Księstwo Różanego Krzyża - Marcin Świątkowski - ebook + audiobook + książka

Księstwo Różanego Krzyża ebook i audiobook

Świątkowski Marcin

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

KONTYNUACJA BRAWUROWYCH PSÓW PANA!
Determinacja jest kobietą.
Przygoda. Magia. Przyjaźń. Tajemnica. Śmierć.

Rok 1633. Niemiecka szlachcianka Katarzyna von Besserer, która straciła zarówno rodzinę, jak i ziemię, znajduje schronienie na uniwersytecie w Lejdzie, gdzie rozpoczyna naukę w dziedzinie magii zwanej eteromancją. Znudzona teorią, ale uzdolniona w czarodziejskich praktykach dziewczyna poznaje wpływowych ludzi, którzy mogą jej pomóc odzyskać utracone dziedzictwo.

Zdeterminowana, nie ma pojęcia, że jest obserwowana przez kogoś, kto od dłuższego czasu jej poszukiwał…

Równolegle przebywający w Schweinfurcie najemnik Schenk, oddelegowany do sił specjalnych księcia Wilhelma Heskiego, bada sprawę tajemniczej bariery, która pojawiła się w rejonie środkowych Niemiec, otaczając kawał tamtejszych ziem. W wyniku śledztwa Schenk natrafia na ludzi skłonnych go przez barierę przeprowadzić. Podróż ta okaże się początkiem koszmaru.

Księstwie Różanego Krzyża Marcin Świątkowski kontynuuje swoją opowieść o ludziach, którym nie w smak są role ofiar ewoluującej na ich oczach wielkiej historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 28 min

Lektor: Filip Kosior
Oceny
4,0 (75 ocen)
27
32
10
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bibliotekafeniksa2

Dobrze spędzony czas

Marcin Świątkowski po raz kolejny przenosi swoich czytelników do ogarniętej wieloma konfliktami XVI-wiecznej Europy. „Księstwo Różanego Krzyża” to kontynuacja „Psów Pana”, czyli książki łączącej powieść historyczną z fantastyką. Drugi tom podobał mi chyba bardziej niż pierwszy. Miałam wrażenie, że wszystko jest tu dużo lepiej uporządkowane i przedstawione. Wydaje mi się, że bohaterów mamy też nieco mniej, przez co łatwiej było zrozumieć ich losy. Co więcej autor wyjaśnia pewne kwestie, które nurtowały mnie w pierwszym tomie. Nadal mamy co prawda do czynienia z wieloma niewyjaśnionymi zagadnieniami, jednak one wzbudzają jedynie zaciekawienie dalszymi przygodami. Dużo lepiej poznajemy w tym tomie bohaterów. Już nie są tylko postaciami, o których przyjemnie się czyta. Zaczęłam bowiem odczuwać pewne emocje w związku z nimi, co bardzo mi się podobało. Dowiadujemy się też pewnych rzeczy na temat ich przeszłości oraz planów na przyszłość. Katarzyna dojrzała, przestała być bezbronna. Swoją ...
20
Lupusrevelio

Dobrze spędzony czas

Dobra kontynuacja, odpowiednio wyważona i mimo że de facto nie dzieje się wiele, to wciąga. Czekam na kolejny tom.
10
duszka_zet

Całkiem niezła

Jak pierwsza część trochę nudna momentami ale z braku laku …
10
MilenaLulk

Dobrze spędzony czas

czekam na dalszy ciąg, Katarzyna Rządzi 🤌
10
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Powrót do czasów wojny 30-letniej w otoczce fantasy. Może akcja trochę wolniej się toczy ale. końcówka zwiastuje że w kolejnej części będzie się działo. A ja na tę część już czekam.
00

Popularność




Dedykuję Wikipedii

Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę.

Rozdział I

1633

„Nuda jest pożywką melancholii” – Katarzyna przypomniała sobie wyczytany gdzieś cytat.

Patrzyła przez okno na smutny, naznaczony złocistymi śladami postępującej jesieni kanał przed uniwersytetem w Lejdzie. Ceglany, narożny budynek, dawny klasztor, nie wyróżniał się specjalnie pośród otaczających go mieszczańskich kamieniczek. Przez jego otwartą bramę widziała fragment wielkiego parku, połączonego z ogrodem botanicznym, teraz objętego dziesiątkami odcieni złota, żółcieni, oranżów, ochr, czerwieni i brązów. Studenci profesora Vorstiusa mieli pełne ręce roboty przy zamiataniu liści oraz zabezpieczaniu najcenniejszych botanicznych okazów przed zimą.

Dziewczyna zajmowała trzy komnaty w kamienicy naprzeciwko uczelni: narożną, w której spała, z oknami wychodzącymi na dwie sąsiadujące z uniwersytetem uliczki, leżący obok niej pokój od frontu, nazywany pracownią, oraz wycofaną komnatę z widokiem na dziedziniec. W związku z tym mogła obserwować tylko bruk i brudną wodę, od której latem jechało rybą, zgniłą wodą i odchodami. Lejda, jak przystało na porządne, purytańskie miasto, nie obfitowała w atrakcje.

Westchnęła, patrząc na stół, od którego odeszła. Leżała na nim bardzo gruba księga o wdzięcznym tytule Rosarium philosophorum sive pretiosissimum donum Dei. Mimo że po łacinie mówiła już lepiej niż niejeden kardynał, a czytała w tempie, o którym pomarzyć mogli obyci z księgami mnisi, lektura nie sprawiała jej żadnej przyjemności. Pogrążyła się w rozmyślaniach.

