Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 295
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Epilog
Mirelli, w podziękowaniu za wsparcie i nieskończoną cierpliwość.
Ciemność otaczała ją ze wszystkich stron, gęsta i duszna. Mira biegła przez senne krajobrazy, ale jej stopy nie zostawiały śladów. Wszystko wokół było zniekształcone – drzewa wyginały się w nienaturalne kształty, trawa falowała jak woda. Każdy jej oddech był ciężki, jakby powietrze stawiało opór.
Nie była sama.
Cień sunął za nią, powoli, nieśpiesznie, ale nieubłaganie. Nie widziała go wyraźnie, jedynie kontur, smugę mroku pełzającą po ziemi. Nie słyszała kroków, a mimo to wiedziała, że zbliża się coraz bardziej. Serce waliło jej w piersi, a strach ścisnął gardło jak lodowata dłoń. Próbowała przyspieszyć, ale jej ciało odmawiało posłuszeństwa – jakby coś oplatało jej nogi, ciągnęło w dół.
Szept.
Cichy, melodyjny, przywołujący ją po imieniu. Głos kobiety, słodki i fałszywie czuły, niósł się nad nierealnym krajobrazem. Mira wiedziała, że jeśli się odwróci, zobaczy coś, czego nie powinna widzieć.
Ale nie mogła się powstrzymać.
Jej głowa powoli, wbrew jej woli, zaczęła się obracać. Serce podeszło jej do gardła. Cień nabierał kształtu, a z ciemności wyłaniała się postać. Blada twarz, oczy czarne jak studnia bez dna. Długie, mokre włosy lepiły się do skóry. Istota unosiła się nad ziemią, otoczona wilgotnym, gnijącym zapachem jeziora. Naga kobieta, o nienaturalnie pięknym, choć sinym ciele, które lśniło wilgocią.
Jej uroda była hipnotyzująca, a jednocześnie budziła grozę – jakby za tą doskonałością kryło się coś złowieszczego.
– Mira… – wyszeptała.
Dziewczyna krzyknęła i…
Obudziła się. Przerażenie ścisnęło jej pierś tak mocno, że przez chwilę nie mogła złapać tchu. Serce waliło jej w piersi, a ciało było pokryte zimnym potem. Pokój wydawał się zbyt cichy, jakby wciąż należał do snu. Otworzyła usta, by zaczerpnąć powietrza, ale miała wrażenie, że w płucach wciąż czuje chłodną wodę.
Powoli podniosła drżącą dłoń do twarzy i przetarła spocone czoło. Stopniowo uspokoiła swój urywany oddech.
Kolejny z serii koszmarów, które nawiedzały ją od kilku dni. Oparła się na łokciach i spojrzała w ciemność pokoju. Czuła, że ten sen nie był zwyczajnym koszmarem. Powtarzał się zbyt często, był zbyt realny w każdym detalu. Słyszała echo jej szeptu w głowie. Jeśli to nie są zwykłe sny, to co to jest? Ostrzeżenie? Ale przed czym? Kim była ta istota, która co noc pojawia się w jej snach? Dlaczego wymawia jej imię? Mira czuła, że zbliża się coś złego, coś, czego nie potrafiła jeszcze zrozumieć, ale co powoli wyciągało po nią swoje martwe, lodowate ręce. Rozejrzała się.
Blask poranka sączył się przez drewniane okiennice, rzucając smugi światła na ściany. Młoda zielarka powoli wstała z posłania, czując pod stopami chłód drewnianej podłogi. Jej pokój był skromny – niewielkie łóżko przykryte wełnianym kocem, dębowy kufer w kącie i stół, na którym stała gliniana misa z wodą i na wpół stopiona świeca. Zapach wilgoci i starego drewna lekko przebijał się przez zapach różnych ziół. Przez uchyloną okiennicę wpadał delikatny powiew porannego wiatru. Słońce, choć jeszcze blade, rozjaśniało półmrok, ale Mira nie czuła ulgi. Sen nadal ciążył jej na duszy, jakby cień, który ją ścigał, wciąż był gdzieś blisko.
Powoli podeszła do kufra i otworzyła go, wyciągając prostą lnianą suknię. Wsunęła ją przez głowę i zawiązała rzemień w talii. Była szczupłą, dość wysoką dziewczyną, pełną naturalnego wdzięku, o subtelnej urodzie. Miała jasną cerę, zdrową i rumianą od życia na świeżym powietrzu. Jej włosy – długie, w odcieniach złocistego blondu, splecione w warkocz ozdobiony czerwoną wstążką. Oczy miała jasne i bystre – błękitne jak letnie niebo.
Mira była zielarką – znaną, choć nie zawsze rozumianą przez mieszkańców wioski. Od dziecka miała dar do roślin, jakby ziemia szeptała jej swoje sekrety, a zioła same prosiły, by je zebrać. Wiedziała, kiedy ścinać kwiaty, by nie straciły swej mocy, czy które liście najlepiej leczyły rany. Pachniała zawsze lasem, ziołami, suszonymi kwiatami i odrobiną dymu z paleniska, w którym warzyła swoje wywary.
Jako zielarka miała w wiosce swoje miejsce – potrzebne, choć traktowane z dystansem. Pomagała, kiedy ktoś zachorował – przygotowywała maści na rany, wywary na gorączkę, mikstury łagodzące bóle. Potrafiła też uśmierzyć cierpienie bardziej tajemniczymi sposobami – znając rośliny, które sprowadzały twardy sen lub te, które pozwalały odejść bez bólu.
Sama wioska, skryta w objęciach lasu, wydawała się niemal odizolowana od reszty świata. Ukryta pomiędzy gęstwiną drzew, była niczym samotna wyspa pośród fal zieleni, gdzie czas płynął wolniej, a życie toczyło się w rytmie wyznaczanym przez pory roku i kaprysy natury. Nie prowadziły do niej żadne wydeptane szlaki, jedynie wąska, wijąca się ścieżka, którą należało znać, by odnaleźć drogę do osady. Drewniane chaty o ścianach z grubych bali bądź desek stały ciasno obok siebie, tworząc zwartą, bezpieczną przestrzeń. Każda z nich była przykryta strzechą, którą wymieniano co kilka lat. Ściany domostw były spękane, gdzieniegdzie przyczernione dymem, pokryte mchem na dolnych krawędziach, gdzie wilgoć z ziemi wsiąkała w drewno. Przed domami rozciągały się małe ogródki, w których rosły warzywa i zioła. Kopry, mięty, piołuny i tymianki pachniały intensywnie. Pomiędzy nimi snuły się koty – chude, zwinne, o czujnych oczach, które zawsze wypatrywały najmniejszego ruchu w trawie.
Mieszkańców nie było wielu – niespełna setka dusz, które znały się nawzajem lepiej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Byli niczym jedna wielka rodzina, dzieląca ze sobą radości i smutki. Ich dni wypełniała praca – jedni zajmowali się polowaniem, inni uprawą roli, hodowlą zwierząt czy rzemiosłem. Każdy miał swoje miejsce w tej małej społeczności, a ich życie opierało się na handlu wymiennym. Nie było tu monet, nie było wielkiego bogactwa, ale nie było też głodu – bo wszyscy pomagali sobie nawzajem.
W centrum wioski znajdował się niewielki placyk, otoczony drewnianymi chatami. To tutaj zbierano się, by omawiać ważne sprawy i świętować. Pośrodku stało duże palenisko, przy którym spotykano się wieczorami, dzieląc się opowieściami i słuchając muzyki granej na prostych instrumentach. Między dorosłymi przemykały bose dzieci, śmiejąc się i bawiąc wśród rosnących tu i ówdzie dzikich kwiatów. Tuż obok rynku stała kuźnia, największy budynek we wsi. Kowal nieustannie w niej pracował, a dźwięk uderzeń młota o żelazo niósł się po okolicy. To on wytwarzał narzędzia, broń i metalowe ozdoby, które zdobiły pasy i rękojeści noży myśliwskich, oraz wiele innych przedmiotów dnia codziennego.
Nieopodal, na niewielkim pagórku, znajdowała się świątynia – drewniana, prosta, pełna wyrytych na belkach znaków i symboli, których znaczenie znały tylko najstarsze kobiety we wsi. Mówiono, że jest to miejsce, gdzie duchy przodków wciąż krążą, a bogowie wsłuchują się w modlitwy ludzi.
Największym bogactwem wioski był jednak las. Gęsty, pełen tajemnic i sekretów starszych niż sama ludzkość. Był życiem i śmiercią zarazem – karmił, chronił, ale też karał tych, którzy zapominali, że to on tu rządzi. Drapieżniki czaiły się w cieniu, a nocą można było usłyszeć coś więcej niż tylko wycie wilków.
Wioska i las były jednością. Mieszkańcy żyli w rytmie, jaki nadawała im natura – ze świadomością, że ich mały, cichy zakątek świata to jedynie okruch w wielkiej, dzikiej puszczy.
Mira weszła do głównej izby w chacie. Podeszła do paleniska i roznieciła ogień, wstawiając na żelazną patelnię kawałek masła. Obserwowała, jak powoli topnieje. Sięgnęła po jajka i rozbiła je ostrożnie, pozwalając, by białko i żółtko rozpłynęły się na rozgrzanej powierzchni. Mieszała drewnianą łopatką, a skwierczenie jajecznicy zdawało się wypełniać ciszę izby. Usiadła przy stole, jedząc w milczeniu. Ciepło potrawy powoli rozpraszało chłód, który wciąż tkwił w jej ciele po koszmarze.
Wsunęła na nogi skórzane trzewiki i ruszyła ku drzwiom. Otworzyła je ostrożnie, wychodząc na podwórze przed chatą. Świeże powietrze poranka wypełniło jej płuca, a delikatne promienie słońca ogrzały twarz. W oddali słychać było odgłosy budzącej się wioski – beczenie owiec, skrzypienie wozu i przytłumione głosy gospodarzy. Pachniało pieczonym chlebem.
Mira spojrzała w stronę lasu, który majaczył na horyzoncie, i mimowolnie wzdrygnęła się. Coś wciąż czaiło się na granicy jej świadomości, coś, co nie pozwalało jej zapomnieć o nocnym koszmarze.
„Muszę komuś powiedzieć o tych snach. Ale czy ktokolwiek mi uwierzy? Ludzie z wioski szybko uznaliby mnie za histeryczkę, albo co gorsza, za opętaną. Może tylko babka Olenka nie wyśmiałaby moich obaw? Starucha uchodzi za obłąkaną, ciągle odprawia jakieś swoje rytuały” – wahała się w myślach. „Może to właśnie ona znałaby odpowiedzi? Przynajmniej wysłuchałaby mnie bez drwin…”.
Babka Olenka od zawsze była dziwna, ale znała więcej tajemnic niż ktokolwiek w wiosce. Jeśli ktoś mógł rozwiać jej wątpliwości, to właśnie ona. Po chwili wahania ruszyła w stronę chaty babki Olenki, która stała na skraju wioski, niemal na granicy lasu otoczona chaszczami. Wokół rosły dzikie zioła, a na drzwiach wisiały wysuszone pęki kwiatów i dziwne symbole wycięte w drewnie. Z komina unosił się dym. Mira zawsze czuła się tu nieswojo, zresztą jak każdy. Dach pokrywała gruba warstwa mchu, a drewniane ściany nosiły ślady czasu i wilgoci. Mira zatrzymała się przed drzwiami, zbierając się na odwagę, po czym zapukała cicho.
– Wejdź, dziecko – dobiegł ją chrapliwy głos.
