Szepty przeszłości - Sandra Nikoniuk - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Szepty przeszłości ebook i audiobook

Sandra Nikoniuk

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Druga połowa XIX wieku. Polska pod zaborami, objęta cenzurą i powstaniem styczniowym. Dziewiętnastoletnia Łucja Kolebowska od dziecka pracuje we dworze hrabiostwa Kościeszewskich. Trafiła tam jako dwunastoletnia dziewczynka i dzięki swojej sile charakteru oraz przebojowości szybko zaskarbiła sobie sympatię i przyjaźń hrabiny Rozalii. Pod jej nadzorem nauczyła się czytać i pisać oraz otrzymała wykształcenie znacznie przewyższające jej status. Jednak Kościeszanka, a raczej ,,dom cieni” jak zwykła nazywać go Łucja, nie jest przyjaznym miejscem. Hrabina to kobieta samotna i szalona. Jej małżeństwo to czysta fikcja, kontrakt, do którego została zmuszona przed laty. Uzależniona od opium, całe dnie spędza zamknięta w swoich dusznych pokojach. Łucja odkrywa, że skrywa ona pewien sekret, który z pewnością mógłby wywołać skandal wśród łódzkiej socjety…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 56 min

Lektor: Katarzyna Dmoch

Oceny
4,5 (6 ocen)
4
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bookczystakartka

Nie oderwiesz się od lektury

Wooow - powiem tylko tyle:)))))
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Ado­be­Stock
Pro­jekt okładkiAnna Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by San­dra Ni­ko­niuk, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-29-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla babci Kasi, bez któ­rej ni­gdy nie po­wsta­łaby ta hi­sto­ria.

Po pu­stych dro­gach sta­rego ogrodu, przed chwilą cie­nie prze­szły dwa, wśród chłodu. Za­ga­słe mają oczy, zwię­dłe wargi i szep­tów swo­ich słu­chają, jak skargi. W pu­stym ogro­dzie, w któ­rym chłody wioną, dwa cie­nie prze­szłość wspo­mniały mi­nioną.

Paul Ver­la­ine, Roz­mowa sen­ty­men­talna II

CZĘŚĆ I

Chło­piec

Pro­log

Ci­sza w ogro­dzie dźwię­czała w par­nym, let­nim po­wie­trzu. Ciem­ność gęst­niała z każdą upły­wa­jącą mi­nutą. Chłopcu wy­da­wało się, że sły­szy swoje gło­śne, nie­po­słuszne serce obi­ja­jące mu się bo­le­śnie o że­bra. Jakby chciało wy­rwać się z piersi. Nie być świad­kiem tego, co za chwilę się wy­da­rzy.

Roz­legł się głu­chy od­głos gdzieś z tyłu domu, a po­tem stłu­miony jęk.

Zza za­łomu wy­ło­nił się męż­czy­zna ubrany w gar­ni­tur. Jego ma­ry­narka, spodnie, na­wet buty i mały ka­pe­lusz były śnież­no­białe.

Syl­wetka nie­zna­jo­mego wy­raź­nie od­ci­nała się na tle lip­co­wej nocy. Świę­cący po­mię­dzy chmu­rami księ­życ nada­wał wszyst­kiemu upior­nego wy­razu. Mdłe, mlecz­no­białe pro­mie­nie mu­ska­jące barki in­truza spra­wiały, że męż­czy­zna wy­glą­dał, jakby ema­no­wał nad­na­tu­ral­nym bla­skiem. Po­chy­lony do przodu cią­gnął po ziemi ja­kiś po­dłużny kształt. Chło­piec nie mógł jed­nak do­strzec, co to ta­kiego.

Wy­pro­sto­wał i z prze­sadną pe­dan­te­rią ob­cią­gnął man­kiety ma­ry­narki. Póź­niej strzep­nął nie­wi­dzialny py­łek ze spodni i na mo­ment za­pa­trzył się w niebo, jakby tam szu­kał ra­tunku. Albo wy­ba­cze­nia.