Czekała na Blanchefleur von Barby, która udała się do Amsterdamu w nadziei na wieści z Niemiec. Katarzyna uśmiechnęła się, przypominając sobie, jak alergicznie reagowała na dziewczynę niespełna pół roku wcześniej, jeszcze w drodze z Birstein do Lejdy. Z czasem roztrzepana blondynka stała się jej najwierniejszą towarzyszką i osobą w zasadzie niezastąpioną. Powodem takiego stanu rzeczy była prawdopodobnie kąpiel.

Gdy Katarzyna, Blanchefleur i Euwe przyjechali na uniwersytet, na dziedzińcu powitał ich rektor Thysius, niemalże ozłacając Euwego, którego chyba nie spodziewał się więcej ujrzeć. Szybko przydzielił im służbę i zabrał bakałarza na rozmowę, dziewczęta natomiast zaprowadzono do komnat po drugiej stronie ulicy, tych samych, w których właśnie przebywała Katarzyna. Zanim zdążyły się zorientować choćby w układzie pomieszczeń, służące wniosły do pokoju balię i zaproponowały im skorzystanie z niej. Młode szlachcianki nie zawahały się ani chwili, po takiej podróży, jaką odbyła dziewczyna z Thalfingen, nawet nadmiarowa – częstsza niż parę razy do roku – kąpiel byłaby wskazana, Blanchefleur zaś nie dałaby się oderwać od swojej preceptorki choćby przypiekana żelazem.

Gdy tylko wymoszczono płótnem i napełniono drewnianą wannę, zrzuciły z siebie brudne ubrania i wskoczyły do środka, nie przejmując się zupełnie stanem kobierców i parkietów. Przerażone tą zagraniczną werwą pokojówki, niemówiące po niemiecku, usługiwały im na podstawie gestów, jak potrafiły, a one ochlapywały się, parskały i śmiały. Obie blondynki, obie drobno zbudowane, obie młode, przeglądały się w sobie jak w lustrach i w tamtej chwili przestały ukrywać przed sobą cokolwiek. Wrażenie to nie znikło, gdy wciągnęły na siebie proste suknie o holenderskim kroju, sztywniejsze i mniej praktyczne niż niemieckie. W kolejnych dniach zbliżyły się bardziej niż kiedykolwiek wcześniej lub później. Nie mając nic do roboty, opowiadały sobie nawzajem swoje losy, trochę ubarwiając, trochę omijając, ale szczerze chcąc się nimi podzielić, jak to możliwe jest tylko w wypadku osób, które przez wspólnotę doświadczeń odkrywają nawzajem swoje istnienie.

Dziewczęta szybko się przekonały, że Holendrzy są podejrzanie higienicznym narodem, ponieważ w powszechnym zwyczaju była kąpiel przynajmniej raz w tygodniu albo i częściej, co zaakceptowały w miarę bez oporów, choć zwłaszcza Katarzynie wydawało się to stratą czasu i energii. Dopilnowano, aby więcej nie miały okazji do wspólnego pluskania się w balii, ponieważ za higieną Holendrów szedł jej upośledzony brat – purytanizm. Być może szwabska szlachcianka przywykłaby i do tego, ale szczególnie irytowała ją wybiórczość mechanizmu tak zwanej przyzwoitości towarzyskiej. Kąpiel z przyjaciółką była wykluczona, ale zarazem tej samej przyjaciółce pozostawiono mnóstwo swobody, również obyczajowej, czego efektem okazała się seria bardzo intratnych amsterdamskich romansów, w które Blanchefleur pakowała się z godnym podziwu entuzjazmem, a przerywała je z jeszcze godniejszą podziwu beztroską.

Katarzyna ani myślała o próbach ograniczania przyjaciółki, ponieważ von Barby uzyskiwała w ten sposób mnóstwo informacji, którymi w innych okolicznościach nikt nie raczyłby się z nimi dzielić. Szczególnie że sama Katarzyna aż takiej swobody nie miała. Co prawda romanse jej kompletnie nie interesowały, ale denerwowało ją, że o wiele trudniej było jej wymknąć się z uniwersytetu. Wszyscy akademicy paranoicznie wręcz drżeli nad jej bezpieczeństwem. Nie była wprawdzie więźniem, lecz samotne wycieczki gdziekolwiek kończyły się zwykle wysłaniem za nią żaków mających za zadanie ją szpiegować i gorzkimi wyrzutami profesora l’Empereure’a, jej preceptora. Rzadkie wypady do Amsterdamu nie zaspokajały jej potrzeb społecznych, bo w czasie ich trwania na krok nie odstępowało jej dwóch magistrów eteromantów i kilku żołnierzy. Rektor Thysius, gdy usłyszał o przygodach dziewcząt, bardzo poważnie potraktował groźbę, że dominikanie znów zainteresują się Katarzyną, i nakazał jej nie opuszczać Lejdy bez eskorty. Z kolei w samej Lejdzie musiała występować incognito. To wszystko nie pomagało w rozwijaniu kontaktów towarzyskich. Dla świętego spokoju szybko odpuściła, skupiając się na nauce, funkcję szpiega zaś przejęła Blanchefleur, niemająca na uczelni nic do roboty.

Katarzyna błądziła od myśli do myśli, gapiąc się w okno. Księga na stole stawała się coraz bardziej odpychająca. Nauczyciele najwyraźniej uznali, że cała wiedza alchemiczna wszechświata, w najoczywistszy sposób zdezaktualizowana, potrzebna jej jest do robienia tego, co przychodziło jej z łatwością i bez żadnego przygotowania teoretycznego. Po tym, jak w niespełna dwa miesiące nauczyła się równolegle niderlandzkiego i łaciny, wywołując coś pomiędzy sensacją a oburzeniem wśród profesorów, którzy wietrzyli w tym jakiś niesłychany podstęp, zaczęto katować ją autorytetami. Początkowo było to interesujące: lektura Arystotelesa, Ptolemeusza, Platona, Galena, Demokryta, Archimedesa i Pitagorasa przyniosła jej pożądaną wiedzę o elementarnych prawidłach rządzących światem. Z kolei zaniedbana w jej dzieciństwie edukacja literacka, obejmująca wszystko od Homera, przez Wergiliusza i Horacego, aż po nowinki, czyli francuskie dramaty i liryki Sarbiewskiego, sprawiała jej autentyczną przyjemność. Lecz gdy przyszło do lektur alchemicznych i magicznych, zaczęła się śmiertelnie nudzić. Większość z tych dzieł omawiała sprawy wyssane z palca, które nic nie miały wspólnego z praktyką eteromancji, i zazwyczaj kartkowała je tylko, za co zbierała później bury od tutorów.

Najgorsza jednak była lektura Biblii. Początkowo niesamowicie przejęta, że jej, jako kobiecie, nie tylko w drodze wyjątku pozwolono czytać Pismo Święte, ale jeszcze z niego wnioskować i je interpretować, chłonęła tę księgę z wypiekami na twarzy, spijając każde słowo Zbawiciela i jego apostołów. Ale szybko się przekonała, że słowa te są mniej interesujące, niż mogła się spodziewać. Jej dotychczasowe doświadczenie życiowe nie dało się zilustrować egzemplami z testamentów, a proces egzegezy nudził ją, dotyczył bowiem etyki, a ją pociągała praktyka. Nikomu poza Blanchefleur się do tego nie przyznała, świadoma ryzyka. Lektorium teologiczne z kolei okazało się ciekawsze, bo pozwoliło zrozumieć, o co właściwie toczy się wojna jątrząca jej kraj, ale gdy tylko z grubsza rozwikłała tę zagadkę, znów straciła zainteresowanie tematem. Nauka była dla niej środkiem do rozwiązywania problemów i odpowiadania na pytania z życia wzięte, nie sztuką generowania nowych, oderwanych od rzeczywistości, co czasem niemożliwie drażniło Holendrów, zwłaszcza prawników, od których również pobierała nauki w ramach artes liberales.

Znudzona, wstała i przeszła do pracowni. Było to obszerne, jasne dzięki dwóm oknom pomieszczenie z kilkoma stołami obitymi blachą. Pod ścianami ustawiono rzędy regałów i sekretarzy z szufladkami, w których trzymała wypożyczane manuskrypty i kolekcję reagentów.

Podniosła z blatu ułomek nieoszlifowanego ametystu i z nudów rzuciła efekt lewitacji na leżący obok tłuczek od moździerza. Przedmiot wzniósł się w powietrze i zawisł tam bez ruchu. Nie chciało jej się skupiać na utrzymaniu go w równowadze, więc zaczął powoli opadać w stronę blatu, a kiedy się odwróciła, ciężkie narzędzie spadło na blachę, powodując niemiłosierny brzęk, który w ciszy pustych komnat sprawił jej przyjemność. Banał. Reagent, aramejskie słowo, chwila skupienia – i tyle. Oto wielka tajemnica, pomyślała prześmiewczo. Zrobiło jej się głupio, że jeszcze pół roku temu upatrywała w tym czegoś nadprzyrodzonego i nie mogła zorientować się w istocie tych zjawisk. Przypomniała jej się pierwsza rozmowa z l’Empereurem.

Oczywiście nie doszło do niej od razu, a nawet nie w ciągu pierwszych dni na uniwersytecie. Po kąpieli bowiem sam rektor oprowadził ją po zabudowaniach i przydzielił komnaty, wzięła też udział w przeraźliwie nudnej – nie mówiła wówczas jeszcze po niderlandzku – kolacji z lejdejskimi rajcami i kupcami. Później sędziwy profesor Falcoburgus, piastujący katedrę medycyny, obejrzał ją dokładnie: zmierzył jej puls, zbadał mocz i krew, a także sprawdził tablice astrologiczne, słowem, wykonał komplet niezbędnych badań. Okazało się, że jest perfekcyjnie zdrowa. Niczego innego zresztą się nie spodziewała. Następnie wraz z Blanchefleur i kilkoma naukowcami mówiącymi po niemiecku zwiedziła niewielkie miasto. Dopiero wtedy Holendrzy, uznając najwyraźniej, że ich gościnność została odpowiednio zamanifestowana, wyznaczyli jej spotkanie z profesorem nowej katedry eteromancji, Konstantynem van Oppyckiem, zwanym l’Empereurem.

Gdy weszła do jego gabinetu, ujrzała siedzącego za biurkiem mężczyznę pogrążonego w papierach. Był w średnim wieku, dosyć korpulentny – aksamitny czarny kubrak, który uwielbiali akademicy, opinał mu się na brzuchu. Spod wysokiego czoła spoglądały mądre, pogodne oczy, na jego ustach zaś błąkał się przyjazny uśmiech. Od razu zrobił na niej pozytywne wrażenie, które pogłębiło się z czasem.

– Dzień dobry! – zawołał jowialnie. Zerwał się zza wielkiego dębowego blatu i skłonił nisko. – Konstantyn l’Empereur, do usług panienki.

– Katarzyna von Besserer. – Dygnęła wdzięcznie. – Pan profesor chciał się ze mną widzieć?

– W istocie, oczywiście! Po tylu miesiącach oczekiwania! Proszę, proszę siadać! – Wskazał krzesło pod ścianą.

Gdy usiedli, zaproponował jej wodę – zauważyła, że Holendrzy rzadko pili wino przed zmrokiem – a gdy odmówiła, patrzył na nią długo pogodnymi, błękitnymi oczami. Elegancka, trefiona zgodnie z panującą wśród naukowców modą broda co jakiś czas omiatała krawędzie płaskiej kryzy jego kaftana.

– Na samym początku chciałbym panienkę najserdeczniej powitać na naszym uniwersytecie. To dla nas wielki zaszczyt, że właśnie naszą instytucję wybrała pani… Przepraszam – zmieszał się, widząc reakcję Katarzyny – nie znam niemieckich obyczajów. Co panienkę tak rozbawiło?

– Wybór. Powiedział pan: „wybrała”.

– Czy tak nie było w istocie?

– W pewnym sensie. Ale to długa historia, którą nie chcę teraz profesora zanudzać. Dość, że podróż do Lejdy okazała się nie tylko długa, ale też częściowo przebiegła wbrew mojej woli, którą, jak już się zdążyłam nauczyć, mało kto się przejmuje.

Była w bojowym nastroju. Świadoma, że ma tutaj spędzić trochę czasu, postanowiła nie popełnić tego samego błędu, co z Schenkiem, i od razu dać do zrozumienia hordzie pragnących komenderować nią mężczyzn, że komenderować sobą nie pozwoli.

– Ależ – l’Empereur wyglądał na zupełnie zakłopotanego – to nie leżało w naszej intencji. Miała panienka zostać uprzejmie zaproszona i udać się do Lejdy tylko za zgodą swoją i swojej rodziny…

– No to trochę nie wyszło – ucięła obcesowo. – Rozumiem, że ma pan dla mnie jakieś wyjaśnienia? Propozycje?

– Hm, hm, taak… – Profesor patrzył na swoje dłonie, nadal bardzo zakłopotany. Zrobiło jej się głupio, bo wydawał się mieć zupełnie szczere intencje.

– Przepraszam, panie profesorze, za brak ogłady – opanowała się. – Przebyłam bardzo długą podróż, obfitującą w niezbyt przyjemne przygody. Nie jestem też obyta z wielkoświatowym ceremoniałem, wychowałam się na prowincji. Nie chciałam urazić ani pana profesora, ani uniwersytetu, po prostu… mam dużo pytań.

L’Empereur rozluźnił się zauważalnie. Bał się chyba, że rozmowa będzie przebiegała w tonie, do którego nie przywykł i na który ewidentnie nie był przygotowany.

– Proszę je w takim razie zadać – powiedział, rozkładając ręce w geście otwartości. – Nie mamy tajemnic!

– Bakałarz Euwe miał ich wiele…

– Bakałarz wiedział tyle, ile musiał. Świętej pamięci magister Elzeveir i ich przełożony, mój poprzednik, również świętej pamięci profesor de Bure, byli zwolennikami zachowywania niektórych odkryć w sekrecie. Ja nie zamierzam przed panienką niczego taić, bo nie mam w tym żadnego interesu.

– W takim razie co ja tutaj właściwie robię? – zapytała wprost.

Profesor zdziwił się zauważalnie.

– No… Przyjechała panienka na nauki. W drodze absolutnego wyjątku zaoferowano przecież panience stypendium z kiesy wielkiego stadhoudera Fryderyka Henryka.

– Stypendium? Wielki stadhouder? – powtórzyła oszołomiona.

L’Empereur zerwał się z krzesła, wzburzony.

– Panienka naprawdę nic o tym nie wie?!

Katarzyna z trudem powstrzymała się przed zapytaniem, czy wygląda, jakby wiedziała. Zamiast tego w milczeniu potrząsnęła głową. Alchemik porwał dzwonek i wezwał asystenta. Zażyczył sobie widzieć Euwego najszybciej, jak to możliwe. Pokręcił się jeszcze chwilę, teatralnie manifestując swoje oburzenie, i usiadł z powrotem.

– W takim razie muszę panienkę najmocniej przeprosić. To niedopuszczalna niekompetencja ze strony przedstawicieli uniwersytetu, że nie przedstawili sytuacji klarownie. To może ja zacznę od początku… Na pewno nie napije się panienka wody? – Rozsiadł się wygodniej w fotelu, pociągnął wielki łyk z kielicha. – Otóż w okolicach grudnia zeszłego roku pewien niemiecki pisarczyna ze Szwabii, niejaki Michael Ziege, persona nad wyraz podejrzana, obecnie przebywająca w orańskim areszcie, który przybył do Niderlandów, uciekając przed wojną, podzielił się z nami niesamowitą historią. Według niej na zamku Oberthalfingen w Niemczech mieszkała młoda dama, która jest bliska oskarżenia o czary na podstawie aktu magicznego, którego dokonała. W opisie tego aktu, to jest zabi… – ugryzł się w język – zniszczenia budynku, rozpoznaliśmy elementy dość charakterystyczne dla efektów eteromancyjnych. Co to jest eteromancja też nie…?

Katarzyna pokręciła głową.