Przekroczyła próg i od razu uderzył ją ciężki zapach ostrych ziół, dymu i czegoś jeszcze – czegoś ziemistego, wilgotnego, jakby mrok miał swój własny zapach. Wnętrze było zaciemnione, mimo że na zewnątrz dzień stawał się coraz jaśniejszy. Jedynym źródłem światła były świece porozstawiane w różnych kątach izby i tlące się w palenisku ognisko. Płomienie rzucały drżące cienie na ściany, sprawiając wrażenie, że ciosane belki i wiszące na nich przedmioty poruszają się.
Na półkach wzdłuż ścian stały gliniane słoje. Niektóre zawierały suszone zioła, inne – skręcone korzenie, a jeszcze inne zdawały się skrywać rzeczy, na które lepiej było nie patrzeć. Spod sufitu zwisały pęki suszonych roślin. Mira dostrzegła także zwierzęce czaszki zawieszone na rzemykach – ich puste oczodoły zdawały się śledzić każdy jej ruch.
W centralnej części izby znajdował się niski, drewniany stół, cały pokryty rysunkami, runami i znakami, których znaczenia Mira nie znała. Obok leżały noże o dziwnie powyginanych ostrzach oraz woreczki z proszkami.
Babka Olenka siedziała na niskim zydlu przy palenisku, wpatrując się w płomienie, jakby wyczytywała z nich historie, których nikt inny nie mógł dostrzec. Jej siwe włosy były związane w warkocz, a twarz poorana zmarszczkami. Oczy miała jednak bystre, przeszywające.
Babka Olenka nie była uznawana za normalną, ani za czarownicę. Była kimś pomiędzy – kimś, do kogo przychodziło się w ostateczności, ale z kim nikt nie chciał zbytnio się spoufalać. Szacunek dla jej wiedzy mieszał się z przesądnym lękiem, a choć Babka żyła w wiosce chyba od zawsze, to niezmiennie pozostawała na jej obrzeżach – jakby nie należała do świata zwykłych ludzi.
Znała się także na amuletach – niektórzy, choć z wahaniem, przychodzili do niej po różnego rodzaju talizmany, by wypaliła na drewnie znaki ochronne lub splatała wstążki z odpowiednimi runami. Dzieciom, które bały się koszmarów, zostawiała pod poduszką gałązki dziurawca, a kobietom, które czuły się niepewnie, radziła nosić przy sobie jagody jarzębiny.
– Mira… – powiedziała ochrypłym głosem. – Mów, co cię trapi.
Zielarka zawahała się, ale w końcu opowiedziała o swoich snach. Starucha wysłuchała jej w milczeniu, wciąż wpatrując się w ogień, a potem skinęła głową.
– To nie są zwykłe sny, dziewczyno. – Jej głos był cichy, ale pełen powagi. – Sny nie są tylko snami, dziecko. Zwłaszcza w czasach, gdy granica między światami się zaciera. Coś przyjdzie do tej wioski. Coś, co nie powinno się tu zjawić.
– Między światami? Jakimi światami? – Mira przełknęła ślinę. – Co przyjdzie?
– Istota, która ci się śni to rusałka.
Mira nerwowo ścisnęła dłonie.
– Babko, to… to niemożliwe. Rusałki to tylko bajki, którymi straszy się dzieci, żeby nie zbliżały się do rzek i bagien. To przesąd, nic więcej.
Babka Olenka zaśmiała się cicho, ale w jej śmiechu nie było wesołości. Spojrzała na Mirę spod siwych brwi, a w jej oczach zatańczyły cienie ognia.
– Tak ci się wydaje, dziewczyno. Ale niebawem sama się przekonasz, że nie wszystko, co ludzie nazywają bajką, jest wymysłem. – Starucha zamilkła na chwilę, po czym dodała ciszej, niemal szeptem: – Czasem bajki są jedynym, co nam zostało, by nie zapominać o niebezpieczeństwie.
Mira poczuła dreszcz na plecach. W ustach miała sucho, a serce biło szybciej.
– Skąd mam wiedzieć, że to prawda? – zapytała z trudem.
Babka Olenka nachyliła się ku niej i powiedziała powoli, z ciężarem, który zmroził powietrze w izbie:
– Bo kiedy noc zapłacze czyjąś krwią, nie będziesz już miała wątpliwości.
Weles obudził się pod rozłożystym dębem, czując chłód poranka przenikający przez płaszcz. Wilgoć nocy wsiąknęła w ziemię, a powietrze pachniało mchem, liśćmi i czymś jeszcze – ledwo wyczuwalnym zapachem magii, starym jak same lasy. Otworzył oczy. Gałęzie nad nim splatały się w gęsty baldachim, przez który ledwie przedzierało się blade światło świtu.
Nie wiedział, jak długo spał. Czas płynął inaczej dla kogoś takiego jak on – dla wędrowca, dla cienia między światami.
Podniósł się powoli, strzepując z ramion kawałki kory i zwiędłe liście. Przetarł zmęczoną twarz i głęboko odetchnął. Było tu coś jakby znajomego, coś, co przyciągnęło go w te strony.
Nie znalazł się tu przypadkiem. Podróżował od wioski do wioski, snując opowieści, słuchając szeptów przy ogniskach, wypatrując znaków. Ludzie widzieli w nim tylko bajarza, dziwnego wędrowca, który znał historie sprzed wieków i którego oczy wydawały się zbyt stare, by należały do kogoś tak młodego. Ale prawda była inna.
Był związany z granicą światów – nie człowiek, nie duch, ale coś pomiędzy.
Dawno temu, w czasach, których nikt już nie pamiętał, był kimś innym. Bliskim powiernikiem Króla Lasu, strażnikiem puszczy i rzeczy, które miały pozostać ukryte przed ludzkim okiem. Jednak w chwili słabości sprzeniewierzył się temu, czego miał strzec. Jego czyny otworzyły drogę tym, którzy nigdy nie powinni ich odnaleźć. Nie wiedzieli, co czynią. Nie rozumieli. A jednak to wystarczyło, by równowaga została zachwiana, a las odczuł to boleśnie. Król Lasu ukarał go, jak tylko potrafił – nie zabijając, ale wiążąc go z przeklętą granicą. Od tamtej pory błąkał się między światami, nigdy nie należąc do żadnego z nich.