Po­tem na nowo sku­pił się na cią­gnię­tym po ziemi przed­mio­cie. Jesz­cze chwila i mi­nie chłopca. Ten nie zdąży się ukryć. De­li­katny po­dmuch wia­tru owio­nął mu po­liczki – po­czuł na twa­rzy cie­pły od­dech lata i cze­goś jesz­cze. De­spe­ra­cji?

W srebr­nym świe­tle księ­życa za­uwa­żył, że cią­gnięty po ziemi po­dłużny kształt zo­sta­wia za sobą ciemną smugę, którą po­cząt­kowo wziął za wgłę­bie­nie w tra­wie. Ciem­no­czer­woną smugę wi­jącą się za­zdro­śnie po ziemi ni­czym wąż.

Do­tarła do niego groza ca­łej sy­tu­acji. Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze nie cią­gnął ja­kie­goś pa­kunku, tylko dru­giego czło­wieka. Mar­twego czło­wieka.

W tym mo­men­cie ubrany na biało męż­czy­zna drgnął, jakby wy­czuł, że ktoś nie­po­żą­dany go ob­ser­wuje. Po­woli ob­ró­cił głowę i wbił spoj­rze­nie pro­sto w chłopca. Za­mru­gał. Pa­trzył na niego z za­sko­cze­niem.

– To nie ona... – wy­chry­piał chło­piec przez ści­śnięte gar­dło.

I wtedy się obu­dził.

Pa­lony kar­mel i łzy anio­łów

1983

Fi­lip Ant­ko­wiak był prze­ko­nany, że wszystko po­to­czy­łoby się zu­peł­nie ina­czej, gdyby w dzie­ciń­stwie nie po­rwali go Cy­ga­nie. A przy­naj­mniej by nie pró­bo­wali. Nie pa­mię­tał do­kład­nie tego dnia. Było to ra­czej za­ma­zane wra­że­nie bez smaku niż wy­ra­zi­ste wspo­mnie­nie. To tro­chę tak jak wy­bla­kła czarno-biała fo­to­gra­fia, na któ­rej wi­dzisz ja­kie­goś daw­nego członka ro­dziny, ale ob­raz jest zbyt roz­myty i nie je­steś pe­wien, czy to pra­babka Le­oka­dia, czy może jed­nak ciotka ze strony matki.

Z tam­tego dnia Fi­lip pa­mię­tał je­dy­nie błysk ciem­nej jak pa­lony kar­mel skóry mło­dej ko­biety, brzę­czące jej na nad­garst­kach bran­so­lety i włosy pach­nące cze­ko­ladą. Pa­mię­tał też kuś­ty­ka­jącą obok niej star­szą ko­bietę z po­si­wia­łymi lo­kami i twa­rzą ogo­rzałą od słońca. Pa­mię­tał, że był tam też ja­kiś męż­czy­zna, który po­mru­ki­wał pod no­sem do mło­dej Cy­ganki. Fi­lip za­pa­mię­tał ner­wo­wość w jego gło­sie.

Je­śli się nad tym głę­biej za­sta­no­wić, to wcale nie pa­mię­tał tak mało. Ale na­dal były to je­dy­nie prze­bły­ski. Miał tylko sześć lat, kiedy do tego do­szło. Zbyt mało, żeby pa­mię­tać wię­cej. Zbyt dużo, żeby nie pa­mię­tać nic.

Pierw­szy raz po­je­chał z ro­dzi­cami nad mo­rze. Go­rący pia­sek pa­rzył mu bose stopy, słońce ośle­piało iry­tu­jąco i usy­piało. Mama, z ja­kimś har­le­ki­nem w ręku i w wiel­kim ka­pe­lu­szu na gło­wie, od­cięła się od reszty świata i nie zwra­cała uwagi na to, co dzieje się wo­kół niej. Tata po­chra­py­wał ci­cho na le­żaku obok. Jego też zmo­rzył upał.

Ochry­płe gło­śniki, które zda­wały się jesz­cze pa­mię­tać lata pięć­dzie­siąte, co chwilę wy­plu­wały z sie­bie ko­mu­ni­katy o ko­lej­nych za­gu­bio­nych dzie­ciach:

– Jo­asia Woj­cie­szow­ska czeka na ro­dzi­ców!

– Kuba Ci­szew­ski do od­bioru u ra­tow­nika!

Brzmiało to nie­mal jak ogło­sze­nia do­ty­czące pa­czek. I kiedy sze­ścio­letni Fi­lip Ant­ko­wiak tak sie­dział, stwier­dził, że osza­leje, je­śli nie znaj­dzie gdzieś lo­dów. Wy­grze­bał z ma­mi­nej torby ja­kieś drobne i ru­szył na po­szu­ki­wa­nia. I wła­śnie wtedy wpadł na ko­bietę o kar­me­lo­wej skó­rze i cze­ko­la­do­wych wło­sach. Któ­rego sze­ścio­let­niego chłopca nie zwio­dłyby włosy z cze­ko­lady?

Ko­bieta nie po­wie­działa za wiele, tylko uśmiech­nęła się słodko i wy­cią­gnęła rękę w jego stronę. Kiedy pro­wa­dziła go mię­dzy ko­cami i le­ża­kami, wszystko na­brało dla Fi­lipa in­nego wy­miaru. Czas spo­wol­nił i wy­dłu­żył się jak cią­gutka, dźwięki, które do niego do­cho­dziły – po­krzy­ki­wa­nia dzieci, chry­pie­nie gło­śni­ków, dzwo­ne­czek zwia­stu­jący wóz z lo­dami – były stłu­mione i zda­wały się od­le­głe o kilka ki­lo­me­trów; przy­po­mi­nały echo albo wspo­mnie­nie głosu.

Obok, ku­le­jąc, szła Cy­ganka z si­wymi lo­kami, które co chwilę od­gar­niała sę­ka­tymi pal­cami wy­krę­co­nymi reu­ma­ty­zmem. Młody Cy­gan wark­nął coś gar­dłowo do dziew­czyny pro­wa­dzą­cej zdo­bycz za rękę, a ona od­po­wie­działa mu tylko per­li­stym śmie­chem.

– Idziemy na lody? – pi­snął ci­chutko, ale pod skórą wy­czuł, że coś jest nie w po­rządku.

Jego pulchna mała rączka za­częła się po­cić w kar­me­lo­wej dłoni Cy­ganki. Zro­biło mu się nie­do­brze. Nie wie­dział, czy od pra­żą­cego słońca, czy stłu­mio­nych gło­sów pro­wa­dzą­cej go trójki.

Chciał jesz­cze raz o coś za­py­tać, ale w pew­nej chwili śli­ska od potu ręka wy­śli­zgnęła się z dłoni ko­biety i Fi­lipa po­rwała fala prze­cho­dzą­cej grupy dzie­cia­ków z ko­lo­nii. W ułamku se­kundy Cy­ganka znik­nęła po­łknięta przez tłum.

– Fi­lip?! – To mama bie­gła w jego stronę, jedną ręką przy­trzy­mu­jąc ka­pe­lusz. Pa­dła przy nim na ko­lana, pro­sto w go­rący pia­sek i mocno go przy­tu­liła. – Fi­lip, nie rób mi wię­cej ta­kich rze­czy, sły­szysz?! Nie zni­kaj tak! – Na zmianę gła­dziła go po wło­sach i po­trzą­sała za drobne ra­miona, jakby nie wie­działa, czy bar­dziej czuje ulgę, że nic mu nie jest, czy złość, że znik­nął jej z oczu. – Gdzieś ty był, ko­cha­nie?

– Mar­twi­li­śmy się o cie­bie, synu. – Po chwili do­łą­czył do nich tata, na­dal lekko za­spany.

Fi­lip za­mru­gał po­woli, jakby bu­dził się ze stu­let­niego snu. Wszystko stop­niowo wró­ciło na swoje miej­sce. Czas za­czął znowu pły­nąć nor­mal­nie, dźwięki ude­rzyły w niego ze zdwo­joną siłą. Dziwna ściana, która do tej pory od­gra­dzała go od reszty świata, znik­nęła.

– Szu­ka­łem lo­dów, ma­mu­siu – od­parł ci­chutko.

Przez resztę wy­jazdu za­sta­na­wiał się, czy to wszystko fak­tycz­nie się wy­da­rzyło. Ale do­brze pa­mię­tał do­tyk szorst­kiej skóry na dło­niach Cy­ganki i chro­pawy śmiech męż­czy­zny...

Od tego czasu za­czął przy­pi­sy­wać temu wy­da­rze­niu mi­styczne zna­cze­nie. Wie­rzył, że gdyby nie pró­bo­wali go wtedy po­rwać, to te­raz, po ośmiu la­tach od tam­tych wa­ka­cji, byłby in­nym czło­wie­kiem. Miał nie­mal nie­za­chwianą pew­ność, że przez kar­me­lową skórę mło­dej Cy­ganki wchło­nął wszyst­kie dzi­waczne prze­czu­cia i in­tu­icję, która to­wa­rzy­szyła mu od tam­tej pory. Nie wie­rzył w ma­gię, ale jak w ta­kim ra­zie wy­tłu­ma­czyć ten prze­klęty po­wta­rza­jący się sen, drę­czący go i uwie­ra­jący jak za­błą­kany ka­myk w bu­cie, któ­rego nie umiemy zlo­ka­li­zo­wać?

Chło­piec sie­dział na sze­ro­kim pa­ra­pe­cie, ukryty za za­słoną, i ob­ser­wo­wał spły­wa­jące po szy­bie strugi desz­czu. Kiedy był mały, tata po­wie­dział mu, że je­śli pada, to zna­czy, że anio­ło­wie nad kimś pła­czą. Po pro­stu są cza­sem tak smutne, że nie mogą ukry­wać w so­bie przy­gnę­bie­nia i wtedy wy­le­wają swoje żale na po­pę­kane i za­ku­rzone ulice ca­łego świata. Wtedy się oczysz­czają. To była jedna z tych rzad­kich chwil, kiedy nor­mal­nie roz­ma­wiał z oj­cem.

– My­śla­łem, że anio­ło­wie nie mogą się smu­cić – po­wie­dział wtedy wpa­trzony w tatę wiel­kimi zie­lo­nymi oczami.

– Wszy­scy cza­sem się smu­cimy, Fi­li­pie. Na­wet anio­ło­wie. Tylko jedni ukry­wają to le­piej od in­nych – od­parł tata z dziwną tę­sk­notą w gło­sie.

Wtedy jesz­cze Fi­lip jej nie ro­zu­miał, tej tę­sk­noty. Chło­piec do­piero po la­tach po­jął, że ta dziwna pustka w wiecz­nie nie­obec­nym spoj­rze­niu ojca, cięż­kie wzdy­cha­nie i zni­ka­nie na dłu­gie go­dziny, a cza­sem dni, wią­zały się wła­śnie z nią – tę­sk­notą. Oj­ciec Fi­lipa stale cze­goś po­szu­ki­wał, wiecz­nie nie­za­do­wo­lony z ży­cia, chciał od­na­leźć to inne, lep­sze, naj­czę­ściej w ra­mio­nach in­nych ko­biet.

Chło­piec przez lata, które spę­dził już na tym świe­cie – a wcale nie było ich znowu tak wiele – do­brze na­uczył się ukry­wać sporo rze­czy. Miał za­le­d­wie czter­na­ście lat, wi­dział tylko czter­na­ście wio­sen i czter­na­ście razy prze­żył Gwiazdkę, ale cza­sem czuł się jak sta­rzec z bar­dzo długą brodą, którą do­cią­żały smutki i kło­poty tego świata.

Bab­cia Kry­styna, ta ze strony taty, po­wie­działa mu kie­dyś, że w jego oczach wi­dzi od­bi­cie bar­dzo sta­rej du­szy i Fi­lip jej uwie­rzył. On w ogóle bar­dzo szybko do­rósł.

Za­wsze do­strze­gał lu­dzi. Ich re­ak­cje. Ob­ser­wo­wał ner­wowe ru­chy, spusz­czone po­wieki, drga­jące pło­myki pa­pie­ro­sów, trzę­sące się dło­nie, które ktoś chciał ukryć, przy­ci­ska­jąc je udami, mięte ze zło­ścią ga­zety i pię­ści wy­gra­ża­jące niebu.

Był dziw­nym dziec­kiem. In­nym niż reszta. Wię­cej do­strze­gał, wię­cej czuł, wię­cej ro­zu­miał. Wie­dział, że je­śli ko­le­żanka z klasy cały czas cho­dzi w jed­nej spód­nicy, to nie dla­tego, że tak ją lubi, jak pró­bo­wała wmó­wić in­nym, tylko dla­tego, że jej ro­dzi­ców nie stać na inną. Wie­dział, że jego ko­lega nie zwraca uwagi na do­bry piór­nik i dłu­go­pis, który oj­ciec przy­słał z RFN-u nie dla­tego, że nie sza­nuje tych rze­czy, tylko dla­tego, że ta cze­ko­lada z okien­kiem i orze­chami albo nowe buty za­bie­rają mu ojca, który dzie­sięć mie­sięcy z dwu­na­stu spę­dza „tam”. Wie­dział też, że kiedy mama chu­dła i pod oczami po­ja­wiały się jej ciemne kręgi, a tata wra­cał do domu późno w nocy, pach­nąc dam­skimi per­fu­mami, to ozna­czało, że oj­ciec zna­lazł so­bie nową ko­chankę. Dawno temu na­uczył się tego słowa. Tak dawno, że na­wet nie pa­mię­tał, czy po raz pierw­szy prze­czy­tał je w ja­kiejś książce, czy usły­szał wy­krzy­czane z ust matki.

Wy­po­wie­dziane osobno, jako po­je­dyn­czy wy­raz, nie brzmiało znowu tak groź­nie. Ukła­dało się miękko na ję­zyku w me­lo­dyjne, nic nie­zna­czące słowo. Do­piero kiedy w wy­obraźni Fi­lip łą­czył je z miesz­ka­niem, w któ­rym było gę­sto od dymu pa­pie­ro­so­wego, gdzieś na dru­gim końcu mia­sta, z ochry­płym śmie­chem sze­regu ko­biet bez twa­rzy, ze śla­dami czer­wo­nej szminki na nie­do­pał­kach i na koł­nie­rzyku ko­szuli ojca, któ­rych ten wcale nie za­mie­rzał ukry­wać – nie­mal jakby chciał zo­stać przy­ła­pany – wtedy to słowo sta­wało się jego naj­gor­szym kosz­ma­rem.

Nie mógł znieść wi­doku matki, która oszu­ku­jąc samą sie­bie i jego, mó­wiła gło­śno, że „tata mu­siał zo­stać dłu­żej w pracy”. Te słowa były wy­świech­tane nie­mal rów­nie mocno jak wy­cie­raczka przed drzwiami ich miesz­ka­nia. Ma­ria Ant­ko­wiak stała wtedy przy ku­chen­nym oknie z dłońmi przy­ci­śnię­tymi do szyby i wy­pa­try­wała ojca. Od czasu do czasu pod­cho­dziła do ku­chenki i za­czy­nała na nowo pod­grze­wać dla niego obiad, który zdą­żył już wy­sty­gnąć trzy razy. Wresz­cie, kiedy do­cie­rało do niej, że mąż nie wróci na noc do domu, wy­łą­czała świa­tło w kuchni, ga­siła wszyst­kie pal­niki i sia­dała w fo­telu, wpa­tru­jąc się w ciem­ność. A Fi­lip pa­trzył na nią, na­wet kiedy o tym nie wie­działa, kiedy my­ślała, że on już dawno śpi. Po­tra­fiła tak sie­dzieć do czwar­tej–pią­tej rano w ocze­ki­wa­niu na chro­bot klu­cza w zamku.

Kiedy nocną ci­szę prze­ry­wał ja­zgot psa są­sia­dów miesz­ka­ją­cych po dru­giej stro­nie ko­ry­ta­rza, Fi­lip wie­dział, że oj­ciec wraca do domu. Ni­gdy nie spał w te noce. Tata wcho­dził do domu bez słowa, zzu­wał buty, od­wie­szał skó­rzaną kurtkę, która zdą­żyła na­siąk­nąć za­pa­chem kon­wa­lii, róży lub in­nych kwia­tów i bez mru­gnię­cia okiem kie­ro­wał się do kuchni. Fi­lip znał na pa­mięć ko­lej­ność jego kro­ków i py­tań mamy.

– Gdzie by­łeś? – wy­po­wie­dziane schryp­nię­tym gło­sem. – Cze­ka­łam na cie­bie pół nocy, Fi­lip też. Znowu by­łeś u niej? Czy te­raz jest już ktoś inny?

Oj­ciec bez słowa roz­pi­nał górne gu­ziki ko­szuli i drew­nianą łyżką wy­ja­dał resztki obiadu pro­sto z pa­telni. Gę­stą ci­szę prze­ry­wał nie­przy­jemny chro­bot o dno na­czy­nia.

– Nie mo­żesz mi od­po­wie­dzieć na jedno pro­ste py­ta­nie? Chyba za­słu­guję na to, że­byś przy­naj­mniej na mnie spoj­rzał.

Ci­sza. Wresz­cie cięż­kie wes­tchnie­nie, a po­tem:

– Nie dzi­siaj, Ma­ry­siu. Daj mi spo­kój. Je­stem zmę­czony po ca­łym dniu, do­słow­nie pa­dam na twarz.

– Cze­ka­łam na cie­bie...

– Już to mó­wi­łaś – od­po­wia­dał ze znu­że­niem. – Ju­tro o tym po­roz­ma­wiamy. Dzi­siaj nie mam na to siły.

Ju­tro ni­gdy nie nad­cho­dziło. I tak to­czył się dzień za dniem, rok za ro­kiem. Zmie­niały się tylko ko­biety, za­pa­chy per­fum i miesz­ka­nia.

Oj­ciec Fi­lipa nie był złym czło­wie­kiem. Ko­chał syna i na swój spo­sób ko­chał żonę. Albo ra­czej przy­zwy­czaił się do jej obec­no­ści. Do­sta­wał szału, kiedy na ulicy po­pa­trzył na nią inny męż­czy­zna, bo po­mimo smutku, który opa­no­wał jej ży­cie, na­dal była atrak­cyjną ko­bietą. Może wła­śnie dzięki temu smut­kowi miała w twa­rzy coś, co przy­cią­gało in­nych – pewną me­lan­cho­lię i tra­gizm. Jej twarz obie­cy­wała to, o czym na co dzień czyta się tylko w po­wie­ściach. Ale on wiecz­nie po­szu­ki­wał szczę­ścia gdzie in­dziej i był szcze­rze od­dany tym wszyst­kim za­stę­pom pach­ną­cych ko­biet z czer­wo­nym la­kie­rem na pa­znok­ciach.

W te wszyst­kie noce Fi­lip le­żał w łóżku albo stał na progu swo­jego po­koju nie­zau­wa­żony i za­ci­skał z wście­kło­ści dło­nie w pię­ści. Nie­na­wi­dził ojca za to, co robi ma­mie, a matki za to, że nie po­trafi mu się po­sta­wić i od niego odejść, wresz­cie – miał żal do swo­ich dwóch star­szych sióstr, Olgi i Kasi, które zdą­żyły się wy­pro­wa­dzić i zo­sta­wić go z tym wszyst­kim sa­mego.

Olga, star­sza od niego aż o dwa­na­ście lat, wy­pro­wa­dziła się już kilka lat temu. Wy­szła za mąż za stra­żaka, któ­rego po­znała w ki­nie i za­miesz­kała w są­sied­nim mie­ście, dzie­sięć ki­lo­me­trów od nich. Rzadko przy­jeż­dżała do domu. Ni­gdy spe­cjal­nie nie lu­biły się z matką i wi­docz­nie Olga po­sta­no­wiła, że nie bę­dzie na siłę ra­to­wała re­la­cji, która ni­gdy nie ist­niała.

Młod­sza, Ka­sia, była ty­pem sa­mot­niczki i ma­rzy­cielki, któ­rej nikt ni­gdy nie ro­zu­miał. I chyba ona sama sie­bie też nie ro­zu­miała. Całe dzie­ciń­stwo spę­dziła na mur­kach, z roz­wi­chrzo­nymi wło­sami i zdar­tymi ko­la­nami. Cztery razy ucie­kała z domu, pierw­szy raz, kiedy miała sie­dem lat. Wtedy oj­ciec zna­lazł ją na stry­chu. W wieku dzie­więt­na­stu lat na­dal miała fi­gurę dwu­na­sto­latki i ab­so­lut­nie nad­zwy­czajne po­dej­ście do ży­cia. Ka­sia była tą sza­loną sio­strą, która na­wet w wieku sześć­dzie­się­ciu lat bę­dzie miała w so­bie coś z tej dwu­na­sto­let­niej dziew­czynki ze stru­pami na ko­la­nach.

Fi­lip pa­mię­tał, że strasz­nie pła­kał, kiedy się wy­pro­wa­dzała. Ka­sia kuc­nęła wtedy przed nim, torba zsu­nęła się jej z ra­mie­nia. Wes­tchnęła ci­chutko, od­gar­nia­jąc mu z twa­rzy splą­tane, kasz­ta­nowe włosy, za­wsze tro­chę za dłu­gie jak na chło­paka.

– Na­wet nie wiesz, jak ci współ­czuję, że mu­sisz tu zo­stać – wy­mam­ro­tała ci­cho. – Ale po­ra­dzisz so­bie, bra­ciszku. Je­steś silny – do­dała, cmo­ka­jąc go w mo­kry od łez po­li­czek.

Chwilę póź­niej drzwi za­trza­snęły się za nią i znik­nęła z ich ży­cia. Tak po pro­stu, jakby ni­gdy nie była jego czę­ścią. Gdyby cho­ciaż mó­wiła wtedy prawdę. Gdyby na­prawdę było jej przy­kro, może by­łoby mu tro­chę ła­twiej. W za­trza­sku­ją­cych się drzwiach wy­brzmiała bo­wiem pewna osta­tecz­ność: Ka­sia już ni­gdy tu nie wróci, a Fi­lip od tej pory mu­siał się zdać na sa­mego sie­bie.

Wtedy obie­cał so­bie, że ni­gdy już nie bę­dzie pła­kał.

*

Czy­tał cały czas, nie­ustan­nie. To je­dyna rzecz, która trzy­mała go przy zdro­wych zmy­słach. To słowa go ukształ­to­wały i ura­to­wały. Po­zwo­liły mu zro­zu­mieć świat.

Za­częło się nie­win­nie, od nie­po­zor­nej za­czy­ta­nej ksią­żeczki bez okładki, kiedy miał może sie­dem lat.

No­co­wał wtedy u babci Kry­styny, ale kiedy obu­dził się rano, oka­zało się, że zo­stał w domu cał­kiem sam. Bab­cia z dziad­kiem mu­sieli szybko je­chać na po­go­to­wie, bo dzia­dek An­drzej po­waż­nie po­ka­le­czył so­bie nad­gar­stek sie­kierą, kiedy ob­ci­nał cie­niut­kie ga­łązki ja­błonki.

Oczy­wi­ście sied­mio­letni Fi­lip wtedy o tym nie wie­dział. Skoro więc obu­dził się w pu­stym, głu­chym domu, za­ło­żył, że bab­cia z dziad­kiem go opu­ścili. I przez ja­kiś czas na­wet się tym cie­szył. Zo­stał sam ze swo­imi my­ślami, bez wszę­dzie po­dą­ża­ją­cych za nim za­tro­ska­nych spoj­rzeń i bez babci stale py­ta­ją­cej się, czemu jest taki mil­czący.

Włó­czył się po ca­łym domu, za­glą­dał w kąty, w które wsty­dził się zaj­rzeć, kiedy był tu­taj w go­ściach. Wszystko wy­glą­dało te­raz ina­czej, kiedy był tu sam. Krze­sło było jakby więk­sze, słońce wpa­dało przez okna pod in­nym ką­tem, a dźwięki, ja­kie wy­da­wał z sie­bie dom, były gło­śniej­sze.

Wresz­cie za­wę­dro­wał na strych.

Bez prze­ko­na­nia prze­szedł się tam i z po­wro­tem po skrzy­pią­cej pod­ło­dze. Nie było tu pa­ję­czyn, które mógłby od­gar­niać. Bab­cia wszę­dzie utrzy­my­wała nie­ska­zi­telny po­rzą­dek, na­wet na stry­chu.

I kiedy już chciał wró­cić na dół, bo nic cie­ka­wego tu­taj nie zna­lazł, jego wzrok padł na nie­po­zorny kar­ton sto­jący pod ścianą. Pod­szedł więc po­woli i przy­kuc­nął.

W środku zna­lazł masę nie­po­trzeb­nych rze­czy: kilka znisz­czo­nych ozdób świą­tecz­nych, za­su­szony wia­nek, masę po­je­dyn­czych kar­te­czek z na­zwi­skami i ad­re­sami lu­dzi, któ­rych ni­gdy nie spo­tkał, a na sa­mym dnie le­żała wła­śnie ta nie­po­zorna ksią­żeczka. Była cie­niutka, nie­całe dwie­ście stron, i nie miała okładki. Na pierw­szej stro­nie prze­czy­tał: Ajaks Wa­leczny, Mary El­wyn Pat­chett. Nie wie­dział dla­czego, ale po­czuł, że musi ją prze­czy­tać. Te­raz, na­tych­miast.

W ciągu ko­lej­nych go­dzin prze­padł w świe­cie ma­łej Au­stra­lijki Mary i jej naj­wier­niej­szego przy­ja­ciela – psa dingo, Ajaksa. Dziew­czynka zna­la­zła szcze­niaka w pniu drzewa i go ura­to­wała. Dingo wy­rósł nie­mal do roz­mia­rów cie­laka i zo­stał jej naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, i nie raz ura­to­wał przed nie­chybną śmier­cią.

To była pro­sta hi­sto­ria. Ale dla Fi­lipa było to coś wię­cej niż zwy­kła książka. Fa­scy­no­wało go szczę­śliwe i bez­tro­skie dzie­ciń­stwo Mary na far­mie ho­dow­la­nej, gdzieś w od­le­głej Au­stra­lii. Wtedy po raz pierw­szy za­pra­gnął po­sma­ko­wać przy­gody. Cho­dził po ca­łym domu z wy­pie­kami na twa­rzy i nie od­ry­wa­jąc wzroku od po­żół­kłych kar­tek, obi­jał się o me­ble, cał­ko­wi­cie za­nu­rzony w au­stra­lij­skim bu­szu. Od tam­tego czasu prze­czy­tał ją sześć albo i sie­dem razy, za każ­dym ra­zem prze­ży­wa­jąc przy­gody Ajaksa i Mary z taką samą eks­cy­ta­cją.

Dla niego była to książka ma­giczna i wy­jąt­kowa. Sma­ko­wała czymś nie­zna­nym i cu­dow­nym. To wła­śnie wtedy za­ko­chał się w li­te­ra­tu­rze. I zro­zu­miał, że ni­g­dzie nie znaj­dzie lep­szej ucieczki niż wła­śnie mię­dzy sło­wami.

Te­raz na­wet wśród nich nie mógł zna­leźć uko­je­nia. Chło­piec od dłuż­szego czasu co noc śnił ten sam sen – o męż­czyź­nie ca­łym w bieli i o nocy ciem­nej i gę­stej jak atra­ment. I czuł, że jest tylko jedna osoba, która może mu po­móc zro­zu­mieć.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki