Szpieg z Falklandów. Szpiedzy i agenci. Tom 2 - Marek Romański - ebook + audiobook

Szpieg z Falklandów. Szpiedzy i agenci. Tom 2 ebook i audiobook

Romański Marek

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Australia, Kalifornia, Chile, Falklandy ... Fred Crutcher, Anglik z pochodzenia, pracuje w biurze w Melbourne na stanowisku kasjera. Całe życie uczył się pilnie w angielskiej szkole, następnie ze względu na stan zdrowia wyjechał do cieplejszej Australii. Znaczną część pieniędzy posyła co miesiąc biednej rodzinie w Norwich. Dotychczas Crutcher nie poznał rozkoszy życia. Pewnego razu, kolega z pracy, niejaki O’Brien, zabiera go do spelunki, która jest także palarnią opium. Crutcher poznaje tam piękną tancerkę-kurtyzanę Lucy Belnamur. Ratuje ją dwukrotnie z opresji, po czym zamieszkują razem. Tancerka sprowadza go na złą drogę, namawiając do defraudacji pieniędzy i ucieczki z kraju. Crutcher wplątuje się w wir zdarzeń, których tłem jest bitwa niemiecko-angielska o Falklandy w latach 1909-1914 ...

To druga część serii Szpiedzy i agenci. Polecamy równiez W walce z Arséne Lupin, Miss o szkarłatnym spojrzeniu, Tajemnica kanału La Manche oraz Znak zapytania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 199

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 23 min

Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marek Romański

SZPIEG Z FALKLANDÓW

Część pierwsza

DZIEWCZYNA Z TAWERNY

I

Był dziwnie ponury i mroczny ów gigantyczny, pięciopiętrowy gmach, wznoszący się dumnie i majestatycznie na jednym z największych placów. Przytłaczał on wszystko swym ogromem i wszystko wokół odsuwał na plan dalszy. Dwu- i trzypiętrowe domy, wśród których wyrastał, wydawały się nikłe i drobne i kryły się w jego cieniu, jak trwożliwe kurczęta pod opiekuńcze skrzydła kwoki.

Przecinające plac, tam i sam, tramwajowe wozy, z najwyższego piętra lub z płaskiego dachu tego budynku wyglądały karykaturalnie karłowato, a już ludzie kręcący się celowo, a także bezcelowo na pozór, po szerokich chodnikach wyglądali wręcz śmiesznie, rzekłbyś – rojowisko wielkich czarnych żuków.

Surowość owego białego gmachu podnosiły jeszcze okna weneckie, okna szerokie, zakneblowane silnymi kratami, oraz ciężkie, kowane z żelaza drzwi, które tylko o pewnych, oznaczonych godzinach dozwalały przystępu do wnętrza.

Wnętrze gmachu było szablonowe i proste.

Oprócz windy, w godzinach otwarcia gmachu spełniającej z poświęceniem swą pracę, wiodły na górne piętra szerokie schody purpurowym pokryte dywanem. Od schodów tych korytarze wiodły długimi szyjami na prawo i lewo do mrocznych, piwnicznych pokoi, w pewnych godzinach rojnych i gwarnych, to znów cichych i objętych martwicą. Każdego, kto wschodził do tego budynku, przejmowała z miejsca typowa, ponura atmosfera i ów dziwny zamróz, jaki wiał od tych żelazobetonowych, masywnych, niezniszczalnych murów.

Wieczorami jedynie gmach przybierał postać odmienną i precz odrzucał ponury swój wygląd, jak buntowniczy, ascetyczny mnich, zwlekający z siebie parzący mu ciało, nienawistny habit. Wieczorem jedynie, gdy mrok wcisnął się już do domów i okrył swym kirem ulice ruchliwego miasta, gmach rozbłyskał szeregami różnokolorowych lampek układających się w migotliwe handlowe reklamy, które na przemian, to jedne, to drugie, świeciły i gasły, by za chwilę rozbłysnąć na nowo.

Przechodzień, który wznosił na fronton budynku swe oczy, mógł z owych reklam dowiedzieć się, iż okręty towarzystwa Australasian są najelegantsze i najszybsze, że białość zębom nadaje jedynie krem Agatos. Wśród tych jednak reklam najbardziej wpadał w oczy ten oczywiście napis, który świecił stale – a oznaczał nazwę budynku i był identyczny z napisem umieszczonym złotymi literami nad bramą. Oba te napisy głosiły krótko i dobitnie:

AUSTRALIJSKI BANK ZWIĄZKOWY

Australijski Bank Związkowy – czyż więc można się dziwić, iż był to gmach tak ponury i majestatyczny? Wszak nie był to Pałac Sztuki, ni gwarny gmach parlamentu, ni też teatr, lecz bank – miejsce, gdzie nie mówiono o malarstwie, polityce czy literaturze, lecz gdzie szwargotano od dziewiątej rano do czwartej po południu o dewizach i czekach, o kontach i dyskontach, o żyrach i protestach weksli, o ażiach i o cedułach kursów, czasami również o cenach bawełny i o zawrotnych ilościach buszlów zboża czy ryżu, o transportach kopry i orzechów kokosowych. Na najwyższym piętrze gmachu bankowego mieściła się melbourneńska giełda pieniężna, zbożowa, wełniana i bawełniana. Tam w popołudniowych godzinach stawiano fortuny na los szczęścia, na los zwodnej koniunktury, zyskiwano, tracono, cudem wychodzono obronną ręką. Uwijali się giełdowi maklerzy, przechadzali się dumnie i w giełdowym bufecie chłodzili wyschłe gardła bogaci armatorzy, których flotylle odwiedzały dalekie wyspy archipelagu, rozsiane na Oceanie Spokojnym gęsto jak gwiazdy na pogodnym niebie. Pałac pieniądza, świątynia interesu, sezam złota był gmachem surowym i nielubianym przez ogół mieszkańców stolicy Australii.

Najbardziej jednak ze wszystkich nienawidzili go urzędnicy bankowi, którzy bez względu na porę roku, na pogodę czy deszcz, musieli stawiać się punktualnie do dusznych i mrocznych sal biurowych, zupełnie jak nowozaciężni rekruci na musztrę. Jak ziarnka różańca nizali na nić życia szare, jednostajne dni, wtorek podobny był poniedziałkowi, a wtorkowi piątek. Codziennie przygarbieni nad ogromnymi księgami zajęci byli wpisywaniem długich kolumn cyfr w kratkowane arkusze, notowali każdy szeląg wpływu lub rozchodu.

Fred Crutcher, młody urzędnik banku, o usposobieniu raczej marzycielskim, równie jak inni odczuwał brak sympatii dla bankowego gmachu, do którego los przykuł go na Bóg wie jak długo.

Codziennie, o godzinie trzy kwadranse na dziewiątą, opuszczał swe skromne mieszkanie na Cook Road i tramwajem elektrycznym udawał się przed sam gmach Australijskiego Banku Związkowego. W tramwajowym wozie witał go uprzejmym podniesieniem ręki do daszka czapki znajomy mu konduktor i wymieniał z nim kilka błahych uwag o politycznym położeniu świata. Wysiadłszy z tramwaju młody urzędnik elastycznie przebiegał do westybulu gmachu i wsiadał do windy, która bezszelestnie uwoziła go na drugie piętro gmachu, gdzie mieściły się kasy instytucji. Tam, w korytarzu, zdawał laskę i kapelusz woźnemu, po czym wpisywał się na listę obecności i wchodził do biura.

Jego sąsiad z vis à vis przybywał zwykle parę minut przed nim. Był to bardzo chudy, starszy pan, o zapadłych policzkach pergaminowej barwy i rzadkich siwych włosach. Podawali sobie ręce, ani zbyt zimno, ani zbyt gorąco, i nawiązywali z sobą codziennie prawie jednakowy dialog:

– Dzień dobry, Mr. Coogan!

– Dzień dobry, Mr. Crutcher!

– Ładna dziś pogoda!

– Tak, ale zdaje się, że troszeczkę zbyt gorąco.

Potem obaj zasiadali do swej roboty, skinieniem głowy lub uściskiem ręki witając nadchodzących kolegów. Dialog ich ulegał jedynie małym zmianom zależnym od stanu pogody i pory roku.

Pracowano w milczeniu i dopiero po godzinie pierwszej w południe, gdy zamykano kasy i przestawano przyjmowania wpłat oraz dokonywania wypłat, urzędnicy zaczynali między sobą cichą pogwarkę, która zresztą nie wpływała wcale na tok urzędowania.