– No cóż, najprościej rzecz biorąc, eteromancja to dziedzina alchemii, która polega na modyfikacji struktury eteru. Do pewnego momentu sądziliśmy, że eter, substancja wypełniająca przestrzeń między gwiazdami, istnieje tylko w kosmosie. Okazało się jednak, że znajduje się też w przedmiotach w naszym świecie i że ludzie są częściowo zdolni do władania nim. Tę właśnie zdolność nazywamy eteromancją. Ma ona dość dobrze opisaną mechanikę, chociaż sam mechanizm pozostaje dla nas nie do końca zrozumiały…

– To znaczy? Mógłby pan jaśniej? – przerwała Katarzyna bezczelnie. Była zdesperowana, aby tym razem dowiedzieć się wszystkiego.

– Wiemy, jak to się dzieje, ale nie wiemy czemu. Wracając do opowieści – podjął, widząc, że dziewczyna kiwa głową na znak zrozumienia – wcześniej już słyszeliśmy o osobach takich jak panienka, to znaczy tych, u których talenta eteromacyjne objawiały się samoistnie. Zazwyczaj jednak te dzieci… bo zawsze były to dzieci… ginęły bardzo szybko, w wieku najwyżej siedmiu lat, później zaś w ogóle przestały się pojawiać. Ponieważ to zjawisko niezmiernie rzadkie, gdy tylko usłyszeliśmy o przypadku, w którym niewątpliwie rozpoznała panienka swoje własne doświadczenia, zdecydowaliśmy się działać. Zwróciliśmy się, to znaczy ja i świętej pamięci profesor Bure, z prośbą do rektora Thysiusa o umożliwienie panience nauki na naszym wydziale. Nawet sobie panienka nie wyobraża, jaka była o to afera! Rada dziekanów obradowała kilkanaście godzin. Za żadne skarby nie mogliśmy wyjaśnić innym, że nic nie poradzimy na panienki płeć…

– Jak to miło z waszej strony – mruknęła pod nosem Katarzyna.

– …ale na szczęście w końcu się udało – ciągnął niezrażony l’Empereur. – Choć musieliśmy przysiąc, że to precedens. Następnie szukaliśmy dla panienki mecenasa i okazało się, że sam stadhouder, Fryderyk Henryk Orański, zgodził się ufundować panienki podróż i stypendium! Więc najęliśmy eskortę i posłaliśmy dwóch naukowców do Thalfingen. Resztę historii chyba panienka zna.

– Rozumiem. Ale czemu akurat ja? Naprawdę mało jest panien w Niemczech, musieliście ciągnąć tutaj taką, która mieszka na drugim ich końcu? Nie łatwiej było poszukać w Kleve albo Bergu?

– Jest panienka szczególnie utalentowana – tłumaczył cierpliwie. – Eteromancją nie może zajmować się każdy, wymaga ona, jak każda sztuka, pewnego specyficznego talentu. I tak, na przykład, ja jestem dosyć biegły w efektach, wielu moich pomocników jednak nie potrafi rzucić nawet najprostszego. Niestety, proces selekcji osób z predyspozycjami jest nad wyraz nużący, nie potrafimy ich w żaden sposób zidentyfikować, potrzebne są długie testy…

– Zakonnicy potrafią. – Katarzynę nagle olśniło.

– Słucham?

– Zakonnicy. Dominikanie. Mgła! Mylius robił to samo. Ta mgła… wykrywa ludzi, którzy potrafią czarować… – tłumaczyła jakby sama sobie.

– Ach, racja, panienka spotkała się pechowo z innymi zainteresowanymi tą dziedziną stronami, wiem o tym z relacji bakałarza, który, nawiasem mówiąc, powinien się tu już zjawić, wezwałem go dziesięć minut temu – przypomniał sobie i zmarszczył gniewnie czoło. – Gwarantuję jednak, że Lejda nie ma z tym nic wspólnego. Owszem, dominikanie odkryli sekret wykrywania obdarzonych i pracujemy usilnie nad jego złamaniem, ale dotąd nam się to nie udało. Myliusa miałem okazję przelotem poznać, wizytując uniwersytet w Jenie, nie wiem o nim jednak nic więcej.

– No dobrze. Ale to wszystko są przecież czary…

– Nie. – Profesor zdecydowanie pokręcił głową. – Czary to zupełnie co innego. Czarowanie polega na wzywaniu sił nieczystych, aby pomogły wzywającemu, wszyscy się co do tego zgadzają, nawet katolicy. Eteromanci tego nie robią. To dziedzina całkowicie naukowa, na co wskazuje choćby powtarzalność i częściowa falsyfikowalność… Z perspektywy zbawienia nie robi żadnej różnicy, zwłaszcza żeśmy przecież i tak wszyscy już osądzeni… Chociaż panienka jest chyba luteranką? Tak czy inaczej, uspokajam, panienki dusza jest całkowicie bezpieczna. Chyba tylko w pismach szwedzkich pojawia się niepokojąca myśl, że efekty… oni nazywają je pieśniami albo maleficiami, katolicy zaś precyzjami… mogą wpływać na czystość duszy. Nic jednak na to nie wskazuje. Zresztą przecież kluczem do eteromancji jest język aramejski, czyli język Chrystusa.

– Co ma pan na myśli?

– Tak jak wspominałem, mechanika eteromacji jest dość dobrze poznana. Aby użyć efektu, należy wymówić słowo w języku aramejskim, ciało zaś musi stykać się z reagentem. To połączenie, z dodatkiem skupienia i woli kierującej efektem, powoduje określone zjawiska. I tak na przykład najprostszy efekt zapalający, którym władają chyba wszyscy eteromanci w Europie, wymaga aramejskiego słowa nawr oznaczającego „płomień” i odrobiny papieru. Proszę spojrzeć! – Zademonstrował, zapalając niepotrzebną w jasnym pomieszczeniu świecę za pomocą skrawka oderwanego od bibularza.

Katarzynie wszystko zaczynało się składać w całość. Wszystkie absurdalne gesty, machnięcia, chrząknięcia dominikanów i Myliusa stały się nagle całkowicie zrozumiałe. Wszystkie zjawiska, które obserwowała po drodze, może poza ludzkim zbydlęceniem, okazały się boleśnie oczywiste. Jednocześnie wezbrał w niej gniew. Naprawdę Euwe nie mógł jej tego po prostu powiedzieć? Oszczędzić strachu, nerwów i domysłów?

Jak na zawołanie zjawił się gruby bakałarz, w świeżym kubraku, z nową kryzą i przede wszystkim naprawionym trzewikiem. Stanął przed profesorem l’Empereurem ze skruszoną miną, jak żak, który coś przeskrobał. Katarzyna zdążyła się zorientować zawczasu, że status Euwego na uniwersytecie jest o wiele niższy, niż można było wnioskować z jego aroganckiego obycia, tym razem jednak bynajmniej mu nie współczuła.

– Panie Euwe! – burknął groźnie profesor na jego widok. – Czy to prawda, że obecna tu panienka Katarzyna nie została poinformowana o stypendium stadhoudera?

Euwe popatrzył na nią z wyrzutem i wbił wzrok w podłogę.

– Magister Elzeveir nie chciał zdradzać za dużo… – wydukał. – Powiedzieliśmy grafowi Danielowi…

– I naprawdę uznałeś, że możesz ciągnąć kogoś przez sześćset kilometrów bez poinformowania go, po co i gdzie właściwie jedzie?! To jest rażąca niekompetencja, Euwe. I zupełny brak empatii! Twoja arogancja i chęć udowodnienia swojej ważności kosztowała panienkę mnóstwo nieprzyjemnych chwil. Zejdź mi z oczu.

Euwe skłonił się i uciekł. Profesor, poruszony, pogładził się po brodzie, rzucił za nim groźnym spojrzeniem i z powrotem skierował wzrok na Katarzynę.

– Mówił pan, że do tych… efektów trzeba reagentów, tak? Jak rozumiem, to określone przedmioty? Ale ja przecież nie potrzebuję reagentów…

– Ależ potrzebuje panienka, żeby użyć efektu świadomie. Do tej pory były to samoistne, niekontrolowane manifestacje. Teraz nauczymy panienkę, jak robić to z własnej woli.

I nauczyli – Katarzyna uśmiechnęła się w duchu i zaczęła rzucać przypadkowe efekty na przypadkowe przedmioty. Chodziła po pracowni, a elementy osprzętu, fragmenty garderoby, niepotrzebne reagenty i resztki papierów unosiły się w powietrze, zapalały, zginały, powiększały, pękały i rozpuszczały pod jej aramejskimi komendami. Gdy narobiła bałaganu, sprawdziła, czy drzwi są zamknięte, po czym się skupiła. Nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku, cisnęła pękiem gęsich piór przez pomieszczenie.

Szybko się nauczyła, że ma nad akademikami ogromną przewagę – to, co im przychodziło z najwyższym trudem, kosztem wielu eksperymentów, medytacji i wyrzeczeń, dla niej było jak oddychanie. Po nauczeniu się podstaw eteromancji i wielu godzinach asystowania profesorowi l’Empereurowi podczas odkrywania nowych efektów i doskonalenia już istniejących zaczęła eksperymentować samodzielnie.

Miała kilka tajemnic. Sympatia, którą czuła do swojego preceptora, nie zmieniała faktu, że w czasie podróży przez Niemcy nauczyła się traktować absolutnie wszystkich jako potencjalnych wrogów. Nikomu się nie przyznała, że nauczyła się używać eteromancji bez aramejskich wyrażeń. Pracowała, choć na razie bez efektów, nad używaniem jej również bez reagentów. Robiła to przecież wcześniej, nieświadomie, a teorię, kategorycznie zabraniającą podobnych eksperymentów, miała gdzieś. Wiedziała, że to możliwe, choć naukowcy upierali się, że wcale nie.

Wróciła do komnaty znajdującej się od strony dziedzińca, którą nazywała w myślach czytelnią, i z powrotem usiadła przed księgą. Westchnęła. Po przeczytaniu dwóch zdań, poirytowana, rzuciła księgą o podłogę – tym razem normalnie, za pomocą rąk – i znów podeszła do okna. Nie mogła się doczekać Blanchefleur. Bardzo doskwierała jej samotność. Obecność Katarzyny na uniwersytecie okazała się nieznośną sensacją – kobietom nie wolno było studiować, z kolei niechęć naukowców do mówienia o tym, czym się zajmują, wygenerowała setki plotek na jej temat. Nawet teraz widziała, jak żacy, przecinający kanał między lekcjami anatomii i teologii, zerkają ciekawie w jej okna, zakazane i pociągające. Nie miała żadnej styczności z innymi studentami, jej wykłady odbywały się w tajemnicy w gabinetach profesorów.

Gdy Blanchefleur w końcu się zjawiła, był już późny wieczór, a Katarzyna drzemała nad książką, do której wróciła tylko dzięki żelaznej woli. Rozentuzjazmowana, zarumieniona od listopadowego zimna dwórka wpadła do komnaty jak burza, po drodze zrzucając pelisę i czepek, którego serdecznie nienawidziła. Blond włosy posypały się na wszystkie strony, a dziewczyna rzuciła się w stronę kominka, w którym zdążyła wcześniej napalić służąca.

– Ale ziąb, brrr! Kasiu, śliczna, boska, nawet sobie nie wyobrażasz! Spotkałam u van Rensselaerów tego oficera marynarki, który chciał się ze mną żenić, wiesz, Thyssena, pamiętasz? I on znowu mi się oświadczał, ale tym razem przy ludziach, i ja odmówiłam! Zaczął mnie nagabywać i ktoś się z niego zaśmiał, więc on wyzwał tego kogoś na pojedynek, a Rensselaer wyrzucił ich z domu, ale zaraz wrócili i w ogóle była straszna chryja… A panna Leyster, ta malarka, została przyjęta do gildii w Haarlemie! Jest mistrzynią malarską! Obiecała, że namaluje mój portret, ale powiedziałam, że chciałabym razem z tobą, i okazało się, że może namalować tylko jedną naraz, ale powiedziała też, że może namalować dwa obrazy. No ale wracając, z tej okazji, to znaczy przyjęcia do gildii, będzie bankiet w Haarlemie, ale nie zaprosili mnie, bo ten cały Hals nadal się na mnie dąsa…

Katarzyna cierpliwie czekała. Wiedziała doskonale, że Blanchefleur ma nieco zaburzone priorytety. Nie była głupia, wprost przeciwnie, cechowała ją błyskotliwa inteligencja. Po prostu musiała najpierw wygadać się o tym, co ważne dla niej, żeby przejść do tego, co ważne dla przyjaciółki. Katarzyna słuchała więc z życzliwym zainteresowaniem plotek, mniej lub bardziej wścibskich, czasem erotycznych lub obscenicznych, czasem po prostu nudnych. Kochała Blanchefleur na tyle, że było to niewielkie poświęcenie.

– …no – skończyła Blanchefleur. – A w Niemczech bez zmian.

– Co z Banią?

– Jak stała, tak stoi. O! Ale mam wieści z wojny.

– Której?

– Holenderskiej! Eskadra kapitana Trompa podobno rozbiła na amen jakąś hiszpańską flotę u wybrzeży Galicji i wraca na zimę do portu.

Nie zdziwiło to Katarzyny. Spodziewała się podobnych doniesień. Sama asystowała profesorowi Schreveliusowi w złamaniu sprytnej hiszpańskiej tarczy eteromancyjnej, która uniemożliwiała holenderskim oficerom miotanie w habsburskie galeony ogniem, zagęszczonym powietrzem o twardości żelaza i przeciwnym wiatrem. Nie podobało jej się specjalnie to, że jej wynalazki były wykorzystywane militarnie, ale po wielu kłótniach z l’Empereurem odpuściła. Od jakiegoś czasu, jeśli odkryła coś niebezpiecznego, zachowywała to dla siebie.

– Ale najlepsze wieści zostawiłam na koniec! – zawołała Blanchefleur radośnie.

– No? Jakie to wieści?

– Nie powiem. – Tamta zrobiła głupią minę. – Chyba że coś za to dostanę!

Katarzyna się zaśmiała.

– Dla ciebie wszystko.

– No tooo… Stadhouder wraca do Hagi! Breda odbita! Wszyscy Hiszpanie uciekli!

– O. To akurat rzeczywiście nowość. Jesteś pewna?

– Tak! Jeszcze nie ogłoszono, ale hrabia de Witt ma znajomego, który jest znajomym marszałka Sievensa, i ten znajomy zapewnił, że stadhouder wróci, gdy tylko zaprowadzi porządek w mieście. Wreszcie go poznamy! Na pewno będzie bal! Będę mogła kupić nową suknię? Proszę!

– Oczywiście. Jeżeli to prawda, to ja też będę musiała.

– Ty we wszystkim wyglądasz ładnie.

– Ty też, Fleur. – Katarzyna znów się zaśmiała. – Nawet ładniej niż ja. Na pewno nic więcej?

– Same głupoty. Papież coś tam ogłosił, ale zapomniałam co, to chyba nieważne. A, tak, Gustaw Adolf wrócił na zimę do Szwecji. Ale sama mówiłaś, że tak będzie.

Informacja o powrocie stadhoudera była dla Katarzyny ważna i korzystna. Jej status na uniwersytecie stał się mocno niesprecyzowany – sama nie wiedziała, czy jest protegowaną, studentką, czy asystentką. Otrzymywała z kasy orańskiej comiesięczną pensję, na tyle wysoką, żeby nie miała co robić z pieniędzmi, zwłaszcza że i tak prawie nie opuszczała komnat. Profesorowie traktowali ją jak żaka, a poznawani od czasu do czasu rajcowie, politycy i kupcy – jak osobistą protegowaną Fryderyka Henryka. Wszystkich to męczyło i irytowało, ponieważ nie wiadomo było, co jej wolno, a czego nie; rozmowa ze stadhouderem mogła w końcu zaowocować jakąś formalizacją jej pobytu w Lejdzie. Poza tym drażnił ją fakt, że nie zna swojego mecenasa.

Dziewczęta, leżąc na niedźwiedziej skórze przy kominku, chwilę poplotkowały jeszcze o polityce i mariażach, pośmiały się ze starego malarza Halsa, trochę powspominały Niemcy. Akurat gdy zrobiło im się naprawdę ciepło i przyjemnie, do pokoju wparowała stara pokojówka, ich strażniczka od czasu niefortunnej kąpieli. Blanchefleur przewróciła oczami, pocałowała Katarzynę w policzek i powlokła się za służką do niewielkiej komnaty na poddaszu, w której sypiała.

Katarzyna znów została sama. Z pomocą służącej przygotowała się do snu, po czym ją odesłała. Przykleiła czoło do zimnej szyby w sypialni i patrzyła na ciemny kanał prowadzący do Hagi. W ogóle nie chciało jej się spać. W głowie kotłował się kalejdoskop ciemnych myśli. Odkąd odkryła, skąd bierze się jej siła i jak nad nią panować, coraz mniej czasu poświęcała Bogu i zbawieniu, a coraz częściej przelatywał jej przez głowę szereg twarzy, których się niegdyś bała – bo była bezbronna. Przestała być, więc w nieskończoność roztrząsała sytuacje, w których znajdowała się w czasie podróży przez Niemcy, wyobrażając sobie, że już wtedy włada eteromancją. To z pewnością uprościłoby podróż. Żeby uciec od natrętnych myśli, próbowała się pomodlić, ale nic z tego nie wyszło.

Od szyby wiało zimnem. Rzuciła się na dębowe łóżko z baldachimem, które kazała wstawić do komnaty zamiast ciasnej, niderlandzkiej szafy do spania. Sypianie w pozycji półsiedzącej było jednym z holenderskich zwyczajów, który zdecydowanie odrzuciła. Zagrzebała się w kołdrze, nie mogła jednak zasnąć, rzucała się tylko z boku na bok. W końcu wstała i chwyciła świecznik. Na ręce nosiła srebrną bransoletkę, do której przyczepiła finezyjnie poskładany skrawek papieru – tak, aby zawsze mogła go dotknąć. To praktyczne rozwiązanie pozwoliło jej zapalić efektem świece. Poszła do pracowni. Służące zdążyły posprzątać bałagan, którego narobiła wcześniej, na stołach wszystko leżało w doskonałym porządku. Postawiła świecznik na jednym z nich i drżąc w chłodnym przeciągu, ubrana tylko w koszulę nocną, zastanawiała się, co jej umknęło.

„Świadoma modyfikacja struktury eteru” – tak brzmiała definicja eteromancji. Katarzyna rozkładała ją na czynniki pierwsze dziesiątki razy, a im częściej to robiła, tym myśl ta wydawała się mieć mniej sensu. Prawie nic się tu nie zgadzało. Ani świadomość – przecież w Niemczech używała efektów nieświadomie – ani modyfikacja, która zakładała przemianę, ani struktura, która jako pojęcie geometryczne powinna dawać się zmierzyć lub opisać matematycznie. Tylko eteru nie miała jak podważyć. Najlepsze efekty osiągała, gdy dawała się ponieść nieskrępowanej intuicji. Usiłowała zrobić to na zawołanie, ale oczywiście nic z tego nie wyszło.

Czuła, że w definicji istniał jakiś poważny błąd. Chodząc po pracowni i oglądając reagenty bez dotykania ich, zastanawiała się nad istotą eteru. Miała to być tajemnicza substancja, która wypełniała przestrzeń kosmiczną. Na Ziemi istniała tylko jako immanentna część przedmiotu modyfikowanego efektem, była tym, co spajało nie materię, a formę – tak alchemicy rozbudowali koncepcję Arystotelesa.

Jeżeli eter jest częścią każdego przedmiotu – dotykała ostrożnie tej myśli, jakby bała się, że ucieknie – a ludzie, w sensie eteromantycznym, są przedmiotami, które można modyfikować, to przecież ja również mam w sobie eter. Mogę go modyfikować, mogę używać efektów na sobie. Dlaczego nie spróbować? Bawiła się chwilę tym pomysłem. Zastanowiła się, który efekt będzie najbezpieczniejszy dla takiego eksperymentu. Przyszedł jej do głowy efekt wykrywający, którego formułę odkryli z l’Empereurem jakiś czas temu, ale dotarło do niej, że modyfikuje on strukturę reagentu, czyli wody.

W końcu zdecydowała się na słaby, rzadko używany efekt ogłuszający, który sprawiał, że przedmiot przestawał rezonować jakiekolwiek dźwięki. Był to jeden z efektów linearnych, które wymagały podtrzymywania, aby działały, więc ryzyko pozostawało minimalne. Wygrzebała z głębi jednej z szuflad sekretery kawałek kości słoniowej. Skupiła się na sobie, jak mogła. Czuła pod stopami zimny, dębowy parkiet, przepływające przez siebie powietrze, opadające na twarz kosmyki włosów. Ścisnęła odłamek i powiedziała wyraźne h’lot. Świat ucichł. Otworzyła szeroko oczy. Nie słyszała kompletnie nic. Dla pewności uderzyła kilkakrotnie leżącą obok sztabką miedzi o stalowy blat. Cisza. Odłożyła kość i starała się myśleć o czymś innym, aby efekt przestał się utrzymywać. Przez chwilę bała się, że pozostanie głucha, ale po kilku sekundach całkowita cisza ustąpiła nagle miejsca szeptom nocy.

Katarzyna usiadła na zdobionym krześle i zamyśliła się głęboko.

Księstwo Różanego Krzyża

Copyright © by Marcin Świątkowski 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024

Redakcja – Paulina Stoparek

Korekta – Magdalena Świerczek-Gryboś, Julia Młodzińska

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Grafika na okładce – Tomasz Ryger

Mapa – Marcin Karaś

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2024

ISBN mobi: 9788383303529

ISBN epub: 9788383303536

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl