Tawerna w małym porcie - Jola Czemiel - ebook

Tawerna w małym porcie ebook

Jola Czemiel

3,5

Opis

Pisarka szuka natchnienia. Znajduje dziwną tawernę i własną przeszłość. Jedna rzeczywistość miesza się z inną – a może tylko z wyobraźnią? Czym naprawdę było jej dzieciństwo? Kim są Manuela i Alejandro? Czy mieszkańcy tawerny będą mogli z niej wyjść? I czy pisarka odnajdzie spokój?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 145

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja

EWA KLIMEK

Korekta

ANNA WITKOWSKA

Projekt okładki

WŁODZIMIERZ CHOŁOSTIAKOW

Skład

SEQOJA

Druk i oprawa

PRINT GROUP SZCZECIN

Copyright © by JOLA CZEMIEL 2021

Copyright © for this edition by Wydawnictwo SEQOJA 2021

ISBN: 978-83-962399-8-3

Wydawnictwo SEQOJA ul. Żołnierska 11B/20, 10-558 Olsztyn tel. 534 834 852 e-mail: [email protected] www.seqojawydawnictwo.pl

OLSZTYN 2021

WYDANIE I

„Mówić do kogoś, kto nie rozumie, to próbować otworzyć zamek źdźbłem trawy, to kroić chleb gałązką bazylii, wkręcać żarówkę w ptasie gniazdo, wkładać dyskietkę między dwa kamienie. Daremnie.”

Olga Tokarczuk

Sa dusze, co mają...

Są dusze, co mają

modre gwiazdy z niebios,

w liściach czasu zorzę

poranną uwiędłą

i czyste zakątki,

co w swym wnętrzu strzegą

szmeru snów minionych

i tęsknot.

Inne dusze mają

widm ból i namiętność,

jabłka robaczywe

i dalekie echo

mknącego jak

strumień głosu spalonego.

Wspomnień pocałunków

pustą beznadziejność

i okruchy płaczu

dawno minionego.

Ma dusza od dawna dojrzała. Dlatego

w gruz się sypie, siłą

zmącona tajemną.

Młodzieńcze kamienie

urzeczone biegną

aż spadną ku moich

myśli wodnych głębiom.

A każdy z nich mówi:

Bóg jest tak daleko.

Federico Garcia Lorca

http://piotr.strebski.pl/wp-content/texts/poetry/Federico_Lorca02.pdf

Od autorki

Kiedy pokonamy już wszystkie problemy związane z rodzicielstwem, wychowaniem dzieci, czy wypuszczeniem ich w szeroki świat, nadchodzi nadzieja, że zasłużymy na spokój i odpoczynek. Tak się jednak nie dzieje. Często nie potrafimy uporać się z poczuciem straty, nie umiemy zagospodarować nadmiaru wolnego czasu. Zapominamy o własnych potrzebach, pasjach i relacjach z partnerem. Jesteśmy samotni lub osamotnieni, czekając na impuls, który pomoże nam zwalczyć nasze lęki. Czasem ten impuls nadejdzie, a innym razem utkniemy na dnie pustego gniazda albo w zadymionej tawernie w małym porcie. Czasem łapiemy okazję, by ułożyć sobie śmierć, zaraz po tym, kiedy ktoś odejdzie, by ułożyć sobie życie.

Prolog

Gdybyś kiedyś szedł uliczką Stary Arbat, zerknij proszę na odrapane drzwi niewielkiego domu, który rozsiadł się na jej skraju, jak gdyby rozsiadanie się było wyłącznym przywilejem małych domów. Ktoś na pewno wyjdzie przez te drzwi. Tak, tylko czeka na okazję, żeby spotkać się właśnie z Tobą. Ale kiedy ja tam dotarłam, drzwi beznamiętnie tkwiły w ścianie i wcale nie chciały się otworzyć. Ba, nawet lekko uchylić. Nie drgnęły nawet, kiedy szarpnęłam za mosiężną klamkę, a kiedy zapukałam, wydały głuchy dźwięk przypominający raczej uderzenie pluszowym misiem w kanapę niż walenie pięściami w starą deskę. Kiedy kopnęłam prawą nogą, skrzypnęły lekko, ale później okazało się, że to nosek mojego zimowego buta pękł na pół. Lewa noga nieco słabsza, wiadomo, wzięłam zatem większy zamach. Zupełnie zapomniałam, że mamy zimę, a tej uliczki nikt nie odśnieża. Jak to się tutaj mówi - szanują każdy kamień. Rymsnęłam jak długa i wtedy zza drzwi wysunęła się ręka, która wciągnęła mnie do środka.

- Czego chcesz? Spokoju nie ma żadnego – burknął mężczyzna w czarnym meloniku. – Mów i zjeżdżaj – przesunął dłonią w powietrzu, sugerując kierunek odwrotu.

Starałam się zachować spokój i bez lęku spojrzeć mu w oczy. Niestety melonik wsunął tak głęboko na czoło, że oczy były niewidoczne w cieniu jego ronda. Cień opadał również na elegancki surdut, zaczepiając lekko o buty.

- Kiedyś tutaj mieszkał… - wydukałam.

- Mieszkał, mieszkał, a teraz ja tu mieszkam – warczał jak pies w obronie miski.

- Sam? - rozejrzałam się po izbie.

- Może sam, może z kimś, ale tamtego już nie ma. Do niewidzenia. – Wypchnął mnie z powrotem na ulicę, chociaż w ostatniej chwili poczułam, jak miękkie futrzaste stworzenie ociera się o moje nogi. I dałabym głowę, że usłyszałam głos dochodzący z wnętrza domu.

- Rękopisy nie płoną, pamiętaj* – wypłynęło zza drzwi.

- Hej, czy mógłbyś to powtórzyć? – Wsadziłam lewą nogę między drzwi, a framugę.

- Nie wiadomo, dlaczego wszyscy mówią do kotów „ty”, choć jako żywo żaden kot nigdy z nikim nie pił bruderszaftu.* – usłyszałam dokładnie w momencie, kiedy mężczyzna w meloniku zdecydowanie trzasnął mnie pogrzebaczem w lewy but, który natychmiast upodobnił się do prawego (cóż, będzie z nich dobrana para), a ja szybko cofnęłam nogę. Zatrzasnął drzwi. Stałam tam jeszcze przez pewien czas i gapiłam się na ścianę, na której namalowano dwie dziwne postacie: mężczyznę w meloniku i kota, którzy noga w nogę wędrują po Patriarszych Prudach. Tajemnicze drzwi zniknęły. Ale Ty tam zajrzyj, nie rezygnuj, Tobie na pewno się uda.

Powiało wielką literaturą. Prawda? I dokładnie kilka chwil po tym, kiedy usiadłam do potężnego, orzechowego biurka, zawalonego szpargałami, karteluszkami, brulionami w linię i kratkę (każdy inny, starannie wybrany przed podróżą) oraz ołówkami, które zazwyczaj trzymam w osobnym pudełku, dokładnie w tym momencie zadzwonił telefon.

Musiałam z żalem przerwać doskonale zapowiadającą się powieść, odłożyłam ołówek i powędrowałam do przedpokoju. Czarna, bakelitowa słuchawka podskakiwała tak niecierpliwie, jakby to, czy odbiorę połączenie mogło zaważyć na całym moim życiu.

- Słucham? – mój głos zabrzmiał niepewnie, bowiem po raz pierwszy od mojego przyjazdu w tym domu dzwonił telefon. Nikomu nie przekazałam numeru ani adresu do mojej samotni, która powinna, (zgodnie z moim oczekiwaniem) przynieść ukojenie i natchnąć do pisania.

- Joann? – wybrzmiało, aczkolwiek pseudonim literacki, Joann Gotti, którym zamierzałam się posłużyć przy tej właśnie powieści został przeze mnie zapisany zaledwie delikatnie ołówkiem, w lewym górnym rogu pierwszej strony nowej książki.

- To chyba pomyłka – odpowiedziałam, ale nie odważyłam się odłożyć słuchawki. Przysiadłam nawet na niewielkim, drewnianym stołku, który stał obok konsoli i najwyraźniej na coś czekałam.

- Proszę pani, ja się nigdy nie mylę – usłyszałam. – Chciałem panią tylko ostrzec, że to, o czym pani zamierza napisać jest niebezpieczne.

- Niebezpieczne? Dla kogo? I skąd pan wie, o czym zamierzam pisać?

- Dla pani, oczywiście – oświadczył. - A co do pani powieści, to taki infantylny początek nie wróży nic dobrego.

Rozejrzałam się wokół siebie, zastanawiając się, kto i w jaki sposób mnie podgląda. Niby taka chata na uboczu, staroświeckie meble, nawet telefon z poprzedniej epoki. Skąd mogłam wiedzieć, że właściciel, od którego ją wynajęłam, (to musiał być on), naszpikował wnętrza kamerami.

- Boga proszę w to nie mieszać, on ma swoje sprawy, a ja naprawdę nie potrzebuję żadnych kamer. Widzę i bez tego – odezwał się rozmówca.

Zanim zorientowałam się, że czyta w moich myślach, zerknęłam na okno w głębi salonu, które zasłoniłam z powodu popołudniowego słońca.

- Pan mnie przeraża, doprawdy, czy mógłby pan tutaj więcej nie dzwonić?

- Jak pani woli, ale wcale nie jestem nieuprzejmy, a do kobiety nigdy w życiu nie powiedziałbym „zjeżdżaj”. - Głos ze słuchawki stał się natarczywy.

- Chce pan powiedzieć, że…

- Tak, przecież od początku niczego nie ukrywam i bardzo proszę, żeby istotne kwestie, dotyczące wyglądu oraz charakteru konsultowała pani ze mną.

- A jeśli już nie napiszę o panu ani słowa? – zaczęła mi się podobać ta rozmowa.

- Nie sądzę, ale taki początek najwyraźniej sugeruje, kto będzie głównym bohaterem, więc nie mam najmniejszego pojęcia, jak pani z tego wybrnie – jego głos nieco posmutniał.

- Miałam inny plan, ale skoro pan nalega, mogę już nie wspomnieć o panu ani słowa.

- Zgoda. Ale jeśli tylko się pojawię, nawet przy najmniejszym zarysie postaci, skrobnięciu ołówkiem czy choćby w zamyśle, pozwolę sobie ponownie zadzwonić – usłyszałam po chwili wahania z jego strony.

- Może by się pan chociaż przedstawił, moje imię pan podobno zna – nalegałam.

- I niech tak zostanie. Aha, jeszcze proszę pamiętać, że rogi są zwykle mniejsze niż uszy, takie całkiem malutkie. To może wyjść tylko na dobre, żegnam.

- Na dobre dla kogo? – zapytałam, ale w słuchawce dźwięczał tylko sygnał. Mimo wszystko postanowiłam wrócić do pracy, bo przecież po to tutaj przyjechałam. Zamówienie na nową powieść wiązało się z dotrzymaniem terminu. Nie miałam żadnych szans, żeby go zmienić.

Cienie łagodnie wkraczały do jadalni przez odsłonięte okno. Ostatnie blaski zachodzącego słońca rzeźbiły fakturę drewna starego kredensu, kiedy nabrałam ochoty, by do niego zajrzeć. Stanęłam onieśmielona majestatem wspomnień, a moja ręka zawahała się przez moment, nie mogąc dojść do porozumienia z pragnieniem, którą szafkę otworzyć jako pierwszą. Kluczyk do głównej, największej części, zachrobotał przy przekręcaniu. Dwa obroty wystarczyły, żeby się dobrać do wspomnień. Karafka z granatowego szkła i sześć malutkich kieliszków do nalewek stało spokojnie w oczekiwaniu na użycie. Drobne kwiatki zaznaczone złotą obwódką spływały kolorową emalią bezpośrednio na srebrną tacę. Więcej nic w tej szafce nie było. Czyżby? Przecież ktoś moczył usta w ratafii, którą czyjaś prababka nalewała jakieś sto lat temu swoim przyjaciółkom, a śmiech znad wiśniówki pradziadka dudnił echem w pustej szafce, niczym kwinta w oktawie dwukreślnej. Zamykam oczy. Patrzę na nich.

Rozdział pierwszy

Sopockie molo świeciło pustkami. Po sezonie restauratorzy pozamykali knajpki z piwem i smażoną rybą, a drobny deszcz zostawiał na piasku ślady, których nie ośmieliłam się deptać. Kurtka z wielkim kapturem wystarczała mi zamiast parasola. Nie wzięłam też torebki, żeby uwolnić ręce i przy okazji pstryknąć parę zdjęć. Zdjęcia co prawda nie przydają się podczas pisania książek, ale mogą stanowić subtelną inspirację oraz pomoc przy opisywaniu szczegółów. No, chyba że ktoś wszystko pamięta dokładnie. Na przykład ja. To po co pstrykam? Po prostu w celu ustalenia chronologii zdarzeń.

Śliską powierzchnię małego podestu, który pozostał przy zamkniętej już smażalni, pokrywał dodatkowo piasek naniesiony z plaży przez nadmorski wiatr. Ostrożnie postawiłam stopę w krótkim, szmacianym botku i przelazłam przez zwisający smętnie sznur prosto na plażę.

Nadal starałam się nie deptać po misternych śladach wyrzeźbionych przez kilka kropel deszczu, który już przestał padać i zamiast przed siebie, patrzyłam pod nogi. Buty grzęzły w piachu, a ja brnęłam wzdłuż morza w stronę Karlikowa. Przyszłam deptakiem, lecz postanowiłam wrócić plażą, licząc na spalenie kilku dodatkowych kalorii. Pisanie do spalania nadaje się jak najbardziej, ale tylko wtedy, kiedy się nie je. Siedząca praca sprzyja otyłości. Nie ukrywajmy. Naprawdę trzeba się potem namęczyć, żeby zrzucić choć odrobinę, dlatego wybrałam wrzesień, kiedy brak pokus na każdym rogu, a spacerować można jeszcze bez obawy przed zamarznięciem.

Szłam więc plażą, kiedy w połowie drogi do mojej chaty zauważyłam, że w jednym z nadmorskich lokali pali się światło. Nie chodziło o światło widoczne w oknie, ale o lampy ustawione wzdłuż drewnianej ścieżki, która do niego prowadziła.

- No nie! – krzyknęłam. – W porządku, nic nie zjem, ale małą czarną mogę chyba wypić o tej porze? – dodałam, zadowolona, że piach pozostawię za sobą, bo wkrótce zapadnie zmrok i lepiej będzie, jeśli wrócę deptakiem.

- Dla kogo? – usłyszałam.

Za mną stał mężczyzna. Wysoki, raczej chudy, w czarnej przeciwdeszczowej kurtce, dżinsach i na szczęście bez melonika.Bujna czupryna przysłaniała duże uszy, co nie odbierało mu uroku. Wysypywał piasek z podwiniętych nogawek i wkładał trampki.

- Czy ja coś mówiłam? – burknęłam, tak raczej obcesowo.

- Zdawało mi się, że pani powiedziała: Lepiej będzie, jak wrócę deptakiem. Spytałem więc: Dla kogo? Chętnie podprowadzę panią przez plażę – oznajmił. – Mam latarkę – dodał.

Nie chciałam ciągnąć dyskusji w nieskończoność, bo faktycznie mówiłam na głos. Chwyciłam za klamkę, ale mężczyzna nie odpuszczał.

- Idzie pani potańczyć? – zapytał, a kąciki jego ust powędrowały w górę. Dopiero teraz zobaczyłam jego oczy. Były tak brązowe, że aż czarne i od razu zaczęły mi się podobać.

- Potańczyć? Tutaj? – Podniosłam głowę i wymownie spojrzałam na odrapany już nieco szyld z napisem Tawerna.

- Czemu nie? Niektórzy tutaj tańczą – oświadczył i szarmancko przytrzymał mi drzwi.

W ponurym wnętrzu fruwały smużki dymu. Najwyraźniej nikt tutaj nie przestrzegał ustawy o zakazie palenia, ale to mnie wcale nie odstraszyło. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że mężczyzna mówił głosem ze słuchawki. Nie, nie byłam gotowa, żeby w to uwierzyć.

W tej starej zadymionej tawernie zebrało się kilku mężczyzn. Dokładnie trzech. Jeden z nich, jak opowiadał, stracił intratną posadę boya hotelowego, a dwóch wybierało się w rejs i zwyczajnie przyszli się pożegnać. Na taką okazję należało podać dobry trunek, chociaż nikt nie poczuwał się do zapłaty za podłą whisky, której pochodzenia można się było domyślać. I nie miała ona nic wspólnego z nieudolnie przyklejoną przez barmankę Manuelę etykietą, ale za to wiele łączyło ją z tą wczorajszą dostawą w dziurawym kartonie, przyniesionym przez jej kochasia, Alejandra. Manuela westchnęła, choć i tak odkorkowała butelkę i rozlała złoty płyn do małych szklanek z grubego szkła.

- Pijcie - przesunęła alkohol na brzeg baru. - Jak was tu nie będzie i tak zamknę tę budę – westchnęła.

Mężczyźni chwycili szklanki. Drobne posypały się do mosiężnego kubka, który wcześniej służył do zbierania napiwków. Na więcej ich nie było stać, ale godność postanowili zachować do końca. Alejandro podszedł do gramofonu i zmienił płytę. Błyszczące wąsy podkręcił, przejechał dłonią po lśniącej od pomady czuprynie i strzelił wyglancowanymi do granic absurdu butami. Lekki skłon w stronę Manueli i wyciągnięta w jej kierunku dłoń zmusiły kobietę do wyjścia na parkiet. Tak naprawdę leżały tam stare, spróchniałe, dawno nie szorowane deski, tylko kto by się im przyglądał?

Pierwszy dźwięk uniósł ich głowy wysoko w górę. Ona niczym kotka okrążyła go cicho, po czym tupnęła głośno, domagając się uwagi. Zawrócili. Teraz to on krążył wokół niej, jak nocny łowca, wypatrujący ofiary. Klasnął w dłonie i mocno chwycił kobietę lewą ręką w talii. Od tej chwili nie przestawał jej dotykać nawet przez moment. Sunął ręką wzdłuż ramienia, zahaczając o stanik w kolorze dojrzałych wiśni, spadając na biodra, a chwilę później już wirował ściskając jej szczupły nadgarstek. Jej nogi w czarnych pantoflach na niewielkim słupku wiły się niczym dwa węże wślizgujące się z coraz to innej strony, między szerokie, równie czarne nogawki jego spodni, aby po chwili pokazać się daleko, nieosiągalne i stanowiące o własnym bycie, a jednocześnie przyciągane niczym magnes na zdawać by się mogło - ich właściwe miejsce.

Oczy obojga omijały się skrzętnie, choć spod półprzymkniętych powiek zerkali na siebie nieustannie. Skromność tańczyła z rozwiązłością, niewinność z bezwstydem, panienka z łajdakiem, a zaraz potem dziwka z dżentelmenem. Oddechy unosiły się wokół nich frywolnie, odłączone od postaci, żeby razem z ostatnią nutą wyuzdanej, a zarazem świętej melodii wrócić na miejsce i wzmocnić pocałunek, który czerwone usta kobiety odcisnęły na bladych ustach mężczyzny.

- Bravo! - krzyknął ktoś z sali, a oni bez sił oparli się o bar i wypili duszkiem ostatnie dwie szklanki podrabianej whisky.

Odłożyłam ołówek. Nie pamiętam, o której wróciłam, ani nawet tego czy wypiłam tam kawę. Starałam się niezwłocznie oddać atmosferę tamtego miejsca, jakby czas mógł zabrać wspomnienia. I te oczy. Napisałam już, że były czarne, ale to nie do końca prawda. Jego źrenice mieniły się tysiącem kolorów, które w finale tego galaktycznego tańca zapadały się w siebie.

- Czarna dziura – mruknęłam – tak musi tworzyć się czarna dziura.

Otworzyłam maca, chociaż obiecałam sobie, że będę z niego korzystać tylko w specjalnych okolicznościach. Czy teraz takie nastały? Na szczęście to ja o tym decydowałam, więc szybko przejrzałam różne notki o czarnych dziurach. Zaniepokoiły mnie trzy zdania.

Jeżeli jakikolwiek przedmiot wpadnie do czarnej dziury, to już nie może go w żaden sposób opuścić. Wokół czarnej dziury istnieje powierzchnia zwana horyzontem zdarzeń. Jest to jednocześnie granica bez powrotu.

Światło, które do niej wleci - znika, a co ze spojrzeniem, co dzieje się z myślą, która nieopatrznie dotknęła takiej granicy? Czy patrząc w jego oczy, przekroczyłam horyzont zdarzeń, czy do tego niezbędne jest światło? Czy moje oczy rozbłysły na jego widok? Miałam nadzieję, że nie zdążyłam się nim zauroczyć, chociaż nadal czułam ciężar jego spojrzenia.

Rozdział drugi

Ostatni goście opuścili tawernę i Manuela zamknęła drzwi. Wygasiła też latarnie, które zwykle wskazywały drogę do jej królestwa. Mycie naczyń i zamiatanie podłogi, która jutro znowu pokryje się piaskiem zostawiła na później, bo Alejandro właśnie rozsiadł się za barem w oczekiwaniu na obiecaną dawno temu rozmowę.

Mocna, gęsta kawa w pięknych filiżankach z sevrskiej manufaktury delikatnie parowała, a jej gorzkawy aromat zastąpił wszystkie zapachy ubiegłej nocy.

- Jednak zamykasz tawernę? – zapytał Alejandro, chociaż prawdopodobnie znał odpowiedź. Jego wzrok, pełen nadziei, wnikał w oczy Manueli, jakby intensywność jego spojrzenia mogła odwrócić jej decyzję.

- Już o tym rozmawialiśmy. Coraz mniej chętnych na tango i statków niewiele wpływa do portu. Kilka dni wytrzymam, ale muszę rozejrzeć się za inną robotą – podniosła delikatnie filiżankę i przyglądała się jej spod przymkniętych powiek. Kawa, ciągle gorąca, zafalowała i brunatna kropla wypłynęła poza brzeg. Zlizała ją, żeby nie spadła.

- A gdyby tak zmienić przeznaczenie lokalu? Mógłbym ci dalej pomagać, z alkoholem i w ogóle – nie ustępował. – Wiesz przecież, że dla ciebie zrobię wszystko.

- Taak – przeciągnęła słowo w niewypowiedzianie uwodzicielski sposób. – Ale przecież między nami to „wszystko” się już dawno skończyło. Skąd ta troska? Myślę, że boisz się wyłącznie o siebie. Z twoją reputacją pracy w tej okolicy nie znajdziesz na pewno, a wyjechać też nie możesz. Ot i cała historia. I tak musisz się mnie trzymać, a ja, jak obiecałam, będę pomagać ci do końca.

- Dziękuję – Alejandro podszedł do gramofonu.

- Nie teraz – Pokręciła głową. – Nie dziś. Lepiej zrób te swoje omlety. Zostało jeszcze trochę szynki i szparagów. Zgłodniałam – dopiła kawę i ostrożnie odstawiła filiżankę na tacę. Poczekała, aż Alejandro zrobi to samo i po chwili zniknęła w kuchni.

Woda spłynęła delikatnym strumieniem na porcelanowe cudeńka, które przypłynęły z Francji ponad sto lat temu, po czym Manuela wytarła je mięciutką, specjalnie do tego celu przeznaczoną ściereczką. Ten sześcioosobowy serwis z dzbankiem, mlecznikiem i talerzykami do deserów stanowił jedyną ozdobę jej siermiężnej kuchni i jedyną pamiątkę po dawnym życiu. Trzymała go w niskiej serwantce z czereśniowego drewna, zamykanej na mały, mosiężny kluczyk, do którego doczepiła dzwoneczek. Przy każdym obrocie dźwięczał cicho i rzewnie, przypominając jej stare dzieje.

- Dzyń – zamknęła drzwiczki i wyjęła dwa talerze z kuchennej szafki.

- Ja nie jem – Alejandro pojawił się obok niej z dymiącą patelnią, na której skwierczał omlet otoczony szparagami polanymi roztopionym masłem. Zapachniało dobrym jedzeniem.