Fred Crutcher, jadąc dnia tego do biura, przypomniał sobie te monotonne szczegóły bankowego życia i z uczuciem zadowolenia myślał o awansie, jaki niedawno otrzymał.

Z urzędnika oddziału kasowego został kasjerem. Od dwu tygodni opuścił nudny stolik naprzeciw nudnego Mr. Coogana i osiadł w drucianej, ciasnej klatce, mając na vis à vis siebie starszego urzędnika, który przesyłał mu kwity ze zleceniami wypłat.

Awans ten napełniał go dumą i najlepszymi nadziejami na przyszłość.

Fred Crutcher, jak co dzień, wszedł do biura i zajął swe miejsce w drucianej klatce kasy. Dnia tego jednak nie mógł pracować tak intensywnie jak dni innych, kiedy to praca bankowa pochłaniała go niepodzielnie. Był dziwnie podniecony i zemocjonowany, choć nie wiedział dlaczego. Myśli jego nie miały nic wspólnego z pracą, którą wykonywał. Mylił się też ustawicznie i o mały włos byłby wypłacił sto funtów na czek opiewający na skromne dziesięć gwinei. Miał przynajmniej tę pociechę, że nie sam był usposobiony w tak szczególny sposób.

Nie było w tym zresztą nic dziwnego. Był to gorący dzień lata 1909 roku, kiedy niebo było jasne i czyste i zionęło słonecznym żarem, kiedy Melbourne i jego okolice tonęły w zieleni australijskiej flory. W takim dniu trudno było, zaprawdę, ślęczeć w bankowych murach, przeżuwać w mózgu te i owe cyfry, wielozerowe i małozerowe, kreślić kółeczka % % i obliczać wartość dolarów lub japońskich jenów. Ciało i umysł wyrywały się z tych ciasnych murów, w których skazano je na wegetację i pragnęły wydostać się na świeże powietrze, nasłonecznić się złotymi promieniami, nacieszyć zielenią i zaszyć w cienistym kącie miejskiego parku w pobliżu szumiącego łagodnie wodotrysku.

Robota nie szła – toteż urzędnicy odetchnęli z ulgą, gdy zegar umieszczony w głównej hali wydzwonił pierwszą w południe, godzinę, w której kończyło się urzędowanie dla stron.

– Pierwsza!… Uff!…

Okienka kas spadły z łomotem, mimo protestów spóźnionych interesantów. Funkcjonariusze banku przeciągnęli się w swych krzesłach, niejeden ziewnął głośno i bezceremonialnie.

Poczęli wymieniać między sobą uwagi o wiadomościach, które dotarły z zebrania giełdy.

– Podobno na giełdzie było dziś piekło.

– Bessa na bawełnę.

– I to na łeb, na szyję!

– Steetson się spłukał.

– Niemożliwe?

– A jednak się spłukał! – zapewnił przystojny brunet, słodząc sobie herbatę. – Było przecież do przewidzenia, że ceny bawełny spadną. Nikt jednak nie spodziewał się aż takiego spadku.

Starszy urzędnik o siwych wąsach wszedł do oddziału kasowego:

– Czy wiecie już o Steetsonie? – zapytał, zanim jeszcze drzwi zamknął – Podobno stracił w stosunku jeden do dziesięciu.

– Bagatela!… Strzeli sobie w łeb?

– Nic podobnego! Steetson już raz stracił cały majątek, a przecież nie załamał się. To typ silnego i hartownego mężczyzny.

Fred Crutcher grzmotnął ołówkiem o podłogę, po czym z hałasem zamknął książkę kasową:

– Hartowny, czy nie hartowny. Goddam, nie mogę dziś wcale pracować!

– I ja też! Co za straszliwy upał!

– Nie uważam wcale, by upał był tak wielki – ozwał się nagle przekorny, skrzeczący głos. – Pamiętam, w roku 1895 było znacznie goręcej.

Crutcher aż podskoczył na krześle. Oczywiście, Smuts! Wystarczyło powiedzieć na coś białe, by Smuts uznał to za czarne i przeciwnie. Był opozycjonistą zawsze i wszędzie. Ten utrapiony Smuts był to mały zasuszony staruszek, pełen żółci i goryczy, któremu przed dziesięciu z górą laty uciekła młoda żona z jego własnym kuzynem. Od tego czasu rozgoryczony staruszek wieszał psy na kobietach i kuzynach, zasadniczo sprzeciwiał się wszystkiemu, co ktokolwiek mówił, i po raz setny i tysiączny opowiadał swym kolegom i znajomym dzieje swego nieszczęśliwego małżeństwa.

Rozmowa urwała się na chwilę. Pracownicy pochylili głowy nad biurkami, bowiem przez salę szybkim krokiem przebiegł zastępca dyrektora. Po chwili jednak rozmowy rozpoczęły się na nowo.

– Co robisz dziś wieczór?

– Wiesz, nie zastanawiałem się jeszcze nad tym. Nie byłem jeszcze na nowym programie w White-Red-Green. Może wybiorę się dzisiaj.

White-Red-Green była to nazwa popularnego w Melbourne kabaretu.

– Jakże daleko zaszedłeś z Zizi?

– Co za niedyskretne pytanie!

– Szampańska dziewczyna, zazdroszczę ci Jack! – entuzjazmował się młody szatyn.

– Świętego sprowadziłaby z drogi cnoty.

– Toteż cię sprowadzi – ozwał się jeden z urzędników. – Zostaniesz po grzechu świętym, ale świętym tureckim.

Krótki, urywany śmiech przeleciał po biurowej sali.

Smuts jednak oburzył się na frywolny tok rozmowy i począł parskać jak rozdrażniony kocur.

– Kobiety, kobiety! – wyksztusił z nienawiścią. – Demony złego! Plemię szatańskie! Uff!

Splunął niezmiernie misternie do stojącej dość daleko spluwaczki. Młodzi urzędnicy spojrzeli na siebie ze skrytą uciechą.

– Gdyby pan widział Zizi w tańcu motyla, zmieniłby pan zdanie.

– Są różnice między teorią a praktyką.

Staruszek zgniewał się nie na żarty:

– Jest, jak mówię – wybuchnął. – Już w Biblii wyraźnie macie napisane, że wszystko zło sprowadziła na ziemię pierwsza kobieta. A później! Małoż to mamy przykładów w historii? A Kleopatra, a piękna Helena, przez którą zginęło takie wspaniałe miasto jak Troja? A Messalina? Czy mam wymieniać dalej? Kobiety zawsze i wszędzie rodzą zło i zbrodnię. Dla nich mężczyzna zapomina o swej godności, dla nich schodzi na manowce, zaniedbuje swe obowiązki, nieraz nawet dopuszcza się zbrodni. Iluż to mężczyzn zawędrowało za więzienne kratki jedynie i tylko dzięki kobietom. Tfu, do diabła!

Smuts ukończywszy przemówienie rozejrzał się dumnie wokoło, po czym zwrócił się do Freda Crutchera, zapewne dlatego, że siedział najbliżej niego:

– Młodzieńcze! – zawołał uroczyście. – Tobie powiadam, ja, stary człowiek: strzeż się kobiet. Oczaruje cię pięknym swym ciałem takie bezduszne, przewrotne stworzenie, wyzyska i precz odrzuci jak zbrukaną rękawiczkę.

– Litości – zawołał jeden z jego kolegów, zatykając sobie uszy.

Choleryczny staruszek dosiadł jednak swego konika i galopował na nim dalej w najlepsze:

– Młodzieńcze! Dam ci przykład z własnego życia. Ożeniłem się, mając lat trzydzieści pięć z młodszą ode mnie o lat dwanaście dziewczyną. Tu, w Melbourne. Było to, jak dziś pamiętam, dnia 17 maja 1898 roku. Wracam z biura – pracowałem wtedy u jednego z armatorów, człowieka starej daty – a tu mojej żony nie ma w domu. Czekam i czekam…

– Panie Smuts! Panie Smuts! – zawołał na cały głos przystojny brunet. – Prędko, prędko, niech mi pan powie, jak notowano dziś na giełdzie akcje Harwey & Zahngrey.

Staruszek, któremu przerwano w „najciekawszym” miejscu, ponieważ historię tę znał już na pamięć każdy w banku, rzucił zza binokli wściekłe spojrzenie pytającemu, po czym, pochwyciwszy w rękę cedułę kursów, odczytał:

– Siedem i pół, do siedmiu i trzy czwarte… Ale wracam do mojej historii. Czekam więc…

– Panie Smuts – pospieszył na odsiecz Crutcherowi drugi kolega – pańskie uwagi o kobietach są zupełnie trafne, ale przestrogi pana nie są uzasadnione, o ile chodzi o Crutchera, który interesuje się wszystkim na świecie, tylko nie kobietami.

Smuts umilkł obrażony, iż tak bezceremonialnie przerwano mu po raz drugi. Fred Crutcher zaś pochylił nad biurkiem lekko zarumienioną twarz. Temat ten był już wielokrotnie poruszany i roztrząsany wszechstronnie przez jego znajomych, a ilekroć o tym mówiono, tylekroć Fred zdradzał pewne pomieszanie i policzki jego barwiły się wówczas napływającą do nich krwią. Faktycznie, kobiety były to istoty prawie mu nieznane. Nie dlatego, iżby był wrogiem kobiet, jakim był Smuts. Przeciwnie, kobiety przedstawiały dlań urok czegoś bardzo pożądanego i miłego, a zupełnie nieznanego. Przyczyną zaś jego abstynencji były warunki w jakich był wychowany.

Był synem niezbyt zamożnego ogrodnika z Norwich w Anglii. Ojciec jego – jak sam on o tym się wyrażał – należał do tej kategorii ludzi, z którymi życie obeszło się po macoszemu. Powodziło mu się to lepiej, to gorzej – ale na ogół źle. Byłoby to zresztą dopiero wtedy interesujące, gdyby w tych okolicznościach powodziło mu się dobrze.

Stary Crutcher bowiem uważał, ponad wszelaką wątpliwość, za największe dary życia sen i alkohol i z całą, właściwą mu, skrupulatnością dzielił swój żywot między te dwie czynności: spania i upijania się, upijania się i spania.

W krótkich zaś intermezzach, w których ani nie spał, ani nie pił, wygłaszał rozmaite refleksje, zawierające wyrzuty pod adresem Pana Boga, iż wynalazł on pracę – zaprawdę przeklęte urządzenie – że drożyzna nadal postępuje, a zbyt na jarzyny i owoce zbyt jest mały. Czasami te chwile trzeźwości poświęcane też były na kłótnie z żoną, szczupłą, wybiedzoną kobietą, o przykrym usposobieniu i wtedy ogrodnik używał zwykle przekonujących argumentów, w formie rzucanych garnków i tego w ogóle wszystkiego, co tylko było pod ręką.

Fred Crutcher był pierworodnym synem tego zacnego człowieka. Z rodzeństwa posiadał jeszcze dwu braci i siostrę. Ponieważ był pierworodny, rodzic pokładał w nim wielkie nadzieje. On – on to mały Fred – miał w przyszłości wydźwignąć w górę upadający splendor rodziny ogrodnika, on miał uzyskać w społeczeństwie poważne stanowisko, by – rzecz prosta – zaopiekować się starymi, poczciwymi życiodawcami, którzy w życiu tak się już napracowali, że czas by był największy, by wypoczęli wreszcie.

Ogrodnik z chwilą, gdy wpadł na tę myśl, uznał ją za znakomitą i postanowił dołożyć wszelkich starań, by marzenie oblec w mięso czynu. I to właśnie przygotowywanie pierworodnego do wielkiego posłannictwa stało się dla małego chłopca gehenną udręk, tym więcej, że na tym jednym, jedynym punkcie matka była najwierniejszym sprzymierzeńcem ojca. Gdy doszedł do nieszczęsnego wieku, kiedy oddano go do elementarnej szkoły, zaczęto kłaść mu w uszy to zdanie, które monotonią swoją miało go doprowadzać do obłędu:

– Fred, ucz się! – powtarzał mu po kilka razy dziennie ojciec, wymykając się z domu na kieliszek.

– Fred, ucz się, moje dziecko! – mawiała matka łagodnie, ale stanowczo. – Nauka to twoja i nasza przyszłość.

I chłopak się uczył. Przez długie, coraz dłuższe godziny kędzierzawa główka dziecka pochylała się nad książkami. Uczył się. Najpierw, by być zwolnionym z opłat, potem, by otrzymywać nagrody i stypendia.

Uczył się dobrze – bardzo nawet dobrze – lecz był tak inny, tak bardzo inny od swych rówieśników. Czyż to była jego wina, że dzieckiem był tak krótko? Uczył się! Nabijał wiedzę w komórki mózgowe, tak jak się nabija elektryczność w akumulatory. Niekiedy zmęczona głowa chłopaka opadała ciężko na karty książki i zasypiał, zasypiał, by za chwil parę, za lada szelestem obudzić się i znów począć nabijanie mózgowych akumulatorów.

Raz powracający z mile spędzonego wieczoru ojciec zastał go drzemiącego nad zeszytem z nierozwiązanym zadaniem matematycznym. Fala goryczy zalała serce starego Crutchera. Uczuł, iż ten chłopak krzywdzi go najwyraźniej, iż okrada go po prostu. Bezceremonialnie szarpnął chłopaka za ramię. Język plątał mu się trochę.

– Fred! – oburzył się. – Skaranie boskie z tobą, wisielcze! Na to cię żywię i ubieram, byś leniuchował. Nie wiesz, ile nadziei matka i ja… to znaczy ja i matka… pokładamy w tobie. Co?… Aaaa!…

Ogrodnik ziewnął, co przerwało tyradę i ściągając z ramion poplamioną marynarkę, zdecydował:

– No, ucz się, dalej. Bez tego ani rusz. Ja także, gdy byłem młody… ale, to już innym razem… Nie śpij, ucz się. Ja się trochę prześpię. Aaaa!…

I wyciągając wygodnie na łóżku swe strudzone członki, zasypiał, a Fred się uczył… Był zawsze, jak na swój wiek, niezmiernie poważny i zamyślony, w oczach czaiła mu się, tak obca młodemu wiekowi, zaduma – toteż koledzy nie lubili go i mieli za dziwaka.

Stary Crutcher jednak nie doczekał chwili, w której miał zebrać owoce swej troski o syna. Po jakiejś zbyt sutej libacji, w której niejeden kieliszek wychylił na cześć króla, z okazji państwowego święta – zachorował i oddał ducha Bogu, nie rezygnując bynajmniej ze swych pretensji do niego.

Fred Crutcher miał wtedy lat szesnaście i przypadła mu rola żywiciela rodziny, żywiciela prawie wyłącznego, wdowa bowiem po zacnym ogrodniku nie umiała nic, jak tylko płakać, złościć się oraz narzekać na swój los. Głód bywał w domu Crutcherów coraz częstszym gościem. Trudno było związać koniec z końcem. Mimo to jednak Crutcher z podziwu godną wytrwałością i energią, niewspółmierną ze słabymi fizycznymi siłami przedarł się przez szkoły i ukończył kursy bankowo-handlowe.

Wtedy jednak nastąpiła reakcja. Natura, której nie wolno umniejszać w jej prawach, upomniała się o swoje. Fred Crutcher począł zapadać na zdrowiu, do płuc przyplątała się jakaś choroba. Był poza tym kompletnie wyczerpany.

Wtedy to przyszedł Fredowi z pomocą doktor Magen, lekarz w Norwich, którego synowi Crutcher udzielał lekcji. Zadecydował, iż Fred powinien stanowczo wyjechać, wyjechać na południe. Zmiana angielskiego klimatu na klimat hardziej słoneczny i pogodny była jedynym warunkiem wyzdrowienia. Łatwo poradzić wyjazd komuś, kto nie ma na to żadnych środków. Dr Magen i na to jednak znalazł radę. Wybór jego padł na Australię, ponieważ lekarz przypomniał sobie, iż brat jego stryjeczny, jest od lat naczelnym dyrektorem Australijskiego Banku Związkowego w Melbourne. Tak więc, dzięki finansowej pomocy lekarza, Fred Crutcher opuścił Norwich i ojczystą Anglię i udał się do dalekiej Australii z pustą kieszenią, lecz z listami polecającymi od swego protektora. Był w sytuacji człowieka, który ma wszystko do wygrania, a nic do stracenia.

Listy polecające dr. Magena okazały się przecież skuteczne. Naczelnemu dyrektorowi banku spodobał się młody człowiek i dał mu posadę w centrali banku w Melbourne. Nie było trzeba wielkiego okresu czasu, by się przekonać, iż nowa siła jest dla banku nabytkiem raczej dobrym niż obojętnym. Fred Crutcher był punktualny, spokojny i pełen inicjatywy – jednym słowem wymarzony urzędnik bankowy. Toteż przez trzy lata pobytu w Melbourne odzyskał nie tylko zdrowie, ale zyskał również pożądany awans.

Mimo to jednak tryb życia Freda Crutchera niewielkiej uległ zmianie. Część pensji wysyłał regularnie do Norwich, śpiesząc w ten sposób z pomocą kształcącemu się rodzeństwu – za pozostałą część pensji żył spokojnie – za spokojnie na swój wiek – spędzając wolne od biurowej pracy chwile na dalszym samokształceniu się i czytaniu. Był w ogóle człowiekiem o małych wymaganiach życiowych.

Nie było więc w tym nic dziwnego, iż Fred Crutcher w takich wzrastając warunkach i takie pędząc życie, znał tak kobiety, jak szewc astronomię. Odnosił się do nich z tą specyficzną nieśmiałością i niezgrabnością, z jaką odnosi się zawsze do kobiet młodzieniec lub mężczyzna, który obraca się tylko w męskich towarzystwach, kobiety zaś zna tylko albo z opowiadań kolegów, albo z książek, albo wreszcie z własnych opacznych marzeń. Osobniki tego typu, czując potrzebę kobiety i kobiecości całym swym jestestwem – zarówno ciałem jak i duszą – równocześnie odnoszą się do kobiet zupełnie jak ów lis do winogron. Inicjatywa Freda Crutchera – tak ceniona przez O’Claima, naczelnika jego oddziału, o ile chodziło o sprawy bankowe – zawodziła stale, gdy chodziło o zawarcie przygodnej czy innej znajomości z osóbką młodą, o mniej więcej płowych lub ciemnych włosach i pociągającej twarzyczce. Co więcej Fred Crutcher, wobec wszelkich prób kolegów przełamania u niego tej obłudnej obojętności wobec płci drugiej, zachowywał się rozpaczliwie opornie i wręcz trwożliwie do szlachtuza bydlę. To było powodem, iż Fred Crutoher był nieraz celem złośliwych słownych pocisków ze strony kolegów pokpiwających sobie z jego idealnych poglądów na kobiety oraz z jego – dziewictwa.

Taki był bilans życia Freda Crutchera owego upalnego dnia 1909 roku, w którym to dniu Mr. Steetson stracił majątek na giełdzie, a Mr. Smuts dał raz jeszcze wyraz swej nienawiści do kobiet.

II

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Marek Romański, wł. Roman Dąbrowski

(ur. 1906 w Rzeszowie, zm. 20 czerwca 1974 w Buenos Aires) – polski pisarz, publicysta i dziennikarz, autor kilkudziesięciu powieści kryminalnych, wraz z Adamem Nasielskim i Antonim Marczyńskim należał do tzw. wielkiej trójki polskich pisarzy powieści kryminalnych II Rzeczypospolitej. Wcześnie osierocony i przygarnięty przez wujostwo Rydlów. Studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, kierunku nie skończył. W latach 20. związany z pismami socjalistycznymi - „Naprzód” (1922), „Robotnik” (1927) i „Głos młodzieży robotniczej” (1928-29). Wiadomo, że powieści kryminalne publikował już od początku lat 30. XX w., a więc wieku dwudziestu kilku lat (podobnie jak Adam Nasielski). W latach 1935-36 korespondent wojenny „Gońca Warszawskiego” z Abisynii. Szczyt popularności Romańskiego przypadł na lata tuż przed wybuchem II wojny światowej, kiedy publikował po kilka powieści rocznie. Jego losy podczas wojny są nieznane. W 1944 r. tuż przed powstaniem warszawskim przedostał się na Węgry, gdzie został złapany przez Hitlerowców i skazany na roboty przymusowe w Dolnej Bawarii. Po ucieczce do Włoch wstąpił do armii generała Władysława Andersa. Po demobilizacji wyjechał do Argentyny, gdzie mieszkał w Buenos Aires. Redagował m.in. „Głos Polski” (od 1957), opublikował również kilka powieści (być może napisanych jeszcze przed wojną). W 1951 wszystkie jego utwory zostały wycofane z polskich bibliotek oraz objęte cenzurą.

Lista publikacji Marka Romańskiego na stronie:

http://www.cmkryminaly.pl/?marek-romanski

Polecamy również

KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały przedwojennej Warszawy

Tom 1.

Marek Romański

, Mord na Placu Trzech Krzyży.

Tom 2.

Stanisław Antoni Wotowski

, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy.

Tom 3.

Stanisław Antoni Wotowski

, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich.

Tom 4.

Stanisław Antoni Wotowski

, Upiorny dom w Pobereżu.

Tom 5.

Marek Romański

, W walce z Arsène Lupin.

Tom 6.

Marek Romański

, Mister X.

Tom 7.

Marek Romański

, Pająk.

Tom 8. pierwsza część.

Marek Romański

, Złote sidła.

Tom 8. druga część.

Marek Romański

, Defraudacja, druga część.

Tom 9. pierwsza i druga część.

Walery Przyborowski

, Widmo przy ulicy Kanonia.

Tom 10.

Antoni Hram

, Upiór warszawskich podziemi

Tom 11.

Kazimierz Laskowski

, Agent policyjny w Warszawie.

Tom 12.

Walery Przyborowski

, Tajemnica czerwonej skrzyni.

Tom 13.

Marek Romański

, Warszawski prokurator Garda.

Szpiedzy i agenci

Tom 1. Marek Romański, Miss o szkarłatnym spojrzeniu.

Tom 2. Marek Romański, Szpieg z Falklandów.

Tom 3. Marek Romański, Tajemnica kanału La Manche.

Tom 4. Marek Romański, Znak zapytania.

Tom 5, pierwsza część. Marek Romański, Serca szpiegów.

Tom 5, druga część. Marek Romański, Salwa o świcie.

Detektyw Piotr Vulpius

Tom 1. Marek Romański, Tajemnica małżeństwa Forster.

Tom 2. Marek Romański, Zycie i śmierć Branda.

Inspektor Bernard Żbik

Adam Nasielski

Tom 1, Alibi

Tom 2. Opera śmierci

Tom 3. Człowiek z Kimberley

Tom 4. Dom tajemnic w Wilanowie

Tom 5. Grobowiec Ozyrysa

Tom 6. Skok w otchłań

Tom 7. Puama E

Tom 8. As Pik

Tom 9. Koralowy sztylet i inne opowiadania

Najciekawsze kryminały PRL

Tom 1.

Tadeusz Starostecki

, Plan Wilka

Tom 2.

Zuzanna Śliwa

, Bardzo niecierpliwy morderca 

Tom 3.

Janusz Faber

, Ślady prowadzą w noc

Tom 4.

Kazimierz Kłoś

, Listy przyniosły śmierć

Tom 5.

Janusz Roy

, Czarny koń zabija nocą

Tom 6.

Zuzanna Śliwa

, Teodozja i cień zabójcy

Tom 7.

Jerzy Żukowski

, Martwy punkt

Tom 8.

Jerzy Marian Mech

, Szyfr zbrodni

Tom 9.

G.R Tarnawa

, Zakręt samobójców

Tom 10.

I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik

, Trucizna działa

Klasyka angielskiego kryminału

Edgar Wallace

Tom 1. Tajemnica szpilki

Tom 2. Czerwony Krąg

Tom 3. Bractwo Wielkiej Żaby

Tom 4. Szajka Zgrozy

Tom 5. Kwadratowy szmaragd

Tom 6. Numer Szósty

Tom 7. Spłacony dług

Tom 8. Łowca głów

Detektyw Asbjørn Krag

Sven Elvestad

Tom 1. Człowiek z niebieskim szalem

Tom 2. Czarna Gwiazda

Tom 3. Tajemnica torpedy

Tom 4. Pokój zmarłego

NOWE POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały Warszawskie

Wojciech Kulawski

Tom 1. Lista sześciu. 

Tom 2. Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści.

Tom 3. Zamknięci

Tom 4. Poza granicą szaleństwa

Komisarz Ireneusz Waróg

Stefan Górawski

Tom 1. Sekret włoskiego orzecha

Tom 2. W cieniu włoskiego orzecha

Kapitan Jan Jedyna

Igor Frender

Tom 1. Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa

Tom 2. Mordercza proteza

Tim Mayer

Wojciech Kulawski

Tom 1. Syryjska legenda

Tom 2. Meksykańska hekatomba

www.lindco.se

e-mail: [email protected]

lindcopl (facebook & instagram)

Tytuł oryginału:

Marek Romański

Szpieg z Falklandów Seria: Szpiedzy i agenci

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.

Wydanie II powojenne, 2019. Oparto na wydaniu b.r.

Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce: Andrey Kiselev / Adobe Stock

Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021

ISBN 978-91-8019-164-7

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek