Synastria - Marcin Świątkowski - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Synastria ebook i audiobook

Świątkowski Marcin

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Są dwa rodzaje potworów na tym świecie. Pierwsze to te, które kroczą po nim ot tak, podobnie do ludzi, ryb czy ptaków. Drugie zaś to te, które Nieprzyjaciel specjalnie zesłał ku własnej korzyści i ludzkiej biedzie, niemożebne pokraki, występujące przeciw wszelkiej imaginacji… jak słoń, smok czy antylopa.

Po legendach Okrągłego Stołu przychodzi pora na oksytańską pieśń o czynie.

Francja epoki krucjat. W kraju panoszą się herezja, magia i potwory. Jerzy z Montoliu, chłopiec o czystym sercu, staje się rycerzem, który za nic nie zdradzi swojego etosu. Starając się bronić prześladowanych katarów, wyruszy na heroiczną wyprawę, na której pozna podłość ludzi, siłę piekielnych bestii, płochliwe rozkosze miłości i gorzki smak zdrady.

Prowadzony przez labirynt Zodiaku będzie błądził wśród zjaw, pragnień i tęsknot z mieczem w dłoni, niepewny, z której strony spadnie cios. W pieśniach i eposach bowiem wielkie czyny zawsze wiążą się z wyrokiem gwiazd.

Synastria za pomocą historycznej oprawy wskrzesza średniowieczne legendy. Napisana ze swadą, sprytem i wrażliwością spodoba się wszystkim tym, którzy zechcą zatracić się w perypetiach następców Artura, Lancelota i Ginewry.

Zaś z tego miejsca mieli już tylko jedną drogę: ku sobie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 533

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 21 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Kolekcje



Dwa słowa wstępu

Sztuka średniowieczna jest dla nas dzisiaj prawie całkowicie niezrozumiała. Dotyczy to szczególnie literatury, o czym wie każdy, kto w podręczniku do polskiego widział kiedyś Bogurodzicę.

Istnieją jednak źródła, które ukształtowały nasze wyobrażenie tej epoki, a są to przede wszystkim XIX-wieczne kompilacje legend i podań, takie jak Opowieści okrągłego stołu, Pieśń o Rolandzie czy Tristan i Izolda. Nie mają one wiele wspólnego z prawdą historyczną, lecz to z nich pochodzi znany nam wszystkim obraz rycerzy bez skazy, pięknych dam, olbrzymich zamków, honorowych turniejów, walk ze smokami i poszukiwań świętych kielichów.

Właśnie po tę estetykę sięgnąłem, spisując Synastrię, bo wydała mi się najbardziej adekwatna do opowiedzenia wymyślonej przeze mnie fabuły. Dlatego nie traktujcie tej powieści jak książki historycznej, ponieważ nią nie jest.

Zdecydowałem się też utrzymać ją w określonej stylistyce: znajdziecie w niej wiele metafor, fraz i sformułowań, które będą brzmiały przesadnie, patetycznie, śmiesznie albo dziwnie. Zrzućcie je wówczas na karb mojej fascynacji wymienionymi wcześniej tekstami.

Jak bowiem uczy historia pierwszego spotkania królowej Ginewry z Lancelotem z Jeziora, nawet szlachetne serce może łatwo przypisać złe chęci temu, kim kierowały dobre pobudki.

Miłej lektury!

Synastria – z gr. sunastría, „połączenie gwiazd”.

W astrologii współzależność między dwoma

horoskopami indywidualnymi i związki między nimi.

„Jeśli jest rzeczą słuszną poszukiwanie w jednym słowie jakiegoś języka klucza do zrozumienia zamarłej cywilizacji, to tym, czym dla Greków była kalos kagatos, a dla Rzymian virtus, tym dla Oksytanii była paratge, słowo spotykane i odmieniane nieskończoną ilość razy w poematach trubadurów, a oznaczające i honor, i prawość, i równość, i potępienie prawa pięści, i szacunek dla osoby ludzkiej”.

Zbigniew Herbert, O albigensach, inkwizytorach i trubadurach

Lord above, why don’t you tell me

Why I’m here in agony?

Avantasia, The Metal Opera

CZĘŚĆ I – ASCENDENT

Rozdział I

w którym Mars wschodzi w Strzelcu, i to w koniunkcji z Jowiszem, Wenus leży w V domu, a dzieje się to w roku, w którym Rajmund VII objął schedę po ojcu, hrabim Tolosy.

Na sam początek należy wspomnieć, że w owym czasie w Oksytanii można było zająć się trzema rzeczami: wojną, miłością i dysputą. Wojną, bo rzesze krzyżowców przetaczały się nieustannie po polach lawendy i winorośli, w miasteczkach i wsiach szukając heretyków; miłością, bo trubadurzy, hojnie opłacani przez książąt i hrabiów, nieustannie chwalili zalety kochania; dysputą, gdyż każdy wioskowy kretyn lubował się w rozważaniach, czy Chrystus Zbawiciel miał naturę cielesną, czy tylko duchową.

A ów przedziwny splot namiętności naturalny był niby ruch planet, bo jedno życie ludzkie nie minęło od czasu, kiedy na kraj, wcześniej ogarnięty wielką szczęśliwością i spokojem, zwaliły się kohorty katolickich rycerzy z Francji i Burgundii, wezwanych tam papieskim rozkazem. Oto bowiem nie podobało się namiestnikowi piotrowemu, że w Prowansji, Tolosie, Langwedocji i Fois nie słuchano jego głosu, zastąpionego cichymi nakazami surowych czcicieli czystości, zwanych z francuska albigensami, a którzy sami siebie nazwali katharoi lub Dobrymi Ludźmi.

Że zaś największym sojusznikiem katolickiej wiary był potężny Król Francji, Ludwik, zwany Lwem, i jego błyskot­liwy sługa, Szymon de Montfort, to nie ma słów, które wyrazić mogą, jaka nawała gniewu spadła na Oksytanię. Choć rycerze z południa mężnie stawali w obronie swoich domów, musieli wreszcie ulec liczbie i nie było w całej krainie miasta, którego nie zdeptały francuskie buty, domu, do którego nie dotarła katolicka łacina, ani pola, po którym nie snuł się ponuro dym z płonących stosów.

A choć złowrogie imiona Szymona de Montfort i Ludwika Lwa już od lat nie hulały po karczmach i izbach, gdyż obaj wyzionęli ducha, to ich okrutne wspomnienie wciąż unosiło się nad tymi ziemiami. Króla bowiem zastąpił jego syn, też Ludwik, a jego słudzy wciąż buszowali po krainach Dobrych Ludzi. Najmowali inkwizytorów, rzesze donosicieli oraz legiony zbrojnych przetaczających się pod murami miast; zasmradzali wszystko strachem, niosącym się po gościńcach jak żelazisty odór krwi spuszczonej z rannego zwierzęcia.

