54,00 zł
"Dokładane treści" to pierwsza, najobszerniejsza (obejmująca lata 1975-78) część dziennika, nazywanego przez późniejszych spadkobierców tych zapisów, Jadwigę Stańczakową oraz Annę i Tadeusza Sobolewskich, „tajnym dziennikiem”. W swojej "domowej epopei" Białoszewski przygląda się ludziom, znanym i nieznanym. Przygląda się również sobie, odsłania bujne życie towarzyskie, artystyczne, prywatne. Białoszewski opowiada o przygodzie swojego życia trochę jak przybysz, który został wstawiony w ten świat. Jawa, sen i wspomnienia - wszystko to, przywołane z niesamowitą wyrazistością, splątane w jeden węzeł tworzy rodzaj wielowątkowej powieści o sobie samym. Zapis ma szczególną cechę pisarstwa Białoszewskiego: naoczność. Ten dziennik d z i e j e się przed nami.
Cała twórczość Białoszewskiego jest pewnego rodzaju dziennikiem, tu jednak może się wreszcie ludziom przyglądać bez skrupułów. Stara się nikogo nie sądzić, choć zdarza mu się przytaczać plotki. Głównie jednak patrzy i słucha. I jak to on, potrafi zgodzić nawet z tymi, co go atakują. Za jego leceniem do ludzi kryje się wielka samotność. Poza imperatywem pisania jest odczucie pustki. Poza euforią - wyobcowanie. To przyglądanie się sobie z zewnątrz i walka o siebie, o uznanie tego, kim się jest.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 885
Rok wydania: 2022
Okładkę i strony tytułowe projektował
MIECZYSŁAW WASILEWSKI
na podstawie projektu
HENRYKA TOMASZEWSKIEGO
Opracowanie redakcyjne i przypisy
MARIANNA SOKOŁOWSKA
Korekta
MAŁGORZATA DENYS
Księgarnia internetowa
www.piw.pl
Polub PIW na Facebooku!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
© Copyright by Anna i Tadeusz Sobolewscy
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022
ISBN 978-83-8196-474-6
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
e-mail: [email protected]
Wydanie pierwsze w tej edycji
20 listopada 1975[, czwartek,] w Warszawie na Chamowie1
Jot2 został wpuszczony. Przeważnie mu nie otwieram, ale on nieraz nie puka po swojemu, a dzwoni. Parę razy nabrałem się, ale teraz jestem ostrożny. Ostatnio przyłapał mnie przed domem.
Opowiada o moim ojcu3
— Słuchaj, mam znajomego, który przemieszkiwał u twojego ojca w Miedzeszynie.
— Jak to?
— No, twój ojciec odnajął mu pokój czy łóżko na pewien czas. Prócz tego nocowały tam dwie młode baby. Mieszkały, czy mieszkała jedna, druga tylko nocowała...
— A, ojciec ma takie przybrane siostrzenice. Jedną raz przyprowadził ze swoim kolegą. Ten kolega w andersowskim berecie. Pożyczył ojcu aparat fotograficzny, potem przyszedł do mnie „Niech pan wpłynie na swego ojca, żeby mi oddał aparat”. „A co, był pan u niego?”. „Tak, ale trudno go zastać”. Więc tak się nią opiekowali, tą siostrzenicą. Puściłem Borysa Godunowa. Ojciec jej tłumaczył coś o operze
— Słuchaj, Miron, ale to jakieś półkurwy.
— Może
— Podobno one mu nieraz rano każą iść po mleko, same leżą, a on bierze butelkę i idzie.
Opowiadam to Malinie4
— On to musi mieć
— Tak, musi — potwierdza Malina — coś babskiego, jakieś baby, bez tego nie może
— Chyba go nie wykorzystują za bardzo
— Nie, on się nie da, nie wygląda na to
— No właśnie, bez bab on by skapcaniał, usiadłby na krześle i siedział.
— A on ma tyle spraw. Tak się toczy... Mały, gruby... Ciekawy człowiek. O wiele ciekawszy od Romana5
— Ludwik6 o nim mówi: „Fantasta”.
Raz ojciec przyszedł na plac Dąbrowskiego7. Był okres popłochu. Jeden z tych, co wykupują w sklepach.
— No jak, panie Ludwiku? Nie będzie wojny?
— Nie wiem
— Zrobił pan jakie zapasy? Lu. rozkłada ręce z humorem
— Nie
Wdałem się ja z łóżka
— Zapasy na wojnę? Na jak długo by starczyło?
— Na pierwszy okres.
Agnieszka8 powiedziała
— Ja nie mam szczęścia w miłości
Malina miała już dosyć tych babskich problemów. Poszła do Felka9, a on się bardzo ucieszył. I tak są ze sobą.
Ludwik mówi, że Leszek10 jest niepoczytalny.
Leszek o Ludwiku, że niedouczony. Kiedy nas przesłuchiwali godzinami na Rakowieckiej w 1967 roku, ja miałem osobnego pana, kulawego, Ludwik i Leszek wspólnego, blondyna. Pytali nas, cośmy robili w 56-ym roku w grudniu11. Le. na dowód statystowania w teatrze w Krakowie zadeklamował swojemu panu kawał Balladyny
Wrócą, panie, wrócą, jak gąski
jedna za drugą...
Wspólny pan Le. i Lu. pytał potem Lu., czy Le. jest normalny, na co Lu.
— Normalny, tylko lubi na siebie zwracać uwagę.
I Lu. to powtórzył Le. Le. się obruszył.
Półtora roku temu Lu. sprosił do siebie Grację12 i mnie. Popijał koniak i oskarżał mnie o nieetykę w Donosach13. Gracja jako główna ofiara. Gracja się skarżyła, ale Lu. co pewien czas wytaczał jej pretensje o jej książkę o Teatrze Osobnym14. W pewnym momencie Gracja powiedziała, że ja ulegam różnym przyjaciołom w osądzaniu własnych rzeczy. Że z kim ostatnio przestaję, tego zdanie się liczy. Lu. spojrzał na mnie i na Grację zdumiony
— To, co pani mówi, to jest ostateczne likwidowanie człowieka.
W nocy ubieramy się, ja i Gracja. Do wyjścia. Lu.
— Myślałem, że będzie ciekawa dyskusja.
Ja
— To co, odprowadzę Grację taksówką... i może już nie wrócę
— Nie ma po co — Lu. na to.
Miał na myśli, że ani teraz w nocy, ani w ogóle nie ma po co. Ale to dopiero zrozumiałem przez telefon.
Teraz, w listopadzie 1975, po wieczorze u Olgierda15, na którym zobaczyłem po przerwie Lu. i Lu.16 (przyszli na zaproszenie Olgierdowej17, nie moje), umówiłem się z nimi na sobotę. Z początku nie byłem zadowolony z tego nawiązania, bo to trud.
Le., który nie był na wieczorze, bo Olgierd powiedział, że wyjdzie, jak on przyjdzie, więc [Le.] orzekł, że Lu. mi zatruje teraz pisanie. Żebym nie szedł, a poczekał, aż Ludwik się koło mnie nachodzi. Będzie się wtedy liczył ze słowami. Nie poszedłem. Lu. i Lu. dzwonili do Olgierda i Małgosi, co ze mną, czy nie zachorowałem? Więc zadzwoniłem. Bo głupio. I tak się znów nawiązało z Lu. i Lu.
Le. opowiada
— Dzwoniłem do Trzcińskiej-Kamińskiej18, mówię, że Leszek. A ona: Czy ten Leszek, co do niej przychodził? Co maluje? Ten przyjaciel pana Białoszewskiego?
— To co za udawanie?
— Ja nie wiem.
— Mówiła poważnie?
— Tak. Ja jej powiem, że tobie się jej rzeźby nie podobają.
— Nie pakuj mnie w to!
— Powiem, że mnie się nie podobają. Mnie!
— Może ona naprawdę chciała się upewnić? Zna innego Leszka?
— Na pewno nie.
— To nie wiem.
— Ja się na niej zemszczę
— Ty lubisz robić rozgrywki z osiemdziesięciopięcioletnimi babami.
— Bo dopiero one się poznają na tym.
A miałem na myśli córkę Konopnickiej Mickiewiczową19. Obraził się na nią. Przy mnie w Żarnowcu. Przysłała służącą z listem. Nie poszedł. Poszedł grubo później.
21 listopada [1975, piątek]
Le. leży w łóżku po mnie na starym mieszkaniu, mówi o naszych młodych
— Ja ich już tu nie chcę. Ja już ich dawno nienawidziłem. Bo to ta młodość tak się tu wdzierała. Musiałem ustępować.
— Tak?
— A coś ty myślał?
— Aha
27 listopada [1975,] w czwartek
Wziąłem Jadwigę20 do Le.
— Odwiedzisz moje stare mieszkanie. Masz do Leszka dobre entrée. Że rozmawiałaś z Pauliną21 przez telefon, że nieobrażona na niego za wymawianie, że nie umie starocerkiewnego i że przeszkadzają Miśkowi w Holandii22. Że tylko chora. No i to, że Misiek do niej dzwonił i dowiadywał się o Leszka.
— Właśnie, mam dobre entrée.
Za rogiem Świętokrzyskiej Jadwiga wpadła w nastrój przypomnieniowy. W bramie mówi
— Oj, przeżywam to
— Na słuch?
— I na skręty, i to, że po Marszałkowskiej nagła cisza, to myśl, że ja i sama tu byłam i wracałam.
Na schodach znów
— Bardzo przeżywam. Tu miałam wtedy te głosy. Szekspir do mnie mówił.
— To i Szekspir?
— Szekspir, Mickiewicz, Broniewski23
Le. nie było.
— To nawet lepiej. Dosyć tych schodów. To mi wystarczy.
— To aż tak?
— Aż tak.
Pojechaliśmy do Romana i Ady na Żoliborz. Poustalać sprawy przepisywaniowe. I wziąć maszynę do naprawy, bo Roman odkładacz. Za przepisywanie odpłacam mu się, więc mam śmiałość planować.
Ustalamy, co jak. Rozmowa schodzi na wydawnictwa, politykę wydawniczą, problemy cenzora. Że wydawnictwo przeprowadza swoją cenzurę, żeby niby nie ułatwiać czepiania się cenzorowi.
— Bo nasza cenzura na pewne tematy musi się liczyć z Rosją — mówię — to wygląda na przesadę. Ale oni potrafią. Dam wam przykład. W trzecim miesiącu mojego dziennikarstwa24 posłali mnie do wypadku na zakręcie śmierci. Wywróciła się ciężarówa, ranni, zabici. Goście z wesela. Zabrał ich pijany Rosjanin po dobrej woli po drodze.
— Oni po pijanemu zawsze mają dobrą wolę.
— Więc ja w swojej naiwności napisałem, że prowadził samochód i wywrócił go „pijany szofer sowiecki”. Chyba dosłownie tak napisałem, co to potem było! Przez miesiąc codziennie dzwoniła do redakcji „Wieczoru Warszawy” ambasada radziecka.
Zeszło na wymianę mojego mieszkania. Jadwiga zwraca się do Romana
— Powinniśmy przypilnować tej zamiany. Roman
— No, ja śledzę ogłoszenia w gazetach.
— W razie czego, niech Miron da mi znać albo pan, a ja już telefonicznie wypytam.
Roman wpadł w jeden ze swoich ulubionych tematów.
— Miron powinien mieszkać w Śródmieściu. Należy mu się to.
— No tak.
— On mógł wyrzucić Leszka25.
— Ee, siłą?
— Siłą.
— Ale to nie Miron.
— Ale można było. Zasadniczo to Leszek powinien się wyprowadzić.
— No, to to wiadomo.
— Ha ha ha... Pewnie.
O wpół do jedenastej Jadwiga
— No, wracajmy. To co, pan Roman odprowadzi nas do przystanku?
— No, może — podejmuję — bo z sercem ostatnio nie za bardzo.
— Odprowadzę, już się ubieram, ale jak dalej dasz sobie radę?
— Do taksówki.
— Ja jeszcze na chwilę tam — Jadwiga na to.
Roman szuka drugich spodni, pies szczeka, piszczy.
— Pies nie pójdzie. Bo to byłoby za dużo.
— No tak, niewidoma, maszyna i pies. I mróz.
Prowadzę Jadwigę do ubikacyjki, z rękami na jej ramionach, za nią, gęsiego, skręcamy pod kątami prostymi. Bawię się w pana Juliana, jej przewodnika26
— Nie tędy, nie tędy, na lewo... pani Jadziu, nie tędy... nie tędy... Tu tu tu, do łazienki.
— Bez sukienki — dorymowywuje Jadzia już w drzwiach intymnych.
— Bardzo dobrze. Zupełnie jak on.
— Nie zawsze z sensem, nieraz słaby sens
— Albo żaden.
— Byleby rym.
— Tak, zasada: byleby rym.
Pies się przewija pod nogami. Dużo go, bo tłusty, długi, kudłaty, krzykliwy.
— Żeby pies nie wyleciał.
— Zamknij go w kuchni.
— Zamknę go w kuchni. Pies do kuchni, no, won! Pies do kuchni!
Wciskamy psa do kuchni. Wyślizgujemy się do przedpokoju, ocieramy się o Jadwigę. Ona czeka.
— No, wychodź.
Wyciąga rękę.
— Tu
— Nie, tu.
— Otworzyłabym do psa.
Wziąłem na chwilę maszynę do pisania. Ale od razu poczułem bolenie za mostkiem.
Wyszliśmy. Taksówki nie było.
— Za piętnaście jedenasta, oni się teraz pochowali, czekają na jedenastą, nocna taryfa. Trzeba było albo wyjść wcześniej, albo później.
— Nie wiedziałam.
— Chodźmy do tramwaju.
— A od tramwaju?
Roman
— To ja pojadę z panią Jadwigą i z maszyną, a ty zaczekaj na górze, idź, poczekaj na mnie.
— Nie, już nie.
— No, pogadamy, co masz do roboty?
— Jestem ileś godzin na nogach
— Aha — domyśla się Jadwiga — a tak to się panu nie opłaca jechać z nami?
— No, nie bardzo.
Rozpatrywanie trwa. Na przystanku. Roman
— A czy wy w ogóle musicie brać tę maszynę dzisiaj?
— Nie musimy.
— Ja ją zawiozę innego dnia, wcześniej.
— Tylko żeby pan dowiózł.
— Dowiozę, dowiozę.
— O, jest „36”.
— Wsiadamy.
— Do widzenia!
— To nie wrócisz?
— Nie, już innego dnia.
Idąc dziś na Hożą do Jadwigi, zobaczyłem grejpfruty. Kupiłem cztery.
— Dla ciebie, dla mnie, dla Anny27 i dla Dziadka28.
— Zanieś mu.
Dziewięćdziesięcioletni Dziadek, czyli ojciec Jadwigi, a dziadek Ani29, siedział naprzeciw wejścia na kanapie.
— Proszę... — i zbliżyłem w świetle łysy owoc do łysiny Dziadka.
— Nie, nie, nie potrzeba, słuchajcie... Po co
— Ale
Za chwilę przechodziłem przez pokój Dziadka do pokoju Jadwigi. Dziadek podnosi głowę
— Dam tego grejpfruta jutro Ani. Jak przyjdzie. Ja nie mogę. Brałem nitroglicerynę. To nie można. Po nitroglicerynie nie można.
Przy moim trzecim przejściu Dziadek mówi
— Wychodzicie?
— Tak. Będziemy na dwunastą. Odprowadzę Jadzię.
— A dokąd idziecie?
Nachylam się jeszcze więcej nad starym uchem
— Na moje stare mieszkanie!
— Na stare mieszkanie?
— Tak tak.
— Wie pan co, mam kurtkę watową, może pan obejrzy. Teraz za późno? Kiedy indziej?
Ubieram się
— Do widzenia.
— Niech pan się zapnie. Pod szyją.
— A, pod szyją? — pokazuję, że się nie da, rozkładam ręce
— Nie da się?
Kręcę głową z przedpokoju.
Jadwiga wychodzi z ubikacji. Nakłada palto.
— Ta jego kurtka stara, poplamiona. Wyciągnął ją skądciś. Chce za nią pięćset złotych.
Był Wiesio. Zahaczyłem o sprawę przesłuchiwań. Zupełnie przelotnie.
— A właśnie. Pytali mnie wtedy. Pomyślałem, skąd oni wiedzieli, że ja do ciebie przychodziłem, i że chyba ty im podałeś, zresztą w porządku. Trzeba kogoś podać.
— Już nie pamiętam — odpowiedziałem, bo i za bardzo nie pamiętałem. Jest rok 1975. On nawiązał do 1967, kiedy to wypytywano nas o 1957.
Wiesio jest mężem żony pracującej. Wciąż ładny, chociaż ma ze czterdzieści pięć lat. Chodzi na zakupy, gotuje. Kiedy syn był mniejszy, odprowadzał go do szkoły. Czasem sprzedaje książki. Kupuje płyty.
Roman żyje głównie przy Adzie. Ada rzeźbi, maluje. Rzadko kiedy co sprzedaje. Zarobki inne — przypadkowe. Pomaga im jej ojciec. Starszy o dziesięć lat od Romana. Ada od pewnego czasu na ojca zła. Zerwała z nim. Posłała mu list, choć mieszka piętro niżej. Tym to znamienniejsze, że Ada spokojna, a do listów niewyrywna. Roman przyświadczał jej rację. Ale ze względu na pomoce pieniężne widywał się z ojcem Ady. Teraz spróbuje ich godzić. A to bardzo trudne. Choć konieczne.
Ojciec Ady, Eryk, naraził jej się zaoczną sprzedażą domku pod Warszawą. Domek wymagał wiele wkładu, pilnowania.
Ojciec Ady wciąż był nagabywany jako architekt i w ogóle jako ojciec o reperację, o naprawę tego i owego. Nie lubi nagabywań. Nie dało się tego uniknąć wprost, unikał informowania o domku, uciekał, jak tylko rozmowa schodziła na to. Mnie się raz poskarżył
— Bo ja, proszę pana, całe życie jestem roboczy wół.
Ma oprócz Ady i drugą córkę.
Co do tego domku, to w końcu okazało się, że ojciec Ady, Eryk, nie ma podstaw prawnych do posiadania go. Pytam Romana
— Jak to? Przecież to po jego ojcu? Więc automatycznie
— Tak — powiada Roman — ale i ojciec Eryka był taki sam, on też nie miał podstaw prawnych do posiadania tego domku. W ogóle nie ma żadnych papierów.
Roman od lat krząta się koło Ady. Pilnuje jej chorób, lata do sklepów. Gotuje. Ona rzadko wychodzi. Nieraz nie wychodzi miesiącami. Ma trzydzieści pięć lat, jeszcze widać urodę, ale marnieje. On dużo starszy. Wysoki jak tyka. Z siwą brodą. Oskarżają go, że pielęgnuje w niej choroby, żeby znaleźć usprawiedliwienie dla swojego bytowania w ten sposób. Że owija się dokoła niej, że ją oplątuje, jak pająk.
Mają szkołę cierpliwości oboje. W mieszkaniu po ciotce, która wychowywała Adę i umarła, i którą Roman i Ada oskarżają o napędzenie Adzie kompleksów. W mieszkaniu po ciotce były piece. Bo ciotka i wujek, budując tą kamienicę, brali pod uwagę wojnę, i mieli rację. Po śmierci ciotki Roman i Ada marzli przez kilka zim. Czasem w którymś piecu napalili. Pokoje duże. Znosili to po stoicku. Otulali się w koce, kożuchy, pół się kładli, pół siadali, każde na dwóch fotelach, i wdawali się w całonocne planowanie filmu albo słuchali całego Mesjasza Haendla prawie bez ruchu, bez słowa.
Jeden znajomy o Romanie
— On żyje jak artysta. Naprawdę. I to nie jest z jego strony hochsztaplerstwo.
Agnieszka niedawno stwierdziła, że już nie ma do Romana żadnych pretensji o Adę. Zmęczyła się mieszkaniem u Anuli30 i jej chorobami, mimo że przyjaźń trwa nadal. Agnieszka na zmianę mieszka w domu rodzinnym na Wspólnej i w Aninie u Anuli w jednym pokoju. Sama zaczęła popadać w przesadne chodzenie koło kogoś, w udzielanie ciągłych ostrożności. Mimo swojej zapędliwości spostrzegła się chyba w porę.
Ojciec Ady marzy wciąż o wyjeździe na Zachód. Tam będzie rozpracowywał swoje dwa wynalazki z dziedziny aerodynamiki i chemii. Chętnie wchodził w filmikowe zabawy, w dyskusje, w planowanie scenariuszy. Tyle że co pewien czas podsuwał własny pomysł, zwykle ten sam, z bardzo małymi odmianami. O zagładzie ludzkości i o widmach dwóch uczonych, które zastanawiają się, jak do tego doszło. Wyciągają moralne wnioski. A chodzi o to, żeby przestrzec ludzkość przed zagładą
— Hasła. Ważne jest hasło krótkie, działające. Na przykład Chrystus rzucił hasło „Kto w ciebie kamieniem, ty w niego chlebem”31. I to hasło chwyciło. Było rewelacją.
— Po wojnie chciałem wyjechać z Polski. Mieszkaliśmy w Gdańsku. Miałem już bilet na statek. Ale przegapiłem godzinę odjazdu.
Podobnie mu się przydarzyło pierwszego sierpnia 1944 roku
— Pojechałem do kuzynki na Pelcowiznę. Ona wiedziała, że chcę wrócić przez most i że ma wybuchnąć powstanie, i mnie zagadała — tu ojciec Ady po wileńsku przeciąga mocnym głosem „a” i stroszy wielkie brwi — po prostu mnie zagadała.
Wybieramy się za tydzień z Agnieszką i Tadziem32 do Wrocławia i do Wałbrzycha, do siostry Matei33, dawnej nauczycielki Agnieszki, Maliny i Berbery34. Berbera o Agnieszce
— Tak, ten jej śmiech może być irytujący. Ona jakoś nie umie. Rozpędza się. Po zabawie inne dziewczyny, brzydsze, wracały z chłopcami, a ona sama. Matea klęczy przed Agnieszką.
— Tak — przyświadcza Malina.
— Zakochana. A z drugiej strony Jan Józef L.35: „Agnieszko, czy pani...”
— Tak, tak mówi.
Le. o Berberze
— To kuzynka Agnieszki? To ciocia. Ciocia. Rywalizuje z nią.
Malina o Matei w czasach szkolnych w Szymanowie
— Matea jest taka popędliwa. Zaraz się zaperza, robi się czerwona. Raz poszłam po książkę do biblioteki, skrzypiałam ławką. Ona do mnie „ty chamko”. Dlaczego akurat „ty chamko”? Byłam taka zdziwiona.
