Tequila. Liczba Bestii - Łukasz Śmigiel - ebook

Tequila. Liczba Bestii ebook

Łukasz Śmigiel,

4,0

Opis

W tym postapokaliptycznym świecie możesz wygrać tylko dzięki ostrzu maczety i pazurom tygrysa.

W ostatnim wolnym mieście, nieustannie atakowanym przez
hordy latających potworów zaprogramowanych na zniszczenie ludzkości, Tequila zostaje wysłana na kolejną ważną misję. Kapitan wie bowiem, że ta waleczna dziewczyna jak nikt inny nadaje się do zadań specjalnych. Wsparcie ma jej zapewnić zwierzęcy towarzysz – olbrzymi kot Diesel – i Rewolwerowiec z pustą kaburą. Nadchodzi dzień, w którym Tequila będzie musiała stawić czoła nie tylko człowiekowi w masce i bestiom z najczarniejszych koszmarów, ale też swojej niełatwej przeszłości...

Wtedy właśnie stało się coś dziwnego. Zupełnie jakby w jej głowie poruszył się nieużywany dotąd tryb. Znała już to uczucie. Wracało do niej niezwykle rzadko, ale wyraźnie je pamiętała. Było tak, gdy znajdowała jakiś przedmiot, relikt starej cywilizacji, i nikt nie wiedział, co to takiego,
a ona nie dość, że potrafiła go nazwać, to jeszcze niemal od razu umiała się nim posłużyć. Podobne uczucie towarzyszyło odzyskiwanej czasami wiedzy, której źródła nie umiała wytłumaczyć. Widziała na przykład złamaną kość i od razu przypominała sobie, jak ją opatrzyć. Teraz wydarzyło się właśnie coś takiego. Zupełnie niespodziewanie zaczęła rozumieć język, którym posługiwał się nieznajomy. Przeszły ją dreszcze. Krew odpłynęła do kostek. Zupełnie jakby ktoś sterował jej mózgiem.


Łukasz Śmigiel – autor opowiadań (zbiory: „Demony”, „Mordercy”) oraz powieści („Muzykologia”, „Decathexis”). Dziennikarz i publicysta, pracownik Uniwersytetu Wrocławskiego. Publikował w prasie kulturalnej („Tygiel Kultury”, „Przekrój”, „Angora”, „Gazeta Wrocławska”, „Doza Kultury”, „Znaczenia”) oraz literacko-fantastycznej („Nowa Fantastyka”, „Science Fiction, Fantasy i Horror”, „Magazyn Fantastyczny”, „Alfred Hitchcock poleca”, „SFera”, „Ubik”, „Magia i Miecz”). Stale współpracuje z różnymi stacjami radiowymi, m.in. Radio Wrocław Kultura, PRW, Radio Traffic, Radio Copernicus. Laureat nagrody „Gazety Wrocławskiej” za opowiadanie kryminalne. Za zbiór opowiadań "Demony" nominowany do nagrody Warto "Gazety Wyborczej Wrocław".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (43 oceny)
19
11
8
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SŁOWO WSTĘPNE

If you’re feeling down depressed and lonely

I know a place where we can go

22 Acacia Avenue meet a lady that I know

So if you’re looking for a good time

And you’re prepared to pay the price

Fifteen quid is all she asks for

Everybody’s got their vice

 

IRON MAIDEN 1982

*

Swego czasu, we wstępie do antologii współczesnych pulpowych opowiadań, zatytułowanej „Elektryzujące opowieści”, Michael Chabon (m.in. „Cudowni chłopcy”) – skądinąd znakomity autor, niekoniecznie zawsze zajmujący się fantastyką – dowodził, że dla wielu pisarzy najważniejszą rzeczą w życiu jest nieustanne zaczernianie białej kartki. Chodziło mu o wolność ekspresji i niepodporządkowywanie się modzie. Chabon wspominał, że w latach 30., 40., 50. i 60. dla wielu autorów w USA czy w Wielkiej Brytanii pisanie było takim właśnie niczym nieskrępowanym procesem twórczym, za sprawą którego w ręce czytelników trafiały różne fascynujące historie. Liczyły się wtedy soczyste opisy akcji nie z tego świata i nakreślone dynamicznie postaci bohaterów zdolnych do nadludzkich czynów. Nikt nie martwił się podgatunkami literatury popularnej, poprawnością polityczną, genderyzmem czy hejtowaniem. Liczyła się opowieść. Sztywny podział na fantasy, science fiction i horror miał się dopiero narodzić – dzięki takim mistrzom literatury popularnej jak Robert E. Howard, Ray Bradbury czy H.P. Lovecraft.

Obok książek „z wyższej półki” w każdym kiosku na kilogramy można było kupić powieści, zbiory opowiadań, komiksy i, wypełnione niesamowitymi historiami, czasopisma pokroju „Argosy”, „Weird Tales” czy „Amazing Stories” drukowane na tanim, często pożółkłym i z czasem rozpadającym się w rękach papierze, od którego wzięło się właśnie określenie „pulpowy”. Były to westerny, kryminały, niesamowite opowieści, horrory, erotyka, historie przygodowe i mieszająca gatunki fantastyka, której twórcy zabierali głodnych wrażeń czytelników w nierealne światy. Już w 1885 roku Henry Rider Haggard powołuje do życia postać podróżnika i awanturnika – Allana Quatermaina, bez którego dziś nie mielibyśmy ani Indiany Jonesa, ani Lary Croft. Prawie pół wieku później, wychowany właśnie m.in. na tekstach Haggarda, młody Robert Erwin Howard zaczyna opisywać losy niezwyciężonego Conana, który za Czarną Rzeką dawał łupnia dzikim Piktom. Gdzieś w środku tego całego chronologicznego zamieszania sir Arthur Conan Doyle nie tylko tworzy postać najsłynniejszego detektywa wszech czasów (czerpiąc zresztą całymi garściami z pomysłów Edgara Allana Poe), ale także zabiera nas na niezwykłe wyprawy do „Zaginionego Świata”, gdzie ludzie spotykają dinozaury, oraz w otchłanie „Głębiny Maracot”. Z kolei H.P. Lovecraft jako pierwszy tak umiejętnie łączy ze sobą gotycką grozę (znaną czytelnikom z kart powieści Mary Shelley czy Brama Stokera) i…science fiction, wymyślając w ten sposób kosmiczny horror. Pulpowe konwencje nie znały granic, a gdyby komuś wciąż jeszcze było mało, zawsze mógł sięgnąć po awanturnicze historie wymyślane przez Jacka Londona czy Jamesa Olivera Curwooda, którzy opisywali w swoich książkach dzikie leśne ostępy i szaleństwo Gorączki Złota oraz kreowali postaci dzielnych traperów.

Wyobraźni ówczesnych autorów nie dało się ograniczyć. Fritz Leiber właściwie wymyślił gatunek spod znaku „Magii i Miecza”, a Edgar Rice Burroughs zmieszał heroic fantasy ze space operą, dając nam Johna Cartera. Niesamowite, wymykające się klasyfikacji i oryginalnością wyrastające ponad swoje czasy teksty owych pisarzy sprawiły, że wkrótce pojawiło się zacne grono ich naśladowców. W ich historiach zakochali się zarówno współcześni filmowcy, tacy jak: Steven Spielberg, George Lucas, a niedawno J.J. Abrams, jak również inni autorzy książek, których dziś tak bardzo cenimy: wspomniany Michael Chabon, Neil Gaiman, Stephen King, Michael Crichton, Michael Moorcock, Roger Zelazny, James Vandermeer i wielu innych.

Gdyby nie pulpowe magazyny i dime novels kupowane za kilka centów, być może nie moglibyśmy obcować z czarnym kryminałem panów Raymonda Chandlera i Dashiella Hammetta, a „Księżniczka Marsa” E.R. Burroughsa nie stałaby się inspiracją dla „Gwiezdnych Wojen”. Mało tego – bez The Shadow nie byłoby Batmana, a bez Doca Savage’a nikt zapewne nie usłyszałby o Supermanie. O tak, kultura popularna naprawdę wiele zawdzięcza pulpowym historiom sprzed stu lat. Najcudowniejsze jest jednak to, że w czasach niezwykle szybko rozwijającej się nowej technologii, po okresie, w którym standardy w kulturze popularnej z pozoru wyznaczało szkiełko i oko wielkich technologicznych korporacji, wracamy do niczym nieskrępowanych opowieści pełnych wartkiej akcji, nieocenzurowanej przemocy, niepoprawnego seksu i ciętych dialogów. Ponownie zwracamy się ku herosom i heroinom z prawdziwego zdarzenia. Do kin wróciły „Gwiezdne Wojny” i „Park Jurajski”, które – wspomagane przez zastępy superbohaterów ze stajni Marvela i DC – biją dziś rekordy popularności. Obcujemy z tymi wszystkimi opowieściami w komiksach i książkach Neila Gaimana, w filmach i książkach Guillermo del Toro, oglądamy z zapartym tchem przygody „Samotnego jeźdźca”, a większość z nas nie ma pojęcia, że ta niczym nieskrępowana zabawa konwencją, ukryta pod słowem „pulp”, narodziła się tak dawno temu… Zaraz, wróć. To nie tak. To nas, Polaków, tak bardzo zadziwia ten fenomen – ale przecież nie może być inaczej, skoro w Polsce, w latach 30., 40. czy 50. nie mieliśmy czasu na obcowanie z pulpem. W tamtych czasach niebo dosłownie waliło nam się na głowę i zmagaliśmy się z realiami dnia codziennego.

To oczywiście żaden wstyd, ale – jeśli chodzi o wiedzę na temat korzeni współczesnej kultury popularnej – mamy wiele do nadrobienia. Myślę, że wygrzebując najlepsze pulpowe powieści i opowiadania z ostatnich 50 lat, spokojnie moglibyście do końca życia nie czytać niczego innego. Naprawdę jest w czym wybierać. Do książek dodajmy komiksy, filmy i tysiące godzin znakomitych słuchowisk radiowych. Najfajniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że cała zabawa w „bycie pulpologiem” może dawać badaczom kultury popularnej niesamowitą przyjemność. Najlepsze historie i opowieści z tamtych lat wciąż są tak samo porywające i nadal dostarczają świetnej zabawy – są świeże i aktualne. W literaturze nie zawsze chodzi bowiem od razu o zbrodnię i karę czy o zabijanie drozdów. Czasami, kiedy w sobotni wieczór szybciej zapada zmrok, a my możemy wyciągnąć nogi, zapadając się w fotelu, warto mieć w rękach książkę pełną przygód, pięknych kobiet, niezwyciężonych mężczyzn, czarnych charakterów w maskach i napadów na pociągi. O tak! Nie bójmy się tego powiedzieć – każdy ma prawo do takich wieczorów!

Mam nadzieję, Drogi Czytelniku, że tą właśnie współczesną, pulpową powieścią, która czerpie z powyższych wzorców, skradnę Ci takie dwa lub trzy wieczory. Nie ma co dłużej czekać – pora na przygodę. Ruszajmy razem na pustkowia, które przemierza nasza tytułowa bohaterka, a wraz z nią – pewien nieusłuchany, bojowy kot i bardzo pechowy rewolwerowiec.

 

Dobrej zabawy życzy autor.

 

 

 

ZAPIS NR 2678393

WRAŻENIE: PEŁNE

3…2…1… Start!

 

Chcieli wyciąć jej oczy. Słyszała wyraźnie, jak o tym mówili – jej ojciec i ktoś jeszcze. Kiedy zrozumiała sens tej rozmowy, kompletnie sparaliżował ją strach. Leżała nieruchomo. Czuła, że jej ciało jest rzeczywiste – że ma ręce, nogi i oczy – ale nie była w stanie podjąć żadnego działania. Na dodatek kompletnie ją czymś oślepili. Nie mogła dostrzec niczego poza rażącą bielą.

Nagle przy jej lewym uchu dał się słyszeć szept:

– Patrz na czarny punkt, który zaraz dostrzeżesz – powiedział ktoś, niespodziewanie wypełniając jej umysł.

Uczepiła się tego głosu, jakby był dowodem na jej istnienie. Niemal czuła, jak suche, spękane usta ocierają się o jej policzek.

– Jak w słowach piosenki – szeptał dalej. – „Jest dziś na słońcu mała czarna kropka…” – zaintonował.

Rzeczywiście – na tle mlecznego obłoku pojawił się nagle niewyraźny punkt. Kropka rosła, zbliżała się coraz szybciej i po chwili stało się jasne, że nie zatrzyma się przed jej okiem. Poczuła, jak coś delikatnie dotyka lewej gałki i wiedziała już, że zaraz zaatakuje ją ból. Igła wsunęła się do środka. Nie mogła zamknąć oka, zmrużyć powieki ani zapłakać. Z przerażenia krzyczała w myślach.

– Wiesz, jak działa węch, moja droga? – Usłyszała ten sam głos co wcześniej. – Została nam minuta, zanim chemia zacznie działać, więc ci opowiem… W nosie mamy specjalne receptory o konkretnych kształtach, w które wpadają cząsteczki zapachu. Jak w dziecięcej zabawce – takiej, gdzie trzeba dopasować sześcian do kwadratowego otworu. Jeżeli cząsteczka trafi w odpowiedni receptor, mózg interpretuje ją, na przykład jako czekoladę. Kłopot w tym, że w miarę ewolucji ludzie coraz bardziej zaufali zmysłom wzroku i słuchu, a nos poszedł w odstawkę. Liczba receptorów się zmniejszyła, a część z nich stała się uniwersalna. Teraz przez jeden receptor przeciskają się także cząsteczki zapachu podobne do zapachu czekolady. Człowiek wiele przez to stracił. Miliony danych, które mógłby przesłać nam nos, zostaje pominiętych albo uproszczonych. Wszystko to przez najbardziej wyjątkową cechę ludzkiego gatunku: zdolność do błyskawicznej adaptacji do ekstremalnie trudnych warunków. Rozumiesz, co do ciebie mówię?

Miała gdzieś to, co do niej mówił. Piekący ból zamienił się w falę lodu, która zalewała jej mózg, a na tle mlecznej bieli pojawiła się teraz cienka kreska, która pochłaniała całą jej uwagę i ściskała gardło paniką. Krzyczała więc dalej, obrzucając swego oprawcę niemymi wyzwiskami.

– Od dawna jestem zdania, że człowiek nieustannie formuje się na nowo. Przykład?

Poczuła, jak ktoś zawija kosmyk jej włosów za ucho.

– Choćby ludzkie owłosienie. Ludzie stracili je, bo wraz ze zmieniającymi się warunkami okazało się, że wychłodzenie jest dla organizmu mniej groźne niż przegrzanie. Włosy utrudniają pocenie się, a kiedy podnosisz temperaturę ciała w czasie polowania, to kiepsko polujesz. I tak z czasem człowiekowi pozostały kudły tylko na czubku głowy, aby chronić przed słońcem rozrastający się mózg. No i nie zapominajmy o włosach w miejscach wydzielania się feromonów, które wzmacniają zapach i zatrzymują go na dłużej. Człowiek jest jak dzieło, które nieustannie szuka nowego rzeźbiarza, a jeżeli chwilowo mistrza brakuje, ludzki organizm pozwala się formować otaczającemu go światu. Zmiana, dostosowanie się do nowych warunków, eliminacja słabych osobników i kolejny krok naprzód całego gatunku. Cudowne… – Zarechotał.

Nagle kreska, która cały czas zbliżała się do niej, zmieniła nieco ułożenie i nie było już wątpliwości, że jest to ostrze.

– Słuchaj mnie, a będziesz mniej cierpieć… – zabrzmiał głos gdzieś ponad nią. – Nie chcę tego, ale nic na to nie poradzimy. Wyższa inteligencja oznacza zwiększoną wrażliwość na ból. Sygnały na synapsach nerwowych przenoszą się u takich jak ty szybciej. Tak jak teraz…

Nastąpiło cięcie. Ciało obce, w tym wypadku ostrze, rozerwało jej komórki, wbiło się pomiędzy sprawnie działające, połączone elementy. Kolejne cięcie. Przez ułamek sekundy zupełnie nic, a później fala obezwładniającego, ogłupiającego bólu i krzyk, niemy krzyk wydobywający się z otwartych szeroko ust. Napięte szczęki, rozchylone wargi odsłaniające zęby i sine policzki, na których można by wygrywać rytm, zupełnie jak na bębnach.

– Jak powiedział pewien mądry genetyk: Poruszenie elementu w jednym miejscu sieci może spowodować dziwne i nieoczekiwane efekty w zupełnie innym miejscu. W przypadku człowieka wiąże się to z wielkim niebezpieczeństwem, bo nigdy do końca nie da się przewidzieć, co się stanie. Z tym ostatnim nie mogę się jednak zgodzić. Ja doskonale wiem, jaka będzie twoja reakcja. Zaczniemy więc od oczu i nosa, a bólem zajmiemy się później. Ból od dawna jest motorem napędowym ewolucji.

Później niczego już nie słyszała. Zanim straciła przytomność, poczuła jeszcze, jak coś złapało jej gałkę oczną i pociągnęło ją do góry, a następnie szarpnięciem wyjęło ją z czaszki. Niczym korek z butelki.

PROLOG

Pierwszym zmysłem, który zaczął działać jak należy, był słuch. Zdawało jej się, że gdzieś nad głową słyszy stukot poruszanych na wietrze bambusowych pałeczek. Otworzyła oczy i prawie natychmiast z powrotem je przymknęła, bo poczuła w głowie nagłe ukłucie bólu. Zdążyła dostrzec jedynie, że melodii nie wygrywały kawałki drewna, lecz zawieszone na drutach kości. Nie miała pojęcia, skąd to wie, ale była pewna, że są to ludzkie szczątki. Ktoś zrobił z nich grającą na wietrze harmonijkę. Jedna z tych kości wyglądała szczególnie nieciekawie – była to żuchwa z wyraźną, głęboką rysą, jakby komuś omsknął się nóż przy podrzynaniu gardła. Zanim dziewczyna zdążyła pomyśleć, jak to możliwe, że w tak krótkim czasie zwróciła uwagę na te wszystkie szczegóły, opanowała atak i odepchnęła od siebie ból, aż stał się jedynie miarowym pulsowaniem skroni.

Potem wrócił jej węch. Poczuła zapach piasku i kwaśnego potu, a w twarz uderzyły ją podmuchy ciepłego wiatru. Kolejne odkrycia były mniej przyjemne. Zrozumiała, że siedzi na ziemi z wykręconymi do tyłu rękami. Przywiązano ją do tkwiącego w piachu stalowego pręta. Tuż obok niej leżał podobnie skrępowany mężczyzna. Był ciemnoskóry, a na głowie miał burzę zakurzonych i posklejanych dredów. Mrużył jedno oko, otoczone opuchlizną i zaropiałe, a drugim uporczywie się w nią wpatrywał. Wszystko to oznaczało, że ma kłopoty, ale prawdziwy strach i panika ścisnęły ją za gardło z innego powodu. Zaczęła walczyć z tymi uczuciami, jednak bez powodzenia. Pytania zakotłowały się jej w głowie, lecz nie znalazła na nie odpowiedzi – choć naprawdę mocno się starała, nie potrafiła sobie przypomnieć, kim jest i co tutaj robi…

W chwili, gdy zmagała się sama ze sobą, do prowizorycznego namiotu, w którym trzymano ją i czarnoskórego dziwaka, weszła kobieta o starej i przerażającej twarzy. Każdą zmarszczkę i fałdę skóry na koszmarnej mordzie ukształtowało coś złego i nieludzkiego. Jędza brudną ręką o długich szponach przeczesała resztki tłustych, siwych włosów i zatrzymała spojrzenie na mężczyźnie. Przyczłapała bliżej, po czym bezceremonialnie i brutalnie sięgnęła pod jego opaskę biodrową. Zdrowe oko mężczyzny rozszerzyło się, a ciszę przerwał jego błagalny pisk: „No pasarán, no pasarán!”.

Na starej nie zrobiło to wrażenia. Macała dalej, aż wreszcie wyszczerzyła się w uśmiechu, pokazując nieliczne, spiłowane na ostro zęby. Sprawdziła to, co chciała, po czym puściła przyrodzenie mężczyzny, klepnęła go po udzie i wyszła z namiotu. Kiedy szaleństwo w zdrowym oku ciemnoskórego ustąpiło miejsca irytacji, dziewczyna postanowiła się odezwać.

– Czy… – zaczęła, robiąc pauzę, bo zaskoczył ją własny głos: głęboki, chropowaty i od dawna nieużywany. – Czy wiesz, gdzie jesteśmy?

– W bardzo niewłaściwym miejscu, o bardzo niewłaściwej porze – odparł w tym samym języku, przewracając okiem. – Wielki Jah przestał mieć poczucie humoru – dodał smutno.

– To ma być odpowiedź na moje pytanie?

– Jest wiele odpowiedzi na twoje pytanie – oburzył się.

– No to gdzie, u diabła, jesteśmy?

– W obozie Carnivoros. Potworów spoza klanów. Plagi pustyni gorszej od Serpentyn, bo Węże zabijają szybko, a ci rzeźnicy lubią bawić się jedzeniem. Rozumiesz? Ya Nnuh see?

– Jasne… A ty kim właściwie jesteś?

– Nie pamiętasz mnie?

– Nie.

Słysząc to, znowu się oburzył:

– A powinnaś! To ja cię znalazłem. Ja ocaliłem! Jestem świętym ojcem, chodzącym samotnie, jestem Kabuki Joe, dziecię Syjonu, trzeci w Wielkiej Rodzinie. Jestem tym, który pokochał córki wodza, tym, którego za to wypędzono. – Jego głos zadrżał. – Tym, który przemierzał pustynię…

– Poważnie? – przerwała mu zniecierpliwiona. – Nie wiem, czy mamy na to czas…

Ponownie przeszył ją spojrzeniem jednego oka, którego białko pokrywały czerwone żyłki.

– Louco! Gdybym nie znalazł cię nieprzytomnej na pustyni… Gdybym nie próbował cię ratować, nie bylibyśmy teraz tutaj. Uparłaś się, aby dokładnie zbadać tamto miejsce, a to był szlak Carnivoros. Zwęszyli nas, napadli, ogłuszyli i teraz przez ciebie nigdy już nie powiem moim przyjaciołom Yaga yaga. Teraz tylko ból i cierpienie!

– Skoro znalazłeś mnie na pustyni, to pewnie wiesz, kim jestem?