W całym kraju nieustannie kotłowało się i poruszało wszystko żywymi rzekami namiętności dotyczących na przemian mordu, kochania i wiary, a owa dziwna wojna, w której stawką było zarówno zbawienie, jak i potęga, zdawała się wcale nie zmierzać ku końcowi. Zgoła niemożliwym okazało się bowiem orzec, gdzie kończy się heretyk, a zaczyna Oksytańczyk i odwrotnie; i tylko Francuzi zawsze byli Francuzami, a więc wrogiem, który starał się rzucić dumnych południowców na kolana.

Lecz mimo że widmo Marsa ciężkim cieniem kładło się na Oksytanii, to zarazem dobroczynny wpływ Wenus, planety miłosnej, osłabiał ów złowrogi układ, co owocowało w dwójnasób, gdy przyszła kolej na miłość, poezję i przygody, które rychło stały się głównym, obok mordu, zajęciem oksytańskich rycerzy. Zaś w tym chaosie przyszło żyć zwykłym ludziom, próbującym po swojemu przeżywać życia w pokoju. I choć sąsiad był wrogiem sąsiadowi, chłop zerkał na pana wilkiem, proboszcz obwąchiwał podejrzliwie swoje owieczki, a wszyscy zgodnie nienawidzili Francuzów, większości z nich udawało się oglądać kolejne wschody słońca.

Dziwaczne były to czasy i trudno pojąć, jak owi ludzie postrzegali świat i jego aspekty; nic nie wiedzieli o boskich tajemnicach, a zarazem traktowali je niczym wschody i zachody słońca, zaś gwiazdy prowadziły ich prosto i bez problemów do celu, którego przecież nigdy nie osiągali. Wielcy i szlachetni, krążyli zarazem w mętnych stawach swoich żyć.

Nie inaczej było z Rajmundem Pelapolem. Choć z dumą nosił rodowe miano, nikt nie nazywał go inaczej niż Rajmundem z Montoliu, gdyż okolica nie szczyciła się inną familią szlachecką, a on był panem tych ziem i nie mogła zajść pomyłka. Gdyby zaś kto miał wątpliwości, to wszelkie rozwiewała tarcza z błękitnym słońcem na srebrnym tle; herb ów znał w okolicy każdy, bo jego nosiciel wielce wsławił się w bitwie pod Montgey.

Z tej właśnie przesłynnej wyprawy, w czasie której wojska hrabiego Fois pobiły krzyżowców Montforta, przywiózł Rajmund żonę o imieniu Agnieszka. Choć niskiego rodu, urodą panna ta równa była królowym, zaś ogładą, pogodnym usposobieniem i pobożnością mogłaby obdarzyć kilka świętych pańskich.

Należy tu wspomnieć, że w Oksytańczykach płynęła gorąca krew i łatwo ulegali uczuciom, nad wszystko kochając egzaltowaną przesadę; darli więc na sobie szaty, łkali, bili pięściami w ziemię, rozpaczali lub płakali z radości i tak wyrażali swoje przebogate wnętrza, nie raz bogatsze od szat, które ich kryły. Agnieszka i Rajmund nie stanowili wyjątku, gdyż natychmiast spłonęli w ogniu miłości i zdało się, że nikt wcześniej się tak nie miłował, jak oni się miłowali. Zaraz też niewiasta powiła mężowi trzech synów.

Pierwszy z nich zgodnie z tradycją na imię dostał Rajmund, po ojcu i zarazem po seniorze ziem, na których przyszło im żyć. Nic dziwnego w tym nie było, gdyż w owym czasie w Oksytanii w każdym domu znalazł się jakiś Rajmund, bo taka już jest kolej rzeczy, że zwyczaj nie potrzebuje powodów ani przyczyn swego istnienia, lecz roznosi się samoistnie jak pleśń czy grzyb i tak jak z pleśni lęgną się potem myszy, tak z tej mody lęgli się Rajmundowie.

Drugiego z synów ochrzczono Piotrem na cześć Piotra Apostoła, następnego po Jezusie. I to również nie mogło dziwić, albowiem niełatwo wyplenić stare zwyczaje i nie wszyscy Oksytańczycy porzucili dawną wiarę, a nade wszystko żaden nie potrafił się oprzeć sile wielkiej opowieści, którą wszak sycił się rzymski ryt, niezależnie od tego, czy się go przyjęło za własny.

Trzeci zaś zadowolić się musiał imieniem Jerzego, zabójcy smoka – i o nim właśnie, a nie o starszych jego braciach, będzie traktować ta opowieść.

Chłopcy rośli jak młode drzewka, zdrowi i piękni, aż okoliczni szlachcice i mieszczanie zaczęli spoglądać na kasztel w Montoliu z zazdrością, była to bowiem rzadkość, aby trójka potomstwa dożyła bez przygód wieku chłopięcego. Synom Rajmunda udała się ta sztuka, choć bynajmniej nie ustawali w próbach przedwczesnego przeniesienia się na łono pańskie: od dziecka wchodzili na najwyższe drzewa, pływali w głębokich rzekach i rzucali kamieniami w maszerujące wojska, czyli robili wszystko to, co robią chłopcy puszczeni samopas. Rajmund martwił się wielce o swoich trzpiotów, a Agnieszka złajała go:

– Mężu, wyznacz im przyszłość, zamiast pozostawiać ją w rękach gwiazd. Wówczas spokornieją i nabiorą ogłady. Nie ma co zwlekać, młodsi się nie zrobią.

Senior dostrzegł mądrość w słowach żony i zdecydował o losie swoich synów. Wiedział z własnego doświadczenia, że z wojaczki jest może i chwała, ale za to nie ma złota, więc za przykładem kupców i mieszczan z Tolosy i Besièrs umyślał, aby Rajmund młodszy zajął się ekonomią. Zanim jeszcze chłopak nauczył się, którym końcem miecz bodzie, zagoniono go rózgą do ksiąg, żeby pojął tajniki rolnictwa i handlu. I w tym również nie było nic dziwnego ani zdrożnego, bo przez heretyckie nauki w Oksytanii szlachetność poznawano po czynie, a nie urodzeniu, i niejeden arystokrata chętnie chwytał się kupiectwa czy gospodarki, zaś bogatych mieszczan traktowano na równi hrabiom.

Piotrowi z kolei umyślono stan kapłański, co mimo gorejącej herezji było drugą najlepszą karierą, jaką mógł wymarzyć młody arystokrata, więc usadzono go naprzeciw brata, tylko nad innymi księgami. Z Jerzym zaś nie wiadomo było, co zrobić, więc przeznaczono go na rycerza. Ponieważ w tym celu musiał najpierw wyrosnąć ponad koński grzbiet, puszczono go wolno, a on chętnie z tego skorzystał, zostawiając braci ciężko wzdychających nad pergaminem.

Kasztel Montoliu był niewielki i miał tylko jedną wieżę, w której mieszkali wszyscy dworzanie, a zatem ojciec, matka, trzech synów, ich preceptor, dwie dwórki, giermek i zarządca – ale za to stał zawsze otworem, bowiem Rajmund, rycerz dobrze wychowany i spokojny, nigdy nie odmawiał gościny przejezdnym. Wieść o tym niosła się po okolicy, więc podróżni często zaglądali do jego domu, chociaż leżał na uboczu, z dala od szlaku z Carcassonny do Tolosy. Jerzy, niemający nic innego do roboty, nieustannie spotykał więc nowych ludzi w głównej sali ojcowskiego zamku.

Zwykle byli to kupcy i handlarze, których Rajmund przyjmował godnie, ale bez przesady. Czasem, lecz rzadko, trafiali się trubadurzy, którzy zostawali na parę tygodni, goszczeni dość bogato. Śpiewali oni historie o cudach tego świata i rycerskich przygodach, lecz głównie obijali boki. Wielką gratką były odwiedziny innego herbowego pana, w trakcie których ojciec opróżniał i piwniczkę, i spiżarnię, wydając wielką ucztę. A jednak Jerzy czuł, że największą estymą w jego domu darzono tych, którzy przybywali po cichu: milkliwych i pogodnych ludzi w granatowych szatach, niewyróżniających się ani ubiorem, ani zachowaniem, ani swadą, ani talentem. Mimo to, nie wiedzieć czemu, ojciec, a jeszcze bardziej matka, odnosili się do nich, jakby byli równi królom.

– Matko, kim są ci ludzie ubrani na niebiesko, którym ojciec kłania się jak hrabiom? – zapytał kiedyś Agnes, gdy po raz kolejny opuścili ich zamek.

– To albigensi, katharoi. Czyści. Dobrzy Ludzie. Gdy tylko ich spotkasz, powinieneś również się im skłonić, i to trzykrotnie, a potem poprosić o błogosławieństwo.

– Dlaczego? Przecież jestem wyższego rodu.

– Dlatego – matka spojrzała na niego z dezaprobatą – że Dobrzy Ludzie przewyższają nas wszystkich tam, gdzie się to liczy, czyli w królestwie niebieskim.

– Jak proboszcz?

– Proboszcz jest złym, gnuśnym człowiekiem, który obraża Boga nierozumnością i wysługuje się Rzymowi, babilońskiej nierządnicy opitej krwią świętych – rozeźliła się zaraz. – Dziczejesz jak chwast. Pora, abyś i ty trafił na nauki.

Ale Jerzy nie dał się zaciągnąć na nauki, bo czmychnął przez okno, pomny smutnego losu braci. Nauczyciel na próżno ścigał go po ojcowskich polach i lasach. Chłopiec zapamiętał jednak, że o katharoi lepiej nie pytać, gdyż źle się to kończy.

Hasał po okolicy jak młody źrebiec, energiczny, porywczy i nieokrzesany. Nie było w oksytańskim zwyczaju zabraniać szlacheckim dzieciom zabawy z pociechami plebejuszy, szybko więc stanął na czele grupki okolicznych łobuzów. W zgrai tej znajdowali się głównie synowie mieszczan, nad wyraz licznych w okolicy, bo chłopskie dzieci od maleńkości wysyłano do pracy w polu. Jerzy tracił więc całe dnie, dokazując i przeszkadzając każdemu, komu się tylko dało, wszędzie, gdzie zdołał się wcisnąć. Wraz z kompanami wędrował po winnicach i gospodarstwach, niedostępnych wzgórzach porośniętymi lasami, a często zaglądali też do miasteczka Montoliu, gdzie czynili najwięcej szkód, lecz nikt nie śmiał podnieść ręki na potomka Rajmunda.

Jerzy w tym czasie objawił się jako chłopiec szczególnej urody. Smukły był jak brzoza, lica miał śniade i zdrowe, zęby równe i śnieżnobiałe, a kruczoczarne kędziory oplatały mu głowę wężowymi splotami, za którymi wzdychał zazdrośnie niejeden przedwcześnie wyłysiały ze zgryzoty dorosły. Oczy brązowe niby orzechy, gdy ich właściciel tylko chciał, potrafiły nabrać zniewalającego błysku. Choć mógł z domu, nie bogatego, ale też nie ubogiego, brać zdobne szaty, nosił obszarpane lniane tuniki, aby nie odróżniać się od swoich towarzyszy zabaw – a i tak na pierwszy rzut oka znać w nim było pochodzenie ze szlachetnego rodu.

Jego najwierniejszym towarzyszem psot i zabaw szczenięcych szybko stał się syn miejskiego konwisarza, imieniem Guy de Trois. Był to chłopiec wysoki, lecz okropnie chudy i blady, o prostych blond włosach i błękitnych, złowróżbnych oczach. Guy był spokojny i opanowany, lecz z charakteru wyjątkowo wyniosły i pogardliwy, zawsze gotów, aby komuś wyrządzić przykrość i samego siebie wywyższyć. W efekcie, gdy tych dwóch dokazywało razem, zimna arogancja Guya wraz z ognistym temperamentem Jerzego potrafiły dokonać wiele. Jabłka kradli z najwyższych gałęzi, wygrywali bijatyki z najgorszymi zabijakami, na rzece nie znali strachu przed wirami ani prądem, a w ciemne bory zapuszczali się głębiej, niż inne dzieci kiedykolwiek by się odważyły. A ponieważ starsi bracia Jerzego odeszli z zamku na nauki w miastach, nie miał kto hultajów nauczyć moresu.

Ale skończyły się harce, gdy chłopcy w ramach psoty stoczyli pod koło młyńskie kamień tak wielki, że łopaty urządzenia popękały. Byli wielce zadowoleni, gdy głaz wpadł w wodę i wzbił mętny obłok mułu, lecz po chwili mechanizm jął trzeszczeć i stanął. Wówczas winowajcy uciekli, bo bardzo się przestraszyli, lecz złapano ich ukrytych w magazynie sukna i powleczono prosto do ojca Jerzego. Ponieważ działo się to w czasie żniw, kiedy tuziny chłopów czekały na zmielenie ziarna, szkody były wielkie.

– Puściłeś go samopas, to teraz masz – mówiła Agnieszka do Rajmunda, gdy dwóch nicponiów w skrusze stanęło przed jego obliczem. – Mówiłam ci, że chłopak nie ma Boga w sercu. Zachowaj się teraz jak mężczyzna i wyciągnij konsekwencje.

Rajmundowi nie trzeba było tego powtarzać. Pokrył z własnej szkatuły straty młynarza, zaś swojemu synowi podziękował za ten ubytek w skarbcu piętnastoma batami. Była to zwykła kara przewidziana dla wandali, więc senior zyskał sobie w ten sposób wiele uznania wśród mieszczan, ci bowiem potrafili docenić ów sprawiedliwy wyrok. Upewnił się też, że konwisarz podobnie postąpi ze swoją latoroślą, a następnie chłopcom zabroniono widywać się nawzajem, choć jak się przekonamy, nie da się rozdzielić tych, którym gwiazdy wyznaczyły wspólny los.

Piętnaście batów dla dziecka to okrutna kaźń i Jerzy długo leżał, zmożony, aż rany na jego plecach się zagoiły. Wtedy ojciec podjął z nim rozmowę.

– Matka twoja ma rację. Poświęcałem ci za mało uwagi. Koniec z tym. Zacznijmy od najważniejszego: czy wiesz, za coś otrzymał te piętnaście batów?

A jego trzeci syn spojrzał nań uważnie, zaś potem jeszcze uważniej w swoje serce, zwłaszcza że w niemocy miał wiele czasu, aby zastanowić się nad tym, czego dokonał.

– Myślę, ojcze, że nie chodzi o pieniądze, bo wiem od grajków, że dla szlachetnego pana nie mają one wartości. Nie chodzi też o młynarza, bo czemu miałbyś się przejmować pospólstwem, ani o matkę, bo zrzędzi. Sądzę więc, iż te piętnaście razów było za to, że nie umiałem się zachować z honorem i wziąć winy na siebie.

Rajmund z zadowoleniem pojął z tej odpowiedzi, że syn jego w istocie ma zadatki na dobrego rycerza. A choć panem był surowym i niechętnie pobłażał komukolwiek, uznał, że chłopiec wyciągnie z tej lekcji naukę na przyszłość. I rzekł:

– W takim razie najwyższa pora, żebyś trafił do terminu.

To zaś był koniec dziecinnej beztroski Jerzego.

Nie minął tydzień, gdy pojawił się w kasztelu pan de Laurac, rycerz chrobry i groźny, choć podeszły wiekiem, a zarazem stary przyjaciel Rajmunda. Przywitali się wylewnie i zasiedli do uczty, na którą wezwano również młodego dziedzica. Gdy starsi skończyli jeść i pić, ustawiono go naprzeciw gościa. Chłopiec wystraszył się, bo zobaczył, że pan de Laurac nie ma jednego ucha i części palców, a jego pomarszczona skóra przypomina wyschłego trupa szczura, którego Jerzy znalazł kiedyś w spichlerzu. Siwe włosy i broda błyszczały w świetle paleniska, głos miał onieśmielający i donośny, mówił zawsze głośno, a kark trzymał sztywno, jakby nigdy nie uchylił przed nikim czoła. W barach zaś był tak szeroki, że dorosły mężczyzna miałby problemy z opasaniem go ramionami.

– Ha! – zagrzmiał, gdy Jerzy stanął naprzeciw niego. – Więc to ma być mój giermek? Pewien jesteś, Rajmundzie? Chłopak ledwo sięga końskiej kuśki.

A chłopiec, zanim zdążył ugryźć się w język, zgrzytnął zębami i odparł:

– Nie muszę sięgać niczyjej kuśki, bo nie zwykłem się nimi interesować, szlachetny panie.

Na te słowa stary rycerz wstał spokojnie i potężnym uderzeniem kułaka posłał go na ziemię.

Jerzy podniósł się z kamiennej posadzki i ocierając rękawem strużkę krwi cieknącą z nosa, zerknął na ojca, czy ów zareaguje jakoś na tę zniewagę, lecz Rajmund siedział nieporuszony i bawił się kielichem wina.

– Nie odzywaj się niepytany – powiedział de Laurac, gdy usiadł na swoim miejscu, a potem zwrócił się znów do ojca: – A więc, Rajmundzie, jesteś pewny?

– Jestem, Henryku. Chłopak rośnie jak na drożdżach, niedługo będzie dość duży, aby dźwignąć chorągiew. Do tego czasu musi się nauczyć władać włócznią i mieczem, a także co przystoi i nie przystoi rycerzowi. Wolałbym, abyś na razie zatrzymał się u nas, ale jeśli chcesz, możesz go zabrać do siebie.

– W istocie, chętnie skorzystam z gościny. Lata już nie te, a u was wygodniej niż w mojej wieży, gdzie i tak gospodarzy mój syn. A jutro wezmę się za tego tu huncwota. Niech się ostatni raz prześpi we własnym łóżku.

Rycerz był słowny, bo następnego dnia Jerzego zamiast piania koguta obudził kopniak. Przed południem było ich jeszcze wiele, lecz dzięki temu przecież chłopiec okazał się nad wyraz pojętny. Nauczył się, że jeśli pan de Laurac o coś prosi, to należy to zrobić bez ociągania się, że jeśli pan de Laurac o coś pyta, to nie należy strzępić języka, że jeśli pan de Laurac o nic nie pyta, to trzeba milczeć, jak również że pan de Laurac nie lubi prób ucieczki, a zwłaszcza że do pana de Lauraca nie należy zwracać się per „stary kmiocie”, bo i tego młodzian próbował. W ten sposób w ciągu zaledwie jednego poranka Jerzy wyumiał się wszystkiego, co wiedzieć musi dobry żołnierz. Niestety dla niego, na tym nauka rycerska się nie skończyła.

Pojął, że oto nadeszły ciężkie czasy, bo gdy jego nowy pan uznał, że wpoił mu wystarczająco wiele hartu ducha, jął natychmiast obarczać chłopca dziesiątkiem zadań. Tak więc Jerzy z wolnego ptaka śmigającego jak wiatr po borach i gościńcach zmienił się z dnia na dzień w posługacza. Nosił Lauracowi wino i wodę, szorował i oliwił kolczugę i hełm, oporządzał konia, na którym pan co jakiś czas wybierał się na łowy, długie godziny spędzał na łataniu jego tunik, pleceniu cięciw z włosia czy reperowaniu uprzęży. Jadł ze służbą, która udawała, że nie poznaje w nim pańskiego syna, a spał na derce na podłodze obok łoża przeznaczonego staremu rycerzowi. Gdy zabierano go na polowanie, nie miał prawa dotknąć broni, lecz zakładał obozowisko, rozstawiał namiot, zbierał opał na ogień i oporządzał śmierdzącą zwierzynę. Ponieważ zaś był za młody, żeby rozumieć, czego próbuje się go w ten sposób nauczyć, cierpiał okrutnie. Poprawa jego losu nadeszła dopiero po całej długiej jesieni, kiedy wieczory zrobiły się krótkie i zimne, tak że rycerz wraz z giermkiem więcej czasu spędzał przy palenisku niż w siodle.

Laurac, bo taki już los starców, gdy miał dobry humor, gadał, zaś gdy miał zły – burczał i szybko sięgał po nahaj albo kij. Jerzy nauczył się odróżniać jedno od drugiego, inaczej krótko przeżyłby u boku rycerza. Pewnego dnia, kiedy wraz z księżycem wzeszło Lauracowi wyjątkowo dobre usposobienie, wezwał giermka do siebie i wielkodusznie nalał mu odrobinę wina.

– Opowiem ci teraz – rzekł – o Królu Arturze.

I tak zaczęła się kolejna część nauk Jerzego.

Rozdział II

czyli czas potężnego Saturna, który lada moment wejdzie do domu XII i zostanie tam na długo; tymczasem więcej się trzeba przejmować Marsem.

Przez całą zimę chłopiec słuchał opowieści pana de Lauraca, a im dłużej wysiadywał przy palenisku, otoczony dymem z lipowego drewna i historiami z pradawnych czasów, tym wyżej wzrastał jego duch, do tej pory stąpający twardo po oksytańskiej ziemi. Okazało się bowiem, że stary rycerz ma prawdziwy dar wymowy, dorównujący Homerowi i Cyceronowi, a przewyższający o wiele talenta grajków zaglądających od czasu do czasu na dwór ojca, tak że w niektóre wieczory cały dwór zbierał się, aby posłuchać, jak Laurac snuje swoje gawędy. Jerzy wiedział jednak, że słowa, które wpadają do wielu uszu, wypowiadane są z myślą o jego nauce, a to dodawało rytuałowi ceremonialnej powagi. Dni nagle zaczęły się dłużyć jeszcze bardziej, bo wypełniając nużące obowiązki giermka, zarazem wyczekiwał niecierpliwie wieczoru; gdy zaś de Laurac był zmęczony lub w złym humorze albo gdy chłopiec czymś zawinił, opowieści nie było i wówczas rozczarowanie Jerzego rosło tak wielkie, że najtwardsze serce byłoby się mu użaliło.

A jednak przez większość nocy tej zimy młody giermek wysłuchiwał wspaniałych opowieści o Arturze, Gahelocie, Lancelocie, Galahadzie i Bohorze, ich przygodach, namiętnościach i turniejach. Ze śmiechem dowiadywał się, jak Percewal, wychowany w lesie, naiwnie mniemał zostać rycerzem i z wielkim zdumieniem zachwycał się przemyślnością Merlina, który oszukał samego Juliusza Cezara. Nurzał się w historiach o Guidemarze, który dla swej pani popłynął na mglistą wyspę, a także o swoim imienniku, zabójcy smoka, oraz Tristanie, co dla Izoldy nastawał przeciw własnemu panu. Słuchał o Nikoletcie, co dla Alkasyna uciekła z wieży, i o Rolandzie, włas­ną piersią zasłaniającego towarzyszy. Świat jego nagle urósł, a chłopiec odkrył, że poza Oksytanią wiele było nieznanych krain, a w nich wielu chrobrych mężów i pięknych niewiast.

I zaczął rozumieć, jak nierozważne i niegodne rycerza do tej pory były jego czyny. Przez nikogo nieupominany, jął uprzejmie odnosić się do dam, wyglądając chętnie, czy nie trzeba im w czymś dopomóc. Choć nikt go o to nie prosił, nauczył się grać w szachy, aby móc godnie stanąć do gry z innymi rycerzami, gdyby kiedyś na nich trafił – i aż nogami przebierał z niecierpliwości, aż zacznie się uczyć miecza i kopii, aby kiedyś wrazić ją w jakiś smoczy łeb. Nawet głowę zaczął podnosić wysoko i krok jego stał się sprężysty, tak bowiem przez świat kroczyli wojacy w historiach de Lauraca. A reszta domowników, ukrywając uśmiechy, patrzyła, jak chłopiec z dzikiego trzpiota zmienia się w dobrze ułożonego młodzieńca.

Nie we wszystkim jednak zgasła dzikość serca Jerzego. W głębi duszy bowiem nadal tlił mu się marsowy żar, który podsuwał jego wielkiej wyobraźni wizje czynów, jakich dokona, gdy tylko stopnieją zimowe śniegi. A im dalej wędrowała jego myśl, tym trudniej było mu się skupić na tym, co robi, aż zaczął obijać się o ściany i popsuł sprzączkę w najlepszym pasie de Lauraca, co skończyło się na kijach, choć zwykle nie potrzebował już takich przypomnień o swoich obowiązkach. Na marzycielstwo jednak nie ma żadnej rady – kiedy bowiem młodemu rycerzowi zawidzi się zostać Lancelotem, żaden mędrzec nie powstrzyma go przed lotem na skrzydłach imaginacji.

A gdy śniegi w istocie stopniały, okazało się, że nie tylko umysł i duch urosły w Jerzym; sięgnął w końcu czupryną łęku siodła. Najwyższa więc była pora na naukę konnej jazdy, strzelania z łuku, rzucania włócznią i walki na drewniane miecze, do czego de Laurac przystąpił ze stoickim spokojem, w przeciwieństwie do młodzieńca, rwącego się nagle do czynu. Szybko jednak przekonał się, iż Lancelotem ani Rolandem nie jest. Ani siodło, ani miecz, ani włócznia nie okazały się jego talentami i wielce był rozczarowany, kiedy pierwsze próby w tych dziedzinach skończyły się siniakami od upadków i łajaniami preceptora. Jedynie łuk przychodził mu łatwo i niebawem cisowe łęczysko śpiewało w jego dłoniach pieśń strzałów celnych i szybkich, jakby nie był Oksytańczykiem, ale Arabem, słyną oni bowiem z biegłości w tej dziedzinie.

Wszystko inne było jednak trudną nauką, ciągnącą się przez wiosnę, lato i jesień, a ponieważ Jerzy nadal wypełniać musiał inne swoje powinności giermka, nigdy do tej pory nie chodził tak zmęczony i obolały. Spał, kiedy się tylko dało, jadł za czterech, a gdy była okazja, z własnej woli ćwiczył, aby zyskać sobie cenną aprobatę de Lauraca i uznanie w swoich własnych oczach. Nieznośnie bowiem bolało go, że to, co Galahadowi przychodziło z dziecinną łatwością od kołyski, jemu sprawiało wielką trudność, tak że nabrał nawet wątpliwości, czy aby na pewno pisane jest mu bycie rycerzem. Ale gdy na rozkaz kurczącego się słońca znów spadły śniegi, umiał już galopować, strzelać z łuku z ziemi i końskiego grzbietu, celnie ciskać włócznią, a od czasu do czasu udawało mu się huknąć swojego nauczyciela drewnianym mieczem, gdy ów się zamyślił. Potrafił naprawić i oporządzić każdą część rycerskiego ekwipunku, opiekować się koniem, obyczaje zwierzyny nie miały dlań tajemnic, a wysławiał się nieporównanie ładniej i bardziej elegancko niż niegdyś.

Gdy nadeszła kolejna zima, chłopak pewien był, że oto znów zasiądzie u stóp swojego rycerza, aby słuchać o kolejnych przygodach wielkich mężów, ale wielkie było jego rozczarowanie! Usadzono go bowiem za pulpitem z tabliczką, kawałkami kredy i całymi wieczorami kazano wgapiać się w litery, aż oczy łzawiły, a kark sztywniał nieznośnie. Chłopiec błagał de Lauraca na kolanach, aby ów oszczędził mu tej tortury, lecz senior był nieugięty: rycerz miał umieć czytać i kreślić podstawowe znaki, a ponadto liczyć do stu, dodawać i odejmować, bo Bóg wszystko urządził według miary, liczby i wagi. A ponieważ poparli go ojciec i matka, nie było innej rady.

Siedział więc, biedny, nad blatem, mrużąc oczy w słabym świetle kaganka lub świecy, i dukał z wysiłkiem kolejne litery. Wówczas dopiero prawdziwie zatęsknił za swoimi braćmi, którzy niegdyś podzielali ten sam los, a których od dawna nie widział. Gdy tylko była okazja, wznosił lamenty i błagania, aby zdjąć z niego to jarzmo, ale nie spotkał się z litością. Nawet służba, z którą w czasie giermkowania zdążył się zaprzyjaźnić i zbratać, odnosiła się do jego marudzeń niechętnie, bo uważali jego los za dalece lepszy od własnego. Któregoś dnia matka powiedziała mu:

– Dziecko, czy w którejś z opowieści pana de Lauraca słyszałeś, aby rycerz płakał jak ty w tej chwili?

Zaś on zawstydził się i zamilkł, i od tamtej pory starał się przebrnąć ową katorgę z godnością. Jedynym, któremu mógł się pożalić i który z cierpliwością znosił jego biadolenie, jedynym, przed którym młody człowiek mógł otworzyć serce pełne płomieni i górnolotnych marzeń, był jego stary druh, Guy de Trois.

Trzeba bowiem wiedzieć, że chłopcy za nic mieli ojcowskie zakazy i choć początkowo lękali się rodzicielskiego gniewu, to niedługo po przygodzie z młynem zaczęli znów spotykać się potajemnie. Mimo że obaj mieli o wiele mniej czasu, musząc być na każde zawołanie – Jerzy: rycerza, a Guy: ojca, to raz na jakiś czas udawało im się wymknąć i zejść w tajemnicy, niczym para zakochanych, na umówionej polanie w lesie, gdzie godzinami siedzieli nad potokiem. Słuchając szmeru wody i z nudów chwytając pstrągi gołymi rękoma, zwierzali się sobie ze wszystkich trosk i szczenięce koleżeństwo zmieniło się w wielką przyjaźń, tak że obaj byli skłonni przysiąc, że ten drugi najzacniejszym jest człowiekiem w całym kraju.

– Nie zniosę już, Guyu, tych wszystkich liter i liczb – żalił się Jerzy tej zimy. – Zadek przyrasta mi do krzesła, łapa boli gorzej niż od miecza, głowa pęka na dwoje, a oczy, jestem pewien!, zepsują mi się od tego, zanim skończę czternaście lat.

– Mów mi jeszcze – odpowiedział ponuro Guy. – Ręce zupełnie mi już poczerniały od węgla i cyny, na ramionach co tydzień dochodzi mi blizna od oparzenia, a nie ma dnia, żebym nie oberwał kijem od ojca.

– Jak, pytam, ma nam ta męczarnia pomóc w dokonaniu wielkich, rycerskich czynów i pójścia w ślady Galahada?

– Ja tam rycerzem nie jestem i bohaterskie czyny mi niepotrzebne. Ale chciałbym, żeby i moje życie miało jakieś znaczenie, większe niż klepanie blachy w warsztacie ojca. Gdyby tak zostać kupcem… – rozmarzył się jasnowłosy młodzieniec. – Bogatym, mądrym, w pięknych szatach, jak pan Guilbard…

– Jeśli zostaniesz kupcem – zapalił się natychmiast Jerzy – to ja będę cię chronił! Pilnował twoich towarów na szlakach i pokonam każdego bandytę, który ośmieli się wyciągnąć po nie rękę! A potem, kiedy porwą twoją żonę, to ja ją odbiję!

– Ja nie będę miał żony. Po co mi ona?

– Kupiec musi mieć żonę, Guyu, żeby móc jej kupować piękne stroje i żeby bandyci mogli ją porywać.

– A, to co innego.

Gdy tak pogrążali się w marzeniach, natychmiast świat stawał się piękniejszy, a oni, podniesieni na duchu, wracali do swojego codziennego znoju.

– Chciałbym – powiedział młody rycerz, gdy żegnali się z przyjacielem – żeby stało się coś, cokolwiek, co mnie oderwie od tego przeklętego pulpitu!

I jego życzeniu stało się zadość.

Nie dalej jak dwa dni później na skraju lasu, na drodze prowadzącej od Montoliu, pojawiło się dwóch konnych. Jerzemu wypadło ich powitać. Poznał gości od razu, gdy wjechali w bramę ich zamku, bo byli to ci, którzy niegdyś zaglądali do kasztelu w granatowych szatach: Dobrzy Ludzie, katharoi. Tym razem jednak ani nie mieli granatowych szat, ani natchnionych twarzy, przeciwnie, byli głodni i udręczeni, a jeden z nich ponadto cierpiał od straszliwej rany w boku. Młodego giermka natychmiast zagoniono do kąta, zaś cały dom wybuchł taką wrzawą, jakby był mrowiskiem, w które ktoś nalał miodu. Nikogo nie interesowało, czy Jerzy zasiadł tego dnia do nauki, z czego skwapliwie skorzystał, usiłując przez cały wieczór podsłuchać coś z narady, którą ojciec wraz z katharoi i de Laurakiem odbył w wielkiej komnacie. Ponieważ starania jego okazały się próżne, nadąsał się i poszedł spać, zły, że traktuje się go jak dziecko.

Rankiem obudził go kopniak, co już od dawna się nie zdarzało. Zaskoczony, zerwał się na równe nogi i już miał wyrazić swoje oburzenie, lecz zoczył, że jego pan jest zafrasowany i poważny.

– Gdy słońce stanie, masz być gotowy do drogi.

Jerzemu nie trzeba było tego powtarzać. Szybko spakował do sakwy wszystko, czego potrzebował, choć nie było tego wiele, przebrał się w wełnianą suknię z pludrami, bo nie godzi się, aby szlachcic podróżował w domowej tunice, i jak błyskawica oporządził oba konie. Akurat wówczas służący powiedział mu, że pan de Laurac wzywa.

Młodzian stanął w progu małego pokoju, jaki im przeznaczono, i ujrzał, że starzec ubrany jest jedynie w koszulę i spodnie, jakby właśnie zamierzał iść spać.

– Czas – powiedział, pocierając brodę z zamyśleniem – abyś nauczył się tego, co w istocie czyni rycerza. – I wskazał na leżącą na jego łożu zbroję.

Jerzy znał części owej zbroi na pamięć, bo z każdej z nich nie raz i nie dwa zdrapywał rdzę i nalot, każdą z osobna polerował, oliwił i wycierał, tak aby zawsze były gotowe do użytku, jednak nigdy nie widział, żeby de Laurac ją wkładał; nie było takiej potrzeby. I młodzian zrozumiał, że taka potrzeba właśnie się zjawiła, więc aż zadrżał z podniecenia.

Najpierw musiał pomóc staremu rycerzowi nałożyć przeszywanicę, czyli grubą, pikowaną tunikę, dzięki której pancerz nie ocierał ciała armigera. Był to przyodziewek ciepły i miękki, w zupełności wystarczający zbrojnemu i za płaszcz, i za podszerstek. Wówczas de Laurac usiadł, a Jerzy nałożył mu buty, wysokie, z cholewami, sznurowane na chyba sto sprzączek. Gdy już je zawiązał, musiał włożyć swojemu nauczycielowi kolczugę i pojął nagle, że jeszcze rok wcześniej nie byłby jej nawet uniósł, a co dopiero wzniósł rycerzowi nad głowę! Ponieważ jednak podrósł i zmężniał, udało się to po kilku próbach, aż ciężki splot srebrnych ogniw spłynął po ramionach de Lauraca. Na kolczugę nałożył Jerzy krytą zbroję, czyli skórzany fartuch, na który naszyto blachy hartowane i twarde jak diabelskie widły, one zaś miały nie dać sztychom przystępu do delikatnego ciała. Dłuższą chwilę zajęło mu zawiązanie kolczych rękawic, chroniących dłonie preceptora. Dopiero wówczas przełożył zbrojnemu przez głowę tunikę z pięknego, lombardzkiego sukna, zdobioną herbem de Lauraców, w którym widniała wieża z pasem czerwonym w żółtym tle, oraz kołnierz kolczy, przy każdym poruszeniu głowy brzęczący jak dzwonki wzywające na sumę. Na koniec zaś przepasał staruszkowi miecz i podniósł ciężką, długą tarczę oraz otwarty hełm z długim nosalem, aby przytroczyć je do siodła.

W czasie tej ceremonii de Laurac nieustannie poprawiał chłopca i dawał mu dobre rady, co wynikało nie tylko z dobroci serca, ale też tego, że od sprawności Jerzego zależały jego własny komfort i ochrona. Nie omieszkał też pouczyć giermka, po cóż wszystkie te ceregiele:

– Człek z mieczem, lecz w obszarpanej tunice, to zwykły kmieć. Ten, który ma kolczugę, ale nic ponad to, lub osłonił tylko swój durny łeb hełmem, to ledwo mężczyzna przy broni. Ten zaś, kto chroniony jest cały i komu nie da się zrobić krzywdy, chyba że potężnym ciosem albo specjalną bronią, to dopiero jest rycerz, chłopcze. Zbroja czyni z nas tych, kim jesteśmy. Zbroja nas oznacza, wyróżnia, chroni i sprawia, że patałachowie uciekają na sam widok armigera. Nie każdy szlachetnie urodzony musi ją mieć i nosić, lecz jeśli jego marzeniem jest wojować, nie ma innego wyjścia. Jeżeli zaś w pełni uzbrojony wsiądzie na konia i w rękę weźmie kopię, to nikt i nic nie stanie mu na drodze bez strachu, że postrada życie. Gdy więc dorobisz się zbroi i otrzymasz przyzwolenie, aby ją nosić, strzeż jej jak oka w głowie, bo od niej zależy nie tylko twoje życie, ale też i miejsce na dworach tego świata.

Jerzy w czasie tego monologu kiwał uprzejmie głową i zapamiętał sobie dobrze te słowa, choć nie wszystko doń dotarło, bo skupiony był na plątaninie sprzączek, pasków, sznurówek i wiązań, które wszystkie musiały być porządnie zadzierzgnięte. Gdy zszedł za pobrzękującym Laurakiem na dziedziniec, okazało się, że również ojciec i jego chorążowie się zawarowali. Wsiedli wszyscy na konie i pogalopowali przez zaśnieżoną Oksytanię.

Młodzieniec nie wiedział, dokąd jadą, ale za wiele się już nauczył, aby pytać. Zamiast tego, dumny, że przyszło mu podróżować w takiej wyśmienitej, zbrojnej kompanii, hardo prostował się w siodle i rozsyłał groźne spojrzenia pasącym się przy drodze jeleniom i zającom. Gdy zaś mijali kupiecki orszak, który ojciec zatrzymał, aby porozmawiać chwilę z handlarzem, myślał, że zaraz pęknie z dumy, tak groźnie czuł się w wysokim siodle i w szkarłatnej giermkowskiej tunice, choć uwierało go, że nie dozwolono mu przepasać miecza.

Słońce ledwo stanęło w zenicie, gdy dotarli do celu podróży, jakim było niewielkie miasteczko, które zwało się Brosas. Jerzy był w nim kiedyś, gdy wraz z jego dawną zgrają łobuzów zapuścili się daleko od Montoliu w poszukiwaniu zabaw; wiedział, że maleńki gród znajduje się wciąż we włościach jego ojca. O ile wówczas jednak było to miejsce wesołe i pełne życia, o tyle teraz przypominało raczej krąg piekielny.

Nikt ich nie przywitał i ledwo zauważali przestraszone oczy, zerkające na nich spomiędzy opłotków. Nie ujechali stu kroków, gdy znaleźli pierwszego trupa – była to młoda kobieta, przeszyta włócznią na wylot. Zmarznięte ciało leżało na środku drogi w burordzawej plamie krwi i wymiocin. Ominęli je ostrożnie, lecz po chwili jęli znajdować kolejne. Niektórzy zwisali z futryn własnych domów, zadźgani żelazem, a brązowe wodospady ich posoki broczyły białe fasady budynków; inni leżeli powykręcani, z bronią w ręku, tam gdzie padli.

Byli tam i mężczyźni, i kobiety, i żołnierze, i mieszczanie, i chłopi, i ladacznice; nie oszczędzono bowiem nikogo, kto wpadł pod miecz najeźdźcom. Krążące nad miastem ptaki, omijające słupy brunatnego dymu z dogasających powoli domów, wskazywały, że nie brakuje im pożywienia, bo faktycznie, część z ciał miała już wydziobane oczy i policzki, a ptaszyska krążyły nad nimi uparcie, choć odganiali je, jak mogli.

Zaś im dalej jechali, tym piekielniejsze obrazy odbijały się w ich oczach. Na wyłamanych z jednej z kamienic drzwiach leżała rozciągnięta niewiasta, zupełnie naga, z udami poznaczonymi krwią; w plecy wbite miała krawieckie nożyce. Jerzy na ten widok odwrócił wzrok ze wstydem i z przerażeniem, lecz ów natychmiast padł na wyrostka młodszego od giermka, któremu ktoś rozbił czaszkę uderzeniem topora lub maczugi; mózg zmieszany z posoką wykwitł na śniegu niby makabryczny kwiat. Na rynku zaś znaleźli szóstkę ludzi spalonych żywcem lub po śmierci, a obok leżał jedyny szlachcic mieszkający w mieście, pan Clauro, z własnym mieczem wbitym w plecy. Nad tym wszystkim zaś ktoś zawiesił tabliczkę w języku oksytańskim, francuskim i tajemniczej łacinie. Jerzy nauczył się już czytać na tyle, aby pojąć napis:

HÉRÉTIQUES

ERETICS

HERETICI

Heretycy. Gdy ocalali mieszkańcy zorientowali się, że oto przyjechał ich senior, poczęli wychodzić spomiędzy budynków, brudni, zapłakani i zmarznięci, i chwytali się uprzęży ich koni drżącymi rękami, błagając o pomoc i sprawiedliwość. Ojciec Jerzego nałożył wielki, garnczkowy hełm, więc syn nie widział jego twarzy, jednak był pewny, że jego własne oblicze, blade, wykrzywione i przerażone, wystraszyłoby samego diabła, gdyby ów akurat przeciął mu drogę, zaś w tym przeklętym miejscu wcale nie było to wykluczone.

Nic po nich nie mogło jednak tutaj przyjść i na nic się nie przydali, gdyż przeciwnik dawno umknął, kimkolwiek by nie był. Rozmówiwszy się z mieszczanami, ojciec odesłał jego i de Lauraca do kasztelu, a sam wraz z drużyną ruszył do Montréalu, aby donieść wicehrabiemu Trencavel, panu wszystkich ziem od Fois po Montpelhièr, o tym, co zaszło.

W drodze powrotnej giermek z rycerzem milczeli zgodnie, co zdarzało się rzadko, ponieważ mimo upomnień narwanemu Jerzemu trudno było zazwyczaj trzymać język za zębami. Nie miał jednak nastroju do krotochwili, skoro właśnie pierwszy raz przekonał się, czym jest wojna i jak się objawia; a ponieważ do tej pory jawiła mu się jako wesoła zabawa Bohorów i Guidemarów, zdumiony był bezbrzeżnie. W tym, co zobaczył, nie było bowiem za grosz szlachetności ni rycerskości, a tylko podłość i ohyda. I im dłużej jechali, oddalając się od Bresos, tym bardziej wzbierał w nim słuszny gniew.

– Jacy ludzie – wykrzyknął w końcu, aż koń pod nim parsknął – mordują ciosem w plecy?! Jacy ludzie czynią takie rzeczy niewiastom i niewinnym?!

De Laurac w odpowiedzi tylko burknął, a Jerzemu wstyd się zrobiło tego wybuchu, bo co prawda rycerz winien być porywczy, ale czynem, nie słowem. Jak bowiem powtarzał jego nauczyciel, poza stratą przyjaciela i hańbą nie do zmycia nic nie może wzruszyć prawdziwie szlachetnego serca, bo wszystko inne jest do naprawienia. I dlatego ów odezwał się dopiero, gdy ujechali parę stajań:

– Ludzie, którzy to uczynili, byli takimi samymi szlachcicami jak ja, ty czy twój ojciec. Musisz pojąć, że opowieści, którymi cię raczę wieczorami, znają wszyscy, lecz nie wszyscy dają im posłuch. Im dalej zaś na północ, tym gorzej, gdyż we Francji i w Bretanii rycerzem zostaje się nie przez czyny, a utracić honor jest o wiele trudniej, niźli u nas. I cieszę się nawet, żeś najpierw zobaczył tę rzeź, zanim z kimkolwiek stanąłeś do uczciwej walki. Bo dobrze jest wiedzieć, co czynić, ale jeszcze lepiej jest wiedzieć, czego robić nie przystoi.

A Jerzy, choć głębia tych słów umykała jego młodzieńczemu umysłowi, wiecznie wybiegającemu w przód, tam, gdzie niejasną chmurą kotłowały się jego przyszłe przygody, dał im posłuch i wziął je pod rozwagę.

Synastria. Pieśń o czynie

Copyright © by Marcin Świątkowski 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025

Redakcja – Magdalena Świerczek-Gryboś

Korekta – Sandra Popławska, Julia Młodzińska

Projekt typograficzny i skład – Aleksandra Niedziółka

Przygotowanie e-booka – Aleksandra Niedziółka

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustracja na okładce – Tomasz Ryger

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2025

ISBN mobi: 9788384062890

ISBN epub: 9788384062906

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska

Sprzedaż: >Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga

E-commercei IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec

finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści

Okładka

Strony tytułowe

Dwa słowa wstępu

Synastria

Motto(1)

Motto(2)

CZĘŚĆ I – ASCENDENT

Rozdział I

Rozdział II

Strona redakcyjna