Kiedy indziej ja do Maliny
— Może i Matea jest popędliwa, ale i takie dziewuchy są okropne, to może być straszne, takie zbiorowisko.
— Tak, na pewno straszne
— I ty mogłaś być nieraz okropna.
— Na pewno byłam
— Krzyknęła pierwsze, co jej podpadło pod język.
— Masz rację. Oczywiście później widywałam się z Mateą, chodziłam do Szymanowa.
— No więc. Ale nie lubiłaś Szymanowa.
— Nie cierpiałam.
Teraz mówię Malinie
— Jedziemy do siostry Matei. Odwiedzę w ten sposób zakonnice.
— Bardzo dobrze!
Malina nie lubiła chodzić z Agnieszką do kina
— Nie znoszę, jak ktoś mówi do mnie podczas filmu.
Agnieszka za Malinę chodziła do sklepu, za nią się nieraz odzywała
— Ona była zawsze ta wiedząca. Ja nic nie wiedziałam. Ja byłam głupia, niedoświadczona.
Odbiła Agnieszce narzeczonego, który zresztą jej się zaraz wymknął. I nie ma co żałować. Zgłosił się na plac Dąbrowskiego. M.K.36 został starym znajomym o niepewnej renomie. Oczarował za to matkę i babkę Agnieszki. Obydwie do dziś odwiedza.
— Czułam się taka winna — zwierza się Malina — ona ta święta, poświęcająca się dla mnie.
Do niedawna tak się składało, że niejeden podziwiacz Agnieszki zaczynał podziwiać jeszcze więcej Malinę. Malina odbiła Agnieszce nawet przyjaciółkę. Agnieszka u tej przyjaciółki przemieszkiwała. To było jeszcze przed Aninem. Potem na zmianę. Malina przychodziła nie do Agnieszki, a do tamtej. W jednym pokoju. Ostatnio Malina stwierdziła, że tamta przynosi nieszczęście
— Naprawdę przynosi nieszczęście. Nie noszę jej korali, a nosiłam.
po sobocie u Lu. i Lu. dwudziestego dziewiątego listopada [19]75 roku
Siedziałem całą noc w pracowni Ludmiły. To ósme piętro, pełno okienek, okien, złe ramy, dookoła pusto, więc chłodno... Palił się piecyk elektryczny.
— Ile za ten piecyk dałaś?
— Dostałam od Jdowej37
Jdowa — malarka. Jechała statkiem polskim do Afryki. Mijali inny statek. Wszyscy mężczyźni stali rzędem na tamtym statku i patrzyli na nią
— Rozumiecie, wygłodzeni... Tyle czasu płyną bez kobiety.
Wysiadła na Czarnym Lądzie. Szła przez wsie. Nędza. Choroby. Szła i płakała. Doszła do parkietu. Murzynki tańczyły, zobaczyły ją, zamarły bez ruchu i krzyknęły „kurwa!”.
Ludwik spytał, czy lubię nowe mieszkanie
— Przyzwyczaiłem się. A wiesz, jak wałkowało się sprawę wyprowadzki, to pomyślałem, co Ludwik by powiedział
— Nie mów tak — przerwał Ludwik — bo to wygląda jak dawniej, a przecież nie jest.
I dalej Ludwik
— Ja bym pewnie do tego nie dopuścił. To przeszło granice. Jeszcze po tej chorobie. Myślę, ile Leszek zawinił w tych naszych...
To nie było słowo „stosunkach”. Nie pamiętam co. Tłumaczyłem się przed Lu. i Lu., że trzeba było szybko się zdecydować. Nie rozmazywać. Że zostanie na placu Dąbrowskiego to byłoby bez końca wyprowadzanie się Leszka i ciągle by była kuchnia na pół jego, pełno obrazów. Ludmiła przytaknęła parę razy. Siedziała w fotelu po jednym generale i pruła sweter Ludwika. Ona co porobi na drutach, to pruje. Sama chwaliła sobie to zajęcie
— To taki spokój, czuję prawdziwy dom.
— Tak tak, i ja.
Ludwik
— Te przysłowia, powiedzenia, niektóre wydają się piękne i mądre, prawdziwe. A nie są prawdziwe. „Ludzie bliscy sobie nawet jak się nie widzą, to się rozumieją”. Zaokrąglenie. No pewnie, w głównych zarysach tak, w tym, co było w przeszłości, tamto się nie zniekształciło. To na tamto nie wpłynęło.
— No... — powiedziałem tylko, a chciałem powiedzieć „ale ugniotło”, nie powiedziałem, bo nie mam na tyle śmiałości ani pewności.
— O co tu chodzi? — Lu. zastanawiał się — o co głównie? Przecież o teatr. Książka Gracji. Myślałem, że to będzie gniot doktorski, pójdzie na półki. A to nie, wydrukowano, rozeszło się, powołują się na to. Dużo zła38.
Lu. uważa, że Gracja była fałszywie poinformowana. Oczywiście przeze mnie.
— A ciekawi mnie — zwraca się do mnie Ludwik — co ty w środku czujesz?
— No, to trudno tak mi teraz powiedzieć.
— Ale tak krótko
— To trudno
— Czy zdajesz sobie sprawę, że pół Kabaretu to są moje teksty?
Zdziwiłem się, bo myślałem, że on pyta o przyjaźń. A on o teatr. Odpowiadam
— To tak.
— To dobrze. Nie mówiąc o Szurach, Pani Koch, Wą, Osmędeuszach.
— Oczywiście.
Chciałem przypomnieć, że przecież przy wydawaniu Teatru Osobnego zaproponowałem: Wszystko, co chcesz, jak chcesz, dwa nazwiska. Ale wtedy Lu. powiedział, że mu wystarczą wyjaśnienia i notatka na początku39.
Przyznaję rację, że to za mało. Za mało wobec tępej nieuwagi ludzi.
Zahaczył o wiersze. Że podziwia. Że dziś trudno wyjść z wierszami, trudno o własną... — tu nie pamiętam określenia — przy tym nadużyciu
Pomyślałem, że od lat mam uznane i przez niego — bo przecież duży w tym jego udział — że więc mam to własne. A co mnie obchodzi, co dokoła. Ostatecznie.
Ale znów nie chciało mi się powiedzieć.
Ludmiła o Rzymie. Kilometry wszystkiego. Męczące. Jak rzeźby z tego a tego okresu, to ileś! Bez końca. Chciała zobaczyć dom Nerona, to zaraz pałace, ogrody, straszne. Do bazyliki Piotra wleciała, przelękła się, nie patrzyła w górę, wyleciała do bocznej nawy. Zobaczyła wstrętne obrazy. Potem dowiedziała się, że to było udźgane z mozaiki. Via Appia fałszywa, nie stara; mury z dwóch stron, szła, błoto, samochody. Katakumby przykre
— Po co to kuli?
— Z musu — Lu. wyjaśnia.
— Aha.
Nagromadzenie potwornych ilości wszystkiego. Bogactwa. A egzystencje ludzkie trudne. Wenecja rozpada się. Cudzoziemcy się cieszą, podziwia, że nic nie widzą. Wszystko brane skądś. Z Egiptu, z Persji. I co rzymskie, i co greckie, i w ogóle to, co europejskie, to szaber. Źle ta Europa wygląda. Żeby nie geniusze, toby... Tylko te pojedyncze się liczą. Okropne to, że każde słynne jest w Rzymie, oryginał tego samego jest w Anglii albo Francji.
— A jeszcze i w Związku Radzieckim — dopowiada Ludwik.
— Rozumiesz? A i w Rzymie fałszywe. Zawsze co najmniej dwa. Idzie się jako do prawdziwego, a to kopia. Potem już ten oryginał — myśli się. Nie. Nie oryginał.
Dalej o przyrodzie
— Łyso. Jak trochę drzewek, to już się nazywa gaj. I to te drzewka małe, trochę liści, każdy osobno, kwiaty nie chcą pachnąć.
— Jak to?
— No, ja tam trafiłam na wiosnę. Mało tych kwiatów. Jak się trafił, to się wącha, wącha. Aha... To już to?... to tyle?
Ludwik o Józiu Czapskim40. List od niego. Smutny. Świetnie napisany, ale niedobry. Marynia Czapska41, siostra Józia, pisarka, wymaga ciągłej opieki. Niedowidzi już bardzo.
— Nie powinna wychodzić, pisze. — Ludwik robi niecierpliwy gest. — To niech nie wychodzi. A to pewnie codziennie po te zakupy z torbą. Obydwoje. Służąca dawno nie przychodzi. Byli w lecie pod Orleanem w domu starców. Ileś tygodni. Oni od tego uciekają, ale Józio pisze „ta moja rana fizyczna”. Pamięć. Pogorszyła się znacznie w ciągu półtora roku. To od półtora roku on zauważył. Ale przedtem. Było tak, że przeżył coś, sformułował, a na drugi dzień od początku. Jakby tamtego nie było.
— Już jak pierwszy raz byłam — teraz Ludmiła uświadamia sobie — to też już.
Sięgnęliśmy do Biblii42. Ludwik o Bogu Mojżesza. Że nie powinno się na takim Bogu budować religii.
— Ogromnie ludzki ten Bóg. Zły. Zresztą i chrześcijaństwa nie chcę. A czytałeś, jakie oni sobie wymarzyli ubiory, szaty? Ile o tym. Żadnej tradycji, tyle że trochę pisanego, ale nic więcej, ani plastyki, ani nic, na pustyni, i ta żydowska fantazja. Bóg daje dokładne propozycje, ze szczególikami. Robią przenośną świątynię. Z dnia na dzień. A drogie kamienie, bo mieli, wynieśli ze sobą z Egiptu, kamienie, naczynia, w przeddzień każda Żydówka do sąsiadki „Niech pani mi to pożyczy, i to”. Pozabierali. I nie ma mowy o wstydzie. Odwrotnie. Wróg, niszczyć go.
Ludwik zaczął czytać zalecenia Boga co do urządzeń przybytku, strojów
— To skutki nagłego wzbogacenia się. Od razu książęta, kasty. I motłoch. Ale żeby nie raziło, to się nazywa ogólnie świątynne. To tak w Hollywoodzie było też nagłe wzbogacenie się. Całe walizy drogich kamieni i nie wiadomo, co z tym robić. Żadnej tradycji. Bawi mnie ten pamiętnik Poli Negri43.
Lu. dalej
— A znasz Elizeusza44? Szedł po ulicy. Dzieci za nim krzyczą „Idź, łysy, idź, łysy!”. To on o pomstę do Boga. I zaraz wychodzą z lasu dwie niedźwiedzice i rozszarpują dwadzieścioro. Ro-zu-miesz? Ludmiłka to powiedziała znajomej, a ta ma wuja księdza z Ameryki, baptystę, ucieszyła się, poleciała z tym do niego. Że te dzieci. A wuj na to „E, miały na pewno po dwadzieścia lat”.
Ludwik natrafia na Ezechiela45. Widzenie wieloskrzydłych stworów niebieskich z czterema twarzami. Z przodu ludzka. Z boku wołowa, z drugiego lwia. Z tyłu dziób. Wszystko fruwa. Skrzydła po dwa, ale każde obraca się w swoją stronę, nie dokoła.
— To jak? — Lu. i Lu. przymierzają.
— To jak kociłapki
— A tak, kosi, kosi. To grafomania.
Dalej o kołach, to wszystko na kołach.
Ludwik pokazuje, że wariat łaps, „co mam w ręku? — fortepian”
— Przed Apokalipsą. Apokalipsa bardzo niedobra
— Oj, bardzo nie! — krzyczę.
— Zupełnie niepoczytalna. Ale to. To moje odkrycie. Nie znałem.
— To, zdaje się, na to się powołują, że biblijny pojazd międzyplanetarny.
— To tylko rozpętanie grafomanii. Zobacz, jaki Pan jest mściwy.
— Tak, on o sobie: Pan. Zawsze.
— Bo to był pan i sługa. Sługa musi wszystko, Pan ma swoje fumy. — Lu. otwiera, czyta — „Pan grozi trądem, krostami, niemocą, zagniciem”, i „żona cię zdradzi z wrogiem”46.
Ludmiła
— Zupełnie jak ja w czterdziestym piątym roku z żołnierzem radzieckim.
— To wróżby
Miała dziewięć lat. Stawiała mu karty w Radomiu.
Lu.
— Ale zrozum, nie dlatego, że radziecki, bidne chłopaki, siedzieli wpatrzeni, słuchali.
— Bo oni pytali mnie, co w domu, a ja im, że spalone, bomby. A rodzina? Ja, że nie żyje. Jeden pyta, co z żoną? Ja, że żyje. On zadowolony. A ja, że co z tego, zdradzała go z Niemcem. Nie wiem, skąd mi się to brało. Babcia raz weszła, słucha. I do mnie: „Co ty im mówisz? Tak nie można. Przecież to są żołnierze na froncie”. Potem się odmieniło. Miałam dobre wizje. Same dobre.
— Miała powodzenie, coraz więcej ich przychodziło, czekali w ogonku, ona mała, na krześle w kocu.
— Tak że babcia gotowała coraz większe gary kaszy.
poniedziałek, pierwszego grudnia [1975]
Byłem dziś u Maliny po maszynopis Konstancina47. Sczytywała to w sobotę z Felkiem w trzech egzemplarzach. Napracowała się nad moimi tekstami przez trzy lata tyle, i do tego bezinteresownie, że nie mam słów wdzięczności.
Gorąco u nich bardzo. Pokoik Felka mały, kaloryfery duże. Widok z okna z dziesiątego piętra na lampy placu Kultury48 we mgle i deszczu, dużo wysokich neonów i dachów.
Zeszła rozmowa na Berberę. Malina
— Wiesz, Berbera robi się na starość trochę wariatka. Jadę z nią autobusem, wsiadamy, ona na cały głos zaczyna o autobusach, o problemie komunikacji.
— To są te dziennikarskie rozbrykania — mówię — to się zatraca czucie.
— Ale ona głośno. Tak samo gdzie indziej. Nie liczy się z dziećmi.
— Tak. To trochę głupio z tym głośnym narzekaniem. Wsiadałem na rondzie, autobus się spóźnił, tłok, a jakiś młody człowiek mówi na cały głos do pani: „To jest właśnie polska komunikacja!”. Ostatecznie obijamy się razem od iluś lat po tej Warszawie o siebie, i co? Nagle ten dystans. Był za granicą? Ja też mogę być za granicą. I każdy może. I co z tego. A co do tego zatracenia czucia dziennikarskiego, to ci powiem. Byłem reporterem „Wieczoru Warszawy”, tramwaje jeszcze chodziły Krakowskim, Miodową. Jestem wieczorem na Krakowskim Przedmieściu, słyszę nagle, że się zawalił dom przy rozbiórce na trasie siedemnastki. Więc idę wzdłuż tej trasy. Skręcam w Miodową. Tramwaj nie jedzie, bo zasypało szyny. Dochodzę do rogu Kapitulnej. Zawaliła się Miodowa 1449. Front. Sterczał wypalony. Akurat pod tymi murami siedziałem sześć dni ze Swenem50 i jego rodziną podczas powstania. Zabiło robotnika. Zagrodzone. Stoi milicjant. Podchodzę, mówię, że jestem z prasy. On mi nie daje wejść. Nie wolno.
— Nie wolno? — Racja, od Kapitulnej gruzy niższe. Obchodzę narożnik, przedzieram się przez kupę gruzów, schodzę na podwórko. Pusto, świeci księżyc. Patrzę w pewnym momencie pod nogi. Leży pół człowieka. Od głowy do pasa. Na bluzie ręka, taka wyraźna. Dopiero to mną wstrząsnęło.
Siódmego grudnia [1975, niedziela] w Wałbrzychu, w kawiarni piszemy z Agnieszką i Tadziem kartki do przyjaciół. Kartka do Le. Agnieszka czyta, co Tadzio dopisał, mówi
— Plotkarz.
Ja biorę do rąk, czytam „Miron pokazywał mi różne miejsca we Wrocławiu, gdzie znajdowaliście te różne rzeczy...”. No, te różne plakiety, aniołki. A Le. przecież wściekły był na mnie o te gadania, skąd to mamy na ścianach. Przed laty wypytywali nas o to ubecy. To, co wzięliśmy, to i tak troszeczkę, i dobrze, bo to potłuczone spod gruzów, a przy odbudowie wcale się nie silili na odrabianie wnętrz. Więc ja do Tadzia
— Wykreśl to, obrazi się
— Tak? Widocznie już zapomniałem, jaki on jest.
Piszemy do Maliny. Tadzio
— Do tej to można wszystko.
— No — mówię — może też niezupełnie. Ale można dużo. Jesteśmy z nią najwięcej spoufaleni.
— Ja nie — Agnieszka na to.
W pociągu Tadzio
— Siostra Matea ma zęby jak strzyga.
— Strzyga ma podwójne, a Matea nie. — Agnieszka w śmiech. — On tak specjalnie!
12 grudnia [1975], piątek, w Garwolinie
Jestem w Garwolinie u Mamy51. Poszliśmy kupować baranie rękawiczki i pantofle52. Po trudach dobrało się. Ale przyszło mi do głowy, żeby jeszcze jedną parę pantofli kupić, bo akurat spojrzałem na te, które mam na nogach, i zobaczyłem, że puszczają w szwach. Wstąpiło się do innego sklepu. Nic nie pasowało. Powiedziałem
— Trzeba było kupić w tamtym drugą parę takich samych.
— Nie — Mama się skrzywiła, a ja sobie przypomniałem
— A, zdaje się, to była ostatnia para takich.
— Tak.
Wstąpiliśmy do zaprzyjaźnionej z Mamą od dwudziestu pięciu lat pani K., do jej sklepu z farbami. Pan K. pracuje w przedsiębiorstwie samochodowym. Pani K. od ósmej do piątej uwija się w sklepie. Musi napalić codziennie rano w sklepowym piecyku. O trzeciej wylatuje naprzeciwko do domu robić sobie i mężowi obiad. Mają dwie córki w Warszawie, pomagają im, kupili im mieszkania. Siadam na kanapce pod blokami „tonu”53 do ścian, naprzeciw przegródki z proszkami w kolorach i paki z napisem „Maluj sam”.
— Ciągle ktoś u pani jest
— No tak, jakoś wciąż się przewijają.
Szuflą trzeba sypać farby. Temu, tamtej odkroić z ciężkiej beli kawał linoleum. Ciągle coś. A jeszcze i humor, i gadanka. Powiedziałem Mamie
— Doceń, jesteś wolna.
— Jestem wolna.
Mama ma rentę po panu Antonim. Dorabia kwiatami. Ma uskładane pieniądze swoje. Po Antonim te pieniądze, które on uskładał z myślą o niej. Ma na własność domek i ogródek. Opowiadała mi wieczorem o przykrości państwa K.
— Czy wiesz, ta jego siostra ich wciąż skarży.
— Skarży? Ta Krysia, co u nich mieszkała tyle lat?
— Tak, ta prawniczka, napuszcza na nich ojca.
— O co?
— Ileś lat temu, ze dwadzieścia pięć, kiedy oni się pobierali, ojciec K. przyszedł do syna, do pana K., dał mu coś tam w węzełku, jakieś pieniądze. „Masz, synu”, powiedział, nikogo przy tym nie było. Teraz ci rodzice K. zgłupieli. Matka ma chyba sklerozę, ojciec pije. Mają domy, kilka, samochód. Mają pieniądze, bo żeby byli biedni. To ta Krysia, córka tego ojca K., siostra pana K., wniosła do sądu skargę w imieniu ojca, że syn mu nie chce oddać tych pieniędzy.
— Tych z węzełka?
— Tych.
— Po tylu latach? Przedawnione.
— Przedawnione, bez świadków. Nie ma w ogóle podstaw do zaskarżenia.
— Syn ojcu po dobroci. K. powiedział „Nie oddam, bo nie mam”. Żeby ojciec był biedny, ale ma dom. Krysia, ta siostra, napuściła ciotkę. Ale ciotka zeznała prawdę. I że K. są dobrzy, uczciwi. Znani z tego. Milicja pytała osobno starego K., czy dawał pieniądze synowi przy świadkach. Powiedział, że bez świadków. I już kręcenie, bo ona mówiła inaczej. Ciotce się odgrażała. Nic nie wyszło z oskarżenia, wniosła drugie.
— I przyjęli? A, bo ona prawniczka, to tylko dlatego.
— I ma gadane. Mówi, że widziała, jak córka K. miała pełną torbę pomarańczy, żeby choć jedną dała dziadkowi. Dziadek nie mieszka zresztą w Garwolinie. Ale jakim ona tonem.
— Trajluska?
— Jeszcze jaka. A ona chce, żeby ojciec miał jeszcze więcej pieniędzy, żeby ona od niego wyciągała, bo potrzebuje na lokale, na picie, na amantów. Bo one we dwie z taką Benią mieszkają razem.
— Pamiętam tą Benię, byliśmy z Le. wtedy tu, wywoływało się duchy, nic z tego nie wyszło. One czekały na flirt po ciemku.
— Oj, to ty lepiej ode mnie pamiętasz. One we dwie, no, już mają po czterdzieści jeden, to teraz one muszą płacić. To kosztuje.
— A ile zarabiają?
— Po kilka tysięcy, dużo
— No to jak?
— Ale lokal, to drogo, może kosztować i tysiąc złotych wieczór.
— A
Mama do pani K. w sklepie, że mi to opowiedziała. Pani K. zza lady
— No niech pan powie, traktowałam ją jak córkę, tyle lat mieszkała u nas, chwaliła sobie, „Ach, Marychna”, całowała mnie, „tak mi u ciebie dobrze”. I po dwudziestu pięciu latach okazała się... No niechbym ja tak teraz po dwudziestu pięciu latach wobec pana Mamy, bo akurat taka sama różnica wieku, niechbym okazała się świnią... Najlepiej powiedział na to wszystko kioskarz: „W każdej rodzinie jest kobra”.
12 grudnia [1975] w Garwolinie, wieczorem
Mama
— Przyjeżdżają do mnie. Coraz któraś przyjedzie. Była Sabina54 i Olemka55, ta spała tu, ta tam.
— Jednocześnie? I jak one ze sobą?
— Przy obiedzie żartowały.
— No tak, tyle lat, Olemka pewnie dawno przeszła nad tym do porządku, Sabina może gorsza.
— Właśnie nie. Sabina dobrze, a Olemka do mnie na boku „Nie lubię jej, to jędza”, ja do niej „Co ty?”, „Oj, one mi dały szkołę”.
— To i ta święta Nanka56?
— Bo to jak tyś się urodził, pojechałam z tobą pod Warkę z Nanką, przyjechała Sabina. Babka Frania57, jak usłyszała, to przysłała Olemkę. „Jak tamta, to i ta”.
— No, ona tak, bo to święta osoba.
— Ona zapatrzona w Olemkę. Mówiła do niej „Moja królewna”. To młode było wszystko.
— Po ile miały? Olemka z osiemnaście?
— Sabina ze dwadzieścia
— Dziewczynki
— Dziewczyny. Przyjechał Sabiny narzeczony. Nocowali wszyscy w stodole. Olemka się tam z nim turlała po sianie. Sabina na to „Rozpływa się jak stare masło na patelni”. Potem rozeszło się o gotowanie. Ja mówię „Raz ja gotuję, raz Sabina”. Sabina na to „I raz ona”. Ja mówię „Ona nie”.
— Olemka?
— Olemka. „Ona nie”. Bo ona jedna, a Sabina z narzeczonym. Ale nie odzywały się do siebie.
— Były ze sobą po imieniu? Przedtem?
— A już nie pamiętam. Mówię teraz Olemce „Zapomnij o tym, tyle lat”. A Olemka „Trudno mi zapomnieć”. „Ona niby”, mówię, „myślała, żeś ty jej chciała odbić narzeczonego”. „Gdzie mi tam w głowie było odbijać”. No, była trochę taka
— Kokietka
— Tak. Trzeba przyznać: ładniejsza od Sabiny.
— Mówiłaś, że jak była mała, jadła w lustrze.
— O tak siedziała — mama podchodzi do lusterka na kredensie, wygina paluszki.
— Ale potem przecież się widywały, siadały przy stole, tańczyły w jednym pokoju.
— O tak.
— Bo pamiętam. Mąż Olemki poprosił Sabinę do tańca, ona poszła z nim tańczyć. Chociaż niby cham, ćwok. Akurat nastawiliście wtedy gramofon. Szło shimmy
— No, towarzysko one owszem.
— I jednak uprzedzenia zostały. No, Olemka pobudzała baby do obmowy. Ona wywoływała to. Chcąc nie chcąc. Taka już była. No i trzeba pamiętać, że była uwrażliwiona. Córka dozorczyni i praczki.
— Ale ta dozorczyni i praczka okręcała się dokoła, kiedy była młodsza, i mówiła „Jestem szlachcianka”.
— Babka Frania?
— Tak. Jej i mojego ojca rodzice mieli majątek. Olemka miała jeszcze i pretensje do Sabiny i Nanki o nazywanie jej Limpcią.
— No, ona Olimpia.
— Woli teraz być u mnie niż u swojej koleżanki Biernackiej.
— A to ta, która romansowała z jej mężem?
— Siostra tej. Mąż Olemki by do niej nie wrócił, gdyby nie zginął. Wróciłby do tamtej.
— Aha, to aż tak było. Ja raz poszedłem na Bielańską w okupację. Nocować u nich, bo mnie wtedy Michał58 przegnał. Była ta Biernacka, bo zjechała z walizami. Babcia Frania słała łóżka rzędem. Polowe, różne.
— Oni tak spali. On w środku, one po bokach.
— I Limpcia tak się godziła?
— Chciała być też blisko.
— Tam spał i brat Limpcioka. No tak, Limpcia i Limpciok. Tak żeście ich nazywali. Wy sami, już zapomniałaś.
Mama nic na to. Chciałaby zapomnieć. Mówi
— Ona i o to jeszcze wrażliwa, że wyszła za chama.
— No tak, racja.
— A Sabinie też dostał się cham
— Oj, właśnie.
— Tyle że delikatny. Jak do niej przyszedł na Leszno59 jeden z Grzegorzewic60, chciał się żenić, to ona co? „Co? Co? Za chama nigdy nie wyjdę!”. Ona była osa.
— Los ją upokorzył.
— Upokorzył.
— Odpłaciła dobrze.
— Z nawiązką.
— Bo to i Czesława61 jak doglądała rok czy więcej, do śmierci. A on jej wymyślał, że kogo obok niego położyła, troiło mu się, rzucał w nią, czym popadło. Potem Nanka, Nanka jak kloc. I tego Michała pijaka. Ta rozgrywa z Michałem. Taka nienawiść. A po latach ona jego opiekunka, a on jej ufa, czeka na nią, daje jej dwadzieścia tysięcy.
— Jak to nigdy nie wiadomo, co człowieka czeka, lata mogą pokazać różne rzeczy, tak powywracać.
Sabina opowiada mi raz, że kiedy Czesław był w agonii, zaszedł jego brat i zaczął Sabinie coś wymawiać, jakieś mydło, że mu ukradła
— a ten to usłyszał, ocknął się i tamtemu nawymyślał, tamten mu przerwał konanie.
w poniedziałek, 15 grudnia 1975
Idą śpiewy. Leszek
— Przemek, Teresa62 i Ludwik nie lubili tych gregoriańskich śpiewów
— Teresa. Ale Przemek lubił.
— Jak! Ja puszczam, a oni: „Co, kościół robisz z mieszkania?”. Tą średniowieczną płytę to musiał wziąć Przemek albo Tadek. Ten albo ten. Nikt inny. Oni przychodzili ze swoimi płytami. Misiek mnie uczył, że tak się kradnie. Przychodzi się do kogoś z książkami pod pachą, z płytami. Potem można się tłumaczyć, że zaplątało się. W razie wpadki.
— Ani jeden, ani drugi nie wziął, bo mnie zostawiali samego u siebie.
Le. o młodych
— Z nich już nic nie będzie nadzwyczajnego.
— Agnieszka miała pisywać recenzje — mówię — ale nie ma czasu, bo ona musi się namyślać.
— Po co ma pisać? Miała być nauczycielką. I jest.
— Sam mówiłeś, że Agnieszka ma dużą inteligencję.
— E tam. A Tadek nie zna współczesności. Ma umysł nieanalityczny. Dla mnie oni nic nie zrobili.
— Dla mnie dużo. Przepisują.
— To tyle. Ta cała przyjaźń to ze snobizmu.
— Ee
— Tylko snobizm.
— Nie opłacałby się pięć lat.
wtorek, 16 grudnia [1975]
Okazuje się, że mój ojciec kiedyś mówił do Berbery, że ja byłem prymusem w szkole, piątki od góry do dołu. Strasznie się z tego uśmiałem, bo zupełnie nieprawda. Bywałem złym uczniem. Siedziałem po dwa lata w jednej klasie.
Justyna63 podobna w tym do mojego ojca. Przyszli do Eskich64 goście. Przyjechali z zagranicy samolotem. Justyna zaraz do Tadzia, żeby on o swoim samolocie z Hiszpanii, i coś hiszpańskiego złapała i zaraz pokazała. Ma trzy lata. Przyszła Anula. Był u nich w Aninie Marek K. Ten, który kiedyś romansował z Agnieszką, a potem chciał Malinę (przy okazji Malina wyjaśniła, że nawet całus ich nie łączył. „Tłumaczyłam Markowi K., że Agnieszka ładna, żeby jej nie rzucał, a on za mną jeździł do rodzinnego domu, kompromitował się”). Więc Marek K. siedział w Aninie, dzień, noc i dzień. I gadali we troje. On, Anula, Agnieszka.
Tadzio o tym do nas. Malina
— Och, żeby Agnieszka znów nie uległa
— Nie, poznała go już, to dawno.
— No, nie wiadomo. Kobiety potrafią takie rzeczy.
Z tymi, którzy przybyli samolotem, przyszła córeczka w wieku Justynki. Gruba, silna. Podarła Justynce Koziołka Matołka, oderwała od czegoś dzwonek. Justynka cierpliwie to zniosła. Powiedziała tylko
— To niech ten dzwonek lepiej tu leży.
Tadzio orzekł, że to Zdzisław65, jej dziadek. Ta sama cwana cierpliwość. Przy zamieszaniu z tymi gośćmi wyleciał kot. Nie ma go dotąd.
Anula chciała opowiadać, ale zrezygnowała z przeczekania tamtych.
Parę dni wcześniej Anula wpadła w ferwor opowiadania o sobie, o swoim małżeństwie. Trwało to ileś godzin. Siedziały obie z Agnieszką. Anula skakała, pokazywała ruchami, na oczach chudła podobno. Tadzio nie wiedział, do czego to prowadzi
— Chyba się rozleci.
Ania dostała mdłości.
— A jak poszły w nocy, to jeszcze nam zostało trochę sił na omówienie, Ania mnie pyta „Słuchaj, a może ta Anula zwariowała?”
— Ale o czym oni tak z Markiem K.?
— Nie wiesz? Anula o swoim małżeństwie nieudanym, a Marek K. o swoim.
On tylko to.
Berbera o Matei mówi, że była to za jej czasów młoda liberalna zakonnica-polonistka. Potem, w późniejszych latach podnosiła głos, waliła linijką w stół. Ale nic dziwnego. Skoro dziewuchy przewlekały sznurek w poprzek korytarza, żeby zakonnice się przewracały. Tadzio twierdzi, że to Malina z Agnieszką. Tak zrozumiał. Matea była przez ileś lat dyrektorką.
— To ciekawa osobowość — mówi Berbera.
Matea zapakowała nam paczkę w gazetkę z siódmym zjazdem partii. Kiedyśmy wyjeżdżali od niej i od zakonnic z ich szkołą w Wałbrzychu po moich wieczorach autorskich. Z Agnieszką i Tadziem. Okazało się to na dworcu w Warszawie. Ta gazetka. Przy rozpakowywaniu płyt. Bośmy kupili płyty we Wrocławiu. Tadzio zawołał
— Dowcip Matei
Gazetka była na grubym, dobrym papierze.
Podobno na Siódmym Zjeździe66 Breżniew siedział w czwartym rzędzie, blisko naszego Gierka. Witał się z różnymi, całował, rozmawiał bardzo głośno.
Na zakończenie, kiedy zaczęli śpiewać Międzynarodówkę, wyszedł pijany, przed tłum czy na podium, i zaczął salą dyrygować. Fotoreporterzy zagraniczni trzaskali zdjęcia. Nasi zgłupieli. Breżniew zwrócił się do naszego Gierka i tak jakby nim dyrygował. Chwiał się w ruchach na boki, choć było wiadomo, że się nie przewróci.
18 grudnia [1975], czwartek
Wyspany poleciałem rano na Saską ze skierowaniem do kardiologa. Rejestratorka w okienku pyta
— Ma pan wszystkie badania?
— Wszystkie? EKG.
— To jeszcze trzeba... Pan pierwszy raz?
— Pierwszy.
— To ja pana pouczę. Trzeba opad, morfologię, mocz, rentgen klatki piersiowej.
— Aha, to aż tyle?
— Inaczej pana nie przyjmie.
— A to muszę znów iść po skierowanie na Ateńską?
— Tak.
Pojechałem do Śródmieścia. Wchodziłem na swoje dawne schody z ulgą, bo usłyszałem śpiewy kobiet. Zacząłem pukać z werwą, a tu śpiewy cichną i nic. Pukam znów. Nic. To co? Le. udaje, że nie poznaje? Czy kogoś ma?
No nic.
Jadę zły na Saską Kępę. A jest mróz. Zapomniałem, jakie dokładnie badania mam zrobić. OB, morfologia, zdjęcie klatki piersiowej i coś jeszcze. Wstępuję na Saską. Po to. Sprawdzam
— Mocz.
Aha. Mocz czwarty. Muszę wiedzieć dokładnie, bo lekarka wewnętrzna, Wilenka67 z Ateńskiej, może zapomnieć, muszę jej pilnować, ona stara i powolna.
Jadę na Ateńską. Po drodze widzę banany. Jedyne w Warszawie na razie. Kupuję. Na Ateńskiej wyciągam kartę z rejestracji. Niosę zakupy do domu. Oddzielam dwa banany, wsadzam do kieszeni na prezent. Właściwie to wszystko jedno, czy czekać w domu, czy w poczekalni. Dochodzi dwunasta, od pierwszej przyjmuje moja Wilenka. Lecę na Ateńską. Pusto w poczekalni. Rozsiadam się, rozkładam na krześle palto, czytam. Z czasem przybywa ludzi. Przybywa i Wilenka w futrzanej czapie, z torbami. Mówię jej, o co chodzi.
— Byłem tu u pani doktor trzy dni temu, dostałem skierowanie na elektrokardiogram i do kardiologa, elektrokardiogram zrobiłem, ale do kardiologa trzeba iść z wynikami OB, morfologii, moczu i ze zdjęciem klatki piersiowej.
— Idiota! — zezłościła się Wilenka — nigdy tego nie było. Zaraz panu dam te skierowania. To idiota, to jakiś narkoman. Badanie moczu do serca!
— No, powiedziały, że inaczej nie zapiszą.
— Rejestracja musi pokazać swoją ważność.
— No, trudno z nimi walczyć. A poza tym, na wizytę kardiologa i tak trzeba czekać tydzień, dwa.
— A jak kto ciężko chory?
— To zdąży umrzeć. Teraz wszystko tak. Na zgubę społeczeństwa. Panienki chodzą w minispódniczkach, potem dostają zapalenia miedniczek nerkowych. Powiedzieć im: chustka na głowę, biorą i na ulicy chowają do torebki. Sprzątaczka nie zacznie pracy, póki nie napije się mocnej kawy. Szatan rządzi światem. Kiedy byłam mała, mówili, że szatan będzie rządził światem, dopóki się go nie skuje w łańcuchy. Teraz już go się nie zdąży skuć.
Nasiusiałem do buteleczki i poszedłem na Saską. Ale one kazały przyjść z tym i na OB, i na morfologię krwi rano na czczo.
— A zdjęcie płuc?
— Grochowska 339.
Pojechałem autobusem i tramwajem. Wypatrywałem z tramwaju numeru. Znalazłem. Wysiadłem. Tablica z napisem „Radio”. Myślałem, że nagrania. Ale to jednak chodziło o radiologiczne. Więc tu. Ogon do rejestracji. Spytała
— Pan jeszcze pracuje?
— Piszę w domu.
Co, u licha, biorą mnie za takiego starego? Chyba to ogolenie głowy!
Prześwietlenie poszło szybko. Na Grochowskiej tłum. Milicja. Trup pod płachtą. Wystają ręce z palta, czarnawe jak u kreta. Trup leży, a tłum stoi wzdłuż rynsztoka i patrzy.
Wsiadłem w autobus na MDM. Zawiozłem dwa banany Malinie. Spotkałem ją w windzie.
— O, masz — wyjąłem banany — pociemniały mi w kieszeni.
— To nic, ja bardzo lubię takie nadgniłe.
W autobusie spytała mnie jedna w chustce
— Pan nie wie, czy ten autobus jedzie od Targowej?
— Tak gdzieś zza Radzymińskiej.
— To wystarczy.
Za chwilę, a było to na moście Łazienkowskim, słońce zachodziło.
— A pan nie wie, gdzie tu przesiąść się na Sadybę? Tu, teraz?
— Tak, pod mostem powinien być przystanek.
— Dziękuję, rzadko jeździ człowiek.
— Teraz trudno pamiętać. Tyle numerów. Zmieniają przystanki, przestawiają.
— Ale dzień krótki.
— Teraz dni najkrótsze.
— Tu wysiąść?
— Tak, powinien być przystanek pod wiaduktem.
— Dziękuję.
W sklepie na Chamowie wlazłem za zagrodę bez koszyka, zapomniałem, włożyłem cztery puszki z sokami do swojej torby. Przed kasą wyjmuję, mówię
— Przepraszam, zapomniałem wziąć koszyk
— To się zapomina — przytakuje mi kobieta sprzede mnie. Kasjerka podlicza mi bez wymówek, zresztą znam ją jako łagodną. Zbieram się nie tak prędko, bo tu torba, tu portfel, tu rękawiczki. Mur. Kobieta starsza za mną
— Niech pan się pośpieszy, przepraszam — stawia swoje, pcha — bo pan tak wszedł przed nos.
Ja do niej spokojnie
— Trudno, proszę pani, żebym stanął za dupą.
Wiedziałem, że zabraknie jej argumentu, i odszedłem. Jako że czasem potrzeba i takich rozgrywek.
Posiedziałem u Jadwigi, zjadłem barszcz i po pańsku przyrządzone kawałeczki mięsa przez panią Annę. Prędko na kroki Dziadka połknąłem ostatki i patelnię wpakowałem w zlew.
Jadwidze zachciało się wyjść
— Teraz?
— Tak — odpowiedziała ze swojej kanapy — do Olgierda by można.
— No to chodźmy.
Olgierd w szlafroku, kończył przeziębienie. Gosia ugościła nas w kuchni. Tam najcieplej, najmilej. Przyszła ich mała Ludmiłka68, nazwana tak na cześć Ludmiły. Przyszedł i Olgierd. Wynikły, jak zwykle, tematy historyczne, polityczne.
— Wiecie co? — Olgierd mówi — ta Polska to okazuje się najbardziej monarchistycznym państwem na świecie.
— Chyba wiem, o co ci chodzi — bo była przedtem mowa o mieszczanach toruńskich, o związku hanzeatyckim.
— Tak, pewnie wiesz...
— Że gdzie indziej król był symbolem władzy, ucisku, a tu postępu. Bo niby był sam ograniczony przez możnych panów.
— O właśnie. Ruch mieszczan krakowskich za Łokietka. Ja się uczyłem w Rosji, że takie ruchy mieszczan, chłopów były zawsze postępowe, przeciwfeudalne. A tu okazały się antypolskie, wsteczne.
— Bo to niemieccy mieszczanie — na to Małgosia.
— Typowa odpowiedź. A oni po prostu byli mieszczanami. To, że Niemcami? To co? Oni nie chcieli należeć do żadnych Niemiec czy Austrii, tylko chcieli po prostu wywalczyć sobie niezależność.
— W tej Polsce, w tym ustroju w ogóle godzą się najróżniejsze rzeczy sprzeczne.
— Tak tak.
— Najzupełniej.
— Takie, które w ogóle się wydawały nie do pogodzenia.
Potem przepowiadaliśmy sobie powstania, odległości czasowe. Olgierd doszedł do wniosku, że
— Trzydzieści lat minęło i spokój. Popatrzcie.
— No — mówię — u Słowackiego jest „Bo u nas w Polsce to co lat trzydzieści albo piętnaście”. A tu minęło, odpukać, i nie zanosi się.
— Nigdy jeszcze tyle czasu spokoju nie było w tej Polsce — uśmiecha się Olgierd — bo wiecie, kto wie, czy to nie dzięki właśnie temu ustrojowi. Może to jest jedyny ustrój, który daje spokój.
— Chyba tak.
Olgierd zrobił ćwierć uśmiech, ćwierć skrzywienie.
— Bo to żadnych wybitnych jednostek, same miernoty.
— Tak tak.
— I oni nie chcą zrywu — śmieje się Jadwiga.
— Oni po prostu by nie potrafili.
— Tak że nie ma co tak narzekać.
— Właśnie.
Przy wyjściu mówimy z Jadwigą
— No, to życzmy sobie dobrego ustroju. Olgierd doszedł do poręczy.
— Tyle że można w tym ustroju zgłupieć.
— A, to trzeba się nie dać.
Wydrukowali mój kawałek Powodzeń69. Użyłem tam brzydkich słów, jako przytoczenia z ulicy. Sprawdziłem. Wszystko jest bez wykropkowań. Aż mnie samego to zraziło. No, trudno. Nieraz zapisuję coś wbrew sobie, skoro trzeba dać świadectwo. Przypomniał mi się pewien powrót z Otwocka. Wieczór, wsiadam do wagonu. Ciemno, pusto. Dwa młode cwaniaki wsiadają, lecą do okna, patrzą do drugiego wagonu, do dalszych, na przestrzał, znów do okien. Komentują.
— Co podpierdoliłeś? — i szepty.
— O, spierdalajmy, tam!
— Nie, popatrz. — Patrzę i ja na grupkę na ulicy. — Rozpierdolą ich. — Znów patrzę, idzie z latarką milicjant. — Żeby nas nie przypierdolił.
Przechodzi, pociąg rusza.
— Nie!
Wagon podskoczył.
— Jeszcze się wypierdoli!
Ciotka Limpcia, czyli Olemka, jeździ z Nowego Miasta na ulicę Wolumen po mięso, czyli aż pod Młociny. To ten bazar, co Le. w niedziele jeździ70. Na co dzień to zwykłe stragany.
— A po co ona aż tam? Słaba na nogi.
— A bo tam dostaje, co chce. I ma taki dobry autobus.
— I samej sobie tak gotuje? Wdowa?
— U niej przemieszkuje kuzynka studentka, córka Z. Dają Olemce na nią tysiąc złotych miesięcznie.
— I opłaca się jej?
— No, opłaca.
— Ma rentę po mężu i chyba sama też coś.
— Widocznie tak lepiej.
— Nie ciasno?
— Ona jej proponowała spać razem, ale dziewucha powiedziała „U nas śpimy osobno, ja sobie, ciociu, w kuchni wyszykuję”.
— A, no to i tak. Nanka też zawsze miała sublokatorki.
— I nie przeszkadzało.
— Nie.
— Zenon też do tego cierpliwy.
Niby mój ojciec, a pierwszy mąż Mamy.
Ta kuzynka jest córką takiej mojej rówieśniczki z... no... co to nieraz się spotykaliśmy na imieninach jako dzieci. Podobno tamta raz chciała coś nieskromnego, inaczej nie będzie się bawiła. Jej kuzyn poskarżył się swojej matce... Jako młodszy... Tak mi mówił wtedy zgorszony co nieco. Zdziwiłem się bardzo, bo od początku lubił nieprzyzwoitości. Natura ludzka jest od żłobka niezbadana.
dwudziestego grudnia [1975], sobota
Roman chciał mi podarować jakąś starą jasną marynarkę
— Do chodzenia po domu, bardzo porządna.
— Nie, ja nie chodzę po domu w marynarce.
— Ano tak.
— A jak chcę wyjść na schody, wyjrzeć oknem, to mam taką przytulną kurtkę z futrzanym kołnierzem. Dał mi jeden, powiedział, że może się przyda. Ja wziąłem z łaski, bo nie wierzyłem. Ale się przydaje jak rzadko co.
Jot też mi podarował. Jesionkę. Chodzę w niej.
Dopiero dziś nagle sobie uświadomiłem upominkową sprawę między Jadwigą a jej starym zaprzyjaźnionym niewidomym. On jej dał na imieniny obrazek z Zamkiem warszawskim. Zamek nie malowany, a ze słomy na płask, tło ciemne — w ramkach. Jadwiga powiedziała mi, że
— Dałam panu Julianowi, akurat coś dla niego. Wiesz, ten S.71 — co podarował — ma niewyrobiony gust.
Przecież to ślepy ślepej dawał. I między ślepymi intryga dobrego smaku naocznego. Wiem, że oboje kiedyś widzieli, dawno. A jednak na niewidzianego o czymś, co nadaje się tylko do widzenia. Po co ślepy ślepej daje akurat obrazek? Wpadłem na to po dwóch miesiącach dopiero. Oni na to nie wpadli może nawet i do dziś.
dwudziestego trzeciego grudnia [1975], wtorek
Agnieszka mi mówiła kiedyś, że boję się, żeby kto z czym nie wyskoczył, łagodzę, a to nie zawsze się da, prawdy się nie przykryje. Tymczasem Agnieszka sama coś ma z tego. Mnie chce z powrotem sprząc z Sandauerem72 i do niego zachwala moje wiersze, licząc się z tym, że nawet pomaga tu może i działanie na niego warkoczem blond. A do mnie ładzi, miękczy zadrowatości Sandauera. Które wychodzą zupełnie na wierzch od razu przy każdym spotkaniu z nim.
Kiedy Anula, zła i obrażona o trzysta złotych za udział w radiowej rozmowie i o puszczenie w ruch wieści o odwiedzinach nocnych Piotrusia i że go nie chciała, zawiesiła na mojej klamce kopertę z listem i trzystu złotymi, i worek z kryminałami, które jej zawiozłem, od razu odczułem, co trzeba. I co Anula potem potwierdziła. A zanim się z nią widziałem, mówię do Agnieszki
— Powiedz Anuli, że jak nie jest zła na mnie, to niech we wtorek tu będzie.
— Ach, nie, ona na pewno nie zła, tylko...
— To nic, powiedz jej to.
— Mam tak dosłownie powtórzyć?
— Dosłownie.
Przedtem mówiła tak, kiedy pytaliśmy o to, czy Anula kończy pracę magisterską.
— Na razie wzięła się za co innego, była w złym stanie, więc dobrze. Zapisuje.
— Co zapisuje?
— Ona nie może sobie dać rady ze sobą, dopóki nie spisze tego, co ją gnębi, tych wszystkich problemów
— Aha... Tak?
Z czasem dorozumieliśmy się, że chodzi po prostu o pisanie. Bo o co? Przecież Anula nie stawia sobie na piśmie diagnozy w kółko. Chodzi o pisanie dziennika.
Nazywanie nie po imieniu. To już znałem.
Agnieszka o sobie mówiła „Gust ten właśnie wielki miałam, żeby nie pisać”.
Chciała ochronić Anulę, ale jednocześnie coś o jej pisaniu powiedzieć.
Roman o Adzie. Kiedy on mówił o brulionie Ady albo ja coś tam zobaczyłem i pytałem
— Co to?
To on
— To notatki Ady. Osobiste. Myślałem, że listy, dziennik.
A to się okazało, bo przecież nie wytrzymali z niepokazywaniem, że to wiersze. Abstrakcyjne, ogólnikowe. Nic w nich nie trąciło osobistością.
Roman mi jednak potem to wytłumaczył. To, że ja muszę czytać.
— No, trudno, to ten podatek, który musisz płacić za swoją firmę.
Będąc u Romana i Ady, boję się zwracać uwagę na rzeźby, obrazy i ozdobne przedmioty Ady, bo zaraz to grozi daniem mi czegoś. Albo przy wyjściu, przeważnie rano, albo przez Romana, który coś niespodziewanie przywozi do mnie. Ja mu mówię, że nie mam miejsca, że nic nie wieszam. On to rozumie. Do Ady za to wiele spraw nie dociera.
[24 grudnia 1975, środa]
Wyjrzałem oknem: siódma, ciemne rano, mokro.
W czerni. Na trzech planach, ale na jednej linii pionu spojrzenia z góry idą trzy postacie. Wyglądają jak swoje własne odbicia. Ja wiem, że im nieromantycznie. Idą do pracy.
Spałem długo, aż do oporu. W pewnym momencie zaczęły się komplikacje i niepewności. Coraz większe. To był znak, żeby przestać spać. A ja spałem.
Przyśniło mi się, że z dwojgiem swoich, z dwiema może — może to w końcu Mama i ciotka Sabina — przyjeżdżamy do dworu, majątku. Ja przygotowany na czytanie. Nawet paliłem się do przeczytania na głos swojej rozprawy filozoficznej, a tu okazuje się — rozmowa nijaka, głupawe konkrety, nikt się na sztuce nie zna. Roztasowujemy się jakoś. Spaceruję dokoła dworku, domku. Na tyle domku okna. W jednym z nich ten główny, co mnie zawiódł, ja obchodzę okna półkolem, odpowiadam coś, ale linia mojego obejścia w pewnej chwili traci już kontakt rozmowy. Miałbym chęć — mimo wszystko — gadać dalej, ale idę dalej. Niewart tego, żeby wrócić.
Okazuje się raz-dwa, że to Mama i Sabina. Ze mną. Że już jest rano, po przespanej nocy. Tu. W Warszawie jednak. Chyba na Chłodnej. Pogoda. Chyba lato.
Co najgorsze — jest powstanie, początek. Już popłoch, nie usiedzą na miejscu. Obydwie w paltach, beretach, z przewieszonymi torbami. Sabina ma się przekraść przez Aleje. Jest bodajże łączniczką. Ja nie zostanę tu sam. Mama wygłasza raptem
— Tam by walczyć, w Alejach Jerozolimskich... Z tamtymi!
— Z tamtymi? — Dziwię się, a wiem już, że jej chodzi o burżujów. — To pora na to teraz?
— Ano właśnie — Mama w pewnej desperacji — idę na front, przyłączam się do ruchu ludowego.
— Ona powinna podyskutować o tym nie ze mną, a z Eskim.
— Tak — przyświadczają obie.
— Będę walczyła o zrównanie!
— Ja tam — wybucham — nie będę walczył o zrównanie! O zgównianie!
Jednak wychodzimy razem. W końcu mówię do Mamy
— Pójdę przez ten front z tobą, ale nie będę tam nic działał. Chyba że drobne funkcje.
— My mamy trudniej niż Sabina, trzeba przejść dwa razy.
— Ona też dwa. Tam i z powrotem. Mógłbym co prawda — mówię — sam chodzić po Warszawie, tułać się po domach, bardzo to lubię, ale już postanowiłem z tobą.
Szybko jesteśmy w Alejach Jerozolimskich. Słońce. Południe. Tyle ludzi. Z Brackiej, bo Bracka położona wyżej, przez długą lukę między gęstymi domami widać rojącą się ogromną grupę ludzi. Prowadzą ich w szyku. Tu? Zagrożeni? Przecież niebezpiecznie tak. Wykręcają w Aleje. To żołnierze. Całkiem umundurowani. W płaszczach zimowych. Ustawiają ich czwórkami. Frontem do nas. Karabiny do przodu i na sztorc. Nie, nie do nas. Na niebieskim niebie samoloty. Najnowocześniejsze, nieprzyjacielskie. W jednej chwili wiem, że Warszawa nie ma żadnej rady na nich. Upał coraz większy. Tłum narasta. Chcę do Marszałkowskiej. Okazuje się, że od Brackiej, Kruczej do Marszałkowskiej stoi, posuwa się czasem i znów staje kolumna cywilów. Przyłączamy się, próbujemy podejść bokiem. Można, ale czy wypada. Sabina gubi się. Mama idzie do przodu. Już jej nie widzę. Podlatuję. Stoi w jasnym płaszczu, z chlebakiem na końcu drugiej kolumny ludzi. Za mną chyba ktoś z młodych. Samoloty. Niemieckie. Więc, głupcy, naprawdę zaczęli? To może być długa wojna. Pikują nad Emilii Plater czy Chałubińskiego. Myślę sobie: Mogą teraz zwalić Agnieszki dom73. Ale ona nie wie jakby o tym. Nie słychać wybuchów. Ktoś się krzywi w przerażeniu. Gubię wszystkich, przeciskając się do rogu Marszałkowskiej. Przecież mogą zacząć rzucać w te tysiące ludzi, tu. Co za szaleństwo nieprzemyślenia? Nieporządku? Wiem, co to nagły atak. Tacy żołnierze też się rzucą do ucieczki. Silni. Będą tratować. Szybciej uciec stąd! Na rogu Marszałkowskiej dwaj pijacy. Zawadzili o siebie. Jeden myśli, że to ja. Ogląda się. Ja się usuwam. Zobaczył tamtego. Już się biją. Kłębią. Chcą się zwalić na mnie. Ja się odsuwam. Uciekam! Może skoczyć w tramwaj? Akurat przejeżdża. Nie, nie zdążę. Aha, to tramwaje chodzą? Zwariowali! Idę lewą stroną Alej. Chcę szybko. Ale nie mam siły. To do pierwszej lepszej bramy. Jest. Wchodzę. Z bramy wejście do kawiarni. Tam siedzą, piją kawę. Elegancko. W ogóle tyle marmurów, elegancji, zasobności. Tak gęsto domy.
Tyle ludzi narosło przez te trzydzieści lat. Lewa klatka schodowa bogata, u wejścia woźny, ktoś jeszcze. Trzeci schodzi. Zamieszanie, jak to w początkach. Wchodzę na prawe schody. Puste. W marmurach. Może się gdzie tu da pobyć? Poleżeć? Chyba nie bardzo. W tamto powstanie było więcej swojsko. Widzę, na którymś piętrze sala czy coś, krzesła, pusto. E, ukazuje się żołnierz. Więc to instytucja wojskowa. Lepiej z daleka! Schodzę. Myślę sobie
— Tyle ciasnoty? Do kogo tu iść, gdzie tu kto mieszka? — Trudno mi sobie przypomnieć.
— Wrócić tam? Do mieszkania Ireny na Chłodną74? — Nie mam kluczy. Schodzę schodami.
— Wybić drzwi? Nieładnie. Ale tam! Można. Tylko co? Będę rozwalać domy? Znajdę mieszkanie i zaraz się rozleci. Nie przyzwyczajać się. Ale tak też nie wytrzymam. Ile czasu będę mógł chodzić? Bo nie ma się gdzie zatrzymać, nie dadzą. Chodzić, szukać? Po to, żeby nagle z góry...
Tu obudzenie.
— Dosyć spania! Kara spadła.
Przypomniał mi się inny sen. Jest Baśka Owa75. Myślę sobie
— Dobrze, że ona żyje. Można zobaczyć się, gadać. Gada. Ona z jakimś. Bo przyszli. Trochę się dziwię, zaczyna mnie to męczyć. Myślę sobie dalej tak
— To nie taka ciekawa osoba. Okazuje się. Po tylu latach niewidzenia się. Nagle. Taka przyjaźń. Może by się dało z niej wyplątać?
Ten sen pokrzywdził Baśkę.
— Sny bywają żenujące — mówiła Ludmiła.
Czytałem dziś na Hożej Kirkut76. Potem kawał dziennika z tych dni. I to mi się wydało nie takie jak Kirkut. Ale to albo trzeba pisać rzadziej. W doskokach. Wtedy — stężenia. Albo prowadzić dziennik i wtedy idzie, jak idzie. Nie wiem, czy systemem zapisu kirkutowego dałoby się uratować dłuższy ciąg znikalności. Wątpię. Są pewne prawa czy prawidłowości. Zaczynają istnieć proszone-nieproszone, znane-nieznane, kiedy ich pora.
Osiemnastego sierpnia 1973 roku, po chodzeniu po kirkucie, na Piaskowej77 Ludwik powiedział mi, że miał zły sen. Działo się we śnie na Piaskowej. Nie pamiętam już teraz, o co chodziło dokładnie, nie wpisałem tego w opowiadanie przez ostrożność wobec Lu. Ale tam chodziło z grubsza o zapowiedź śmierci Lu.
Przed laty Lu. miał sen, że idzie z Ludmiłą i ze mną do Dworca Głównego — wtedy ten placyk nędzny przed budą78. Wieczór. Niebo jaśnieje, jaśnieje. Robi się ciepło. Wiadomo już co. On się ogląda na nas. Ja miałem na sobie jakąś marynarczynę. Wszystko zacznie się na nas palić. I my.
Kiedy już Ludmiła dostała pracownię, a wojny nie było, wbrew dziecinnym zabawom Ludmiły z klockami
— A tu na samej górze będę miała pracownię, ale wtedy wybuchnie wojna
Pracownia na Syreny79, duże okno, balkon, ósme piętro, widok na całą daleką Wolę, Jelonki, Babice, pola, jeszcze wtedy mało tam stało. Ludwik opowiada nam tam w niedzielny świt po gadanej nocy
— Śni mi się, że budzę się tu na ósmym piętrze, jestem sam, słyszę kap kap, takie ciurkanie, ciche... patrzę w okno, a tam woda, do poziomu ósmego piętra. Pomyślałem o Karolkowej80. Rozumiecie, nie było nawet co myśleć.
Na ileś miesięcy przed śmiercią matki81 Leszkowi śniło się, że leżała martwa pod papierem. Na trochę przed dowiedzeniem się o raku u siostry, Jadwigi82, śniła mu się siostra w ogrodzie, że układała go w trupa, przekładała.
Olgierd był ileś lat jako chłopiec w obozie pod Archangielskiem i na zesłaniu na Syberię.
Ojciec Leszka83 jako bardzo młody wracał piechotą z Irkucka podobno. W mojej rodzinie opowiadali o takim wuju, co boso wracał z wojny tureckiej.
Kolega ojca Le. jako student medycyny robił sekcję zwłok. Naruszył ścięgno.
Ręka trupa uderzyła go w nachyloną głowę. Od razu umarł ze strachu.
Powiedziałem do Agnieszki i Anuli
— Zajrzałem do okien Oluty84. Ale gdzie tam. Ciemno.
— Oj, Oluta — zawołały obie.
— Ona nie wróci z tej Ameryki? — pytam. — Może nie wróci.
— Nie od razu — mówi Anula.
— Przeczucie?
— Nie. To wiem. — Anula się zakręciła na błocie, bo to na ulicy. — Ale ona wróci.
— To po co mi mówiła, że na sześć tygodni. I to ostatniego dnia? Tak dla zamazania.
— No, to się tak mówi.
Agnieszka
— Żeby wrócić.
Na Olutę niektórzy mówią, że snobka. Że niemożliwa po przyjeździe z Ameryki. Że malarzowi T., którego na te lata osadziła w swojej pracowni, kazała się wyprowadzić. Chciał tam zostawić szafę, ona mu „nie, zabierz”. Siedem lat tam malował. Mieszkanie swoje ma. A że się przyzwyczaił. No, trudno. Pracownię na Świerczewskiego dostała Oluta szybko dzięki temu, że przyznano pracownię Heniowi Stażewskiemu85, a on, nie chcąc się rozdzielać z Mewą86 i jej mężem Jasiem87, wolał zaczekać, aż mu przydzielą co innego, a to odstąpił Olucie.
Kiedy poznałem Olutę w 1954 roku, zaprosiła Winnickich88 i Jasia Lebensteina89 na czytanie moich wierszy, wtedy niedrukowanych jeszcze nigdzie. Miałem ją chęć zaprosić do aktorstwa w teatrze, kiedy wybuchnął. Żeby grała w Wyprawach krzyżowych, które świeżo napisałem. Ale ona przyszła na Wiwisekcję — program pierwszy, na palce i przedmioty — z krytyczką Joanną Guze90. Joannie Guze nie podobało się moje przedstawienie. Usłyszałem głośny szept
— Bez sensu.
Wkrótce wyszły.
Spotkałem Ficowskiego91. Ficowski do mnie
— Słuchaj, co ta Oluta mówi do mnie. „Powiedz Mironowi, żeby nie robił tego teatru dalej, to niedobre, on się skompromituje”. Ja jej odpowiedziałem na to „Miron jest dorosły, wie, co robi”. Ficowski był przychylny. Trzeciemu programowi ani późniejszym wierszom nie. Za to Oluta przychodziła do teatru.
Z Ameryki, do której pojechała na siedem lat, napisała kartkę, czy czegoś nie potrzebuję.
Do drugiego programu chciałem Irenę P.92 i rudą Hanię O.93, uczennicę Strzemińskiego94. Żeby grały moją krótką sztukę Deszcz. Obie umówiły się na próbę. Obie nie przyszły. Z Lechem Emfazym95 poszliśmy do Hani O. Nie było jej. Czekaliśmy pod domem. Długo i na próżno. Zezłościłem się. Powiedziałem do L. Emfazego
— Rezygnuję z bab i z Deszczu96. Chodźmy szybciej. Napiszę teraz w nocy nową krótką sztukę na nas dwóch.
Napisałem w nocy Lepy.
Kiedy z Ireną P. rozmawiałem o Deszczu, na drugi dzień dała mi propozycję, żeby mówić tę jej rolę głosem na przykład takim jak Eichlerówna97. Zdziwiłem się. Po jakimś czasie przyznała się, że Lew Kaltenbergh98 mój Deszcz przeczytał, powiedział, że wie, jak to robić, i do Ireny P.: „Będziesz w tym grała, o ile ja będę reżyserował”.
Taki miał na nią wpływ.
Był bardzo ciekawym widzem teatralnym. Po Wiwisekcji pięknie improwizował w dyskusji. Ale jak go się poznało bliżej, to się powtarzał. Dużo pił.
Kiedy drugi program szedł już parę dni na zmianę z drugim programem Emfazego i pierwszym Bogusia Choińskiego99, z wzajemnymi udziałami aktorskimi, Bogusław poprztykał się o coś z Emfazym. Wychodziliśmy od Emfazego, czyli z Tarczyńskiej, po przedstawieniu: Bogusław z Rysią100, ja i Ludwik. Bogusław do mnie
— Słuchaj, jeżeli Emfazy nie zmieni swojego zdania, to jutro ja i Rysia nie przyjdziemy grać twojej Szarej mszy.
Po rozejściu się na ulicy z Choińskimi mówię do Ludwika
— Co robić? Być zależnym od łaski?
— Zagra Ludmiła z tobą.
— Ludmiła? Zdąży się nauczyć do jutra?
— Już idziemy do mnie i zaczynamy próbę.
Ludmiła od razu weszła na krzesło, narzuciła koc jako Muza w Szarej mszy i dukała rolę. Dukała, bo Lu. wymyślił jej inną koncepcję mówienia Muzy.
— Rysia to robi na ciepło, intymnie. Wolę tak na ty ty ty, zadrowato.
Zagrała na drugi dzień. Niektórzy byli zaszokowani. Z czasem się zachwycili. Po piętnastu latach Ludmiła przyznała się, że płakała wtedy całą noc.
— Taak?
— No, a coście myśleli.
Ja miałem robić sam scenografię do Wypraw krzyżowych. Zapewne przy pomocy Emfazego Stefańskiego. Ludwik po udziale zasadniczym w Wiwisekcji (jego był pomysł tej sztuki na palce i inscenizacja; ja ćwiczyłem palce godzinami w Garwolinie w lesie, potem reżyserowałem przed lustrem na Tarczyńskiej), więc Ludwik Hering znów nie chciał udziału w teatrze. Staszek Prószyński101, kompozytor, który pisał i muzykę do sztuk Stefańskiego, cały ten teatr odradzał. Mnie na boku tłumaczył, że Lecha Emfazego tyle to kosztuje energii. Wypadało mi zrezygnować. Lech Emfazy domyślił się powodu. Aż podskoczył. Ja natychmiast złamałem ostrożność. Staszek Prószyński, skoro zobaczył, że teatr idzie, zgodził się dorobić muzykę do sztuk Lecha Emfazego.
Ludwik zamyślił się
— Żal mi ciebie. Dobrze. Biorę tę scenografię.
Powstał pomysł robienia kostiumów z worków nakładanych dziurami przez głowę. Nakupiło się farb zjadliwych w kolorach. W nocy na Poznańskiej u mnie w zimnej połówce pokoju pod drewnianą ścianą przystąpiliśmy do farbowania worków w misce. Jedna płachta na granatowo, dla Muzy. Druga dla Świętej Ikony z Wypraw krzyżowych. Na twarz była taca, piękna, srebrna, miejscami przyrdzewiała. Niedawno Iwaszkiewicz, pozując Ludmile do portretu, podziwiał ją, że ma takie piękne rzeczy
— Ta taca.
Tę tacę siostra Lu. Lucyna przyniosła ze śmietnika
— Na coś wam się może przydać.
Na Poznańskiej wtedy w nocy wory źle się moczyły w małej misce. W pewnej chwili wyleciały mi z brzękiem pieniądze z kieszeni. Pukanie w drewnianą ścianę od sąsiadów. Ludwik zły, półgłosem
— Niech idą do ministerstwa!
Wreszcie postanowił moczyć worki pod kranem w ustępie na dole102. Musiała puścić apretura. Ubraliśmy się w czapy i rękawice, bo mróz. Pożyczyło się klucz i kran103 od dozorczyni. W ustępie ciemno. Kran wysoko, woda się rozpryskuje, na nas, wór wody nie łapie, prześlizguje się wszystko po apreturze. Ręce marzną. Przeklinamy to. Po trudach cierpliwości płótno zmiękło, naszło wodą. Na górze nowe kłopoty. Zjadliwe trucizny na miednicy, kiedy zanurzyło się w to wór, zostawiały szaroblade zakolorowania tylko. Ludwik podwoił, potroił dawkę. Mieszał w świetle żarówki
— Teraz może będzie.
Wyszło dobrze. Zawiesił na drągu czerwoną płachtę Ikony, a na oknie wór Muzy, z pręgą pośrodku nierówną, mocną, bledsze zagranatowienia po bokach.
— Idę do domu, już świta, niech ten dorsz tu ci się suszy. Zobaczymy, co wyniknie. Wynikło dobrze. Ludwik chciał tych bylejakości, nierówności, farfołów. Rozpruwał, jak się dało, dokładne pudło sceny. Podśmiewał się z pedanterii, świecących secesyjnością i graficznością kostiumów Lecha Emfazego. Za to kiedy w trzaskający mróz zziajani po męczeniach się dowieźli z Ludmiłą robione przez oboje inne kawałki scenografii, nowe przebiory na scenę, Boguś, Emfazy i Staszek P. z miejsca zaczęli dogryzać Ludwikowi i Ludmile. Na Dziewicę Arabską z tektury do Wypraw krzyżowych
— Brzydko namalowana
Staszek pokazał na drugą stronę tektury, jakaś mazaja, bo to używana tektura, z Akademii. Wolno mówił z palcem
— O, tamta strona o wiele ładniejsza.