– Nie mam pojęcia. – Wydął wargi.

– A skąd się tam wzięłam?

– Nie wiem.

– Wspaniale. Wróćmy do tych mięsożerców. Nie mają zamiaru ugościć nas przy ognisku, co? Czego od nas chcą?

Kabuki Joe roześmiał się piskliwie.

– Zapomnij o ognisku. Wpadliśmy w ich łapy w porze godów – gorzej być nie mogło. Ze mnie zechcą wycisnąć soki życiowe, a z ciebie zrobią wieczorną ucztę. Rozerwą cię na strzępy i zaczną cię jeść, zanim umrzesz. Za kilka dni nasze kości zagrają melodię kolejnym złapanym.

Chciała mu przerwać i jeszcze o coś zapytać, lecz wtedy poły namiotu rozsunęły się i do środka weszła ta sama starucha co wcześniej oraz coś, co w sensie biologicznym nadal było kobietą, ale z zewnątrz przypominało brzydkiego, zniewieściałego, stupięćdziesięciokilowego faceta. Monstrum o wygolonej i pokrytej bliznami głowie miało nieco ponad dwa metry wzrostu, żylaste muskuły, ogromne, workowate, obwisłe piersi i byczy kark. Ciało tej „miss pustyni” pokrywały liczne, nieudolnie i barbarzyńsko wykonane tatuaże, a w uszach o wydłużonych płatkach miała ona poutykane ozdoby wykonane z ludzkich zębów. W prawej ręce ściskała rękojeść pokaźnych rozmiarów maczety.

Stara jędza szturchnęła nogą jednookiego i zaniosła się rechotliwym śmiechem. Najwyraźniej to ona przewodziła temu cyrkowi. Olbrzymka z maczetą wystawiła język, sycząc przy tym dziko, po czym uważnie ich sobie obejrzała. Jedną ręką porwała z ziemi stalowy pręt i przewróciła na bok dziewczynę, która była do niego przywiązana. Zmacała jej tyłek, łapiąc mocno za pośladki, jakby ważyła w ręce cielęcą tuszę. Zarżała z aprobatą i kierując się do wyjścia, pociągnęła za sobą pręt wraz z ofiarą.

*

Na zewnątrz sytuacja wcale nie wyglądała lepiej. Oprócz nich mięsożerne złapały jeszcze jednego nieszczęśnika, który darł się teraz wniebogłosy, bo wiedział, że właśnie wybiła jego ostatnia godzina. Właściwie to powinien się cieszyć, że nie zjedzą go żywcem, ale jego lamentom daleko było do radości. Facet szarpał się i wyrywał, kiedy kobieta-olbrzym brutalnie przecięła mu więzy, nie zważając na to, czy go przy tym nie kaleczy. Z łatwością podniosła go do góry i oblizała ściekającą z jego dłoni krew, przysysając się do rany, co sprawiło, że wrzaski nieznajomego zamieniły się w kwilenie, a na koniec – w płacz.

Dookoła zgromadziło się sześć kobiet, nie licząc starego potwora i olbrzymki. Zasada była taka, że najstarsza z rodu przewodziła, a wszystkie pozostałe szczególnie dbały o największą i najsilniejszą. W czasie głodu zobowiązane były karmić kobietę-potwora własnymi ciałami, ale najwyraźniej akurat ta rodzina mięsożerców od dawna nie skarżyła się na puste żołądki.

W centrum placu otoczonego namiotami stała konstrukcja przypominająca powykrzywiane, stalowe drzewo. Ogromna kobieta chwyciła łkającego mężczyznę za kostkę i pociągnęła go w tamtą właśnie stronę. Tuż za nią, niczym pokraczny cień, sunęła stara jędza. Pozostałe sześć kobiet ustawiło się w półokręgu i zaczęło intonować pieśń opartą w głównej mierze na udawanych jękach i sapaniach. Dwie z nich miały wymalowane na czołach czerwone emblematy, które symbolizowały gotowość do zapłodnienia.

Olbrzymka uniosła do góry szarpiącego się mężczyznę. Sapanie i stękanie przybrały na sile. Zarzuciła nieszczęśnikowi na szyję pętlę z cieniutkiej żyłki i facetowi oczy wyszły z orbit. Kakofonia powodowana jego wrzaskami – w pewien koszmarny sposób – udanie komponowała się z wystękiwaną pieśnią pełną seksualnych westchnień.

Starucha wyjęła spod wiszących na brzuchu szmat naczynie wykonane z dziecięcej czaszki. Mężczyzna szarpnął się niespodziewanie i pętla szubienicy wbiła się w jego skórę. Policzki mu napęczniały, a twarz spurpurowiała. Olbrzymka ustawiła go na beczce po ropie, zostawiając przy nim szczerzącą się staruchę, i wróciła po kolejną ofiarę.

Była to całkiem ładna blond nastolatka o piegowatej twarzy. Sprawiała wrażenie zupełnie obojętnej na to, co dzieje się dookoła – nie walczyła i nie opierała się, jakby chciała po prostu mieć to już za sobą i obudzić się w nowym, lepszym świecie. Kobieta-wielkolud wyciągnęła ją na środek placu i kopnęła w brzuch tak mocno, że tamta podskoczyła i zwymiotowała resztki kotłujących się w żołądku płynów. Kiedy ofiara z trudem łapała oddech w pozycji na czworaka, olbrzymka wzniosła potężną maczetę i zadała cios. Ostrze opadło ze świstem. Piegowata twarz osunęła się na piasek, a oczy, zastygłe w wyrazie zdziwienia, zamrugały po raz ostatni. Wsparty na rękach korpus zatrząsł się i runął na bok. Krew przez chwilę tryskała z rany szerokim strumieniem, a kobiety naznaczone czerwonym znakiem podbiegły do podrygującego trupa i próbowały ją chłeptać na podobieństwo psów pijących wodę z kałuży. Jeszcze ciepła jucha strumieniami spływała im po brodach. Widząc to, starucha zaklaskała radośnie w dłonie i mamrocząc pieśń w niezrozumiałym języku, podeszła do płaczącego mężczyzny, który stał na beczce. Pisnęła wysoko i pchnięciem pozbawiła jego stopy oparcia. Żyłka oplatająca szyję ofiary napięła się, a stalowa konstrukcja zajęczała pod ciężarem wisielca. Jego ciało trzęsło się jak w febrze. Wyprężył się po raz ostatni i wyzionął ducha. Zwieracze puściły, na piasekpoleciały ekskrementy, a po udach pociekła sperma. Starucha najwyraźniej tylko na to czekała, bo dziko rzuciła się do wisielca, zbierając jego drogocenne soki do naczynia.

– Reszta w rękach pana, który chadza wśród zieleni. – Głos Kabukiego Joe przywołał dziewczynę do porządku.

Z trudem oderwała wzrok od wisielca i staruchy, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo ogromne babsko z wygoloną głową porwało ją nagle do góry, po czym powtórnierzuciło na piach. Widziała, jak kobieta łakomie wpatruje się w jej nagie ciało. Olbrzymka złapała ją za włosy, których pasemka niespodziewanie zmieniły barwę na brunatną, zarechotała i, tak samo jak przed ścięciem blond pieguski, uniosła maczetę. Widać było, jak napina mięśnie, aby zadać potężny, wielokrotnie już stosowany cios. Ułamek sekundy po tym, jak jej ręka zaczęła opadać – a ciężar szerokiego ostrza sprawił, że ataku nie dało się już zatrzymać – ona, dziewczyna bez imienia, wykonała unik. Rzuciła się w bok, uciekając od uderzenia pędzącej stali. Straciła przez to równowagę, ale olbrzymka ucierpiała bardziej – lśniące w słońcu ostrze maczety bezszelestnie ścięło jej czubek kolana. Z początku olbrzymka nie wiedziała nawet, co się stało. Zaczęła wrzeszczeć, wodząc dookoła szalonym spojrzeniem, a tymczasem krew zapełniła jej ranę. Broń upadła na piach i ogromna kobieta zachwiała się, po czym klapnęła na tyłek, wzbijając tuman kurzu. Nadal krzyczała, a jej siostry stały jak zamurowane, nie mając pojęcia, co robić.

Tymczasem sprawczyni całego zamieszania przeturlała się przez porzucone ostrze i ujęła jego rękojeść. Wstała, trzymając broń za plecami, i przecięła pęta, uwalniając ręce. Rodzina Carnivoros przestała śpiewać pieśń godową. Teraz słychać było za to miarowy jęk stalowych elementów szubienicznego drzewa, na którym nadal huśtało się ciało zamordowanego mężczyzny, oraz wrzaski wygolonej wojowniczki trzymającej się za kolano. Dziewczyna stanęła wyprostowana, wyrównując oddech. Kabuki Joe nie spuszczał z niej oka. Nowa właścicielka ogromnej maczety zwróciła się do starej jędzy, która nadal trzymała w szponiastych łapach naczynie z zebranym nasieniem.

– To… – Zważyła maczetę w dłoni. – To nie jest kobieca broń. Żadna z was, głupie dziwki, nie jest godna tego, aby jej używać. Żadna z was nie ma w sobie dość ikry, aby zatańczyć jej dança dos facões. Zrobię wam jednak przysługę i nauczę was tego tańca maczety. Będzie to ostatnia rzecz, jaką zobaczycie w tym życiu – krzyknęła dziko i doskoczyła do staruchy, tnąc ją od prawej do lewej.

Ostrze przeszło przez bark i klatkę piersiową. Zanim stara wiedźma dosłownie rozpadła się na dwoje, stal rozerwała jej ciało nieco ponad miednicą. Pozostałe kobiety rzuciły się do ucieczki, ale na odludziu nie było dokąd uciekać. Joe widział, jak naga dziewczyna – ni to tańcząc, ni to biegnąc – doganiała je po kolei, zadając każdej po jednym tylko ciosie. Ów szalony taniec pozwalał jej włożyć w kolejne ataki ogromną siłę, która z wirującego ciała przenosiła się na ostrze broni. Wreszcie, gdy piach łapczywie pochłaniał krew z siedmiu trupów, dziewczyna zbliżyła się do okaleczonej wojowniczki.

– Dla ciebie to tylko broń. Tylko tępe narzędzie – powiedziała zasapana. – Nie potrafisz uszanować sztuki posługiwania się arma blanca. Nie umiesz należycie obchodzić się z tą piękną pangą i dlatego ci ją odbieram. – Wzięła zamach, dotykając palcem zakrzywionego ostrza. – Mogę jedynie pozwolić ci się z nią pożegnać – dodała, tnąc czaszkę, nos, usta i brodę wojowniczki. Na koniec, zaparłszy się nogą o trupa, z trudem wyszarpnęła ostrze maczety, które zablokowało się pomiędzy szczękami pokonanej.

Oczyściła klingę z krwi i, nadal rytmicznie kołysząc biodrami, zbliżyła się do szamana. Kabuki rozejrzał się dookoła i poczuł, jak włoski na jego ciele stają dęba. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że ledwo zdążył to zarejestrować. Dziewczyna przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa. Jej twarz, pomimo posklejanych włosów, plam krwi na brzoskwiniowej skórze i przyklejonego do ciała piasku, nadal była nieskazitelnie piękna. Szaman poczuł, że zaschło mu w gardle.

– Mam do ciebie wiele pytań, curandero – powiedziała, schylając się i przecinając mu więzy.

Jej kształtne piersi znalazły się na moment niebezpiecznie blisko jego policzka i Kabuki westchnął.

– Nie wiem, czy zauważyłeś, ale właśnie uratowałam nam życie. Nie mam pojęcia, jak to możliwe. Moje ciało zadziałało niezależnie od umysłu. Rozumiesz coś z tego? – Wytarła zakrwawioną dłoń w udo. – Na dodatek zabijanie sprawiło mi dużo radości.

Uciekł od spojrzenia pięknych oczu, których kolor był dla niego zagadką.

– Jesteś mi coś winien w zamian za uratowanie twoich cennych soków. – Uśmiechnęła się wrednie, po czym pomogła mu wstać.

Z trudem złapał pion, bojąc się na niej wesprzeć.

– Nie martw się. Nie musisz od razu mówić wszystkiego. Możemy zacząć od czegoś prostego. Na przykład: jak mam na imię?

– Te… i… a – wycharczał.

– Jak?

– Te… qui… la – poprawił się. – Tam, gdzie cię znalazłem, wszędzie dookoła walały się butelki po tym napoju i tak właśnie zacząłem cię nazywać – odparł, sprawdzając, czy aby na pewno jej nie uraził.

Dziewczyna przyglądała mu się uważnie, po czym zaczęła powtarzać na różne sposoby to, najwyraźniej nowe dla niej, słowo.

– Nic mi to nie mówi – powiedziała w końcu. – Ale podoba mi się. Niech będzie. Znam nazwę swojej broni i mam nowe imię. Zdaje się, że na teraz musi mi to wystarczyć, prawda? I przestań gapić się na moje cycki. Mędrcowi to nie przystoi – syknęła z udawaną złością. – Zamiast tego opowiedz mi jeszcze raz o tym, jak mnie znalazłeś.

Kabuki westchnął, przymknął zdrowe oko i zaczął mówić.

ROZDZIAŁ 1

Mężczyzn było sześciu. Wszyscy mieli żółtą skórę i wąskie, skośne oczy. Biegli przez prerię w wojskowym szyku. Dwóm, którzy nieśli na długim drągu stalowy sejf, towarzyszyli ich zmiennicy dźwigający na plecach solidnych rozmiarów baniaki z wodą. Z przodu i z tyłu grupy znajdowali się dobrze uzbrojeni nadzorcy oddziału wyznaczający rytm pochodu. Biegli w milczeniu. Jedynym, co zakłócało otaczającą ich ciszę, był chlupot wody w plastikowych pojemnikach.

Przed nimi, na jaśniejącym horyzoncie, widać już było poszarpane szczyty czerwonych gór – cel ich wyprawy. Płaski teren, który z chwili na chwilę stawał się coraz bardziej nieprzyjazny, musiał być niegdyś korytem wyschniętej rzeki. Żylaste, umięśnione nogi mężczyzn zapadały się w czerwonym pyle pełnym ostrych odłamków kamienia. Stopniowo pojawiało się także coraz więcej potężnych głazów, przez które trzeba było przeskakiwać.

Nagle zza jednej z mijanych skał, przypominających zakrzywiony ząb prehistorycznego olbrzyma, wybiegł jeszcze jeden żółtoskóry mężczyzna. Odróżniał się od reszty mniej atletyczną sylwetką i lekkim uzbrojeniem. Zrównał się z przywódcą grupy i wymienili w biegu kilka słów w dziwnym języku przypominającym szczekanie i warczenie. Grupa, nieznacznie zwalniając, pokonała właśnie niewielkie wzniesienie i wkroczyła do szerokiego wąwozu. Dopiero tam, na rozkaz lidera, zatrzymała się i ustawiła w obronnym szyku. Sandały przestały ugniatać żwir. Woda w baniakach już nie chlupotała. Opadły też tumany kurzu. Słychać było jedynie cichy szum gorącego wiatru, który przeciskał się z trudem pomiędzy skałami. Na obłąkańczo niebieskim niebie drapieżne ptaki zataczały szerokie kręgi, wypatrując skrytej w cieniu skał zdobyczy. Tragarze nadal trzymali na ramionach drąg z sejfem, który zawieszony był na nim za pomocą szerokich pasów uplecionych z czarnych włosów.

Nagle, kilkaset metrów przed biegaczami, coś się poruszyło. Z cienia rzucanego przez ogromny głaz wyszedł potężny człowiek w sfatygowanym kapeluszu i zabrudzonych krótkich spodniach. Nieznajomy niósł przed sobą przezroczystą płytę z plastiku, która przewyższała go przynajmniej o dwie głowy, a w wolnej ręce ściskał stalowy lejek, który niegdyś służył do przelewania paliwa. Kapelusznik stanął na otwartej przestrzeni, wbił w miękką ziemię przezroczyste pleksi i przystawił do ust prowizoryczny megafon.

– Witajcie w Red Valley! – krzyknął, po czym cmoknął kilka razy, jakby chciał wydobyć spomiędzy zębów resztki jedzenia. Na koniec splunął na czerwony piach i mówił dalej: – Będę używał wspólnego języka, bo wiem, że i tak mnie zrozumiecie. Mówią na mnie Papa Edd. Jestem ojcem licznej rodziny, która opiekuje się tym szlakiem. Wraz ze mną patrzy na was właśnie szesnaście par oczu moich synów. Bez zbędnego gadania powiem, że interesuje nas skrzynia, którą niesiecie. Mamy zamiar wam ją odebrać. Ale… jako że w dzisiejszych czasach ludzie muszą sobie pomagać, proponuję wam, abyście oddali nam sejf po dobroci i przyłączyli się do mojej bandy. Kilku przed wami już tak zrobiło i wyszło im to na dobre. Możecie mi wierzyć, włos wam z głowy nie spadnie. Słowo Papy Edda. – Mężczyzna splunął ponownie i kontynuował: – Druga opcja jest taka, że zostawicie nam skrzynię i odejdziecie bez walki w swoją stronę, a my nie będziemy was ścigać. Trzecia opcja jest najgorsza, bo oznacza walkę, co odradzam. Zaraz zobaczycie część mojej wesołej gromady. Jest nas więcej od was, lepiej znamy teren, mamy konie i broń palną.

Edd gwizdnął przeciągle i na ten znak zza skał wybiegło dwóch mężczyzn. Przycupnęli przy Papie i wycelowali lufy wysłużonych – ale wyglądających na sprawne – karabinów. Obaj wyraźnie szykowali się do trudnych strzałów z biodra. Ubrani byli w krótkie spodnie na szelkach. Twarze mieli dzikie, zarośnięte, a miny – zacięte i nieprzejednane.

– Macie chwilę do namysłu. Nie dajcie się prosić. Przyłączcie się do nas, a nie ominie was wyborna kolacja przy ognisku. Ciekawi jesteśmy nowin ze świata, a i sami mamy do opowiedzenia to i owo. Dwa razy prosić nie będę…

Zanim skończył mówić, lider grupy skośnookich zdjął z pleców mały łuk, zrobił kilka dobrze wyliczonych kroków w bok, po czym uniósł broń i napiął lśniącą w słońcu cięciwę. Mięśnie barków i przedramion zagrały mu pod skórą. Słychać było tylko gwizd strzały. Edd łypał na nią przekrwionym okiem, przysłaniając jedną ręką słońce. Sunęła łukiem po niebie. Wydawało się, że na moment zawisła na tle białej chmury, a później poleciała w dół. Przekrwione oko Papy rozszerzyło się ze zdziwienia. Odruch kazał mężczyźnie uciekać, ale Edd szybko zrozumiał, że porzucenie tarczy oznacza pewną śmierć. Został więc na miejscu i zanim zdołał wydusić z siebie pierwsze przekleństwo, strzała spadła tuż przy krawędzi plastikowej tarczy. Minęła jego ramię o centymetry i przyszpiliła do ziemi stopę jednego ze znajdujących się koło niego strzelców. Zed – bo takie imię zraniony miał wypisane na wiszącej przy szelkach plakietce – wrzasnął.

Krzyczał nieprzerwanie, patrząc na Papę, a ten, nie bardzo wiedząc, co robić, zaczął wrzeszczeć razem z nim. Zed nieudolnie starał się zatrzymać lejącą się spomiędzy palców krew. Karabin poleciał na bok. Drugi ze strzelców wypalił dwukrotnie, ale oba pociski uderzyły jedynie w leżące nieopodal głazy. Nie mogąc schować się za prowizoryczną tarczą, chłopak zaryzykował bieg w stronę skał. Skośnooki musiał to przewidzieć, bo jak automat wypuścił kolejną strzałę. Jej zakrzywiony lot zakończył się trzaskiem, jaki towarzyszy rozrywanym kręgom szyjnym. Brat Zeda padł na ziemię jak długi, a konając, wyrzygał śniadanie. Edd, widząc to wszystko, zerwał z głowy kapelusz i dopiero wtedy przypomniał sobie, że był to umówiony sygnał do ataku…

W chwilę później rozpętało się piekło, a Papa nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Kanion wyglądał jak po regularnej bitwie. Martwe konie, trupy jego synów i trzęsące się ciała konających. Śmierć niesiona strzałą na ogół nie przychodzi szybko, a tajemniczy łucznicy nie mieli zbyt wiele czasu na to, aby celować. Udało im się jednak położyć kilku przeciwników. Papa, chwiejnym krokiem, minął nie więcej niż piętnastoletniego rudzielca, któremu strzała przebiła krtań. Krew chlustała mu spomiędzy zębów, a oczy wychodziły z orbit przy każdym oddechu.

– Ta-a-t-ku – wycharczał chłopak, dostrzegłszy znajomą sylwetkę.

Ale Edd nic mu nie odpowiedział. Nie pamiętał jego imienia, a plakietkę na piersi konającego zalewała właśnie krew. Chłopak był ryży, podobnie jak czterech innych synów Papy. A może trzech?

Edd przestąpił nad nim bez słowa i, machając szaleńczo ręką, wskazał na ostatniego z walecznych łuczników, który pozostał przy życiu. Usiłował wykrzyczeć rozkaz, ale wysuszone kurzem gardło odmówiło mu współpracy.

– Zabijcie go! – wrzasnął wreszcie, sam nie do końca wiedząc, do kogo kieruje te słowa, bo wokół nadal panowało ogromne zamieszanie. Wreszcie zrezygnował z wydawania komend i zamiast tego sam chwycił za wiszącą u pasa broń – wysłużony ciężki młot, przy pomocy którego uwolnił się niegdyś z niewolniczych łańcuchów.

Tymczasem ostatni żywy skośnooki nie próżnował. Porzucił łuk i strzały, po czym porwał z ziemi baniak z wodą. Następnie zadziwiająco szybko wlazł na sejf, odkorkował zakurzony kanister, przechylił go do góry dnem i umieścił szyjkę butli w jednym z otworów wyciętych w górnej ścianie stalowej skrzyni. Papa, widząc to, przyspieszył.

Biegacz ponownie wylądował na ziemi, porwał z niej drugi baniak i raz jeszcze wspiął się na sejf, powtarzając całą operację. Pierwszy kanister był już prawie pusty.

Papa klął, na czym świat stoi. Biegł co sił w nogach ze wzniesionym do ataku młotem. Skośnooki porzucił sejf, rozejrzał się dookoła i, najwyraźniej oceniwszy swoje szanse na przeżycie, wyszarpnął zza pasa krótki nóż, po czym wbił go sobie w mostek i, robiąc ostatnią w życiu groźną minę, pociągnął go w dół. Zaraz potem upadł na kolana i stęknął z bólu, a wnętrzności wylały się z niego jak z dziurawego worka.

Papa dopadł go chwilę później. Chciał skopać jego trzęsące się konwulsyjnie truchło, ale zamiast tego rzucił się w stronę sejfu. Oba wpasowane w niego baniaki były opróżnione. W stalowej skrzyni musiało być teraz z piętnaście litrów wody. Papa strącił kanistry na ziemię, po czym wydał z siebie najbardziej histeryczny wrzask, na jaki było go stać.

– Psiawiar! Psiawiaaaar! Do mnie, sukinsynu! Do mnie, natychmiast!

Wydawało się, że nawet jego wysoki krzyk nie jest w stanie przebić się przez zgiełk pobojowiska, ale tym razem jakoś się udało. Spomiędzy rannych koni, które szalały w tumanie kurzu, wybiegł niewysoki człowieczek z garbem i oklapłą, jakby rozpływającą się lewą stroną twarzy. Podbiegł do Papy, ocenił sytuację i padł na kolana przy sejfie, obejmując go niczym dziecko.

– Poznajesz, Psiawiar? – Papa przykląkł obok niego.

– Clark & Spencer, sprężynowy, kodowany. Znam.

– Mamy minutę…

Psiawiar przycisnął rozlane ucho do drzwi sejfu i cmoknął.

– Mamy Bystrzaka – powiedział w zadumie. – Jest szansa, że się uda.

Zaraz potem, z uchem przyklejonym do stalowych drzwi, zaczął operować dwoma pokrętłami, które cicho cykały.

Mechanizm wygrywał melodię trybów i przekładni, czas mijał. Pot spływał po czole Papy i po garbie Psiawiara. W końcu cykanie ustało, rozległ się za to stukot, który oznaczał, że mechanizm zadziałał. Psiawiar chwycił za dźwignię, szarpnął z całych sił, ale nic się nie stało. Dopiero gdy Papa Edd zaparł się nogami o sejf i pociągnął za jego drzwi, te w końcu drgnęły i po chwili otworzyły się, czemu towarzyszyło nieprzyjemne, mokre cmoknięcie.

Chlusnęła woda, ale oprócz niej ze stalowej skrzyni wypłynęło coś jeszcze – zwinięty w kłębek pokurcz, który wpadł prosto w ramiona Psiawiara. Obaj runęli na ziemię. Człowiek z sejfu kaszlał, pluł wodą, a w przerwach łykał powietrze, jak ryba wyrzucona na brzeg jeziora. Psiawiar łypnął na niego spod oka, zaprezentował swoje wybrakowane uzębienie i uśmiechnął się połową gęby.

– Niegłupi ten Bystrzak, niegłupi. – Roześmiał się radośnie. – Gdy woda przestała się lać, trzymał łeb przy otworach w suficie. Wydobrzeje i będzie gadał.

Papa porwał człowieczka z ziemi, postawił go brutalnie na nogach i poklepał po plecach.

– Oczywiście, że będzie gadał. A jeśli nie, to wyduszę z niego wszystko, słowo po słowie, literka po literce. Prawda? – Zmierzył go spojrzeniem przekrwionych oczu.

– Hep! – czknął tamten w odpowiedzi.

*

Bystrzak, choć niepozorny, był cenniejszy niż jakiekolwiek znalezisko wykopane przez Zbieraczy na śmietnisku starej cywilizacji. Takich jak on hodowano i szkolono w sekretnym miejscu zwanym Biblioteką. Tym zaś, co czyniło ich wyjątkowymi, była powszechnie zapomniana umiejętność czytania i pisania w starych językach. Poszczególne plemiona mówiły w najróżniejszych dialektach, istniała także swego rodzaju wspólna mowa, którą znali Edd i jego synowie, ale czytać teksty zapisane w wymarłych językach potrafiły tylko Bystrzaki. Natomiast książki, odnajdywane czasami przez Zbieraczy, kryły w sobie wiedzę pożądaną przez wielu.

Budowa maszyn, konstrukcja broni, strzelectwo i medycyna – o tak, istniały książki cenniejsze od skarbów. Dlatego też każde plemię – czerwoni, zieloni, biali czy niebiescy – wszyscy chcieli mieć chociaż jednego Bystrzaka. Zaś sprytni mnisi, hodowcy z Biblioteki, doskonale o tym wiedzieli i potrafili zażądać odpowiednią cenę za produkowany przez siebie unikatowy towar. Wiedział o tym także stary Edd, którego – za odpowiednią sumę – wynajęto do napadu na tę wyjątkową karawanę.

*

Po godzinie marszu banda Edda zanurzyła się w morzu czerwonych skał, które pięły się i rozlewały, tworząc prawdziwy labirynt pełen przesmyków, wąwozów i ryzykownych ścieżek tuż przy krawędzi przepaści. Niektóre z nich były tak wąskie, że mieścił się na nich zaledwie jeden koń i trzeba było przemierzać je gęsiego. Płonące złotem słońce opadało już ku horyzontowi, ale nikt nie liczył na to, że wraz z nim obniży się także temperatura. Na obszarze czerwonych skał było zbyt wiele zawieszonych w powietrzu Okien, wolno obracających się wirów, z których nieustannie wylewał się żar. Noc oznaczała, że wkrótce pojawią się także zamieszkujące te Okna drapieżniki.

Zwiadowca idący na czele pochodu dał znak, że jedno z nich, które znajdowało się szczególnie blisko, przesunęło się nieznacznie na południe. Zaobserwowali to zjawisko już dawno temu. Na koniec dnia dziwaczne anomalie zwracały się ku południu, zupełnie jak zastępy larw, które opuszczają truchło rozkładającego się trupa.

Poganiając konie, pokonali ostatni groźny przesmyk i weszli do kotła otoczonego z trzech stron niemal pionowymi ścianami z czerwonej skały. Tuż przed nimi znajdowało się jedno z trzech zamaskowanych wejść do jaskini, którą banda Papy Edda gospodarowała i sukcesywnie poszerzała. W środku, niewidoczni dla żyjących w Oknach potworów, mogli bezpiecznie używać ognia. W krętych korytarzach gromadzili swoje skarby i zapasy, tam czekały na nich żony i dzieci.

Papa cieszył się na samą myśl o ładnej sumce, którą dostanie za Bystrzaka. Wiedział, że także żony wynagrodzą mu dzisiejszą udaną wyprawę czymś więcej niż tylko gulaszem. Kilka z nich zirytuje się wprawdzie, kiedy usłyszą o śmierci swoich dzieci, ale Papa wiedział, jak je udobruchać. Zresztą, zamiast marudzić, mogą od razu zabrać się za produkcję kolejnych. Takie jest życie. Papa ze szczególnym utęsknieniem czekał na nocne zabawy z jedną z najnowszych żon – gówniarą, którą porwali niedawno z przejeżdżającej nieopodal karawany. Mała dziwka lubiła się opierać.

Synowie zebrali się w szeregu przed wejściem do jaskini. Uspokajali zmęczone konie, a dwóch z nich nie odstępowało na krok Bystrzaka. Papa zatrzymał się przed nim i klepnął małego przyjaźnie w policzek oszpecony starymi bliznami.

– Spokojnie, pokurczu. Już mówiłem, że nic ci z nami nie grozi. Nie przypuszczałem, że w klasztorze hoduje się także dorosłe niziołki. Sądziłem, że będziesz gówniarzem jak inni z Biblioteki, których wcześniej widziałem. Masz pewnie niejedną ciekawą historię do opowiedzenia przy ognisku. Tamci chcieli cię utopić, ale my nie jesteśmy jakimiś żółtymi dzikusami. My reprezentujemy cywilizację, a cywilizacja szanuje Bystrzaków. Porwaliśmy cię dla kogoś bardzo ważnego i zadbamy o to, aby włos nie spadł ci z głowy. Zaraz dostaniesz żarcie i zrobi ci się lżej na duszy, a później sam pokażę ci kilka książek, z których chętnie dowiem się tego i owego…

Przerwało mu rżenie koni. Niezwykłe i nerwowe. Zwierzęta wyraźnie czegoś się bały. Edd rozejrzał się dookoła, a jego synowie czekali w napięciu. Coś było nie tak, ale co? Czyżby zasadzka? Myśli prędko przelatywały mu przez głowę.

Przyjrzał się górskiemu masywowi oblanemu teraz krwistą czerwienią zachodzącego słońca, ale nie dostrzegł w nim niczego podejrzanego. Żadnego cienia, żadnych obsuwających się kamieni. W końcu jego wzrok spoczął na czarnym jak smoła wejściu do jaskini i włosy stanęły mu dęba. Konie zarżały dziko i ryły kopytami brunatną ziemię. Dopiero wtedy dotarło to również do Papy.

Z wnętrza jaskini delikatnie powiało.

Edd wyczułcoś metalicznego, swąd palonego oleju, dym, a zaraz potem słodki zapach, który martwe ciało zaczyna produkować już w kilka chwil po śmierci.

– Chłopcy… – powiedział spokojnie. – Ktoś był u nas w domu.

Spojrzenia chłopców wyraźnie stężały. Kilku patrzyło z niedowierzaniem.

– Potrzebuję sześciu, którzy pójdą ze mną. Pozostali niech ukryją się w jamie przy zachodnim kanionie, tam, gdzie zwykle chłodzą się konie. Niech dobrze pilnują naszej zdobyczy.

Wysoki blondyn, zwany Mannym Lou, nie mógł się opanować.

– Tato, pójdziemy wszyscy!

– Nie bądź głupi. – Papa spokojnym, lecz zdecydowanym głosem wszedł mu w słowo. – W jaskini niewygodnie się walczy. Jest tam ciasno i ciemno. Zanim rzucisz się do walki, poznaj przeciwnika. Zbyt wielu moich synów już dzisiaj zginęło. Sześciu za mną! – To mówiąc, poklepał wysłużony karabin i ruszył przodem.

*

Oczy szybko przywykły im do ciemności. W świecie, w którym najstraszniejsze z drapieżników najchętniej polują nocą, z ciemnością szybko trzeba się oswoić. Tunel, którym z wolna posuwali się do przodu, wykuto wieki temu i mógł spokojnie pomieścić grupę ludzi prowadzących konie. Droga z ubitego pyłu i skalnych drobinek opadała z każdym kolejnym zakrętem, prowadząc do ogromnej jaskini będącej centrum podziemnego kompleksu, w głębi którego znajdowało się podziemne jezioro ze słodką wodą. Odchodziły stamtąd jeszcze trzy przejścia z drugiej strony gór, w tym jedno równie potężne jak to, którym się tutaj dostali. Na ścianach i na suficie nadal można było zauważyć zniszczone części zdemontowanych urządzeń, które musiały służyć do wydobywania czegoś z otworu zalanego teraz wodą i tworzącego jezioro. To ostatnie było tak głębokie, że pojawiały się na nim wiry wciągające pod wodę i już od dawna żaden z synów Papy Edda nie zdecydował się na pływanie z dala od brzegu.

Zapomniana kopalnia skrywała jeszcze inne sekrety. Na jednej ze ścian Papa odnalazł kiedyś prehistoryczne rysunki. Lubił do nich wracać w chwilach zadumy. Podziwiał wtedy dziwaczne potwory, z którymi niegdyś musiała zmagać się ludzkość, i ze zdziwieniem dochodził do wniosku, że de facto niewiele się od tamtego czasu zmieniło.

Pamiętając o tym wszystkim, z każdym kolejnym pokonanym zakrętem Edd odczuwał coraz większą złość. Ten, kto odważył się napaść na jego dom, musi dostać nauczkę. Kimkolwiek jest, znajdzie się na niego sposób. Papa rozmyślał właśnie nad różnymi metodami zadawania bólu i cierpienia, które mógłby zastosować na nieznanym wrogu, kiedy nagle w niecce pod najbliższą ścianą zamajaczył mu jakiś kształt. Edd zbliżył się do niego najciszej, jak umiał i zrozumiał, że jest to głowa kobiety. Nie pamiętał jej imienia, wiedział tylko, że dziewczyna należała do jednego z jego młodszych synów. W szklistych oczach odbiło się rozproszone światło, którego źródło znajdowało się w głównej sali.

Sześciu synów czekało na rozkaz Papy, który ostrożnie podniósł głowę kobiety i zaczął ją badać. Pachniała tym samym dziwacznym oleistym aromatem, który poczuł jeszcze przed wejściem do jaskini. Nie była odcięta ani odrąbana, lecz oderwana od korpusu przez jakąś potężną siłę. Krew wylała się z niej ciągnącymi się pasmami, które zdążyły już zakrzepnąć. Edd cisnął głowę w kąt i najpierw na czworakach, a później czołgając się, zbliżył się do rogu korytarza, po czym ostrożnie zza niego wyjrzał. To, co zobaczył, zwyczajnie nie mieściło mu się w głowie.

Jaskinia była oświetlona zimnym, nieznanym mu światłem, przypominającym nieco to widziane przy pełni księżyca. Szałasów i namiotów jego rodziny nigdzie nie było, zupełnie tak, jakby coś wymiotło je z groty razem z ludźmi. Ich pozostałości dostrzegł dopiero po chwili, razem z poszarpanymi, poszatkowanymi ciałami – cały majątek jego rodziny tworzył jedynie górę śmieci i odpadków pod jedną ze ścian.

Papa widział, jak spod sterty trupów wypływa wąski strumień krwi, który, wijąc się, sunął w stronę czarnej tafli jeziora. Z wody wystawała ogromna maszyna, niepodobna do czegokolwiek, co Papa widział dotąd w życiu. Rytmicznie zanurzała się ona i wynurzała z odmętów jeziora, wydając z siebie dźwięki podobne do piorunów w czasie burzy. Dokoła krzątały się podobne ludzkim wysokie postacie w długich płaszczach z ciemnego materiału, skrywających szczegóły ich sylwetek. Wszyscy mieli niezwykle bladą cerę, podkreśloną jeszcze zimnym światłem, które bez wątpienia przynieśli ze sobą. Część z nich rozpierzchła się po jaskini, rozciągając zwoje czarnych kabli, a niewielki oddział przyparł do ściany synów Edda i ich konie.

Nastąpiła niejasna wymiana zdań, niedających się zrozumieć przez łamiące wszystko echo, i nagle któryś z wierzchowców, trzymany za uzdę, stanął dęba, a jego właściciel wypalił z karabinu, oddając pojedynczy strzał. Na jego przeciwnikach najwyraźniej nie zrobiło to wrażenia. Jeden z nich, jakby jeszcze większy od reszty, wykonał jakiś gest i zaatakował. Właśnie wtedy Papa doszedł do wniosku, że chyba jednak lepiej będzie zapomnieć o zemście i wynieść się stąd czym prędzej, uspokajając pozostałych jeszcze przy życiu synów.