Nie jest zwykłym śmiertelnikiem, ale nie jest też już częścią lasu. Został wyrwany ze swojego naturalnego miejsca, ale nie stał się przez to człowiekiem. Jego ciało nie starzeje się tak jak u ludzi, ale też nie jest nieśmiertelny – może zginąć, może cierpieć. Jest jak duch pozbawiony swojego domu.
Od dekad podróżuje, tropiąc istoty, które mogą zagrozić ludziom. Być może próbuje odkupić swoją winę, albo wie, że to jedyna rzecz, jaka mu pozostała. Jest wędrownym obrońcą. Zna tajemnice magii, ale nie jest już częścią żadnego porządku.
A teraz poczuł jej obecność.
Rusałka? Południca? Albo coś innego.
Zmrużył oczy, wsłuchując się w odległy szmer liści, w niewidzialny puls świata, który szeptał. Coś się budziło. Coś, co miało pozostać uśpione.
Weles był kimś, kogo trudno było zapomnieć. Gdy kroczył przez las, jego postać zdawała się stapiać z otoczeniem, jakby noc i cień splatały się w jego sylwetce. Wysoki i smukły, poruszał się z niemal zwierzęcą gracją, jak ktoś, kto całe życie spędził w dziczy, ucząc się jej tajemnic.
Jego twarz wyglądała w sposób, który budził niepokój – rysy wyostrzone, niemal zbyt idealne, jakby ulepione ręką istoty, która znała ludzkie piękno, ale nigdy go nie doświadczyła. Wysokie kości policzkowe nadawały mu drapieżnego wyglądu, a pełne usta często wykrzywiał lekki, cyniczny uśmiech, jakby nieustannie kpił z otaczającego go świata. Skóra miała nieco zbyt blady odcień. Jego dłonie, choć ludzkie, nosiły na sobie ślady czegoś więcej – drobne blizny, runiczne znaki, których żaden śmiertelnik by nie dostrzegł. Jego oczy były najbardziej niepokojące – głębokie, hipnotyzujące, o barwie, którą trudno było określić jednym słowem. Czasem wydawały się złote jak promienie zachodzącego słońca, czasem ciemne, niemal czarne. Ktokolwiek odważył się zbyt długo w nie spojrzeć, mógł poczuć w nich coś obcego, coś prastarego – spojrzenie, które widziało więcej, niż powinno.
Długie, ciemne włosy opadały mu na ramiona, niesforne i lekko splątane, jakby wiatr lasu nigdy nie pozwolił mu ich ujarzmić. Czasami zdawało się, że w ich gęstwinie igrają cienie, a w świetle płomieni błyskały pasma przypominające kształtem rogi – ledwie widoczne, ulotne… a może były tylko złudzeniem?
Ubrany był jak podróżnik, lecz jego strój nie należał do zwykłych wędrowców. Ciemny płaszcz zdawał się nigdy nie brudzić ani nie niszczyć. Ludzie, którzy go mijali, nigdy nie byli pewni, co tak naprawdę w nim widzą. Jedni dostrzegali tajemniczego, przystojnego wędrowca, inni przysięgali, że to demon, który kryje swoje prawdziwe oblicze pod maską ludzkiej skóry. Ale wszyscy czuli to samo – jego obecność budziła jednocześnie fascynację i niepokój, jakby patrzyli na coś, czego ich oczy nie powinny oglądać.
Weles westchnął, poprawił płaszcz i ruszył w stronę wioski.
Wojmir, stary gospodarz, właśnie nabierał wody do drewnianego wiadra. Był jednym z tych ludzi, którzy mimo wieku wciąż mieli siłę w ramionach i ciepło w spojrzeniu. Jego twarz, poorana głębokimi bruzdami lat i trosk, zdradzała życie pełne ciężkiej pracy. Miał gęstą, siwą brodę i szerokie barki, choć teraz nieco przygarbione. Westchnął cicho, opierając się na drewnianym kołowrocie studni. Chłodna woda w wiadrze odbijała resztki światła zachodzącego słońca.
Można by stwierdzić, że ostatnimi czasy los sprzyjał mieszkańcom wioski. Pola dawały coraz lepsze plony, bydło było zdrowe, a domy solidniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Kiedyś to były biedne ziemie – głód zaglądał ludziom w oczy, a wilki podchodziły pod same chaty. A teraz? Każdy miał co jeść, zboże dojrzewało złocistym łanem, nawet las, choć wciąż dziki i pełen tajemnic, wydawał się bardziej przychylny ludziom.
A jednak…
Wojmir poczuł znajomy ucisk w piersi. Co mu po tym wszystkim, jeśli w jego domu panowała cisza? Jego ręce, choć silne, nie miały już kogo obejmować, nie czekał na niego żaden ciepły głos. Żona… Ach, jej już dawno nie było. Czasem miał wrażenie, że został tylko on i jego cień. Gdyby nie Mira… no właśnie. Zamyślony wpatrywał się w wodę, kiedy nagle usłyszał lekkie kroki. Podniósł głowę i dostrzegł ją, wracającą z lasu. Jego dłonie, spracowane i szorstkie, pewnie trzymały wiadro, a na twarzy pojawił się łagodny uśmiech, gdy tylko ją zobaczył.
– Mira, dziecko – odezwał się ciepłym głosem. – Znów cały dzień w lesie?
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko, podchodząc bliżej.
– Jak co dzień, Wojmirze. – Wskazała na swoją torbę. – Dobra pora na zbieranie dziurawca i arcydzięgla.
Mężczyzna pokiwał głową z uznaniem.
– A i dobrze robisz. Nikt w wiosce nie zna się na ziołach tak jak ty. Twoje ręce leczą, jakbyś miała w nich czary.
Mira zaśmiała się cicho.
– Tylko wiedza, Wojmirze. Nic więcej.
– Słuchaj, dziewczyno… Może wpadniesz dziś na wieczerzę? Ostatnio coraz rzadziej jemy razem. Upiekłem podpłomyki i mam trochę dobrego sera. – Uśmiechnął się krzywo. – Może nie są to królewskie jadła, ale przynajmniej ciepłe.
Mira poczuła ciepło w sercu. Wojmir zawsze był dla niej kimś więcej niż tylko sąsiadem – odkąd straciła rodziców, opiekował się nią, dbał, żeby miała co jeść, a zimą, gdy domy były przysypane śniegiem, przynosił drewno na opał. Był samotnym człowiekiem, jego żona odeszła lata temu.
– Oczywiście, Wojmirze – powiedziała z uśmiechem. – Przyjdę przed zmrokiem.
Mężczyzna skinął głową, jakby jej odpowiedź sprawiła mu prawdziwą ulgę.
– Dobrze, dobrze. – Sięgnął po wiadro i ruszył w stronę swojego domu. – A teraz leć, zanim ciemność cię złapie.
Mira patrzyła, jak odchodzi powoli, na jego kroki już nie tak sprężyste jak dawniej. Czuła wdzięczność, że miała w swoim życiu kogoś takiego jak on.
Mira zapukała do drzwi starej, drewnianej chaty, a po chwili usłyszała znajome szuranie butów po klepisku.
– Wchodź, dziewczyno, bo ciepło ucieknie! – zawołał Wojmir, otwierając jej drzwi z szerokim uśmiechem.
W izbie panował przyjemny półmrok, rozjaśniany jedynie blaskiem paleniska i kilku łojowych świec. Ciepło pieca rozchodziło się po wnętrzu, otulając skórzane narzuty rzucone na ławy i łóżko w kącie. Na podłodze leżały tkane dywaniki, a ściany ozdabiały wieńce suszonych ziół i drewniane rzeźbienia, które Wojmir nauczył się robić w młodości. Pachniało dymem, pieczonym chlebem i mięsną polewką, która pyrkała w garnku nad ogniem.
Mira zdjęła wełnianą opończę i uśmiechnęła się lekko, wyciągając przed siebie butelkę ciemnego szkła.
– Przyniosłam kordiał – oznajmiła.
Oczy Wojmira rozbłysły.
– No, nareszcie przynosisz coś porządnego! – Zaśmiał się, sięgając po butelkę. – A już myślałem, że chcesz mi tylko zielskiem kadzić.
Mira parsknęła śmiechem.
– W kordiale chodzi o cenne właściwości zdrowotne, Wojmirze. To nie zwykły trunek, to medycyna.
– Tak, tak, jasne… – Machnął ręką, nalewając do dwóch glinianych kubków. – Medycyna, co przy okazji rozgrzewa człowieka aż po czubki palców. No, to zdrowie!
Stuknęli się kubkami, a Mira upiła mały łyk, czując znajome ciepło rozlewające się po gardle. Smak był intensywny – korzenny, lekko słodkawy, z wyraźnym aromatem miodu i ziół.
Usiedli przy drewnianym stole, na którym już czekała kolacja – gorąca polewka z dziczyzny, świeżo upieczony chleb i duży kawałek żółtego sera. Jedzenie było proste, ale sycące.
– Widziałem dziś, jak szłaś do Babki Olenki – zagadnął Wojmir między jednym a drugim kęsem. – Czego tam szukałaś?
Mira na moment zastygła z kubkiem w dłoniach, ale szybko odzyskała swój spokój.
– Przyniosłam jej trochę ziół, o które prosiła – skłamała gładko, nie odrywając wzroku od swojego talerza. – Do jej… niewiadomych celów.
Wojmir uniósł brwi, ale nie drążył tematu.
– Ta… lepiej nie pytać, co ona z tym robi – mruknął, unosząc kubek do ust. – Im mniej człowiek wie, tym dłużej żyje.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
– Twoi rodzice… – Wojmir zawahał się. – To już trzy lata, jak ich nie ma, prawda?
Mira powoli odłożyła łyżkę.
– Tak – potwierdziła cicho.
Wojmir westchnął ciężko.
Przez chwilę wpatrywał się w płomień świecy, jakby szukał w nim odpowiednich słów.
– Wiesz, Mira… – zaczął powoli. – Ledwo się obejrzałem, a masz już osiemnaście lat. Wydaje się, jakbyś dopiero wczoraj biegała po podwórzu w za dużych butach po ojcu, a teraz… – przerwał i pokręcił głową z melancholijnym uśmiechem.
Mira spojrzała na niego uważnie.
– Czas leci, Wojmirze – powiedziała cicho.
– A ja coraz starszy – mruknął, unosząc kubek do ust. – Czasem się zastanawiam, co by było, gdyby życie potoczyło się inaczej. Ale na pewne rzeczy nie mamy wpływu…
Mira chciała coś powiedzieć, ale Wojmir machnął ręką i spojrzał na nią łagodnie.
– Pamiętaj tylko, dziewczyno, że zawsze możesz na mnie liczyć. Nieważne, co się stanie. Stary Wojmir tu jest i będzie, dopóki los pozwoli.
Mira uśmiechnęła się lekko i ścisnęła jego spracowaną dłoń.
– Wiem. I pamiętam.
Wojmir skinął głową. Wypił ostatni łyk kordiału i westchnął.
– No, dość tych smutków. Lej jeszcze, bo o zdrowie trzeba dbać, zwłaszcza jeśli to medycyna!
Mira zaśmiała się, a wieczór potoczył się dalej w cieple płomieni i dźwiękach rozmowy. Choć przez chwilę zapomniała o śnie, który pewnie i tak powróci nocą…
Mira zerwała się z posłania, dławiąc się krzykiem. Jej serce waliło jak oszalałe, a ciało było całe mokre od potu, jakby rzeczywiście wynurzyła się z lodowatej toni. Oddychała ciężko, chwytając się za ramię – miejsce, w które dotknęła ją rusałka.
Pamięć snu wciąż była żywa, zbyt wyraźna, by mogła ją zignorować. Tym razem nie stała w oddali. Nie szeptała jej imienia z cienia. Była blisko. Zbyt blisko. Mira czuła na skórze jej zimne, martwe palce, delikatne jak muśnięcie wiatru, a jednak przesycone czymś, co wywoływało w niej dreszcz – nie tylko strachu, ale i czegoś niezrozumiałego.
Jej własne imię odbiło się echem w jej głowie.
Mira drżała, obejmując się ramionami. Pokój tonął w półmroku, jedynie blade światło wschodzącego słońca przesączało się przez szczeliny w okiennicach. W powietrzu unosił się zapach wilgoci, choć wiedziała, że to tylko jej wyobraźnia.
– To tylko sen – powtarzała w myślach, ale wiedziała, że kłamie. To nie był zwykły koszmar. To była wiadomość.
Tylko co miała znaczyć?
Wciąż czuła ten dotyk. Jakby coś w niej pękło, jakby coś się obudziło. Jakby w tym chłodzie kryło się coś więcej niż śmierć.
Przeciągnęła się, wciąż czując na skórze niepokój po nocnym śnie. Chłodne powietrze poranka było orzeźwiające. Musiała się czymś zająć, oderwać myśli od koszmarów, a najlepszym sposobem było zajęcie się tym, co znała najlepiej – zbieraniem ziół.
Wciągnęła na siebie wełnianą suknię, narzuciła płaszcz i chwyciła koszyk. Dziś potrzebowała werbeny – sąsiadka narzekała na uciążliwy kaszel, a zioło miało złagodzić dolegliwości. Ruszyła ścieżką prowadzącą do lasu, mijając drewniane chaty wioski.
– Mira! – Usłyszała znajomy głos i westchnęła w duchu, zanim się odwróciła.
W jej stronę szedł Radomir, syn sąsiada, w jej wieku. Wysoki, z jasnymi włosami i szerokimi ramionami, byłby pewnie dobrą partią dla niejednej dziewczyny. Ale nie dla niej. Znała go od dziecka i mimo że był przyjazny, nie czuła do niego nic poza sympatią.
– Gdzie się tak śpieszysz o świcie? – zapytał, uśmiechając się do niej szeroko.
– Do lasu. – Wskazała koszyk. – Werbena mi potrzebna.
– Może pomóc ci jej szukać? – zaproponował z entuzjazmem.
– Nie, dam sobie radę – odpowiedziała zbyt szybko, po czym dodała łagodniej: – Ty się nie znasz na ziołach, a tylko byś mnie rozpraszał.
– Eee, no coś ty! – Roześmiał się nerwowo. – Przecież wiem, jak wygląda werbena. Ma… zielone liście i takie… kwiatki.
Mira przewróciła oczami i uśmiechnęła się z politowaniem.
– Większość roślin ma liście i kwiatki, Radomirze.
– Oj, czepiasz się – mruknął, pocierając kark. – A jak skończysz, to może wybierzesz się ze mną nad jezioro?
Mira westchnęła w duchu. To nie była pierwsza taka propozycja i podejrzewała, że nie ostatnia.
– Dziś nie mogę. Mam jeszcze sporo pracy – skłamała uprzejmie.
– A jutro? Przyjdziesz na ognisko? Cała wioska będzie świętować urodzaj. Będą tańce, jedzenie, muzyka…
– Może – odparła wymijająco.
– No weź, Mira – naciskał. – Tylko raz w roku jest takie świętowanie!
– Zobaczę, czy będę miała czas – rzuciła, chcąc już iść dalej.
– No dobrze… Ale kiedyś się zgodzisz skoczyć ze mną nad jezioro – dodał z przekonaniem.
Uśmiechnęła się grzecznie i ruszyła dalej, pozostawiając go za sobą…
Las był cichy, zbyt cichy. Mira klęczała na miękkim, pokrytym mchem poszyciu, ostrożnie odcinając łodygę werbeny. Jej palce sprawnie przesuwały się po liściach, oceniając ich jakość, a nozdrza wypełniał charakterystyczny zapach ziół i wilgoci. Znała te lasy od dziecka, znała ich ścieżki, ukryte polany i miejsca, gdzie ziemia skrywała najcenniejsze dary natury. A jednak… dziś coś było inne. Powietrze stało się ciężkie, jak przed burzą, choć niebo było jasne. Złociste światło słońca przedzierało się przez gęste korony drzew, rzucając plamy ciepłego blasku na ziemię, ale Mira czuła, jak na jej skórze pojawiają się ciarki. Serce zaczęło bić szybciej, choć nie wiedziała dlaczego. Czuła, że ktoś ją obserwuje. Zerwała się na równe nogi, zaciskając dłonie w pięści. Rozejrzała się, ale las zdawał się martwy – żadnego ruchu, żadnego śpiewu ptaków, nawet wiatr jakby wstrzymał oddech. I wtedy to poczuła. Pulsowanie pod stopami. Nie zwykły dźwięk lasu, nie szmer liści, ale coś więcej – jakby sama ziemia oddychała, jakby soki drzew szeptały jej do ucha. Jej oddech stał się płytki, dłonie zadrżały. Coś było nie tak.
Mira spróbowała zrobić krok do tyłu, ale nagle jej nogi odmówiły posłuszeństwa. Świat zawirował, a przed oczami zatańczyły złote i zielone iskry. Jej głowa pulsowała, jakby otworzyły się w niej drzwi, przez które wtargnęło coś obcego. Upadła na kolana, dłonią wspierając się o ziemię, a wtedy przeszył ją nowy rodzaj wrażenia – coś, czego nigdy wcześniej nie czuła. Ciepło bijące od gleby, nie jak od letniego słońca, ale jak puls, rytm, który odbijał się echem w jej własnym ciele.
To nie była zwykła wilgoć poranka ani zmęczenie. To las. To on…
Z każdą sekundą jej ciało stawało się coraz lżejsze, mięśnie rozluźniały się, a w umyśle rozlała się błogość – słodka, niemal usypiająca. Jak ciepłe objęcie, jak melodia śpiewana przez las tylko dla niej.
Nie wiedziała, ile czasu tak trwała – sekundę, minutę, może całą wieczność. Gdy w końcu odetchnęła głębiej i odzyskała choć trochę władzy nad własnym ciałem, spróbowała podnieść się z ziemi.
Wtedy usłyszała kroki.
Zamarła.
Nie był to szelest zwierzęcia ani trzask łamanej gałęzi pod stopą chłopa. Ten dźwięk był inny – miękki, niemal bezszelestny, jakby ktoś chodził po lesie, znając go lepiej niż własny dom.
Serce podeszło jej do gardła, gdy kątem oka dostrzegła wysoką sylwetkę.
– Wszystko w porządku? – rozbrzmiał niski, spokojny głos.
Mira drgnęła i szybko odwróciła się w stronę nieznajomego. Stał kilka kroków od niej, opierając się lekko o pień starego dębu. Nieznajomy patrzył na nią uważnie. Wysoki, o ciemnych, lekko falujących włosach opadających na ramiona. Jego oczy – ni to ludzkie, ni to zwierzęce – błyszczały złocistym blaskiem w cieniu drzew.
Cofnęła się odruchowo, zaciskając palce na koszyku z ziołami.
– Kim jesteś? – wyrwało jej się, nim zdążyła się zastanowić.
– Przepraszam – odezwał się łagodnym, lecz głębokim głosem. – Nie chciałem cię przestraszyć.
Mira cofnęła się o krok, zaciskając palce na nożu, który wciąż miała w dłoni.
– Kim jesteś?! – zapytała, tym razem ostro.
Nieznajomy uniósł brew, a kącik jego ust drgnął w ledwie dostrzegalnym uśmiechu.
– Jestem wędrowcem – odpowiedział. – Szukam historii i niosę historie.
Jego głos był melodyjny, niemal hipnotyzujący.
– Wędrowcem? – powtórzyła z rezerwą.
– Opowiadam baśnie. Jestem bajarzem. – Przechylił lekko głowę, a jego spojrzenie prześlizgnęło się po niej badawczo. – A ty… ty nie jesteś zwykłą zbieraczką ziół, prawda?
– Co masz na myśli? – zapytała.
Mężczyzna nie odpowiedział od razu. Jego oczy błysnęły dziwnym światłem, gdy spojrzał na drzewa za nią.
– Las szepcze – odpowiedział spokojnie.
Mira podeszła do skraju lasu, czując się, jakby opuszczała miejsce, które właśnie próbowało jej coś powiedzieć.
Obok niej szedł Weles. Jego krok był lekki, niemal nieludzki, jakby ziemia nie stawiała mu oporu. Milczeli przez chwilę, aż wreszcie Mira zerknęła na niego ukradkiem.
– Nie zapytałeś, kim jestem – powiedziała, przerywając ciszę.
Mężczyzna uśmiechnął się kącikiem ust, jakby bawiło go jej spostrzeżenie.
– Bo już wiem. Jesteś tą, która słyszy las.
Mira zmarszczyła brwi.
– A po ludzku?
– Jesteś Mira.
Zatrzymała się i spojrzała na niego zaskoczona.
– Skąd znasz moje imię?
Weles nie odpowiedział od razu. Zdawał się ważyć słowa, jakby każde miało duże znaczenie.
– Słyszałem je wśród drzew. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć.
– A ty – spytała, prostując się. – Jak masz na imię?
– Weles.
To brzmiało… staro. Mira przełknęła ślinę, patrząc na niego uważniej.
– Skąd pochodzisz?
Weles uśmiechnął się lekko.
– Jestem wędrowcem. Moje ścieżki prowadzą mnie tam, gdzie jestem potrzebny.
Mówił bardzo niejasno, tajemniczo lub po prostu unikał odpowiedzi.
Westchnęła.
– Nie wiem, kim jesteś ani czego szukasz, ale ja wracam do domu.
Odwróciła się, gotowa odejść. Wtedy jego głos znów ją zatrzymał.
– Idę do wioski. Może znajdzie się dla mnie miejsce na noc.
Zawahała się, spoglądając na niego przez ramię. Jego spojrzenie wciąż było uważne, ale jakoś nie czuła w nim zagrożenia.
– Może – powiedziała ostrożnie. – Ale ludzie nie ufają obcym.
– Nie oczekuję zaufania – odparł spokojnie. – Wystarczy mi dach nad głową.
– Do widzenia, Welesie – powiedziała cicho i ruszyła w stronę domów.
Nie oglądała się, ale czuła, że jego spojrzenie odprowadza ją jeszcze przez kilka chwil.
Mira usiadła przy drewnianym stole, wciąż nie mogąc wyrzucić z myśli tajemniczego wędrowca. Weles. Jego imię brzmiało znajomo, choć nie potrafiła powiedzieć dlaczego.
Oparła łokcie na blacie i przymknęła oczy.
