i brzmiało to bardzo mądrze – no, facet nie żyje. Znaczy, przecież faktycznie.

To, co nieśli, do pewnego stopnia wynikało z przesądów. Porucznik Cross nosił swój szczęśliwy kamyk. Dave Jensen nosił króliczą łapkę. Norman Bowker, zasadniczo człowiek wielkiej łagodności, nosił kciuk sprezentowany mu przez Mitchella Sandersa. Ów kciuk był ciemnobrązowy, gumowaty w dotyku, ważył góra osiemdziesiąt pięć gramów. Został odcięty trupowi wietkonga, piętnasto-, może szesnastoletniemu chłopakowi. Znaleźli go na dnie rowu melioracyjnego, był mocno popalony, muchy oblazły mu usta i oczy. Miał na sobie czarne szorty i sandały. W chwili zgonu niósł woreczek ryżu, karabin i trzy magazynki.

Jakby mnie kto pytał o zdanie, mamy tu wyraźny morał, powiedział Mitchell Sanders.

Dotknął dłonią nadgarstka zabitego chłopaka. Przez chwilę milczał, jakby mierzył tętno, po czym poklepał go po brzuchu, niemal przyjaźnie, i za pomocą łowieckiego toporka Kiowy odrąbał ten kciuk.

Henry Dobbins spytał, jaki tu był morał.

Morał?

Przecież wiesz. Morał.

Sanders zawinął kciuk w papier toaletowy i podał go Normanowi Bowkerowi. Palec nie krwawił. Sanders z uśmiechem kopnął chłopaka w głowę, patrzył, jak muchy się rozpierzchły, i powiedział: Że jesteśmy jak Paladyn w tym starym westernowym serialu Have Gun, Will Travel. Mamy broń, dojeżdżamy do roboty.

Henry Dobbins przemyślał to sobie.

No dobra, odezwał się w końcu. Ale ja tu morału nie widzę.

Jak nie, facet, jak przecież jest.

A spierdalaj.

Nosili blankiety poczty polowej, ołówki i długopisy. Nosili pastylki paliwa turystycznego, agrafki, flary do potykaczy i do rakietnic, szpule kabla, żyletki, prymki tytoniu, zdobyczne kadzidełka i posążki uśmiechniętego Buddy, świeczki, mazaki, numery żołnierskiej gazetki, cążki do paznokci, ulotki do walki psychologicznej, kapelusze przeciwdeszczowe, krawaty bolo i masę innych rzeczy. Dwa razy w tygodniu, kiedy przybywały śmigłowce z zaopatrzeniem, nosili gorące żarcie w zielonych baniakach i duże płócienne worki pełne zmrożonego piwa i napojów gazowanych. Nosili plastikowe zbiorniki z wodą o pojemności dziewięciu litrów każdy. Mitchell Sanders nosił wykrochmalony komandoski mundur maskujący w prążki, na specjalne okazje. Henry Dobbins nosił owadobójczy sprej marki Black Flag. Dave Jensen nosił puste worki, które na noc dla poprawy bezpieczeństwa można było napełnić piaskiem. Lee Strunk nosił mleczko do opalania. Noszeniem części rzeczy się dzielili. Zmieniali się przy noszeniu wielkiej radiostacji szyfrującej PRC-77, która z akumulatorem ważyła prawie czternaście kilogramów. Wspólnie nieśli ciężar wspomnień. Brali to, czego inni nie byli już w stanie dźwigać. Często nieśli siebie nawzajem, rannych czy osłabionych. Nosili się z infekcjami. Nosili szachownice, piłki do kosza, słowniczki wietnamsko-angielskie, oznaczenia stopni, Brązowe Gwiazdy i Fioletowe Serca, plastikowe karty z nadrukowanym Kodeksem Postępowania. Przenosili choroby, w tym malarię i dyzenterię. Nosili się z wszami, parchem, pijawkami, glonami z ryżowisk, rozmaitymi grzybicami i pleśniami. Nosili sam ten kraj – Wietnam, tę ziemię, tę glebę – drobny, pomarańczowoczerwony pył oblepiający ich buty, mundury, twarze. Dźwigali niebo. Całą atmosferę, ją też nieśli, parność, monsuny, smród grzyba i rozkładu, no, wszystko, i grawitację również. Poruszali się jak muły. Za dnia strzelali do nich snajperzy, nocą biły po nich moździerze, ale to nie były bitwy, tylko marsz bez końca, od wsi do wsi, bez celu, niczego tak nie zdobywali ani nie tracili. Maszerowali, żeby maszerować. Brnęli naprzód powoli, tępo, pochyleni pod upałem, bezmyślnie, tylko krew i kości, zwykli zające, wojujący nogami, z mozołem pnący się na wzgórza i schodzący ku ryżowiskom, przez rzeki i znów w górę i w dół, wciąż tak się targali, krok, po nim następny i jeszcze jeden, ale bez ochoty, bez woli, bo to się działo automatycznie, tak kazała anatomia, a wojna była wyłącznie kwestią postawy, sylwetki, targanie zamykało w sobie wszystko, taki trochę bezwład, taka trochę pustka, stępienie pragnień i intelektu, i sumienia, i nadziei, i ludzkiej wrażliwości. Wszystkie zasady mieli w stopach. Wszystkie ich rachuby były czysto biologiczne. Nie mieli poczucia szerszej strategii, jakiejś misji. Przeszukiwali wioski, nie wiedząc, czego mają szukać, i wcale o to nie dbając, kopniakami przewracali słoje z ryżem, rewidowali dzieci i starców, wysadzali tunele, czasem coś podpalali, czasem nie, potem zbierali się i przechodzili do kolejnej wioski, a stamtąd do następnych i wszędzie to samo. Dźwigali własne żywoty. Presja była przepotężna. We wczesnopopołudniowym upale ściągali hełmy i kamizelki przeciwodłamkowe, chodzili odkryci, było to niebezpieczne, ale pomagało zdzierżyć napięcie. Czasami na trasie porzucali to i owo. Tak tylko, dla wygody wyrzucali puszki z żywnością, odpalali miny claymore czy granaty, nieważne, przecież przed nadejściem zmroku nadlecą śmigłowce z zaopatrzeniem i dostarczą więcej tego wszystkiego, a dzień czy dwa później jeszcze więcej: świeże arbuzy, skrzynki amunicji, okulary przeciwsłoneczne, wełniane swetry – fantastyczne były te zasoby – małe fajerwerki na czwartego lipca, malowane jajka na Wielkanoc. To były wielkie wojenne zapasy Stanów Zjednoczonych: owoce nauki, kominów, przetwórni, wytwórni broni w Hartford, lasów Minnesoty, warsztatów, bezkresnych pól kukurydzy i pszenicy – nieśli tego tyle, jak pociągi towarowe, nieśli to wszystko na grzbietach i barkach – i wśród wszystkich wietnamskich niepewności, wszystkich tajemnic i niewiadomych istniał przynajmniej ten jeden stały pewnik: że rzeczy do niesienia to im nigdy nie zabraknie.

Kiedy śmigłowiec zabrał Lavendera, porucznik Jimmy Cross poprowadził swoich ludzi do wioski Than Khe. Spalili wszystko. Wystrzelali kury i psy, rozwalili wioskową studnię, wywołali ostrzał artyleryjski i patrzyli, jak wszystko wali się w proch, po czym przemaszerowali kilka godzin upalnego popołudnia, aż w końcu o zmierzchu, kiedy Kiowa objaśniał, jak zginął Lavender, porucznik Cross zorientował się, że cały drży.

Usiłował się nie rozpłakać. Ważącą dwa kilo dwadzieścia saperką zaczął kopać sobie dół w ziemi.

Czuł wstyd. Nienawidził siebie samego. Marthę kochał bardziej niż swoich ludzi, wskutek czego Lavender zginął, i Cross będzie musiał to nosić jak kamień na żołądku przez całą resztę wojny.

Był w stanie tylko kopać. Saperką wywijał jak siekierą, rąbał, czując zarazem miłość i nienawiść, a później, kiedy już całkiem się ściemniło, siadł na dnie swojego dołka strzeleckiego i płakał. Spędził na tym wiele czasu. Po części opłakiwał Teda Lavendera, ale bardziej płakał nad Marthą i sobą – bo ona przynależała do innego, niezupełnie rzeczywistego świata, i była na trzecim roku koledżu Mount Sebastian w New Jersey, była poetką i dziewicą i się nie angażowała – i dlatego, że uświadomił sobie, że ona go nie kocha i nigdy nie pokocha.

Jak wór cementu, szeptał Kiowa w mroku. Jak Boga kocham: bam i trup. Bez słowa.

Już to słyszałem, odparł Norman Bowker.

Strach se lać, co nie? On jeszcze się zapinał. Szczał i strzał.

Dobra, super. Już wystarczy.

No tak, ale żebyś ty to widział, facet po prostu…

Słyszałem, chłopie. Jak wór cementu. Weź się kurwa zamknij, co?

Kiowa smętnie pokręcił głową, zerknął na jamę, w której siedział porucznik Jimmy Cross wpatrujący się w noc. Powietrze było lepkie, wilgotne. Ciepła, gęsta mgła zaległa nad ryżowiskami, panował ten bezruch, który zapowiada deszcz.

Po pewnym czasie Kiowa westchnął.

Jedno jest pewne, zaczął. Porucznika coś strasznie gryzie. Znaczy, jak się tam rozryczał, jak tam beczał, w tym nie było lipy ani nic, coś go konkretnie bolało. Facet nie jest taki obojętny.

Jasne, mruknął Norman Bowker.

Mów sobie, co chcesz, facet się troszczy.

Wszyscy mamy swoje problemy.

Lavender nie.

No, pewnie już nie, przyznał Bowker. Ale mógłbyś być tak miły.

I zamknąć ryj?

No proszę, jaki mądry Indianin. Zamknij ryj, tak jest.

Kiowa wzruszył ramionami, ściągnął buty. Chciał mówić dalej, ot tak, lepiej by mu się spało, ale zamiast tego otworzył Nowy Testament, wsunął go sobie pod głowę jako poduszkę. We mgle wszystko wydawało się puste, oderwane od reszty. Kiowa usiłował nie wracać myślą do Teda Lavendera, ale zaraz znów grało mu to w głowie, jak szybko to się stało, zero dramatu, padł i trup, i jak trudno było poczuć coś poza zaskoczeniem. Wydawało się to niechrześcijańskie. Chciałby poczuć jakiś otchłanny smutek czy chociaż wściekłość, ale nie miał tego w sobie i nie potrafił tego z siebie wykrzesać. Najbardziej to czuł zadowolenie z faktu, że żyje. Podobała mu się woń Nowego Testamentu pod policzkiem, skóry, farby drukarskiej, papieru, kleju, tych rozmaitych chemikaliów, które w nim były. Lubił słuchać odgłosów nocy. Nawet zmęczenie miło było poczuć, zesztywniałe mięśnie, kłującą świadomość własnego ciała, to uczucie odpływania. Miło było nie być trupem. Leżąc tak, Kiowa podziwiał zdolność porucznika Crossa do odczuwania zgryzoty. Chciałby połączyć się z nim w bólu, chciał móc się czymś przejąć tak, jak przejmował się Jimmy Cross. A jednak, kiedy zamykał oczy, do głowy przychodziło mu tylko bam i trup, czuł tylko przyjemność oswobodzenia stóp z butów, owijającej się wokół niego mgły, pluszowy komfort nocy.

Po pewnym czasie Norman Bowker usiadł wśród mroku.

A do diabła z tym, odezwał się. Chcesz gadać, to gadaj. Opowiedz mi, jak to było.

E, daj spokój.

Nie, facet, nawijaj. Jeśli czegoś nie znoszę, to milkliwych Indiańców.

Przeważnie nosili się z gracją, niejaką godnością. Czasami zdarzały się jednak chwile paniki, kiedy kwiczeli albo chcieli kwiczeć, ale nie mogli, kiedy dygotali i wydawali jękliwe dźwięki i zakrywali głowy i mówili Chryste Panie i szamotali się na ziemi i strzelali na ślepo i kulili się i łkali i błagali żeby ten huk ustał i szaleli i składali głupie obietnice sobie samym i Bogu i matkom i ojcom, z nadzieją, że nie zginą. Zdarzało się to im wszystkim na rozmaite sposoby. Potem, kiedy już strzelanina się kończyła, mrugali, zerkali ku górze. Dotykali swoich ciał, czując wstyd, ale szybko go kryjąc. Zmuszali się, by stanąć na nogi. Jak gdyby na zwolnionym filmie, klatka za klatką świat oblekał się w dawną logikę – absolutna cisza, potem wiatr, potem światło słońca, potem głosy. Takie było brzemię pozostania przy życiu. Niezręcznie składali się wtedy z powrotem do kupy, najpierw każdy z osobna, potem grupami, znów przeistaczali się w żołnierzy. Łatali przeciekające oczy. Sprawdzali, czy nie było ofiar, wzywali śmigłowce ewakuacyjne, palili papierosy, silili się na uśmiechy, odchrząkiwali, popluwali, brali się do czyszczenia broni. Po jakimś czasie któryś zaczynał kręcić głową, po czym rzucał, Bez lipy, tym razem prawie się zesrałem, na co ktoś inny parskał śmiechem, co oznaczało, że faktycznie było kiepsko, zgoda, no ale przecież facet jednak się nie zesrał, więc nie było aż tak źle, a zresztą nie zdarzyłoby się tak, żeby ktoś faktycznie tak się skalał, a potem jeszcze chciał o tym gadać. Mrużyli oczy, gdy promienie słońca stawały się gęste i napastliwe. Może na parę chwil milkli, któryś odpalał jointa i śledzili, jak zioło krąży z ręki do ręki, zaciągali się, dusili w sobie upokorzenie. Makabra, mógłby mruknąć któryś. Ktoś inny jednak zaraz wyszczerzyłby zęby albo uniósł lekko brew, i powiedział, Prawie mi nową dziurę w dupie wywiercili, ale tylko prawie, jak mnie słyszysz?

Mieli wiele takich póz. Niektórzy prezentowali swego rodzaju zrezygnowaną zadumę, inni dumę, sztywną, żołnierską dyscyplinę, dobry humor czy maczystowską gorliwość. Bali się zginąć, ale jeszcze bardziej bali się to po sobie pokazać.

Znajdowali sobie żarty do opowiadania.

Żeby ukryć tę straszliwą delikatność, używali szorstkiego słownictwa. „Przerobiony na przecier”, mówili. „Kropnięty, zgaszony, szczał, a tu strzał”. Nie było w tym okrucieństwa, tylko sceniczna poza. Byli aktorami. Kiedy ktoś zginął, to nie była taka kompletna śmierć, bo w pewien dziwny sposób wydawała się jak ze scenariusza, w którym niemal wszystkie swoje kwestie znali na pamięć, a ironia mieszała się z tragedią, i dlatego, że nazywali to inaczej, jakby chcąc otorbić, zniszczyć rzeczywistość śmierci jako takiej. Kopali trupy. Odcinali kciuki. Gadali w żołnierskim żargonie. Opowiadali historyjki o tym, jak to Ted Lavender zawsze miał zapas środków uspokajających, że biedaczysko nigdy niczego nie czuł, że był niewiarygodnie spokojny.

Mamy tu morał, stwierdził Mitchell Sanders.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

1 Spec 4 (Specialist 4) – stopień równorzędny kapralowi, dla żołnierzy z przydziałem do specjalności technicznych, bez jednoznacznego ekwiwalentu w polskiej nomenklaturze wojskowej (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I