Tajny dziennik 2. Nadawanie; Pogorszenie; Listy do Eumenid - Miron Białoszewski - ebook

Tajny dziennik 2. Nadawanie; Pogorszenie; Listy do Eumenid ebook

Miron Białoszewski

0,0
54,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejny, szesnasty tom "Utworów zebranych" Mirona Białoszewskiego zawiera dalszy ciąg tzw. tajnego dziennika
- części "Nadawanie" i "Pogorszenie" z lat 1978-1983 - oraz dopełniające dziennik "Listy do Eumenid" pisane w czasie pobytu Białoszewskiego na oddziale reanimacyjnym Szpitala Grochowskiego do Marii Janion, Marii Żmigrodzkiej i Małgorzaty Baranowskiej.
Jak pisze w posłowiu Tadeusz Sobolewski: "Miron Białoszewski w tajnym dzienniku opowiada przygodę swego życia jak przybysz z zewnątrz, którego "wstawiono w ten świat". Jawa, sen i wspomnienia – wszystko to, splątane w jeden węzeł, tworzy opowieść o sobie samym".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 752

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładkę i strony tytułowe projektował

MIECZYSŁAW WASILEWSKI

na podstawie projektu

HENRYKA TOMASZEWSKIEGO

Posłowie

TADEUSZ SOBOLEWSKI

Opracowanie redakcyjne i przypisy

MARIANNA SOKOŁOWSKA

Indeks osób

RYSZARDA KRZESKA

Korekta

Małgorzata Denys

Księgarnia internetowa

www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku!

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Nadawanie, Pogorszenie (Tajny dziennik 2) © Copyright by Anna i Tadeusz Sobolewscy

Listy do Eumenid © Copyright by The Estate of Miron Białoszewski

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023

ISBN 978-83-8196-576-7

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

e-mail: [email protected]

Wydanie pierwsze w tej edycji

Skład i łamanie: Krystyna Liwanowska

Nadawanie

[kwiecień 1978]

Z popiersi Ostrowskiej nic nie wyszło. Le. poczuł się dotknięty tym, że córka Ostrowskiej, pani Halina G.[1], zastrzegła się, że tylko dwa odlewy, i że w ogóle mało zwraca uwagę na Le., a w rozmowie z nami dwoma cały czas zwraca się do mnie i patrzy na mnie. Le. ze dwa miesiące temu nagle znalazł się pod moim domem z dwoma swoimi obrazami. Dowiadywał się, że ma gościć u mnie Barbara J., mająca decydujący głos w związku plastyków, a chodzi o przyjęcie go na członka rzeczywistego, i przywlókł ze sobą te obrazy, żebym ja jej po prostu to przekazał. Z początku byłem speszony trochę, a szczególnie tym, że miał przyjść w dodatku Lu., a z nim inni. Le. wjechał ze mną na górę i kiedy ja namyślałem się, czy obrazy mają być od razu na wierzchu, czy najpierw schować, a potem dopiero pokazywać, usłyszałem wejście Lu. i Lu.

— Już są.

Le. z roześmianą miną

— Schowaj to gdzieś do kąta.

Lu. i Lu. weszli.

Mieli miny pogodne i troszeczkę niepewne. Rozglądali się i pytali, dlaczego tak przeleciał jak nietoperz. Ja się zdziwiłem, że już przeleciał i zniknął, a widząc ich niepewność, wytłumaczyłem im, po co przyszedł. Od razu się uspokoili. Zdaje się, że był to moment, kiedy mogli do siebie zacząć mówić. Nie jestem pewien, ale być może istniała taka możliwość. Tego wieczora obydwie strony były nastawione wobec siebie wyjątkowo niezłośliwie i tolerancyjnie. Le. bardzo lubi ukrywać się, uciekać, a tym bardziej jeżeli wie, że ktoś go goni. Lu. i Lu. spytali o obrazy Leszka. Wobec tego pokazałem im od razu. Mówili to i owo. Ale wiedziałem, że przy Barbarze J. i przy innych osobach nie będą żadnych złośliwości prawili. Wyczułem ich dobry humor i gotowość nieutrudniania życia przynajmniej tego wieczora. Przyszła Hanna K. z IBL-u. Powiedziałem jej od razu w drzwiach, że wygląda bardzo młodo. Co było prawdą. Jak dziewczynka. Ona na to roześmiana

— Ależ, panie Mironie, co pan mówi

— Tak tak

Pod blokiem zaczepił ją jakiś brodacz i udzielił jej informacji, jak się do mnie trafia, bo na pewno ona do Mirona.

— Ja mu podziękowałam, że nie potrzebuję żadnych informacji. Zresztą mnie przestraszył.

Lu. od razu wpadł na to, że to Le. Ja miałem wątpliwości, ale nadeszły dwie malarki, Barbara J. i Helena W., i potwierdziły przypuszczenie Lu. Że jakiś brodacz rozmawiał z nimi przed blokiem i mówił im dokładnie, jak się do mnie idzie.

Później dowiedziałem się od Le., że przedstawił im się nawet, odwiózł obydwie windą na górę i w windzie zdążyli we troje oplotkować Lu. i Lu. Ujęta tak Barbara J. oraz Helena W. chętnie spojrzały na obydwa obrazy Le.

— Tak, ten obraz jest zupełnie dobry

Siedziały na skrzyni z płytami i mierzyły obraz rękami, sprawdzając w powietrzu proporcje

— A ten w konwencji realistycznej zupełnie dobry

Lu. i Lu. pogodnie milczeli. Barbara J.

— No, skoro chłopiec maluje, jest zdolny, to trzeba go przyjąć

Za dwa dni w tramwaju Le. zapowiedział mi, że wyjedzie zaraz do Holandii, do Miśka Holendra, na półtora miesiąca. Sprawa kluczy z placu Dąbrowskiego na mój domniemany tam pobyt okazała się dla mnie niekorzystna. Włodek obiecał Le. zadanie mu kluczy na ten okres oprawienie wielu obrazów Le. w ramy. Le. powiedział, że nie jest to dla niego bez znaczenia.

Więcej Le. nie widziałem. Aż dotąd. Zaglądałem ze trzy razy na plac Dąbrowskiego. Ale było ciemno.

Pani Halina G., córka Ostrowskiej, poetki, napisała do mnie list, bo dostała ode mnie wiersze. Więc o wierszach i poza tym o Zawale. O Le. i o popiersiach nic nie wspomniała. Odpisałem jej, podziękowałem i sam napomknąłem o Le., że wyjechał do Holandii i że będzie na wiosnę, a poza tym nic o popiersiach nie wiem. Jak się dowiedziałem później, pisała również i do Le.

Będąc u Lu. i Lu., wspomniałem o Okuniu. Lu. na to, że Okuń był jego profesorem w szkole malarskiej1. Że to był okropny malarz. Jako człowiek tak, bardzo sympatyczny.

Sandauer o mnie przez telewizję. Trochę irytująco, trochę rozczulająco. O pierwszym spotkaniu w Kobyłce, o tym, jak wyciągnąłem z kieszeni pisaną na bibułce Karuzelę z madonnami. To, zdaje się, nie było zupełnie tak, ale on ustalił, że jest tak, i tego się trzyma jak mitu. Mówił, że byłem blondynem o proletariackim wyglądzie. To bardzo rozśmieszyło Ludwika. Widział tą audycję i stwierdził, że Sandauerowi chyba jeszcze więcej teraz odstają uszy.

Sandauer nie bardzo uznawał moje późniejsze wiersze, do mojej prozy ma stosunek taki i siaki, ale jest proszony tu i ówdzie z okazji mnie. I wtedy nie odmawia i przypomina, że mnie odkrył.

Trzeba jednak pamiętać, że Sandauer przed wydaniem mojego drugiego tomiku, Rachunku zachciankowego, zrobił mi wielką przysługę. Kiedy wiersze do Rachunku zachciankowego już się zebrały, Sandauer przyjechał do mnie do Otwocka, byłem wtedy w sanatorium, i proponował mi, że on ten tomik ułoży, ale pod warunkiem, że ja zrezygnuję z połowy co najmniej wierszy, tych niezrozumiałych, tych, które uzna za bardzo niepewne czy niedobre. Ja się na to nie zgodziłem. Chodziliśmy blisko jego samochodu, bo wtedy już przyjechał swoim samochodem, i obijaliśmy się o kolczaste sosenki październikowe, i rozstaliśmy się pogodnie, ale bez rezultatu książkowego. W PIW-ie miałem wkrótce niezbyt przyjemną rozmowę. Andrzej Kijowski2, który był wtedy tym, który załatwiał ze mną sprawy tomiku z ramienia redakcji, powiedział, że nie mogą wydać tomiku z tymi wszystkimi wierszami, które ja proponuję, bo sam bym doszedł do tego, że za te wiersze trudno ponosić odpowiedzialność. Byłem wtedy z Ludwikiem. Lu. siedział obok, nic nie mówiąc, a ja spokojnie wycofałem się z umowy i wyszedłem z Lu. z pokoju. Lu. stwierdził na ulicy, że zachowałem się po chińsku.

Kiedy Sandauer dowiedział się o tym rozwiązaniu umowy, wpadł do PIW-u i na korytarzu zrobił głośne wymówki, że poecie utrudnia się wydawanie wierszy, że on też nie wszystkie wiersze uznaje, ale to nie jest powód, żeby tamować drogę do publikacji. To natychmiast pomogło, wezwano mnie do PIW-u i przystąpiono do redagowania tomiku według moich propozycji w zupełności.

połowa kwietnia 1978

Na trzy tygodnie przed wyjazdem do Obór poszedłem w nocy na górny korytarz. Podczas deszczu. Z krzesłem. Zawsze teraz z krzesłem. Bo chcę, żeby korytarz był zupełnie ciemny. Bo wtedy najlepiej się po nim chodzi. A jest jedna żarówka, która nie da się wygasić tak jak inne prztyknięciami kontaktów, trzeba wejść pod nią na krzesło i ją wykręcić. Krzesło odstawiam. Chodzę po korytarzu. A przed powrotem staję na krześle, wkręcam żarówkę i wracam z krzesłem do siebie.

Tym razem wszystko się udało, jak zwykle. Żarówka paliła się uparcie przed tajemniczym mieszkaniem, w którym nie wiadomo, czy kto mieszka, czy nie, bo w nocy nikt stamtąd nie wychodzi. Nawet jeżeli się przechodzi koło tego mieszkania ileś razy i czymś się niechcący zastuka, to jest pewność, że nikt nie wyjrzy, może nikogo nie ma?

Chodziłem po ciemnym korytarzu, najpierw wolno, potem szybko, szybkie chodzenie działa bardziej narkotycznie, wolne bardziej kontemplacyjnie. Po wygaszeniu żarówek korytarz w perspektywie jest ciemny w pręgi. Pręgi są od świateł, które odbijają się z daleka, z dołu z ulic. Przy dłuższym chodzeniu korytarz zaczyna się uginać, po ciemku cień i pręgi się mylą, nie wiadomo, gdzie podłoga, gdzie półcień. A jeszcze podczas deszczu przy szybkim chodzeniu odgłosy prędko się zmieniają, tu dzwoni rynna, tutaj coś się przelewa, bulgoce. Tam ktoś rozmawia? Idę szybko, ściana koło mnie się przelewa. Idę dalej, korytarz faluje, pręgi, ciemno, pręgi.

Nagle staję jak wryty. Nadchodzą? Tak, chyba słychać.

— Przyjdą

Słucham, stają, nie, to nie ludzie. To tylko odbijanie się padania. Od rynny przez ścianę, przez perspektywę korytarza, przez echa od schodów. I robią się chóry.

Po uspokojeniu się, że nikogo nie ma, dalej chodziłem. Deszcz przeszedł w ulewę i ściany dawały swoje muzyki, w różnych odcinkach różne. Bardzo kontemplacyjne razem. I jakoś sakralne. W końcu doszedłem do tego, że to jest ruchoma płyta hinduska. Podobne dźwięki, na nieokreślonych instrumentach, nieco blaszane, tło — buczenie transformatorów i zmieniające się, podchodzące, zanikające bulgoty chórów.

Tak podszykowany zajechałem do Obór. A tu wiatr, zimnica, schodzenie do mrozu, goło, gorzej niż w Warszawie, listków prawie żadnych, gdzieniegdzie pączki, ale w tym zimnie to i na to się nie zwraca uwagi, trochę trawki, krzaki koło kocich łbów wycięte. Do tego zmęczenie porannym wstaniem. Od razu odechciało mi się tych Obór. Ale potem się uspokoiłem i pomyślałem, że trzeba przezwyciężyć i siebie, i to, co dokoła. Coś łyknąłem na wzmocnienie i wyszedłem. Jednak to zwąchanie się w nocy z drogą, z błotem, nawet z zimnem coś dało. Coś zadzierzgło. Po pierwszej nocy pierwszy poranek z siwym mrozem, ale już między ścianami, w których się miało sny. A to łączy. Byłem bokiem nastawiony do ludzi. Poszedłem na obiad, zjawiła się jedna stara baba. Dowiedziałem się na chwilę przedtem od zastępczyni kierowniczki, że ta pani chciała ze mną siedzieć. Okazała się gestykulująca, sympatyczna, nieco roztrzepana. Weszła z bocznych drzwi druga stara dama, siwa, trudno chodząca. Usiadła koło mnie. Z początku mi się wydała nudna, małomówna, ale okazało się, że jest towarzyska, ma poczucie dowcipu. Obydwie były w powstanie w Warszawie. A w dodatku ta siwa z bocznego pokoju na Starym Mieście. Wpadłem powoli w nastrój.

Na drugi dzień nie byłem na obiedzie, bo postanowiłem nie jeść, bo była zresztą niedziela i nazjeżdżało się gości. Poszedłem na kolację. I nagle zobaczyłem panią Julię H. i pana Artura M. Odwiedziłem ich potem, gdzie siedział na krześle uśmiechnięty mały i żydowski pan Julian S.3, znany dobry literat. Pani Julia H. mówi do mnie

— Powiedzieli „Patrzcie, Białoszewski siedzi z dwiema starymi paniami, na pewno się nudzi”, a ja powiedziałam „Odwrotnie”

— Tak tak, ma pani rację, stare baby to może najciekawsze istoty na świecie. Mają co do opowiadania, przeżyły wiele, oglądały wiele na swoje konto, pochodzą z epoki przedtelewizyjnej.

Spytałem się, kto one mogą być. Pani Julia i pan Artur poinformowali mnie, że jedna pani to tłumaczka. Chyba tłumaczka. Nie nie, to tylko córka tłumaczki. Ta tłumaczka słynęła z tego, że była najstarszym członkiem Związku Literatów. Zdziwiłem się, ile mogła mieć lat, skoro ta już jest bardzo stara. No, ale niektórzy ludzie żyją długo. Ta druga pani, roztrzepana i roześmiana, okazało się, pisuje słuchowiska. Nie bardzo jej drukują i wystawiają, ale ona jest nieobrażona. Pani Julia z uśmiechem

— Ona żyje od widium do widium. — A może powiedziała „od wadium do wadium”? — Nie wiecie, co to jest, ale ja wiem

Pan Julian S.

— Lekarstwo na nerwy

— Nie, to są zamknięte konkursy. I płaci się każdemu biorącemu udział, bez względu na to, czy słuchowisko będzie nagrodzone, czy nie.

Poznałem jeszcze trzecią starą babę. Zaczęła ze mną rozmawiać już w samochodzie do Obór. Że lubi dobre filmy, że jeździ za dobrym filmem po różnych kątach o różnych godzinach. Na trzeci dzień rozmawiała ze mną po kolacji między barokowymi szafami, rozmowa zeszła na lektury, na powieści fantastyczne, o duchach, międzyplanetarne, kryminalne. Przyznałem się, że nie bardzo widzę granicę między literaturą piękną i brzydką. Że bardzo lecę ostatnio na takie tytuły, jak Tajemniczy szkielet, Tajemnica piwnicy, że mam gusty służącej.

Roześmiała się i spytała mnie, czy lubię kryminały. Ja, że lubię, jeżeli są dobrze zrobione. Ona się w końcu przyznała, że napisała kryminał. Że napisała nawet trzy kryminały. Ale pod pseudonimem.

— A jaki pseudonim?

— Karol W.4

— To ja pani książkę kupiłem u tego dziobatego antykwariusza na Marszałkowskiej, co przepędza klientów, przed przyjazdem tu zacząłem ją nawet czytać.

Wyjaśniła mi, że to jest jej trzeci kryminał, że jest najbardziej rozwlekły, bo tak postanowiła, a to dlatego, żeby różnił się od dwóch poprzednich. A tamte dwa poprzednie różnią się też od siebie. Mnie będzie na pewno interesował pierwszy jej kryminał5, najbardziej lapidarny. Przywiezie mi go w tych dniach. Rozmowa przeszła na język, na podniecające sprawy gramatyki, pochodzenia słów, na język ukraiński. I tu wydało się, że ona się wychowywała na Ukrainie. Urodziła się w Paryżu i pierwsze pięć lat spędziła we Francji, a potem mieszkała na Ukrainie, w Jekaterynosławiu, dzisiejszym Dniepropietrowsku. Przeżyła rewolucję jako małe dziecko. Pamięta. Ale kiedy ją spytałem, dlaczego nie pisze wspomnień, powiedziała, że nie potrafiłaby, a zresztą za mało pamięta, że dziecko jednak nie przeżywa tak jak dorosły. Potem mieszkała w Moskwie. Przeżyła w Moskwie rok trzydziesty siódmy. Wywózkę intelektualistów, komunistów, Polaków. Ona sama nie należała do partii, ale jej bliskich aresztowali i albo zniszczyli, albo wywieźli na Syberię. Ona jeździła na Syberię do swojego ojca. Ojciec z kolegami tam spał w namiocie. Ustąpili jej miejsca w domku. Opowiadała o jednej matce, która przy aresztowaniu pochyliła się nad swoim małym synkiem i powiedziała

— Pamiętaj, że twoja matka była uczciwą osobą

Synka po wywiezieniu jej wzięli na wychowanie, bo tak robili z dziećmi aresztowanych, żeby zagubić ślad między dziećmi a rodzicami, syn wychował się na inżyniera czy na uczonego, matka po dwudziestu latach wróciła z zesłania, bo wszyscy wracają, prawie wszyscy, odszukała syna, i co się okazało? Że jest komunistką-stalinistką. I między nimi porozumienia nie było.

W pięćdziesiątym siódmym roku pani od kryminałów i Syberii była w Gruzji, gdzie dotąd jest kult Stalina, bo niby Stalin wykończył Rosjan, na co ja się roześmiałem, że był anty-Konradem Wallenrodem. Była w restauracji czy w winiarni z poetą-pieśniarzem Okudżawą6. Tam jest taki zwyczaj, że jeden stół drugiemu funduje wino. I kiedy wino podadzą ci, którzy fundowali, wznoszą toast i razem wypijają do siebie. Więc tu też to samo, wino ci zafundowali tamtym, tamci tym.

Tamci podnoszą kielichy

— Za Stalina

I tu Okudżawa, któremu ojca Stalin rozstrzelał, a matka po osiemnastu latach wróciła z zesłania, też z przekonaniami stalinowskimi, orzekł, że za Stalina nie wypije. Wszyscy zamarli. Ten nie chciał ustąpić, tamci złapali za noże. Dopiero jakaś kobieta podeszła do tamtych i załagodziła to jakoś toastem

— Za piękne pieśni gruzińskie

[wtorek,] 18 kwietnia [1978]

Byłem w Warszawie po egzemplarze Zawału dla pana Stryjkowskiego i dla Jacka Bocheńskiego7, z prośbą, żeby mi Jadwiga dowiozła egzemplarz dla księżny z Obór8 i dla pani od Rosji i kryminałów. Bo mam torbę pełną zakupów, ciężką. A kieszenie wypchane Zawałem i Szumami, zlepami. Jadwiga oznajmiła mi, że dzwoniła jedna pani, która mieszka na placu Dąbrowskiego pod Leszkiem, a która dowiedziała się w Związku Literatów o mój adres, i oni powiedzieli, że może zatelefonować do osoby zaprzyjaźnionej, czyli do Jadwigi. Otóż chodzi o to, że jest przeciek, a nie ma nikogo. Le. nie nocował tej nocy. Więc nie wiadomo, czy nie będzie trzeba wobec tego, że ja kluczy nie mam i nie mam dostępu do tamtego mieszkania, sprowadzać milicji i otwierać mieszkanie, żeby zakręcić wodę. Potem okazało się, że nie ma pewności, czy przeciek pochodzi od Le. Le. miał już z nią do czynienia ileś miesięcy temu. Zapomniał zakręcić wodę nad wanną, przelała się, przeciekło do baby pod nim. On prędko zebrał wodę, wysuszył piecykiem i uciekł z domu. Podczas rozmowy z nim, bo doszło do tej rozmowy, zgodził się ponieść koszty, ona nie dała jasnej odpowiedzi, a kiedy w jakiś czas później zgłosiła się z tym do niego, on się rozmyślił. Skarżyła się na ten temat do Jadwigi. Jadwiga do mnie, że Le. kręci. Ja powiedziałem, że Le. kręci, ale zdaje się, baba też okropna.

Jadwiga

— Ano niech ma za to, że nie dał ci kluczy, na drugi raz namyśli się zostawić klucze u ciebie

Ja się trochę zmartwiłem, że jeżeli tam wejdzie milicja, to milicji może się coś nie spodobać. Nieporządki choćby. No ale nie ma na to rady.

Le. dzwonił do Jadwigi trzy dni temu. Śmiał się i mówił, że nie wyjechał do Holandii, był w Krakowie. Teraz wrócił. Znów pojedzie. Może do Holandii. Jadwiga mówi, że zaczął kręcić ostatnio.

Zawsze tak lubił. Lubił się ukrywać, lubił, żeby go szukać. A nie lubił, żeby szperać w jego manatkach. I żeby o nim za dużo wiedzieć.

Od tej baby z dołu dowiedzieliśmy się z tej samej rozmowy, że podczas dwóch miesięcy Le. nie było. < Ja spytałem się Jadwigi, skąd wiadomo. Ona na to, że baba powiedziała, że nie. Ja w końcu stwierdziłem, że mogła wiedzieć, bo przecież albo słychać, albo nie słychać. I można sprawdzić światło od ulicy. To znaczy, że był w Holandii, a teraz nie wiadomo, czy pojechał gdzieś tu bliżej, czy po prostu nie było go na noc przez przypadek >.

Wracałem do Obór przedostatnim autobusem, około północy. Autobus miał być wcześniej. Zrobiło się zimno. Ludzie na przystanku marzli, niecierpliwili się, ale czekali. Jeden pan się zirytował. Zaczął namawiać ludzi, żeby poszli popędzić kierowców. Bo godzina odjazdu już minęła, a nikt się nie stawia. Że oni już nieraz tak robili. Jeden pijak na to, że oni grają w pokera, że trzeba iść tam na lewo, a nie na prawo, bo inaczej się nie odnajdzie. Ale oni pokera nie przerwą, bo nie lubią przerywać. Ten pan zaczął się coraz więcej denerwować, a to starszy pan, siwy, i zebrał w końcu trzech amatorów, i poszli. Ale wrócili po chwili. I mimo że obiecali im, że autobus zaraz będzie podstawiony, to autobus nie nadjeżdżał. Ten pan zdenerwował się drugi raz, znów zebrał delegację i znów podeszli pod służbowy domek. Za chwilę słychać było krzyki. Dwie strony przeciw sobie. Szoferska i pasażerska. Ten pan coraz histeryczniej krzyczał. Wreszcie któraś ze stron sprowadziła milicjanta. Kłótnia trwała dalej. Myśmy dalej stali w ogonku, marzli i czekali, i obserwowali. Wreszcie autobus nadjechał. Wsiedliśmy. Autobus jechał bardzo wolno. Ktoś poprosił, żeby zatrzymał się w jakimś nieprzystankowym miejscu, i on się zatrzymał uprzejmie.

Tamci, co wysiedli, podziękowali. Szofer ruszył dalej i dalej jechał bardzo wolno. Ktoś zwrócił mu uwagę, on z zacięciem

— Nikt mnie nie zmusi do pośpiechu

Ludzie przy wysiadaniu powiedzieli, że to już nieraz tak było z tym przymuszaniem do jazdy.

Wracałem drogą na Kalwarię. Po równym asfalcie. Kropił deszcz, trochę mgliło w powietrzu. Ukazywały się drzewa. Gołe. I odchodziły. Mgła się powiększyła. Wyłoniły się trzy piramidy świateł. Właśnie od tych lamp w dół idą ostre słupy we mgle. O tych piramidach, Cheopsach ostatniej jesieni pisałem wiersz9. Właśnie te trzy latarnie — przynajmniej tak mi się wydaje — mają specjalną właściwość. Skręciłem w lewą, czarną drogę. Na błotach. Między rosochate wierzby. Gałęzie im sterczą jak szprychy. Cała droga czarna jedzie. Zatęskniłem — jak to nieraz bywa — za czymś gorszym. Ale to widocznie tak już jest. Inaczej by nie było metafor. Przypomniała mi się błotnista, wysypana żużlem ulica; ale to taka droga w Otwocku. Wieczór, jesień, błoto, czarno, parkany. Ja chodzę i czekam na moich znajomych, których nie zastałem. Miałem do nich interes. Zobaczyłem idącą z torbą między kałużami cierpliwą postać. Pani Lala. Sprzątaczka moich znajomych. Czekałem, aż nadejdzie. Nadeszła, pogodna. Ukłoniłem się i spytałem, czy nie wie, gdzie są moi znajomi. Nie wiedziała. Chociaż u nich dziś sprzątała. Poszła. Na te kałuże. Między parkany. Ja chodziłem, czekałem, zajrzałem na górkę do tych, których nie było wciąż jeszcze, ciemno w oknach. Tylko zapachy wiały kocie, psie przez szparę drzwi. Zimna klamka. Wróciłem na drogę. Na błota. Stałem, chodziłem, przystawałem. I znów wyłoniła się z błot, z parkanów i półgołych drzew ta sama postać pani Lali. Wracała. Tak samo pogodna i cierpliwa.

Ta pani, która żyje od widium do widium czy od wadium do wadium, mieszka w tej chwili tu na pięterku między wychodkami. Jest to taki gościnny pokój. Gdzie po kolei przebywają różne postacie. Ma inne od innych drzwi. Bardzo ładne, drewniane, z półokrągłym uwieńczeniem. Powiedziałem tej pani, że te drzwi mi się podobają, ona powiedziała, że tak, że te drzwi jej się zawsze podobały. Mieszkała koło Gomuły10 na Saskiej Kępie. W prywatnej willi, z córką. Wyrzucili ją stamtąd właściciele willi. Dostała przydział na mieszkanie na Ursynowie. Nie chciała tam iść. Mają jej dać inne mieszkanie, w starym budownictwie i bliżej. A przez ten czas dali jej przytulisko tutaj. Nie wie, na jak długo. Czasem jeździ do Warszawy, odwiedza swoją sukę i martwi się, że ta szybko się od niej odzwyczai.

Panią od Rosji i kryminałów spytałem, jak się pisze właściwie kryminał. Że to trudne przecież. Przyznała, że to trudne i że pisząc te kryminały dla zarobku, miała jednak ambicje literackie. Więc spytałem ją, jak to właściwie się wymyśla kryminał. Ona mi powiedziała, że trzeba wymyślić oryginalne zabójstwo, a potem oryginalne dochodzenie, kto zabił. I że cały czas trzeba kołować czytelnika. Bo na tym gra polega.

Przyznałem, że tak, że bez kołowania nie ma przyjemności. W nocy wziąłem się do wertowania jej kryminału, napisany ciekawie. Z początku mi przesłaniała akcję jej sylwetka. Twarz. Dosłownie widziana drugimi oczami. Tymi wyobrażeniowymi, przypomnieniowymi. Ale wdałem się w akcję i ukazywanie się pani przestało mi przeszkadzać. Bo ja mam taki jakiś układ odbiorczy, że mi znajomi raczej przeszkadzają w czytaniu ich książek. Chyba że to są przyjaciele i wtedy muszę ich czytać z musu. Muszę z musu.

Jeździłem ostatnio do Anuli. Przeszły mi już wszystkie obawy co do niej. Ona też już zapomniała, o co chodzi. Tak samo z Kicią Kocią jest w przyjaźni. Zaprosiłem Anulę do Obór na noc Walpurgi11. To znaczy na wieczór 30 kwietnia, bo noc Walpurgi jest z ostatniego kwietnia na pierwszego maja. Ona w międzyczasie do Kici Koci powiedziała, że może przyjedzie kiedyś ze znajomymi G., że najpierw się z nim zaprzyjaźniła, on jej zaproponował romans, ona zwierzyła się, że jej się nie podoba. Na co inne baby, że to tak się mówi, a potem się okazuje co innego. Nie wiadomo, jak tu było, do romansu nie doszło. Anula i Agnieszka postanowiły być jeszcze moralniejsze. Tak mi powiedziały. Agnieszka wyszła zaraz za mąż. Zaszła w ciążę. Teraz pojechała do teściów na Pomorze. Żeby tam rodzić. Więc one nie chcą mieć kochanków. Chcą mieć tylko mężów. Albo nikogo. I nie chcą za nic rozbijać czyjegoś małżeństwa. Tak było niby z G. Do romansu nie doszło, ale doszło do lekkiej przyjaźni między nimi, bo mają wspólne zainteresowania. Oboje są wykształceni w angielskim, tłumaczą z angielskiego, właściwie od tego zaczęła się znajomość. On jej zaproponował przetłumaczenie artykułu filozoficznego. Ona przetłumaczyła. Mają wspólne zamiłowania filozoficzne. Zresztą on jest z zawodu filozofem. A jego żona jest filolożką polską. Więc Anula zaczęła tam jeździć. Zaznajomiła się z tą jego żoną. Kicia Kocia mówi, że to dobrze, że ona tam jeździ, bo sobie porozmawiają, pofilozofują. Anula jest sama, daje sobie radę, czasem się pochoruje, ale wydaje mi się, że mniej niż przy Agnieszce. Wcale nie narzeka, że jest sama. Podłoga świeci jak lustro. Świat rozkwita. Anula zapisała się ostatnio na kurs hinduski. Jest taki Hindus z żoną, który urządza tu rodzaj nabożeństwa, mają ołtarzyk, a potem uczą, to znaczy zadają każdemu inne mantry. Jakieś słowo hinduskie do powtarzania. Kursanci w domu potem godzinami to słowo powtarzają, wpadają w stany specjalne. W radości, zachwyty. Anula skończyła ten kurs. Godzinami odmawiała mantrę. Tą, którą miała zadaną. Bardzo się uspokoiła po odmawianiu tej mantry przez ileś dni. Ania i Jadwiga zaraz chciały się też zapisać na ten kurs. Okazało się, że sekretarka warszawskiego Związku Literatów12 zajmowała się tymi kursami, pomagała tam jakoś. Ale te kursy teraz zostały nagle odwołane. Zdaje się, że ci Hindusi wyjechali. Jadwiga i Ania są zawiedzione, głównie Jadwiga. Anula, kiedy byłem ostatnio u niej, opowiadała mi pogodnie różne rzeczy. Obmawialiśmy Agnieszkę. Że Agnieszka ścięła warkocz. Kiedy ją odwiedziłem z Maliną, poznałem ją po śmiechu, bo taka zmieniona. Tylko śmiech ten sam pozostał, a głowa w ananas, ananas z włosów. Buzia nieduża, zakryta, za tymi włosami. Powiedziałem to innym. Zaczęli mi się dopytywać, co zrobiła z warkoczem. Czy go sprzedała, bo taki warkocz drogo kosztuje. Ja się wreszcie spytałem. I Anula, która nie widziała jeszcze na własne oczy ostrzyżonej Agnieszki, dowiedziała się od kogoś, że Agnieszka warkocz zostawiła na podłodze. Przypuszczam, że się nawet nie odwróciła. Ludmiła przedtem już ścięła swój kok, tak zwany koczek. Też nie mogłem z początku do niej przywyknąć, dopiero ostatnio się przyzwyczaiłem. Ale też Ludmiła ma gładsze włosy i o wiele ich mniej. Zawsze była mowa o tym, że będzie łysa po holendersku. I nie będzie sobie nawet wystrzygała czoła. Kiedy ja się ogoliłem do gołej skóry, bo mi wypadały włosy, Ludmiła powiedziała

— Może ja to zrobię też?

Ale Lu. do niej

— Przecież już to zrobiłaś

— Ano tak

Kicia Kocia też jest w przyjaznych stosunkach z Anulą, wyrównało się między nimi. Na serdecznie. Kiedy Anulę zaprosiłem do Obór na ostatni dzień kwietnia, na taki latający wtorek, chociaż to sobota, powiedziała potem do Kici Koci, że może zajedzie do mnie z małżeństwem G. Powiedziała o tym Kici Koci. Kicia Kocia przez telefon powtórzyła Jadwidze. Jadwiga zmartwiła się, że będą mnie najeżdżać goście niezaplanowani. Tym bardziej, że będą inne osoby, które mogą sobie tych gości dodatkowych nie życzyć. Napisałem do Anuli, żeby nie przyjeżdżała 30 kwietnia z małżeństwem G. Powiedziałem to, bo pojechałem na plac Szembeka po pantofle i po ser, bo teraz sera białego brak na ogół wszędzie, a tam są baby straganowe i mają dobry ser codziennie. I wstąpiłem, bo to obok, do Kici Koci. Powiedziałem Kici Koci o Anuli i o G. I o odwołaniu.

Kicia Kocia się przelękła, że Anula będzie na nią zła. I z tego wszystkiego pojechała do Anuli. Nie zastała jej. Pojechała drugi raz. Anula to doceniła, że widocznie Kici Koci bardzo na niej zależy. Swoją drogą i ja pojechałem do Anuli innego dnia, żeby osobiście jej to wytłumaczyć. Anula się tym wszystkim ubawiła. Powiedziała mi, że poprzedniego dnia o ósmej wieczorem poszła niby spać, ale właściwie nie spała. Ocknęła się o trzeciej w nocy. I zaczęła się zastanawiać, co ona przez te siedem godzin robiła, i przypomniała sobie, że o ósmej wieczorem, tak z głową trochę odwróconą, przy świetle żarówkowym, w bok powiedziała słowo „jaśmin”, coś jej zapachniało, zaczęła sobie wyobrażać jaśmin i powtarzać „jaśmin”, jaśmin”. I nie wie, czy spała, ale chyba właściwie nie spała. I tak na temat tego jaśminu przez siedem godzin.

Profesor Misia nie jest zwolenniczką tych różnych hinduskości. Twierdzi, że oni siedzą i nic nie robią. Ja na to, że co nam z tej europejskości z ideałem pracy. Na to profesor Misia, że przecież ja jestem tym, który pracuje, i to ciężko. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Niby nieraz pracuję ciężko, ale tego nie czuję. Są takie dni, kiedy czuję, ale to się znowu opłaca. To jest praca, która mnie nie przewraca. I na tym polega jej dobroć.

Pani od Rosji i kryminałów, kiedy ją spytałem o wycięcie krzaków przy kocich łbach, powiedziała, że te krzaki wycięli, bo te krzaki to była niedobra rzecz, że chowali się w tych krzakach i napadali. Gwałcili. Nawet w lesie przy tej drodze znaleziono zgwałconą [i] zamordowaną dziewczynę. Kilka lat temu. I że w ogóle to są złe strony. Ja powiedziałem, że w ogóle strony podwarszawskie i nie tylko podwarszawskie bywają złe.

Był taki cykl morderstw w Otwocku, zarżnęli przekupkę wracającą z utargiem. Rżnęli ją żyletkami. Ona krzyczała o pomoc, nikt nie przyleciał, dorżnęli ją i umarła. Zamordowali brata, który przyjechał do siostry, niedaleko rynku w Otwocku wieczorem. Bezinteresownie. Zamordowali pielęgniarkę w szkole pielęgniarek w nocy, w pokojach internatowych. To znaczy zamordował jakiś jeden, wcale nie ten, co zarżnął przekupkę, i nie ten, co zamordował tamtego brata, co przyjechał do siostry, ale jeszcze inny. Przyłapali go i na odtworzeniu sytuacji pokazywał, jak się zakradał i jak wpełzł po rynnie do okna. Jak krzyczał „Uwaga, bo będę mordował!”. Wskoczył do pokoju i zamordował jedną.

Pani od widium do widium dziwi się, zresztą jak inne panie, jak ja mogę chodzić w nocy i się nie bać. Ja powiedziałem, że wszędzie chodzę, nie mam odruchu bania się, że nikogo zresztą nie spotykam, a jakbym nawet spotkał, to też bym nie umarł ze strachu. Ona, że tu mówią, że nie można się ruszać bez kastetu. Ja się śmieję, że nie można się poruszać bez kastanietu. Kastetem można nie trafić, szczególnie jeżeli się jest mną. A kastanietem można zaskoczyć bandziora. Zresztą bandziory do mnie się chyba nie wezmą, bo ja chodzę w starej jesionce. I biorą mnie za stróża. W zeszłym roku na jesieni wyszedłem o dwunastej w nocy na spacer na róg czarnej drogi i kocich łbów, była zupełnie błotnista, czarna noc, zacząłem iść po kocich łbach w stronę obór z krowami i sklepiku. Z jedynym światełkiem, bo tak to ciemno. Idę, a tu jedno z drzew zaczyna iść naprzeciwko. Nie wiem, czy idzie do przodu, czy do tyłu. Staje. Wracam się, znów idę naprzód.

A ten, co nie był drzewem, szedł, to w bok, to w tył, to naprzód. Postanowiłem iść naprzeciwko, nie uciekać. Woła do mnie, a już domyśliłem się, że pijany

— Panie, pan tu pilnuje?

— Nie, a o co chodzi?

— Trzeba wezwać milicję, ten sklep okradają, o, słyszy pan, jak piłują

Słucham. Piłują. Piłują kłódki.

— O widzi pan, widać ich.

Spojrzałem. Było ich widać. Piłowali w świetle wystawy od sklepu. Tamten mówi do mnie

— Niech pan idzie kogo zawiadomić, bo jak ja do nich podszedłem, to odgonili mnie cegłą.

Podszedłem kawałeczek w stronę piłujących, bałem się podejść bliżej, żeby nie dostać cegłą, i zawołałem

— Kto tam się dobiera do sklepu! Hej!

Ale oni sobie nie przeszkadzali. Więc odszedłem. Tamten namawiał mnie, żeby iść kogoś wezwać. Ja z początku myślałem, żeby może wezwać, ale trudno było do kogoś nagle zacząć się dobijać. Wróciłem do naszego pawiloniku. Zapukałem do Stachy i Jadzi, bo akurat były wtedy w Oborach, też na pobycie, tylko na parterze, i opowiedziałem im całą sytuację. Z początku się zastanawialiśmy, czy nie zbudzić kogoś. Ale przecież pałacyk główny zamknięty. Trudno się dobić. Na pięterku jedna z pracujących tu mieszka. Ale z kolei ja się zastanawiałem, co tu się wdawać w protokoły, w sprawę sądową. A zresztą, co oni tam mają do kradzenia? Stacha stwierdziła, że chyba piwo.

— Zachciało im się piwa. A to niech okradają sklep, zabiorą im piwo, a potem sobie jeszcze dorobią dorabianiem tych upiłowanych przez siebie kłódek. Bo na pewno oni są z tego PGR-u tutaj. Obok.

Jednak, jak się rano okazało, nie okradli sklepu tutejszego. Widocznie ich spłoszyliśmy z tym chwiejnym po ciemku. Poszli do wsi obok. I tam okradali. Ale ich przy tym nakryli13.

W pobliskim wąwozie podobno ukazywał się ekshibicjonista, tak mi mówiono na jesieni, tej półtora roku temu14. Interesowały się tym kobiety, to znaczy unikaniem tego. Ja, ile razy do tego wąwozu poszedłem, to nigdy nikogo nie spotykałem w nocy. Najwyżej kogoś wracającego jakimś pojazdem. Raz co prawda o zmierzchu zobaczyłem tam kogoś, kto się zatrzymał z rowerem.

Zatrzymywał się tam o północy autobus. Stawał pośrodku wąwozu. I słychać było najpierw po cichu motor. A potem nic. Można było po ciemku wejść na ten samochód. Przez parę nocy to badałem. Okazało się, że to jest jakiś autobus podmiejski, który pewnie wraca do remizy, a szofer wstępuje tutaj do rodziny, wyłącza motor, a potem wraca do samochodu i odjeżdża. < Ale też nie przypuszczam, żeby to był ekshibicjonista. Bo jak już rodzina obok, to już nie ekshibicjonizm. Rodzina psuje chęć ekshibicjonistyczną.

Kiedy ostatnio, to znaczy wczoraj, wyszedłem w nocy, żeby iść na spacer na drogę, świeżo asfaltowaną, którą poznałem ostatnio, to znaczy na jesieni, i akurat ujrzałem ją w księżycu. A że droga niewykończona i pusta, i między lasem i lasem, to zdawało mi się, że idzie do księżyca, a raczej z księżyca. Dosyć dosłownie. Bo taka senna, cicha i niczyja.

Na jesieni z wysokich drzew, bardzo wysokich, po obu bokach spadały z szelestem liście. Mogłyby przestraszyć kogoś. Oczywiście nie mnie. Teraz te drzewa wyglądały jak olbrzymie rózgi stojące na wodach. Bo las pełen wody. W wąwozie bez ekshibicjonisty słychać wodospad. Widocznie ściekają jakieś wody. I jak spojrzeć w bok, to widać w dole świecącą wodę. Pamiętam, że za pierwszym pobytem też mi się ta woda ukazała. Kiedy za drugim pobytem jej szukałem, to jej nie było, a teraz się ukazała znowu >.

Przy wychodzeniu w nocy nagle usłyszałem syrenę fabryczną. Na alarm czyżby? W zeszłym roku wyszliśmy do wąwozu z Jadwigą na spacer i zawyła syrena, i zaraz na niebie ukazała się łuna. Polecieliśmy do pożaru, do Jeziorny, straże już gasiły, nadjeżdżały następne, paliła się stodoła, właściwie już się spaliła, dogasał dach, strzecha z roślinami na wierzchu. Pełno zamieszania, średniowiecznego. Wszyscy się tam zebrali z okolicy. Nikt nie odganiał. Można było spokojnie podchodzić, oglądać, deptać po wężach strażackich. Strażaków było pełno, z iluś wozów, wszyscy prawie młodzi, z hełmami. Tłum naradzał się z sobą. Głośno komentował. Ale jak żeśmy pytali, od czego się spaliło, to nie wiedzieli. Tyle że przejeżdżał doktór samochodem, akurat ten pożar na świeżo zobaczył i zaczął alarm. Więc tym razem pomyślałem, że chyba niemożliwe, żeby znów tak. A jednak ukazało się coś czerwonego na niebie, i to mniej więcej w tej samej stronie. Zląkłem się, że pali się Mirków. Papiernia, znów się spalą zapasy papieru i maszyny, i znów będą kłopoty wydawnicze, jak to już raz było, przed nie tak wielu laty. Ale usłyszałem straż, pomyślałem, że to może coś nieważnego się pali. I po dziesięciu minutach łuna opadła z nieba.

Pani od Rosji i kryminałów zwierzyła mi się, że już nie będzie pisała więcej kryminałów. Że musi wrócić do swojego. I pisze pracę o Czechowie15. Nie wiem w dalszym ciągu, kim ona jest. Wstydziłem się spytać ją o nazwisko.

Księżna to kierowniczka tutejszego domu literatów, tak zwanego twórczego. Jest na pół uprzejma, na pół kwaskowa. Tym bardziej księżna. A dlatego księżną ją nazwałem, bo tutejszy pałacyk jest po szwagierce Sobieskiego. Podobno niezbyt dobrze się prowadziła i Sobieski chciał ją mieć dalej od Warszawy i od Wilanowa i ją tutaj usadowił w Błotach. Błota są do dziś z sadzawek, z którymi ciągle coś robią, przekopują, żeby skasować komary, a jednocześnie nie skasować wody. Wody świecą po ciemku. I dzięki tym błotom jest mgła, a dzięki mgle pałacyk ma wciągającą siłę, kiedy stanie się na skrzyżowaniu czarnej drogi z kocimi łbami, latarnia przy wejściu do pałacyku tak jakby nawoływała i kiwała do siebie. A troszkę przypomina wejście do grobowca.

Ostatnio przed tak zwaną reformą czy rewolucją, a może po prostu przed wojną, pałacyk i majątek tutejszy należał do pewnego hrabiego, który wyemigrował za granicę16. Zdaje się, że żyje do dziś. W Szwajcarii. Spotkała go tam kiedyś Ania.

Obok jest Jeziorna, a przed Jeziorną Klarysew. Tam na wzgórzu kościółek. Barokowy niby, ale jest to barok piłsudski, który się okazuje domem wychowawczym po zakonnicach klaryskach, które wychowywały młodzież przed wojną. Tutaj.

Była w dwudziestych latach aktorka Umińska17; wsławiła się tym, że na gorące błagania zastrzeliła umierającego na raka swojego ukochanego czy męża. O to proces. Ją uniewinnili. Potem wstąpiła do klasztoru. Do klarysek. I przebywała właśnie tu. W czasie okupacji urządzała teatr i zjeżdżali się tu na przedstawienia aktorzy z Warszawy. Tak, że był tu jeden z tych dobrych, kulturalnych konspiracyjnych ośrodków.

środa, 19 kwietnia [1978]

Pani z Rosji i od kryminałów okazała się panią Modzelewską18, żoną bierutowskiego ministra19 i matką słynnego dysydenta za gomułkowszczyzny20. Jest Rosjanką. Minister Modzelewski poznał ją podczas swojej podróży po Związku Radzieckim i wtedy się z nią ożenił. Pani Modzelewska gościła u siebie Okudżawę kilka lat temu. Pamiętam, jak Tadzio tam poleciał, bo jego znajoma, którą zresztą przyprowadził i do mnie, mieszkała właśnie w domu pani Modzelewskiej.

Pani od wadium do wadium przynosi na telewizję swój aparat radiowy, włącza go do telewizora i wtedy odbiór się poprawia, bo jest bardzo zły, tak wizualnie, jak i akustycznie. Zdziwiłem się, że aparat radiowy pomaga i na wizję. Pani od wadium do wadium nie ma przez to spokoju. < Mój znajomy od wielu lat pan R., który też tu jest, wywoływał panią od wadium do wadium podczas kolacji kilka razy. Bo ona się zastrzegła, żeby nikt nie dotykał telewizora, bo jak go raz nastawią źle, to potem nie da się już go przestawić. Wobec tego pan R. nie dotykał telewizora, ale chciał go oglądać, a nie mógł się doczekać do końca kolacji pani od wadium do wadium. Siwa pani, córka najstarszej członkini Związku Literatów, zresztą nieżyjącej, powiedziała

— Teraz nie będzie pani miała spokoju, to są owoce sławy >.

Pani od wadium do wadium powiedziała, że minęła mnie wczoraj na drodze, ale ja jej nie zauważyłem, szedłem zamyślony.

— Bo najłatwiej kogoś nie zauważyć na pustej drodze

— Ja jechałam samochodem

— A, to nic dziwnego. To zupełnie zmienia wygląd

Pani od wadium do wadium była dzisiaj przed kolacją, wtedy kiedy grzmiało, nad Wisłą samochodem

— Czyim?

— Moim. Jak pan będzie chciał gdzieś pojechać, to niech pan mi powie.

Wysiadła podczas grzmotu z samochodu i zobaczyła kogoś wiszącego na drzewie. Przeraziła się. Ale okazało się, że to był strach na wróble.

— Dawniej takich strachów na wróble nie było

Ja

— A bo dawniej na wsi ludzie byli biedni, mieli mało ubrania. Teraz mają dużo ubrań i mają z czego robić strachy na wróble.

< Kiedy spytałem panią Julię H., dlaczego nie są tym razem w dwuosobowym pokoju, odpowiedziała

— No nie zawsze można, są amatorzy tych pokojów, co prawda my mielibyśmy prawo, bo nas jest dwoje, ale na przykład pani Bystrzycka21, jeżeli zajmie jej się dwuosobowy z łazienką, jest tak niezadowolona, że potem się mści >.

Poszedłem w nocy na spacer za sklep i za wieś Obory z PGR-em, po betonowej drodze ułożonej z płyt gotowych; droga idzie przez las — miotły na wodzie — i za las. Z początku kropił deszczyk, było ciepło, potem przestało kropić, dalej było ciepło, wyjrzał księżyc. Świeciły w księżycu kałuże. Za betonowymi płytami droga idzie dalej po kocich łbach za lasem w pustkę. Poszedłem prosto po kocich łbach. Szedłem, szedłem, aż zaszedłem do rozwidlenia. Dalej kocie łby, po bokach rozkopy, wody, dziwne ptaki krzyczące, z daleka, bardzo daleka chyba chór żab. Na prawo nowa droga betonowa, nie wiadomo dokąd prowadząca. Przy rozwidleniu zapach gnoju, trochę drzew, ale chyba trochę pościnanych, coś, czego nie mogłem odgadnąć. Chyba to pozostałość po rozebranym domu. Szedłem drogą donikąd po betonowych płytach, cały czas pustka, ani drzewa, ani domu.

<[czwartek,] 20 kwietnia [1978]

Poszedłem na kolację o spóźnionej porze. Moje baby stołowe siedziały już na zabytkowej ławie pod wieńcami, między lwami. Na mój widok wykrzyknęły

— Co pan tak późno, pan obiadów wcale nie je, myśmy kazały dzisiaj obiad zostawić panu, to znaczy samo mięso, bo kartofli nie warto, bo wystygną

— Tak, dziękuję, zjadłem mięso niecałe

W tej chwili podszedł stary mój znajomy R., który nie lubiąc kobiet, ożenił się z babą i z tą babą teraz się obnosi. Sam już zsiwiał, zawsze był siwy, od młodości, a ona wyglądała już od iluś lat na starego babsztyla. Ale zdaje się, że mu jest wszystko jedno, jak ona wygląda. Mówi teraz do mnie

— Słuchaj — mówi po imieniu, chociaż nie byliśmy po imieniu, ale to już tak jest, że jak się spotka kogoś znajomego po latach, to od razu mówi się po imieniu — jeżeli ty nie jadasz obiadów, to odwołaj obiady, bo po co płacić

— No tak

Ale baby z między lwów zakrzyczały na nas obydwóch

— Nie nie nie, musi pan jeść obiady

— Ale ja tego nie zjem, tylko trochę podłubię

— To nie szkodzi, co pan podłubie, to pan podłubie, i też się opłaca

Pan R. z uśmiechem

— To już musisz, to już nic nie pomoże

Siwa córka najstarszej członkini związku mówiła, że przeczytała wczorajszej nocy do końca kryminał pani Modzelewskiej. Na to ja powiedziałem, że też tej samej nocy przeczytałem do końca kryminał pani Modzelewskiej. Ona spytała, który. Ja powiedziałem tytuł. Okazało się, że ten sam. Pani od wadium do wadium dopytywała nas się, czy ten kryminał jest ciekawy, bo ona nie ma pewności. Bo jak ona rozmawia z panią Modzelewską, to nie może się doczekać końca zdania. Bo pani Modzelewska tak rozwlekle mówi. Ja powiedziałem, że mówiła mi bardzo ciekawe rzeczy. Siwa pani też mówi, że bardzo lubi panią M., jej mówienie, jej pisanie. W końcu pani od wadium do wadium została przekonana przez nas i ma się zwrócić do pani Modzelewskiej o pożyczenie kryminału jej własnego. Pani Julia H. powiedziała, że pani M. jest ciekawą osobą, chociaż jednak babska >.

Szedł przez telewizję „Pegaz”22. Wszyscy już powychodzili. Tylko w tylnym rzędzie siedziała pokojowa Małgosia, mieszkająca tutaj przy wychodku, i jej mąż. Oni trochę z ciekawości, a trochę z pilnowania. Małgosia jest hoża i tęga. Typowa z czasów Sobieskiego, z czasów Janowskich. Taka sama jest i Tereska. Chyba w ogóle wszystkie są tu takie same. Oprócz jednej chudej, która podaje mi śniadania. < Wpada do ciemnego pokoju, bo pokój mam ciemny, bo przywiozłem ze sobą czarne ceraty i pozasłaniałem nimi okna. Wpada, stawia na stole talerzyk ze śniadaniem, termosu nie stawia, bo powiedziałem, że nie potrzeba, i mówi „dzień dobry” i wychodzi szybko.

Więc kiedy poszedłem na telewizję, to tam siedziała tylko Małgosia z mężem, a poza tym w pierwszym rzędzie pani od wadium do wadium, zresztą ona trochę z przyjemności, trochę z musu, bo ma włączony swój wzmacniacz pod telewizor. O dwa krzesła od niej siedziała siwa duża pani w wieku, który raz się wydawał młodym, a raz starym. Powiedziała do mnie w pewnej chwili, że mamy wspólnych znajomych, że mówiła do niej o mnie z zachwytem znajoma Kasia. W pewnej chwili wpadł, wszedł pan Julian Stryjkowski. Mały Żydek. Ma już siedemdziesiąt jeden lat, ale dziarski. Bo się gimnastykuje i chadza na spacery. Może nie dlatego, ale to mu pomaga może do samopoczucia. Pani Julia Hartwig podziwia to i jest przerażona, bo mówi, że nie lubi umartwiać swojego ciała. Pewnie, że to nudne >.

< ... >23.

< ...sprawy, ale jakby nie chciała, toby baby nie taskała. Po co jej baba? Od czynu partyjnego może się łatwo wymigać siedemdziesiątką. Bo ją ma. I bolącymi nogami. A zaimponowało mi to jeszcze dlatego, że to nie ma nic wspólnego ze świętością. Bo jak ktoś w imię świętości albo jak jakaś święta coś zrobiła, to zaraz o tym głośniej ludzie, i to ma aureolę. A tu nic z tego.

Wyszedłem na dwór. Księżyc, zimno. Usłyszałem śmiech puszczyka pierwszy raz w życiu.

— Na Boga, skąd ten puszczyk? — spytałem słowami Sandauera.

Sandauer w artykule pytał o to jednego z autorów wierszy. Bo tam jelenie, puszczyki. A tych zwierząt już nie ma. To znaczy są, ale tak mało, że posługiwać się nimi jak rzeczą powszednią to starzyzna. A nagle tu okazuje się, że... Ale też jest tutaj pobliże domu wypoczynkowego czy domu twórczego literatów. Sandauer wytknął kiedyś w gazecie Stryjkowskiemu nieznajomość pewnych szczegółów hebrajszczyzny czy liturgii żydowskiej. Wyobrażam sobie żachnięcie się Stryjkowskiego. Obydwaj uchodzą za największych znawców żydowszczyzny. Jeden mały Żydek, drugi duży Żyd. Pamiętam obydwie takie rasy Żydów przed wojną. Sandauer duży Żyd, wymachujący rękami. Dużo było takich >.

Pomaszerowałem szybko przez wysokie rózgi na wodzie i skręciłem na małe płytki betonowe w lewo. Tam gruba mgła przy ziemi, w dali okienko, które zawsze w nocy się świeci. Intrygująco. Wyobraziłem sobie, że tam mieszka małżeństwo z dzieckiem. Takie półwiejskie. Szedłem, szedłem, ale droga nagle urwała się. Błoto dalej. I przeszkoda nie wiadomo jaka. Czy szlaban, czy budka strażnicza. Bo coś białego w jaskrawe pasy. Nie wiedziałem, czy się wrócić, czy próbować iść dalej. Ale to błoto? Wróciłem. Ale się spojrzałem na domniemany szlaban. Wydawało mi się, że tam stoją dwie sylwetki oparte o coś. Ludzkie. Ale nieruchome. Nieodzywające się. Stwierdziłem w końcu, że to złudzenie, i ruszyłem z powrotem.

Wtedy głos ludzki

— Halo, czego pan szuka?

— Myślałem, że ta droga idzie dalej, ale widzę, że nie

— Trochę to ona idzie dalej, ale nie bardzo, ale niech pan spróbuje.

Głos był wsiowaty. Drugi głos wsiowaty wyraził się sceptycznie o tej drodze. Wywinąłem się uprzejmym podziękowaniem i pomaszerowałem z powrotem do lasu na wodzie.

Dzwoniłem dziś do Jadwigi. Telefonowała do niej drugi raz ta pani spod Leszka na placu Dąbrowskiego. Woda dalej od Le. leje się do niej. Ona nie może chodzić do pracy, bo musi zbierać wodę u siebie. Jadwiga powiedziała jej, że trudno, niech zawoła milicję, niech otworzą mieszkanie. Ja zmartwiłem się, że to nowy kłopot dla mnie. Bo Le. będzie musiał jej zapłacić niemałą sumę jako odszkodowanie. A ode mnie co najmniej z połowę tej sumy pożyczy. Jeszcze mnie zmartwiło, że mogą się mu zamoczyć, poniszczyć różne papiery, których mnóstwo ma porozkładanych na podłodze, i mogą się poniszczyć obrazy. Też stoi ich dużo na podłodze. Za zeszłego spania śniło mi się właśnie coś na ten temat. Że w mieszkaniu moim i mojej rodziny były takie przecieki, że odpadał płatami tynk, dziury były na wylot.

[piątek,] 21 kwietnia [1978]

Śniły mi się dzisiaj dalej dziury w suficie włączone w akcję kryminalną, w której duży udział brała pani Modzelewska. I zdaje się, że nawet była porywana. I coś mówiło się o generale Tuchaczewskim24. Nic dziwnego. Pani M. opowiadała mi, jak przed laty w Rosji wracała z któregoś południowego miasta i miała bilet na daleką podróż tylko na zwykłą twardą ławkę. Wtedy ktoś podszedł i zaprosił ją w imieniu generała Tuchaczewskiego do salonki. Ona odmówiła przez skromność. Powiedziała, że całe szczęście. Bo niedługo potem wytoczono Tuchaczewskiemu proces i go rozstrzelano. Więc co to by było, gdyby ona wtedy tą salonką pojechała.

Poszedłem wieczorem na spacer. Za wysokie miotły na wodzie. Tej wody coraz mniej, bo sucho się zrobiło. Księżyc. Szedłem betonowymi płytami, dalej przez kocie łby, potem skręciłem w te drugie betonowe płyty. Po bokach słychać było kwilenia ptaków. Potem rechot żab. Potem jakiś ptak, którego wziąłem najpierw za psa. Potem były drugie kwilenia i drugie żaby. Świeciły rowy. Krajobraz dziwny, w dzień może nawet odstraszający. Drzewa przy drodze wykarczowane, a po bokach ziemia, glina, ślady jakichś niewiadomych mechanizmów. Dużo jeszcze po bokach błota i podmokłości. Ale pusto, pusto. Ani jednej chałupy. Tylko psy gdzieś z daleka. Zaszedłem pod jakiś chutor. Puste szopy. Nie wiadomo na co. I barak czy baraki. Z oświetlonymi okienkami. Wróciłem, żeby się nie stykać z ludźmi, bo po drodze nie spotkałem ani jednego człowieka i nie chciałem spotkać. Z glinianego pola na beton wyskoczyło zwierzę z łopotem łap. Obróciłem się. Zwierzę umkło na bok. Zapytałem głośno

— Kto ty jesteś?

Wtedy zwierzę wyszło na betonową drogę i poleciało dalej w swoją stronę. Był to pół zając, pół pies. Przynajmniej tak mi się zdawało w pustym księżycu. Zaszedłem pod stertę płyt betonowych. Rozsiadłem się tam na odpoczynek. W księżycu wyglądały jak sfinks czy jak mastaba. Fioletowe. Droga też w tych blokach fioletowa. Siedziałem. Coś nade mną czy za mną uderzyło o płytę. Za chwilę uderzenie bliższe. I trzecie jeszcze bliższe. Podniosłem się. Nie było nikogo ani niczego. Obszedłem mastabę dookoła. Wróciłem na dawne miejsce. Cisza. I znów stuknięcie.

Wywiady radiowe w Warszawie przed wyjazdem. Ze mną i różnymi o mnie. Za dużo. Uciekłem od tego. Nagrywaczka dopadła Jadwigę. Jadwiga niby się wzdraga, ale chętnie, lubi występować. Trzeba przyznać, że matowym głosem, ale już gładko.

[sobota,] 22 kwietnia [1978]

Śniło mi się dzisiaj, że byłem z moją Mamą w zabytkowym mieście. Nagle między basztami i murami woda. Zalewa wszystko. Rośnie jak Wisła. Mama chce zdążyć uciec. Ja mówię, że tak, tak, ale wiem, że się już nie zdąży. Woda już leci po nas. Zabiera Mamę. Ja myślę sobie

— To niemożliwe, żeby tak się stało i potem nic?

Ale pomyślałem sobie w tej chwili, że moja Mama już zginęła i nic nie nastąpiło. I tak samo ja się rozpłynę w tej wodzie.

Tu się przebudziłem.

Przypomniał mi się sen sprzed iluś tygodni. Ja i Le. w mieście X. Woda występuje z brzegów. Uciekamy. Najpierw chcemy wstąpić do domu po rzeczy. Bo mamy po drodze. Ale już wiadomo, że się nie zdąży.

Napisałem kartę do Stachy, tylko jej nie mam jak wrzucić, bo chodzę tylko w nocy. Dowiedziałem się od Jadwigi przez telefon, że Stacha myła okno i spadła. Potłukła się, aż musi leżeć obandażowana. Jadwiga dzwoniła do pani Brzostowskiej. Dzwoni do znajomych bab interesujących się literaturą albo poetek, bo ją korci, żeby podzielić się swoim sukcesem, to znaczy tym, że wydają jej tomik w „Czytelniku”. Pani Brzostowska skarżyła się Jadwidze, że jej mąż, od którego uciekła, włamał się do jej mieszkania, kiedy była nieobecna, i ukradł jej dziennik. Nie ma go teraz jak odebrać.

< Kiedy dziś przy stole po kolacji opowiadałem moim dwóm babom o zwierzu, który wyszedł na betonową drogę w księżycu, i że nie wiedziałem, czy to jest zając, czy to pies, pani od wadium do wadium oznajmiła

— A wie pan, że ja miałam to samo ˃.

niedziela, 23 kwietnia [1978]

Pani od wadium do wadium przy kolacji

< — Wiem już, którędy pan chodzi. Wyśledziłam pana drogi. Byłam dziś samochodem. Otóż ta droga na prawo od kocich łbów za lasem, ta po blokach, prowadzi do jeziora. To znaczy, trzeba dojść tam ścieżką. Bo spotkałam na drodze Tereskę, która jechała na rowerze, i zaraz mi wyjaśniła wszystko. I jak się jedzie do Wisły. Pojechałam dalej prosto kocimi łbami. Tam dalej wpadłam w wielkie błoto. Aż się zatrzęsło, ale chyba się nic nie uszkodziło. Dalej jest druga droga na prawo, czarna. I ona prowadzi do chutoru. A ta prosto faktycznie idzie do Wisły.

Byłem nad Wisłą. Tam leżą takie kilometrowe rury, bo przerwali jakąś robotę >.

— A ten domek na lewo za lasem, co tak świeci w nocy — kończy pani od wadium do wadium — to stacja podsłuchowa. Jak to powiedziałam Teresce, że pan tam był, to ona na to „Mogli go zastrzelić po nocy”. Zastrzelić toby nie zastrzelili, ale mogli zatrzymać na całą noc. Tak że miał pan szczęście.

Przyłączyła się do naszego stołu pani Modzelewska ze swoją herbatą. Pogadaliśmy. < Ale już na mnie kiwał pan Stryjkowski od swojego stołu w kącie po ukosie. Podszedłem

— Niech pan najpierw dokończy kolację

Dokończyłem kolację, a raczej obiad. Bo panie od mojego stołu pilnują, żeby mi zostawiali obiady. A kolacje zabieram ze sobą. Nie wiem, może budzę w nich niedobre uczucia, macierzyńskie >.

Podszedłem do pana Stryjkowskiego

— No jak się panu tu podoba? Wie pan, ja tu chodzę na długie spacery, dwugodzinne. Tam na prawo, za tą groblą betonową przez olszyny z wodą, idzie taka druga droga z płyt betonowych, takich wielkich jak ten stół

— Tak, znam tę drogę

— Większe od tego stołu

Wszyscy określają te płyty betonowe, czyli bloki, że są wielkie jak ten stół, potem poprawiają, że większe, a ja się przyjrzałem tym płytom, i one są trzy razy większe (każda z nich) od tego stołu, przy którym siedzimy. To jest to pomniejszanie w wyobraźni. Dlatego, jak się robi coś do teatru, to musi być trzy razy większe, niż zdawałoby się, że ma być. Dopiero wtedy to się wydaje takie, jak ma być, z daleka. To samo z rzeczami w przestrzeni.

Pan Stryjkowski mówi dalej

— Ta droga prowadzi do hodowli świń. Ciągle ją budują już od długiego czasu. A świń wciąż nie ma. To ma być największa hodowla świń w Europie. Gigantomania!

— Tak, ja tam byłem prawie pod tą świniarnią, właśnie dziwiło mnie, co to jest, takie stojaki

Stryjkowski

— Przeczytałem Zawał, bardzo interesujący. Uważam, że w części szpitalnej są pewne błędy. Gdyby tam ująć trochę z tych rozmów, to może by się nic nie straciło. Bo to idzie jak taśma. Pan się zdziwi, co ja panu powiem, ale na zasadzie absurdu, pan jest tak jakby kontynuatorem Hemingwaya. Tam jest naturalizm. Nie, właściwie to nie jest naturalizm. To jest ponad naturalizmem. Mnie się podoba więcej druga część — Inowrocław. Jest bardziej literacka. Bo pan jest taki antyliteracki. Tam są ciekawe opisy. Na przykład pan porównuje taki most. Cienki jak piszczel. To świetne. Ja lecę na takie rzeczy. Ja jestem literacki, tradycjonalny. Pan pisze niby tak jak naiwny prostaczek. Ja też piszę jak prostaczek. Ale u pana tam na przykład te uwagi o architekturze czy o muzyce bardzo ciekawe. To moje widzenie prostaczka. Zajrzałem do tej drugiej pana książki, środkowej. To opowiadanie o cmentarzu żydowskim25. Pan lubi Żydów, od razu nabrałem do pana serca. Wie pan, z tym kirkutem to straszne rzeczy. W zeszłym roku przyjechali tu młodzi Niemcy i porządkowali kirkut. Nawet zgłosili się do mnie.

— Ale to dobrze?

— Dobrze, dobrze. To taka ekspiacja. A wie pan, przechodziłem dzisiaj koło tych domków tutaj i spotkałem dwie dziewczynki. Takie po dziewięć lat. Bardzo ładnie ubrane. Inteligentne. Myślałem, że to są córki inżynierów, bo inaczej bym nie pytał. A zapytałem, czym są ich tatusiowie. Jedna mówi „magazynier”. To wie pan, awans. A pytam drugą „A czym jest twój tatuś?” Ta pierwsza za nią „Jej tatuś jest od krów”. Wtedy ta przyparta do muru mówi „Mój tatuś zajmuje się zwierzętami”. To coś dla pana. Dlatego panu to mówię. Wie pan, ta dziewczynka zrobi karierę.

Dowiedziałem się przez telefon, że moja Mama była w Warszawie. Wstąpiła na Hożą i do Olemki. Z Olemką omawiały podobno to nagrywanie Mamy do radia. Mama zadowolona. Ma do niej jechać jeszcze jedna baba z radia. Mama wcale tym niespeszona. Lubi, żeby robili z nią wywiady, tak jak Jadzia i tak jak Ludwik.

Poszedłem nad Wisłę. Mijałem się ze szczekającymi psami. Jeden duży w kolorze księżyca, z ogonem jak bukiet. Drugi szczekający basem, ale niewidoczny, w kolorze nocy. Nad Wisłą pijacy śpiewali gromadnie i fałszywie. Wisła rozćwierkana ptakami. Połaziłem w poprzek księżyca i zapachów wodnych. Wielki, szeroki świat. Wracałem. Zbłądziłem. Zaczepiłem pijaków, uprzejmie mi wyjaśniali, chociaż szli w zygzak.

w środę, 26 kwietnia [1978]

Pan Zdzisław z Hożej, eks-mąż Jadwigi, ojciec Ani, ma dwie działki w Warszawie. Jedną koło Dworca Gdańskiego, drugą na Bemowie. Jeździ raz tu, raz tam, widuję go późnymi wieczorami, jak wsiada albo wysiada z tramwaju. Bo jeszcze między działkami, odwiedzinami siostry, pani Czesi, a powrotem do domu wstępuje do zaprzyjaźnionej pani Zosi, u której córki w szkole miałem kiedyś poranek autorski. Pan Zdzisław robi wrażenie cierpliwego i zapobiegliwego. Zwozi z działek owoce. Robi wina i soki. Zawozi na działki różne przyrządy i w ogóle różne rzeczy. Zbudował tam sobie domek. Dalej ma coś tam rozbudowywać. Jadwidze to bardzo imponuje. Była tam raz kilka lat temu z Czesią. Opalały się, jak to baby. Poza tym Jadwiga jednak nie widzi, więc niewiele mogła mi powiedzieć.

Był dzisiaj tu w Oborach u mnie Tadzio. Obydwoje z Anią w niedzielę wybrali się po raz pierwszy na Bemowo na działkę pana Zdzisława. Bo mówili sobie, że to będzie przecież jedyne miejsce bliskie, gdzie można pobyć, odpocząć, w lesie. Zajeżdżają, pana Zdzisława zastają, ale zaskoczeni wyglądem ogrodu. Dom jak duża psia buda — mówi Tadzio. Ogród ma alejki z bardzo białymi kantami. Poza tym posypane wszystko skorupami od jajek. Była również pani Zosia tam wtedy. Coś tłumaczyła panu Zdzisławowi, że za dużo tych skorupek od jajek, że trochę powinno być inaczej. Zdaje się, że ona ma tam jakiś udział w tym domku, do spółki z panem Zdzisławem mają samochód. Którym z Jadwigą jechaliśmy. Kiedyś. Ania też coś usiłowała ojcu tłumaczyć. Ale pan Zdzisław jak zwykle nigdy nikogo nie słucha i robi swoje. Powiedział, że ma tu zbudować ustęp, a to po to, żeby użyźniać ogródek nawozem naturalnym będącym na miejscu.

Ania i Tadzio Escy wracali przygnębieni z tego Bemowa w niedzielę. Ani było przykro. Miejsce na odpoczynek odpadło. A zdaje się, że pan Zdzisław budował to również z myślą o Ani. Tadzio słyszał czy widział przemawiającego Sokorskiego, który mówił o zniesieniu cenzury czy coś takiego. Kiedy Tadziowi powiedziałem, że tu nas przekarmiają szynką, której brak, że ja mięso wyrzucam za okno, bo nie lubię za dużo, orzekł

— Boją się literatów po tym ostatnim wystąpieniu na Śląsku

Na Śląsku był zjazd literatów. Przemawiał Andrzej Braun, mówił całą prawdę i nie tylko o Polsce, ale i o Rosji26. Było wielkie przyjęcie, kurczaki w maladze, wina, olbrzymie stoły, sale, światła, ze trzysta osób. Przedstawiciele rządu, górnicy, mnóstwo literatów. Wręczanie prezesowi Iwaszkiewiczowi górniczego munduru. Wszyscy czekali, jak będzie wyglądał w czapce górniczej z pióropuszem. Spodziewali się, że dobrze. Rzeczywiście dobrze. Dziękował. Nagle minister jakiś przemawia27. Coś o wrogu. Wszyscy myślą, że mówi o tych z Zachodu. A on wymienia „pana” Andrzeja Brauna. Przeszedł szum po stołach. Ileś osób od razu wyszło. Iwaszkiewicz od razu sytuację docenił. I odważnie powiedział, że nie zaprasza się i potem nie wymawia. I to w taki sposób. Oklaski literatów. Podchodzenie do niego z kieliszkami wina, z gratulacjami. Wyszli wszyscy inni z Iwaszkiewiczem. W ten sposób zostało jakby zaakcentowane oficjalne postawienie się Związku Literatów w całości.

Mają teraz wydawać różne książki, których przedtem nie chcieli, między innymi Miazgę Andrzejewskiego28. Ja powiedziałem do Tadzia, że co teraz będą czytać po cichu? Bo przecież wczoraj te baby przy stole z podnieceniem mówiły o powieści powielaczowej Konwickiego29. Jedna od drugiej chciała pożyczać, a tamta znowu nie chciała tego wydać z ręki. Tadzio na to, że Konwickiego nie wydadzą, bo tam jest źle o Rosji. Skądinąd słyszałem, że ta książka Konwickiego jest niezbyt dobra.

< Wyobraziłem sobie, co to by było, gdyby „Kultura” paryska i wydawnictwo londyńskie30 zjednoczyło się z Polską Ludową, wraca do kraju. I co wtedy? Wszyscy idą spać >.

Był u mnie Tadej Fredro31. Z radia. Ale chciał coś ze mną zrobić dla telewizji. Przyjechał z Małachowskim32 z telewizji. Małachowski wielki, z siwą brodą. Siwa pani, córka najstarszej członkini, siedząca ze mną przy stole, pyta Fredry, bo Fredro siedział przy nas, a Małachowski przy dalekim stole z Międzyrzeckimi.

— Dlaczego on nosi taką brzydką siwą brodę?

Fredro z uśmiechem, bo sam ma brodę brązową, tyle że przystrzyżoną

— No bo żeby nie wyróżniać się za bardzo

— To przecież z tą brodą dopiero się wyróżnia, ta broda brzydka, powinien ją ściąć

— Tak się pani nie podoba? — pytam.

— Powinien ją ściąć koniecznie, niech pan mu powie — zwraca się do Fredry — pan przynajmniej ma brodę ostrzyżoną, nie mogę patrzeć na tę jego brodę

— A bez brody nie gorzej? — pyta Fredro.

— Znałam go bez brody i było bardzo dobrze, niech pan mu powie, żeby ściął.

[czwartek,] 27 kwietnia [1978]

Na telewizji siedzi w pierwszym rzędzie siwa córka najstarszej, staro-młoda, dwie inne panie ubrane na biało, pani, która żyje od wadium do wadium. Za nimi Stryjkowski, ja, jedna młoda i jeden młody brodacz roześmiany ze wzmacniaczem głosu. Tam kryminał. Trochę nudny. Tu dogadywania, dowcipy. Dobry nastrój. Śmiechy. Staje w drzwiach postać w długiej sukni. Na progu dwóch sal. Coś do Wadium. Aha, to kierowniczka. Wadium do niej. Kierowniczka do Wadium

— No właśnie, to krzesło metalowe, rysuje podłogę

— Ale ja nie będę się ruszała

— To i tak nie pomoże, zaraz będzie rysa, ja nie będę codziennie pastowała podłogi.

Podchodzi z krzesłem drewnianym, podsuwa Wadium. Wadium się nie rusza z krzesła metalowego. Kierowniczka podsuwa jej drewniane krzesło jeszcze bliżej. Wadium

— Ja nie mogę na tamtym krześle, na tamtym krześle jest mi niewygodnie

— Musi się pani przesiąść

Wadium się nie rusza. My w pewnej chwili chcemy jakoś pomóc jednej i drugiej. Ale dajemy spokój. Kierowniczka chwilę postała, odeszła. Wadium jak siedziała, tak siedziała.

Pani Modzelewska opowiada mnie i roześmianemu brodaczowi na schodach nowego pawilonu. W Oborach w sześćdziesiątym którymś roku urządzono seans spirytystyczny, tu, w sali portretowej pod lustrem. Była, zgodziła się uczestniczyć pod warunkiem, że zada pytanie w myśli. Chodziło jej o syna. Który wtedy był więziony. Była jeszcze i pani Alicja Sternowa, duża, z długimi rozpuszczonymi włosami blond. Razem pięć osób. Wywoływaczka M. zaczęła. Spodek się uniósł z rękami

— Duchu, kim jesteś?

— Borowski

A lubił tu przyjeżdżać do śmierci. Pani Modze. w myśli spytała, jakie ma zdanie jej mąż o postępowaniu jej syna

Spodek

— Postąpił słusznie

Spodek zamilkł. Stał się martwym przedmiotem. Wywoływaczka M. skupiła się. Spodek się uniósł

— Duchu, kto jesteś?

— Felix przez „x” — co zastanowiło panią Modze., bo tylko ona wiedziała, że przez „x” nie przez „ks”, podpisywał się Dzierżyński, bo widziała jego podpis. Bo że Dzierżyński, to już wiadomo było. Spodek to doliterował. Wtedy pani Modze.

— Ja z nim porozmawiam! Słuchaj, Feliksie, czy ty kochałeś Sabinę33?

(Pierwszą narzeczoną, a znała ją, więc była ciekawa)

Spodek

— To niezupełnie poważna miłość, to była gra Felixa.

Alicja Sternowa z werwą

— Feliksie, czy lubiłeś mordować?

Spodek

— Bywało różnie

Alicja

— A kochasz socjalizm?

— Tak

Pyta pani Modze.

— Kto zamordował Gorkiego?

(Bo jest kilka wersji)

Spodek

— Bydlę

Pani Modze. bierze to do siebie, obruszona, wymawia spodkowi.

Spodek

— Stalin

— Aha

Był w Polsce Kanadyjczyk, który miał jakieś właściwości fizyczne w rękach, czymś promieniuje34. I dotknięciem leczy ludzi z raka. Niebezpieczne jest to dla symulantów, bo wtedy takie dotknięcie czymś grozi. Podobno ów Kanadyjczyk pomógł prymasowi Wyszyńskiemu, który choruje na raka, bardzo mu to ulżyło. Potem Kanadyjczyk — tak mówią — pojechał do Breżniewa, który choruje od lat na raka krtani. I też mu bardzo pomógł.

[piątek,] 28 kwietnia [1978]

W nocy i rano czytałem drugi kryminał pani Modze., matki dysydenta.

Dowiaduję się, że kiedy kierowniczka podsuwała drewniane krzesło pani Wadium, a tamto, na którym Wadium siedziała, chciała spod niej wysunąć, matka dysydenta położyła na krześle z Wadium rękę, mówiąc

— To już jej zostanie

Rozmowa po kolacji.

Pani Brzostowska podobno, jak ją pytają o okupację w Warszawie, odpowiada

— Ja nie wiem, co się działo, mój mąż był o mnie tak zazdrosny, że mnie codziennie zamykał na klucz.

Siedzieli kiedyś pani Brzostowska i pan Zeydler-Zborowski, ten autor kryminałów o wyglądzie z Moliera, przy jednym stole pod hetmanem. On specjalnie czy niechcący zamienił jej deser na swój. O to gniewy, nie siedzieli ze sobą.

Odtąd pan Zeydler-Zb. i jego o dwadzieścia pięć lat młodsza żona siadują z panią, która trajkoce na maszynie i nie znosi muzyki. Przepisuje cudze teksty.

Pani Zeydler-Zborowska stylizuje się na Dagny. Szczególnie, kiedy siada w długiej sukni z koronkami na krześle ze słuchawką telefoniczną. W pokoju nieraz chichocze, a on ziewa na cały głos.

Pani Brzostowska zwierzała się matce dysydenta, że ma w sobie siłę magnetyczną i do tej pory przyciąga mężczyzn.

Matka dysydenta (czyli pani Modze.) pisze pracę o Czechowie, tłumaczy i porządkuje jego listy tłumaczone przez Natalię Gałczyńską. Kiedy była w Gruzji, pytali ją o Gałczyńską. Wiedziała, że jest po matce z książęcego rodu gruzińskiego, ale tyle tam książąt, Natalia to lekceważyła. Dopiero Gruzini powiedzieli, że ród Natalii rywalizował z królewskim35.

Raz w Oborach była wycieczka radziecka. Pokazali im w jadalni portret hetmana i kopię Wenus Tycjana.

— To Iwaszkiewicz, to Nałkowska.

Radzieccy uwierzyli. Nie zależało im na tym.

[sobota,] 29 kwietnia [1978]

Siwa córka najstarszej zaczyna mnie podnudzać. Opowiada wiele dowcipów. Jeden za drugim.

Pani „od wadium do wadium” kupiła mój miniaturowy tomik wydany ostatnio, którego jeszcze nie widziałem. Przy okazji kupowania tego tomiku zgubiła klucze.

Dzisiaj wynikła rozmowa o pani Auderskiej, która była przeciwniczką tłumaczenia mojego Pamiętnika na niemiecki, a raczej wydania go po niemiecku. W Berlinie nawet podobno wyraziła się o tym głośno. W tej chwili jest w Oborach. Powiedziałem o tym do matki dysydenta i do pani Wadium, kiedy ją zobaczyłem na telewizji. Pani Wadium wytłumaczyła mi, że to nie chodziło o względy literackie. Ją samą z początku denerwował ten młody człowiek, który pętał się cały czas — miała na myśli bohatera Pamiętnika z powstania warszawskiego, który nie bierze w powstaniu udziału.

Odezwałem się na to

— E, to ja z wami nie dojdę do ładu.

Przeczytałem do końca w nocy kryminał pani M., matki dysydenta. Zupełnie dobry.

Dowiedziałem się od niej, że Stalin pod koniec miał już podobno poważne zakłócenia. Przez ostatnie dwa lata rządziło za niego biuro polityczne. Ale strasznie się jego bali. Miał pod Moskwą willę z wielostopniowym urządzeniem obronnym. Miał coś ze dwanaście sypialni w różnych miejscach willi, urządzonych identycznie. I nikt nigdy nie wiedział, nawet z najbliższych, w której sypialni będzie spał. Drzwi do tych sypialni były metalowe. W drzwiach klapka, przez którą podawano mu śniadanie. I właśnie to go zgubiło. Bo kiedy dostał wylewu, nikt nie ośmielił się zapukać. Dopiero w południe zadzwonił ktoś do politbiura. Biuro polityczne w całości się zjechało i musieli wysadzać drzwi. Ale wtedy było już za późno na ratunek.

Byłem późnym wieczorem w pałacyku. Pani „od wadium do wadium” zaznaczyła, że jednak to nie powód, jeśli nawet się ma zastrzeżenia, nie wydawać mojego Pamiętnika po niemiecku. Siedziała przy drewnianym rzeźbionym stole, przy którym przed laty matka dysydenta uczestniczyła w seansie spirytystycznym. Matka dysydenta, która też tam się znalazła w oczekiwaniu na film sensacyjny, powiedziała mi, że uwierzyła wtedy, że właściwie coś istnieje

— A wie pan, co mnie przekonało? Po tej rozmowie z Felixem nie chciałam już dalej siedzieć razem z nimi przy spodku, odsunęłam się. One wywoływały duchy dalej. W pewnej chwili talerzyk wyrwał im się z rąk i uderzył mnie w przeponę. I pani M. zwróciła się do mnie „Chce pani coś powiedzieć”. Wtedy ja przysunęłam się do stołu i w myśli pytałam „Kto jesteś?”. To był mój mąż. Spytałam go w myśli, czy ma mi co do powiedzenia. A on, że to, co miał do powiedzenia, to już mi przekazał. Że ja wiem, jakie były ostatnie słowa. Właśnie te, które były na początku. Ja jeszcze o coś chciałam spytać, a on na to „Muszę wracać do ciemności” i zatrzymał się na krzyżyku. Bo krzyżyk był narysowany na papierze w alfabecie. Wie pan, wtedy zdziwiłam się, że tam, jeżeli coś istnieje, to też narzuca swoje miejsce i czas. Ja bym wolała, żeby nic nie istniało poza niebytem. Bo śmierć to nic nie jest, ale to, co po śmierci, niejasne...

Oglądaliśmy portrety w sali. Pani M., matka dysydenta, pokazywała mi dwa portrety dam, które wychodzą z ram podobno. To znaczy, teraz nie wychodzą, ale kiedyś wychodziły, kiedy były tu godniejsze osoby

— Przed wojną?

— Nawet po wojnie

— A jakie godniejsze osoby?

— Pani Walewska...

Matka dysydenta mówi, że jej znajomy nocował tu kiedyś dawno w pokoju tym obok kaplicy, a wtedy było tu zupełnie niezamieszkane na parterze w pałacyku, usłyszał w nocy w pustce zbliżające się ciężkie męskie kroki po posadzce do jego drzwi. Leżał w łóżku. Spytał głośno „Kto tam?”. Wtedy kroki oddaliły się w głąb. Za ileś czasu znów kroki. Znów zbliżają się zza zamkniętych drzwi. Pan zaniepokojony słucha, pyta, kroki się oddalają, jak za pierwszym razem. Kiedy usłyszał trzeci raz ten sam ciężki chód, podniósł się szybko, stanął przy drzwiach. Skoro kroki doszły do drzwi, otworzył szybko drzwi. Nie było za drzwiami nikogo.

— I on mi to opowiadał nie na śmiechu