„Skąd znał moje imię?” – to pytanie ją nurtowało. Było coś w jego głosie, w spojrzeniu, w sposobie, w jaki poruszał się wśród drzew. Ale to nie tylko on nie dawał jej spokoju. To, co wydarzyło się w lesie, wstrząsnęło nią równie mocno. Pamiętała uczucie, które ją ogarnęło – jakby las przemawiał do niej w języku, którego nie rozumiała. Ziemia pulsowała pod jej stopami, liście zdawały się szeptać, a powietrze wibrowało jak napięta struna. To było… piękne. Przez krótką chwilę czuła się jego częścią. A potem przyszło osłabienie. Nagłe, obezwładniające. Jakby ten moment jedności z naturą był dla jej ciała zbyt intensywny, zbyt obcy.
Jej rozmyślania przerwało nagłe stanowcze pukanie do drzwi.
Mira wzdrygnęła się, ale szybko wstała i uchyliła drzwi. W progu stał Wojmir – jego szeroka sylwetka niemal wypełniła wejście, a w jasnych oczach malował się cień niepokoju.
– Mira, dziewczyno… kto to był? – zapytał bez zbędnych wstępów, zniżając głos. – Widziałem, jak cię odprowadzał. Nowa twarz we wsi to rzadkość.
Mira westchnęła i przeczesała palcami włosy.
– Nazywa się Weles. Wędrowny bajarz. – Spojrzała na Wojmira, próbując zabrzmieć przekonująco, choć sama nie była pewna, czy wierzy w swoje słowa. – Zatrzymał się w lesie, a potem ruszył do wioski. Może poprosi o nocleg.
Wojmir pokręcił głową i potarł brodę.
– Nie podoba mi się to. – Jego głos był poważny. – Niech tam, pójdę go poszukać i popytać ludzi. Jeśli chce u nas zostać, lepiej wiedzieć, z kim mamy do czynienia.
Mira ścisnęła rękaw swojej sukni.
– Nie wydaje się groźny.
– Nie wszystko, co nie wygląda na groźne, jest bezpieczne, dziecko. – Wojmir sięgnął do futryny, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale zamiast tego westchnął i odwrócił się. – Bądź ostrożna, Mira.
Mira patrzyła za odchodzącym Wojmirem, wsłuchując się w ciężkie kroki mężczyzny na ubitej ziemi. Westchnęła i zamknęła drzwi, opierając się o nie plecami.
Wojmir zawsze troszczył się o nią jak o własną córkę, ale czasami jego ostrożność wydawała jej się przesadna. Cała wioska taka była – dobrzy, poczciwi ludzie, ale prości i nieco bojaźliwi. Nie ufali obcym, nie wychylali się poza to, co znane i bezpieczne. Stronili od tego, co mogło zakłócić ich spokój.
Mira nieraz czuła, że jest inna. Od dziecka coś ją ciągnęło do lasu, do jego sekretów i dźwięków. Choć kochała tych ludzi, choć wioska była jej domem, nigdy nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nie do końca tu pasuje. Była częścią tej ziemi, ale jednocześnie jakby czymś więcej niż tylko to, czymś nie do końca zrozumiałym nawet dla samej siebie.
A teraz pojawił się Weles – tajemniczy, intrygujący i… niepokojąco znajomy. Jakby nie był tu przypadkiem. Jakby jego przybycie miało coś wspólnego z nią.
Mira potrząsnęła głową, próbując odpędzić te myśli. Może to tylko przypadek. Może to nic nie znaczy.
Mira szła polną ścieżką, przy skraju lasu i wioski, a zachodzące słońce malowało niebo w odcieniach różu i chłodnego fioletu. Powietrze było ciepłe, niosło ze sobą zapach dojrzewających zbóż. Miała nadzieję, że spacer pozwoli jej uporządkować myśli, ale im bardziej próbowała nie myśleć o Welesie, tym częściej wracał do niej jego obraz – tajemniczy uśmiech, hipnotyzujące oczy, sposób, w jaki patrzył na nią, jakby coś w niej rozpoznał.
Z zamyślenia wyrwał ją cichy szelest.
– Nieczęsto widzi się ciebie o tej porze, dziecko – zabrzmiał zachrypnięty, lecz wciąż pełen siły głos.
Mira spojrzała w bok. Na skraju ścieżki, przy swojej chacie, stała Babka Olenka. Opierała się na pokrzywionym kosturze, a jej przenikliwe oczy, otoczone siatką zmarszczek, wpatrywały się w dziewczynę.
– Babka też rzadko opuszcza swoją chatę – zauważyła Mira, uśmiechając się lekko.
Olenka uniosła brwi, jakby uznała to za coś oczywistego.
– Widziałam go.
– Kogo?
– Tego, który tu przybył.
Mira natychmiast wiedziała, o kim mowa.
– Welesa?
Babka skinęła głową, a jej twarz spochmurniała.
– To jeden z tych, co znają las za dobrze – mruknęła stara kobieta.
Mira skrzywiła się lekko.
– To tylko wędrowny bajarz. Przybysz jak każdy inny.
Olenka zmrużyła oczy.
– Tylko bajarz, mówisz… – Wykrzywiła usta w uśmiechu, ale był to uśmiech pozbawiony ciepła. – Pamiętaj, dziecko. Nie wszystko, co wygląda jak człowiek, nim jest.
Mira powstrzymała westchnienie. Babka zawsze widziała tajemnice tam, gdzie ich nie było. Wszyscy wiedzieli, że jej opowieści są pełne strachów i przesądów.
A jednak w Mirze coś drgnęło. Niepokój, który próbowała stłumić od chwili, gdy usłyszała swoje imię wypowiedziane przez obcego, znów dał o sobie znać.
Zanim zdążyła coś odpowiedzieć, Babka obróciła się na pięcie i zniknęła w cieniu swojej chaty, pozostawiając dziewczynę z niechcianymi myślami.
Także tym razem Mira nie spała spokojnie.
Znalazła się znów nad ciemnym jeziorem, tym samym co zawsze.
Ciemna tafla wody lśniła w świetle księżyca, powietrze było ciężkie i wilgotne, pachniało gnijącymi liśćmi.
Wtedy to usłyszała.