39,99 zł
Symetryści. Jak się pomaga autokratycznej władzy to analiza zjawiska symetryzmu wraz z odpowiedziami na pytania, kim są tytułowi symetryści, w jaki sposób wspierali rząd Zjednoczonej Prawicy i czy ponownie przyczynią się do zwycięstwa PiS w nadchodzących wyborach. Autorzy książki w 2016 roku, zaraz na początku rządów PiS, wprowadzili pojęcie symetryzmu do słownika języka politycznego. W ich ocenie PiS demolujący ład konstytucyjny, praworządność, media, system edukacyjny, prawa kobiet i prawa mniejszości nie mógł być traktowany na równi z innymi partiami politycznymi. Symetryści zaś – dziennikarze, komentatorzy, eksperci i wyborcy – nie dostrzegają wyjątkowości obecnej władzy i, jak twierdzą, zachowują równy, właśnie symetryczny dystans do wszystkich sił polskiej sceny politycznej, w efekcie jednak taki sam do demokratów jak do autokratów. Zdaniem autorów pojęcia symetryzmu, przyczyniło się to do „unormalniania” systemu, który jawnie odchodzi od zasad liberalnej demokracji. Książka pokazuje dzieje symetryzmu w ostatnich siedmiu latach i jest również zbiorczą polemiką z adwersarzami.Zawiera premierowy, niepublikowany wcześniej materiał, uzupełniony o kilka artykułów z tygodnika POLITYKA.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 311
Malwinie i Ru – M.J.
Dzieciom i Ich Dzieciom – W.W.
WSTĘP
Pojęcie „symetryzmu”, wprowadzone do polskiego języka politycznego przez Mariusza Janickiego i Wiesława Władykę, zrobiło oszałamiającą karierę. W internecie można znaleźć dziesiątki tysięcy odwołań do tego terminu, o symetryzmie wypowiadają się publicyści, naukowcy, politycy; słowo weszło do języka potocznego, jest już także hasłem w Wikipedii. Nawiasem mówiąc, w Wikipedii definicja symetryzmu jest niezbyt udana, bo głosi, że „to postawa ideologiczna zakładająca, że każdemu negatywnemu zjawisku zawinionemu przez dany obóz polityczny należy spróbować przeciwstawić analogiczne negatywne zjawisko zawinione przez jego przeciwników”. To akurat jeden, i to nie najciekawszy, przejaw postawy moralnej i mentalnej, której Janicki i Władyka poświęcili wiele tekstów w „Polityce”, a teraz całą książkę. Ostry spór wokół tego pojęcia potwierdza, że dotknęło ono boleśnie wielu tzw. liderów opinii publicznej, którzy poczuli się jego adresatami. Oskarżano obu autorów o to, że obiektywizm nazywają oportunizmem, że próbują stygmatyzować „niezależnych politycznie” komentatorów, „nie pozwalają” na stosowanie tej samej, uczciwej miary do obu stron polskiego sporu, podgrzewają wojnę plemion.
W tej książce Janicki i Władyka precyzyjnie wyjaśniają swoje rozumienie pojęcia, które wypuścili w publicystyczny obieg, odpowiadają na stawiane im zarzuty, ale piszą też przejmujący akt oskarżenia symetrystów. Główny zarzut jest zawarty w podtytule „Jak się pomaga autokratycznej władzy”. Chyba wszyscy, którzy bywają nazywani lub sami z dumą nazywają siebie symetrystami – uważają się za szczerych demokratów, często deklarują się jako zwolennicy opozycji, krytycy rozmaitych błędów, nadużyć i brutalnego stylu uprawiania polityki przez obecną władzę. Ale jednocześnie na sto sposobów tę władzę usprawiedliwiają, tłumaczą, traktują jako normalnego, tyle że sprytniejszego od innych politycznego gracza. Potrafią „obiektywnie ocenić” sukcesy rządu Zjednoczonej Prawicy (zwłaszcza na tle „neoliberalnych” rządów poprzedników), podziwiają sprawność wyborczych kampanii Prawa i Sprawiedliwości, społeczną intuicję Jarosława Kaczyńskiego – który, niestety, ma też skłonności autorytarne. W meczu autokracja vs demokracja symetrysta będzie kibicował demokracji, ale przede wszystkim jest ciekaw ostatecznego wyniku. Janicki i Władyka znakomicie analizują tę logikę i retorykę, rozbijają górnolotne symetrystyczne frazesy, które, w ostatecznym rozrachunku – bez względu na intencje samych „równodystansowców” – legitymizują dokonujący się w Polsce autorytarny przewrót. Politycznie stają się sojusznikami PiS.
„Symetryści” ukazują się w samą porę, tuż przed wyborami, których najważniejszej stawki nie powinno się zamazywać, rozmieniać na programowe czy ideowe spory. To będzie zderzenie partii respektujących zasady liberalnej demokracji, tak jak zostały one opisane w polskiej konstytucji, ze zwolennikami „demokracji suwerennej”, w której zwycięzca bierze (a właściwie już wziął) wszystko. Gdzie raz zdobyta władza, jak w 2015 r. przez PiS, staje się narzędziem jej rozszerzania, utrzymania, samopowielania. Janicki i Władyka mówią w książce – i w tym jednym miejscu zbliżają się do symetrystów – że z woli wyborców może rządzić taka czy inna partia, z prawa czy z lewa, ze swoim programem, priorytetami, kadrami, byle w ramach tych samych demokratycznych reguł gry. „W ramach” to ważne dla Autorów sformułowanie. Kiedy upadł w Polsce komunizm, przyjęliśmy ustrojowe reguły zachodniego świata i system wartości, na których zostały zbudowane: wolności osobistej, rozdziału władz, równości wobec prawa, wolności słowa, ochrony praw mniejszości – znamy ten katalog. To jest rama, która spaja współczesne pluralistyczne społeczeństwa, daje jednostkom gwarancje bezpieczeństwa, a jednocześnie wyznacza granice politycznej władzy. PiS przekracza te granice każdego dnia i nie może być traktowany jako normalny, „symetryczny” uczestnik gry, której zasady odrzucił.
Mariusz Janicki i Wiesław Władyka mają szczególne prawo, żeby ostrzegać przed banalizowaniem niebezpieczeństwa, jakim byłaby kontynuacja obecnych rządów. W polskiej publicystyce są bodaj najlepszymi pisoznawcami. Ich dwie poprzednie książki: wydane w 2007 r. „Cień wielkiego brata. Ideologia i praktyka IV RP” i „Brat bez brata” z roku 2019, to klasyczne już dziś pozycje, analizujące fenomen polskiego populizmu wersji Kaczyńskiego. Jako jedni z nielicznych ostrzegali w czasach rządów Donalda Tuska, że PiS nie został pokonany w 2007 ani w 2011 r., przeciwnie, rośnie w siłę, zmienia się, szykuje się na powrót do władzy. „Symetryści” domykają ten książkowy cykl, są ostatnią przestrogą, wezwaniem do powszechnej mobilizacji w obronie zagrożonej dziś demokracji. Mimo ostrych, przykrych dla adresatów, pisanych z pasją polemik ta książka jest także ręką wyciągniętą w stronę symetrystów. Za moment możemy się znowu różnić, spierać, ale najpierw trzeba wygrać z tymi, którzy demokracji chcą użyć do jej niszczenia. Tu Autorzy są na pewno stronniczy: między autorytaryzmem i demokracją nie ma żadnej symetrii. Ważna, oryginalna, bardzo ciekawa książka.
Jerzy Baczyński
SŁOWO NA POCZĄTEK
Obserwujemy życie polityczne w Polsce od wielu lat. Stworzyliśmy publicystyczny duet jesienią 2005 r., kiedy do władzy po raz pierwszy doszła siła odmienna niż wszystkie wcześniej po 1989 r. Prawo i Sprawiedliwość, partia Jarosława Kaczyńskiego, od początku nie ukrywało, że jest całkowicie różne od poprzedników i się tym wręcz szczyciło. To nie była zwykła zmiana rządów, ale zupełnie nowa sytuacja ustrojowa. Nie wszyscy wtedy to dostrzegli, tak jak, co jeszcze dziwniejsze, nawet w 2015 r., przy drugiej odsłonie PiS u sterów państwa.
My wiedzieliśmy, że mamy do czynienia ze zjawiskiem jakościowo nowym, niebezpiecznym dla demokratycznego systemu i nieprzewidywalnym w politycznej praktyce. Zaczęliśmy je zatem regularnie opisywać, pokazując procesy, prawidłowości, działania, także narracje i mity nowej ekipy; weszliśmy w rolę swoistych kronikarzy i komentatorów tego niezwykłego politycznego i społecznego procesu. Wtedy PiS był u progu swojej potęgi i wpływów, popełniał wiele błędów wizerunkowych, używał opowieści ze starej epoki (tzw. układ, na co odpowiedzią miałaby być IV RP), wdał się w karkołomne alianse z Samoobroną i LPR. W efekcie w 2007 r. PiS przegrał z Platformą Obywatelską, która zaproponowała inną opowieść: o nowoczesnej, europejskiej, odideologizowanej Polsce. Przed tamtymi wyborami ukazała się nasza książka „Cień wielkiego brata. Ideologia i praktyka IV RP”, gdzie opisaliśmy dokładnie, na czym polega istota przekazu formacji Kaczyńskiego, na jakiej opiera się aksjologii, jakich chwytów używa, o co mu właściwie chodzi. Kiedy dzisiaj zaglądamy do tamtych tekstów, zdumiewa nas, jak wiele wątków powtórzyło się po latach. Już wtedy Kaczyński pokazał swoje polityczne metody, główne cele, całościową wizję systemu, wszystkie obsesje i emocje. Jednak wtedy potraktowano to powszechnie jako polityczne kuriozum, smętny etap w historii kraju, który się szczęśliwie zakończył wraz ze zwycięstwem Platformy Obywatelskiej w 2007 r.
Nie uwierzyliśmy w tę optymistyczną wersję. Przez osiem lat rządów PO wraz z PSL po 2007 r. wielokrotnie, w kolejnych tekstach, zwracaliśmy uwagę, że zbudowana bariera, mająca zabezpieczyć przed powrotem PiS do władzy, jest zbyt krucha, nie sięga kulturowych korzeni konfliktu, jaki się ujawnił akurat po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Odezwały się echa transformacji z początku lat 90., PiS podgrzewał „stare krzywdy”, to wciąż istniało w przestrzeni publicznej. Narracja Platformy przez kilka lat się sprawdzała, ludzie byli zmęczeni awanturami i gorączką pierwszych rządów PiS, chcieli odpocząć. Ale szybko się to zmieniło, co nowa władza nie dość dobrze dostrzegła.
Po wyborach w 2011 r. sytuacja rządów Donalda Tuska zaczęła się pogarszać. Światowy kryzys finansowy, który wybuchł w 2008 r., kończył się, ale rząd PO zdawał się tego nie dostrzegać, trwał w stuporze, w strachliwej traumie. Platforma zaczęła się kojarzyć z oszczędnościami, marnymi pensjami, zamrożeniem płac w budżetówce, może i rozwojem infrastruktury, ale też biedą obywateli i jakimś ogólnym marazmem. Obowiązywała jednak doktryna, że PiS już na pewno nie wróci do władzy, bo zmieniła się struktura społeczeństwa, dorosły młode roczniki, Unia Europejska robi swoje itd. W jednym z tekstów z tamtego okresu ostrzegaliśmy, że to niebezpieczny mit, że PiS ma wciąż duży potencjał i może pokonać Platformę. I w wyborach 2015 r. to zrobił.
W 2019 r. wydaliśmy książkę „Brat bez brata. Dokąd prowadzi Polskę Jarosław Kaczyński”, jako podsumowanie drugiej – po okresie 2005–2007 – odsłony rządów prawicowego lidera. Spełniły się wszystkie nasze przepowiednie i ostrzeżenia. PiS nie wrócił łagodniejszy, tylko sprytniejszy i bardziej bezwzględny. Zaczął tam, gdzie mu przerwano w 2007 r. – od demontażu Trybunału Konstytucyjnego, potem wziął się za prokuraturę, sądownictwo, Sąd Najwyższy, media itd. Ta pierwsza kadencja drugiej odsłony upłynęła na niemal codziennych awanturach, aferach, ustrojowych deliktach, łamaniu zasad praworządności.
O ile jednak pierwsze rządy Kaczyńskiego z połowy lat 2000., znacznie w sumie łagodniejsze i mniej toksyczne dla Polski, napotykały dość zdecydowany opór strony liberalno-demokratycznej, o tyle radykalna i bezpardonowa druga wersja spotykała się w wielu miejscach z wyrozumiałością, bagatelizowaniem, świadomym niedostrzeganiem systemowych zagrożeń. To również dlatego PiS w 2019 r. przedłużył swoje rządy na kolejną kadencję, społeczeństwo podbiło Kaczyńskiemu legitymację na następne cztery lata.
To zjawisko wydało nam się tak niezwykłe, że postanowiliśmy dokończyć nasz tryptyk właśnie tym tematem – stąd książka, którą mają Państwo w ręku: „Symetryści. Jak się pomaga autokratycznej władzy”. Różni się ona jednak istotnie od dwóch poprzednich. Tamte były przede wszystkim zbiorami naszych tekstów publikowanych w „Polityce”. Ta obecna jest całkowicie nowym materiałem, który nigdzie wcześniej się nie ukazał, uzupełnionym kilkoma tekstami z tygodnika, wiążącymi się z głównym tematem.
Dlaczego opisanie tego fenomenu „wybaczania” autokratom jest tak istotne? Sukcesy polityczne, jakie PiS odnosił od czasu kampanii w 2015 r., nie byłyby możliwe tylko za sprawą działaczy tej partii i jej wyborców. Ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego w sumie już od dawna korzysta ze specyficznej ochrony, darmowego wsparcia wielu przedstawicieli tzw. drugiej strony polskiego megakonfliktu, trwającego od 2005 r., od pierwszych rządów PiS. Teoretycznie dostrzegają oni antydemokratyczne tendencje w partii Kaczyńskiego, nie usprawiedliwiają ich en bloc, wyrwani do odpowiedzi niby pozostają krytykami obozu władzy.
Ale jednocześnie stale i konsekwentnie rozmywają kontury wielkiego sporu o ustrój państwa, relatywizują oceny, porzucają systemowe wartości w imię tzw. obiektywizmu, traktując walkę o demokratyczne pryncypia jak pasjonującą grę, gdzie „niech wygra lepszy”. Czyli skuteczniejszy, może bardziej bezwzględny, sprytniejszy, pozbawiony skrupułów. Bo w gruncie rzeczy, ich zdaniem, obaj zawodnicy tego pojedynku na wizje państwa powinni mieć takie same względy, tego wymaga przyzwoitość bezstronnego obserwatora. Racja leży gdzieś pośrodku, w jakiejś „szarej strefie”, jakby z kłamstwa i prawdy dało się wyciągnąć średnią. To nieustanne kwestionowanie rangi starcia, podważanie wyróżnionej roli, także moralnej, obrońców demokratycznego porządku w Polsce stało się ugruntowanym, praktykowanym przez wielu – i to z upodobaniem – zjawiskiem, które wpłynęło na polską rzeczywistość. Poza rozmiękczaniem ocen ekscesów PiS miało to jeszcze jeden istotny skutek: znacząco osłabiało antypisowską opozycję. Sprowadzało ją do roli zwykłego gracza, banalnego uczestnika rutynowego politycznego starcia, które może się zakończyć tak lub inaczej i każdy społeczny werdykt będzie dobry.
Ta sytuacja „gry” jest wyjątkowo użyteczna dla PiS, bo niejednoznaczna, niejasna, a przez to tym bardziej skuteczna i użyteczna. Politycy PiS mogą powiedzieć: przecież nikt nas nie chwali, a jedynie obiektywnie ocenia, tak jak innych, to realizacja postulatu równości, kwintesencja demokracji. Formacja Kaczyńskiego, która już po pierwszym okresie władzy w latach 2005–2007 powinna mieć status ugrupowania „specjalnej troski”, w sposób oczywisty wyłamującego się z demokratycznych standardów, w 2015 r. dostała nie tylko akt wybaczenia, potwierdzony w 2019 r., ale wręcz taryfę ulgową. PiS zaczął być znowu dobry, ponieważ za złą została uznana dożywotnio Platforma Obywatelska. Bo to „równe traktowanie”, jakie wywalczył sobie PiS, co trudno pojąć, było w istocie faworyzowaniem partii Kaczyńskiego. To ona była tak naprawdę lepsza, nowocześniejsza, ogarnięta, prospołeczna, sprawcza i skuteczna. Patrzono na nią przez okulary z filtrem, przez które było widać nie Macierewicza, Suskiego, Czarnka, Pawłowicz, Piotrowicza, Tarczyńskiego, Brudzińskiego, Terleckiego, a nawet Kaczyńskiego, ale Dudę, Morawieckiego, Dworczyka i wielu „młodych, zdolnych wiceministrów”. Ci, dodajmy, pracowali z zapałem na powodzenie tego samego systemu, którym niezmiennie rządzi Kaczyński, a który doprowadził do zdemolowania trójpodziału władz.
Partia Kaczyńskiego, obudowana ekipą zdolnych specjalistów od politycznego marketingu, okazała się niezwykle sprawna w manipulowaniu opiniami nie tylko swojego naturalnego kręgu odbiorców, ale także odczuciami i przekonaniami wielu przeciwników. Wchłaniali oni, i nadal to robią, suflowane przez PiS przekazy, gotowi ich bronić jak swoich własnych. Nie potrafili lub nie chcieli dostrzec, jak dramatycznie zmieniła się sytuacja w Polsce po 2015 r. Rozumowali, działali i pisali tak, jak gdyby tego przełomu nie było, jakby nadal obowiązywał niezmieniony, demokratyczny system państwa prawa.
Trwała i trwa do teraz specyficzna hipnoza połączona z amnezją, której nigdy nie mogliśmy zrozumieć, postrzegając swoją rolę jako dziennikarską, publicystyczną, ale też obywatelską. Uważamy, że swoje zawody, także dziennikarski, uprawia się w pewnych aksjologicznych ramach, etycznych granicach, gdzie obowiązują cywilizowane reguły, nieskrępowanie działają kontrolne instytucje, sądy, trybunały, media, gdzie panuje swoboda działań naukowych i twórczych. W niepraworządnym państwie wiele zawodów traci pierwotny sens: sędziowie, adwokaci, lekarze, policjanci, funkcjonariusze służb, urzędnicy, artyści, nauczyciele, akademicy i wielu innych może jakoś działać nawet w opresyjnym systemie. Ale wówczas ich powinnością jest dążenie do ustanowienia takich warunków, aby wykonywać swój zawód z pełną swobodą i godnością. Dotyczy to również dziennikarzy. Czy naprawdę mają „bezstronnie”, „z równym dystansem” opisywać próby zdławienia wolności słowa, czyli własne zniewolenie?
Nawet trzymając się tej modnej metafory „gry”, sprawiedliwie i bezstronnie można oceniać rozgrywkę, która trzyma się wyznaczonych przed rozpoczęciem gry zasad. Ale jeśli ktoś przestawia bramki, przemalowuje linie i ma sędziego po swojej stronie, w istocie nie jest uczestnikiem gry i nie powinien liczyć na takie samo traktowanie jak druga drużyna. A cisi poplecznicy Kaczyńskiego z tzw. demokratycznej strony właśnie takie równe traktowanie proponują i uważają to za powód do dumy, swoje osiągnięcie. Nazwaliśmy ich symetrystami. Znaczenie symetryzmu dla podtrzymywania i umacniania władzy PiS od 2015 r. jest nie do przecenienia.
NIE STRASZCIE PIS-EM
Pojęcie symetryzmu wprowadziliśmy do politycznego języka w maju 2016 r. na łamach tygodnika „Polityka”. To okres już po pierwszej fali pozakonstytucyjnych zmian ustrojowych wdrażanych przez PiS, dotyczących zwłaszcza Trybunału Konstytucyjnego; inne tzw. reformy sądownictwa były w przygotowaniu, a ich kulminacja nastąpiła rok później. Warto przypomnieć sobie tamten czas, z jego atmosferą, chaosem, zdumieniem, także przerażeniem, aby lepiej zrozumieć kontekst, w jakim pojawiło się określenie symetryzmu. Było to kilka miesięcy po wyborach w 2015 r., kiedy PiS, w formule Zjednoczonej Prawicy, uzyskał bezwzględną większość w Sejmie. Pierwszy raz w III RP jedno ugrupowanie zdobyło ponad połowę miejsc w Sejmie, i od razu była to partia, która postanowiła „zmienić wszystko”.
Drogę do tego sukcesu formacji Jarosława Kaczyńskiego utorowało zwycięstwo Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich w tym samym roku. Właśnie w kampanii prezydenckiej ujawniło się coś, co można nazwać „presymetryzmem”, który potem wykształcił się w swoją pełną postać. Duda po prostu zachwycił wielu wyborców, ekspertów i dziennikarzy, którzy wcześniej dość mocno stali po stronie liberalno-demokratycznego modelu państwa. Złożyło się na to wiele przyczyn: uwiąd rządów Platformy, bardzo słaba kampania Bronisława Komorowskiego, niezłe zdolności oratorskie kandydata PiS, zapominanie czasu rządów PiS z lat 2005–2007, znudzenie starymi politycznymi twarzami, zwykła ciekawość zmiany, zapewne także przekora itd. Ale nie tylko.
Po ośmiu latach „ciepłej wody w kranie”, jak nazywano rządy PO-PSL, wielu Polakom wydawało się, że kraj znajduje się już w bezpiecznej strefie ugruntowanej demokracji, z zabezpieczeniami w NATO (od 1999 r.) i Unii Europejskiej (od 2004 r.). Poprzednie rządy mogły się wydawać nieruchawe, banalne, może nawet nieudolne, za mało „dawały”, ale nie kojarzyły się z ustrojową rewolucją, zmianami podstaw prawnych państwa, co zadziałało znieczulająco i usypiająco. Ponadto okres władzy PiS z lat 2005–2007 także bardziej pamiętano jako czas awantur i kompromitacji niż otwartego zamachu na demokrację, bo na głębsze zmiany Kaczyński nie miał wówczas odpowiedniej sejmowej większości. Nie mógł rozwinąć skrzydeł, choć jego zamiar zmiany modelu „demokracji” był nadal aktualny. Lider PiS skorzystał z faktu, że mało kto już ten plan pamiętał. Atutem okazała się też jego dawna słabość i nieskuteczność.
W takich okolicznościach zmiana władzy nie jawiła się jako zdarzenie szczególnie dramatyczne, które może nieść drastyczne skutki dla systemu państwa. Dlatego PiS, pomimo wracającego falami smoleńskiego szaleństwa, nie zdawał się już taki groźny, przeszedł kwarantannę i w opinii wielu nadawał się już jako zmiennik do steru rządów. Jeśli były jeszcze jakieś wątpliwości, rozwiał je właśnie wyciągnięty z kapelusza Andrzej Duda (pojawiły się tezy, że w wyborze kandydata PiS brała udział amerykańska agencja piarowa). Wzbudził on zainteresowanie także na zasadzie kontrastu, jako nieoczekiwanie ludzka twarz partii, która miała fatalną legendę. Może więc i ta zła opowieść o PiS nadaje się już do kosza – myślano, może kolportuje ją Platforma i chce tę wizję wmusić innym – tak przebiegało rozumowanie dużych grup wyborców.
Jeżeli nazywamy to presymetryzmem, to w tym sensie, że Dudę zaczęto uważać za normalnego kandydata ugrupowania, które przestaje się niekorzystnie kojarzyć. Nastała wręcz moda na chwalenie Dudy, a atakowanie Komorowskiego. Chociaż Duda reprezentował partię jawnie, kulturowo antyunijną, podważającą zachodni model demokracji, niekryjącą się z zamiarami przejęcia wszystkich instytucji państwa, głęboko konserwatywną kulturowo i obyczajowo, demonstrującą swoje narodowo-katolickie oblicze. Komorowski zaś, mimo wizerunku starszego, mało dynamicznego tradycjonalisty, był jednak kandydatem partii proeuropejskiej, modernizacyjnej, której szef objął niedawno jedną z najważniejszych funkcji w Unii. Ale nawet niektórzy przedstawiciele środowiska LGBT publicznie ogłosili, że będą głosować na Andrzeja Dudę, co w świetle wypowiedzi kandydata PiS o mniejszościach seksualnych pięć lat później, w kampanii w 2020 r., a także stosunku całej narodowej prawicy do tej mniejszości – zakrawa na skrajną naiwność.
Państwo – poza innymi aspektami – to ustrojowa rama i bieżąca polityczna zawartość. W 2015 r. z niejasnych przyczyn uznano, że rama jest już tak solidna, że w jej obrębie można robić wszystko. Pytanie jednak, kto ma pilnować ramy, kiedy inni postanowili „poszaleć”. To właśnie zostało zlekceważone. Ta beztroska ujawniająca się w poparciu w wyborach najpierw Dudy, a potem PiS była wręcz demonstracyjna. Można było usłyszeć: jeżeli żyjemy w normalnym kraju, to będziemy głosować, na kogo chcemy, przecież sami mówicie, że na tym polega demokracja.
Nie tylko my, także inni komentatorzy ostrzegali wówczas, że sytuacja nie jest jeszcze stabilna, że PiS się nie zmienił, a wręcz zaostrzył swoje programowe postulaty, co widać choćby w projekcie konstytucji autorstwa tej partii. Że Jarosław Kaczyński wiele przemyślał przez osiem lat odstawienia od władzy, zrozumiał piarowe błędy z okresu rządów i teraz wraca znacznie lepiej przygotowany do realizacji swojej wizji Polski, wciąż tej samej. Czyli jeśli coś się zmieniło, to na gorsze, bo teraz nadchodzi wersja turbo tego, co było dziesięć lat wcześniej.
Choć wydaje się to dzisiaj nieprawdopodobne, mało kto chciał wtedy słuchać tych przestróg. Zapanowała jakaś zbiorowa halucynacja, na zasadzie: niech się dzieje, co chce, byle było inaczej. Jakby ujawniła się jakaś podstawowa niedojrzałość całych grup społecznych, brak szerszego spojrzenia, kojarzenia faktów z różnych poziomów, wtórny polityczny analfabetyzm. Demokratyczne ideały z początku lat 90., czasu budowy niezależnych instytucji, etos krytycznego inteligenta, wyczulonego na autorytarne zapachy – to wszystko nagle zaczęło znikać w szybkim tempie na widok baloników na konwencji wyborczej Andrzeja Dudy. Nie miejsce tu, aby wymieniać tych wówczas „zauroczonych”, którzy powtarzali „nie straszcie PiS-em”. Część z nich po latach pokajała się za uwierzenie w nową twarz PiS. Ale trudno im współczuć, jeżeli inni wiedzieli od początku to, do czego ludzie spod hasła „nie straszcie” musieli długo i mozolnie dochodzić, i to jeszcze uważając się za osoby świetnie politycznie zorientowane.
To prawda, że kampanie wyborcze PiS w 2015 r., ale także w 2019 r., były bardzo zręczne i przemyślane. Nowatorskim, zbudowanym według najnowszych technologii metodom perswazji, jakie zaserwowała partia Kaczyńskiego, mogli jednak poddawać się przeciętni wyborcy, niewtajemniczeni w zasady socjotechniki i marketingu. Ale fakt, że tym piarowym chwytom uległo wielu doświadczonych publicystów, komentatorów, także ekspertów i cenionych osób publicznych, jest dla nich głęboko kompromitujący – tak uważamy i zdania nie zmienimy. To za nimi poszło wielu wyborców i w efekcie zmienili system państwa, oddalając Polskę od europejskiego mainstreamu i standardu, narażając ją na finansowe straty, powodując chaos w sądownictwie, umożliwiając zamach na bezstronną edukację, pozwalając na niespotykany wcześniej nepotyzm i przejęcie wszelkich możliwych posad.
Mówienie o winie elektoratu nie jest popularne, bo obowiązuje doktryna, że wyborcy są zawsze niewinni, mają prawo wybrać każdego, kogo dopuści na listy wyborcze PKW (do tego wątku wracamy dalej). Ale odpowiedzialność na pewno ponoszą tzw. liderzy opinii różnej rangi, prekursorzy symetryzmu, którzy nie umieli wznieść się ponad swoje subiektywne odczucia, nastroje, infantylne oczekiwania, tylko budowali atmosferę „normalności”. W takiej miłej atmosferze Beata Szydło wydawała im się lepsza od Ewy Kopacz, a Andrzej Duda od Bronisława Komorowskiego. Impresje okazały się ważniejsze niż głębsze przekonania i intuicje, przekora przeważyła nad doświadczeniem i pamięcią.
PiS nie był aż tak trudny do rozszyfrowania. Od czasu Porozumienia Centrum założonego na początku lat 90., a już zwłaszcza od rządów PiS w następnej dekadzie, cel Kaczyńskiego był oczywisty. To tzw. demokracja większościowa, „podmiotowa”, „suwerenna”. W tej „suwerenności” w istocie nie chodzi, wbrew pozorom, o obronę niezależności państwa wobec jakichś wrogich, zewnętrznych ingerencji. Chodzi o niezależność wewnętrzną: od opozycji, instytucji kontrolnych, regulacji konstytucyjnych, sądów i uznawanych dotąd zwyczajowych reguł. Demokracja suwerenna, większościowa polega na tym, że zwycięzca wyborów nie uznaje żadnych ograniczeń w sprawowaniu rządów, zwłaszcza trójpodziału władz (piszemy o tym więcej w dalszej części książki). To dlatego PiS zaczął swoją pierwszą kadencję w 2015 r. od walki z TK, Sądem Najwyższym, sędziami sądów powszechnych – bo to władza sądownicza, wciąż „stawiająca się”, nie pozwalała na całkowite przejęcie władzy. Nie przestrzegając reguł w Sejmie, partia Kaczyńskiego nieustannie próbowała też zmienić układ sił w Senacie i od 2019 r. polowała na marszałka tej izby – bo to władza ustawodawcza, która powinna być bezproblemowym elementem „ośrodka dyspozycji politycznej” przy Nowogrodzkiej.
Zupełne zwasalizowanie funkcji premiera przez Kaczyńskiego i jego nieskrywana pogarda wobec prezydenta Dudy pokazują, co prezes PiS sądzi o władzy wykonawczej – ma być scalona z władzą partyjną i ustawodawczą. Do tego dochodzi głęboka niechęć wobec tych samorządów, gdzie PiS nie rządzi, czyli znacznej większości. Z tego samego powodu Kaczyński od lat próbuje ujarzmić organizacje pozarządowe, jako twory wciąż irytująco niepoddające się jego panowaniu. W wizji demokracji większościowej, gdzie zwycięzca wyborów może zanegować wszystkie wcześniejsze reguły i unieważnić mniejszość, PiS zbliża się do znanych reżimów: w Rosji, Turcji, na Węgrzech, w krajach Azji i Ameryki Południowej.
Rzecz w tym, że te elementy myślenia Kaczyńskiego były oczywiste już podczas pierwszych rządów PiS w latach 2005–2007. To wtedy, po niekorzystnym dla ustawy lustracyjnej wyroku Trybunału Konstytucyjnego, szef PiS de facto zapowiedział „zajęcie się” w przyszłości Trybunałem Konstytucyjnym. Już wówczas było widać charakterystyczną metodę napuszczania na siebie różnych środowisk i grup zawodowych, brutalizm, bezceremonialność. A przede wszystkim nieustanny potok afer i awantur, niemal każdego dnia, od rana do wieczora; temperatura podkręcona do maksimum, bez tłumaczenia i przepraszania. Wydawałoby się, że ta szczepionka po rządach PiS jest bezterminowa, ale okazało się to nieprawdą. Miliony osób obudziło się w 2015 r. jak nowo narodzeni. Zapomnieli o tym, czego się przestraszyli w 2007 r., z jakiego powodu szybko wracali do domu i stali w kolejkach w punktach wyborczych do późnego wieczoru. Pamięć okazała się krótka, a lekcje nieodrobione.
NASZA KLASYCZNA DEFINICJA SYMETRYZMU
W takich okolicznościach napisaliśmy tekst „Symetryści i poputczycy” (otwierający drugą część książki). Wtedy zdefiniowaliśmy, kim są – naszym zdaniem – symetryści. To zwolennicy pewnego istotnego, jak się okazało, poglądu: między Prawem i Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską (bo o nią wówczas głównie chodziło) nie ma zasadniczej, jakościowej różnicy, obie partie tak samo mają „swoje za uszami”, obie chcą władzy i wpływów, a różnica pomiędzy nimi jest co najwyżej ilościowa (np. w liczbie afer, awantur, ludzi umieszczanych w państwowych spółkach i w kwestii rozmaitych przewin wobec państwa). Słowem, ewentualny dystans do tych partii powinien być podobny, powinno się je traktować według tych samych kryteriów, bo są one – zdaniem symetrystów – z tego samego zbioru.
To klucz do takiego postrzegania politycznej rzeczywistości, o jakim piszemy: wówczas na każdy eksces PiS da się znaleźć podobny w wykonaniu Platformy (czy innego opozycyjnego ugrupowania), różnica może być tylko w natężeniu, częstotliwości, stopniu bezczelności, ale wyraźnej granicy nie ma. Wciąż pobrzmiewa tu echo „presymetryzmu” z czasu wyborczej kampanii: jest normalnie, kandydaci i partie walczą ze sobą, a lepszy wygrywa. Naszym podstawowym zarzutem wobec tak zdefiniowanych symetrystów było to, że nie dostrzegają oni kardynalnej, systemowej zmiany, jaka nastąpiła. Że Platforma może była bardzo przeciętną partią, z błędami i grzechami, ale jednak ze świata liberalnej demokracji, PiS natomiast, choćby nie wiadomo jak się sprytnie maskował, jest ugrupowaniem z całkowicie innej, bo autorytarnej planety.
Tam, gdzie my (i ci, którzy przyjmują ten punkt widzenia) dostrzegamy ostrą granicę, symetryści widzą płynnie zmieniającą się gamę odcieni. Nie przyjmowali i do dzisiaj nie przyjmują do wiadomości tego, że PiS to ugrupowanie w dziejach III RP wyjątkowe i całkowicie odrębne, co więcej – samo pilnujące tej odrębności i z tego dumne. Na pozostawaniu poza obrębem liberalnej demokracji wręcz buduje swoją polityczną i wyborczą pozycję. Rozmaite przewiny Platformy oraz wielu innych rządzących wcześniej ugrupowań, bo przecież nie tylko o PO tu chodzi, wciąż mieściły się w demokratycznym systemie, były przez ten system piętnowane i karane za występki, a przyłapane na nich, wstydziły się, wycofywały, tłumaczyły, akceptowały orzeczenia sądów, przejmowały się opinią publiczną. Przewiny PiS były zaś i są umieszczone w nowym, dalekim od demokratycznego systemie, w którym przestają być czymś nagannym i których już zazwyczaj nie można ukarać, bo system karania też został wchłonięty przez obóz władzy. To nie jest różnica ilościowa, księgowa, ale ideowa, ustrojowa i aksjologiczna przepaść.
Nie ukrywamy, że udawana lub prawdziwa niezdolność dostrzeżenia tego faktu doprowadzała nas czasami do szewskiej pasji. Nawet już po pierwszych radykalnych działaniach rządu Beaty Szydło, niedrukowaniu wyroków Trybunału Konstytucyjnego, pierwszych represjach wobec sędziów, sadowieniu się na ministerialnych posadach przez Zbigniewa Ziobrę i Antoniego Macierewicza, ponownym rozgrzewaniu sprawy Smoleńska, wciąż w wielu środowiskach trwał nastrój typu „dajmy im szansę, jeszcze nic takiego się nie dzieje”. Ta granica „niedziania się” była nieustannie przesuwana. Wciąż nie pojawiała się świadomość, że proces przejmowania państwa przez PiS będzie się tylko pogłębiał i przyjmował coraz bardziej radykalne formy. Jakikolwiek odwrót nie wchodził w grę. Było jasne, że „oni się nie uspokoją”, tylko dopiero rozkręcają.
Ale w symetrystach wciąż trwała nadzieja. Każde najmniejsze ustępstwo Kaczyńskiego, choćby czysto pozorne, taktyczne, było podnoszone jako dowód, że trwa normalne polityczne życie, gdzie wciąż jest możliwa demokratyczna korekta. Weta prezydenta Dudy z 2017 r. były wzruszająco opisywane jako „bezpieczniki systemu władzy”, których totalna opozycja nie chce dostrzec. Jakby podtrzymywano wcześniejszą narrację jako usprawiedliwienie postaw z czasów kampanii: aż tak nie mogliśmy się mylić. Kaczyński trochę zwolni z tą rewolucją, Duda się wyrobi i usamodzielni, a opozycja i tak jest beznadziejna. Zaćma trwała, a rokowania były złe.
Nasza propozycja dla symetrystów była prosta: porzućcie, jeśli możecie, rzeczy drugo- i trzeciorzędne, a spójrzcie na całość państwowych spraw. Absolutnie nie mówimy, że Platforma to polityczni mistrzowie świata (dzisiaj chodzi o całą opozycję, wtedy, niedługo po wyborach, emocja dotyczyła głównie PO), dostrzegamy jej wszystkie błędy, słabości i zaszłości. Ale z tych rozmaitych przewin nie robiono na opozycji systemowych prawidłowości, nie broniono ich arogancko i ostentacyjnie, nie tworzono ustaw, aby je zatuszować, zalegalizować albo zapewnić wykonawcom bezkarność. Wówczas to były wszystko akty naganne, do wytłumaczenia się, a nie afiszowania się z nimi. Były do wycofania i naprawienia. Wciąż działał TK, funkcjonowało sądownictwo, przestrzegane były przepisy i normy europejskie.
Podawaliśmy, nie tylko w prasowych tekstach, także w wielu rozmowach i medialnych dyskusjach, inne argumenty. Także ten, że za czasów rządów PiS wiele rzeczy w polskiej demokracji zdarzyło się po raz pierwszy od 1989 r.: atak na Trybunał Konstytucyjny i niedrukowanie jego wyroków, pierwsza odmowa zaprzysiężenia prawidłowo wybranych sędziów TK i zastąpienie ich dublerami, pierwsze ułaskawienie przez prezydenta skazanych jeszcze przed prawomocnym wyrokiem, pierwsza próba pozbycia się prezes SN w trakcie trwania jej kadencji, wyrzucenie członków KRS też w trakcie kadencji, ogromne finansowe kary ze strony Unii Europejskiej za nieprzestrzeganie postanowień, usuwanie sędziów z zawodu z powodów politycznych, wyprowadzanie pieniędzy poza kontrolowany przez Sejm budżet państwa na gigantyczną skalę, głęboka inwigilacja szefa sztabu wyborczego politycznego przeciwnika w trakcie kampanii, niedopuszczanie posłów do głosowania (obrady na Sali Kolumnowej), tworzenie ustaw pod jednostkowe potrzeby polityczne i uchwalanie ich w trybie ekspresowym, niemal udane wyrugowanie dziennikarzy z Sejmu, bezczelne reasumpcje głosowań (z tym słynnym – marszałek Witek – na czele), forsowanie ustaw wymierzonych w prywatne media (jak lex TVN) czy kapturowe speckomisje (lex Tusk); pierwszy raz wiceprzewodniczący partii rządzącej wezwał do likwidacji Komisji Europejskiej, po raz pierwszy też premier polskiego rządu oficjalnie odmówił wykonania sądowego wyroku, nazywając go bezprawiem. To wciąż daleko niepełna lista tego, co zdarzyło się po raz pierwszy za czasów PiS, a przecież każdy z tych przypadków dotyczył najżywotniejszej tkanki ustrojowej i z osobna był czymś niesłychanym w demokratycznym państwie prawa. Ich suma przekroczyła wszelkie masy krytyczne. Pękające granice zlały się w jeden szum, który symetrystów zaczął w końcu usypiać, nieprzypadkowo na kolejne ekscesy władzy pojawiała się reakcja: „ziew”.
Zarzut wobec symetrystów, jaki formułowaliśmy, był taki: popełniliście błąd, dając na wyrost szansę PiS, a teraz, kiedy już zdajecie sobie sprawę, do czego to doprowadziło, nadal w to brniecie. Po 2015 r. często pojawiało się stwierdzenie, „no, ale tego to już na pewno nie zrobią, na to nie mogą się odważyć”, ale PiS się zawsze odważał, przekraczał kolejne bariery prawa, obyczaju, przyzwoitości. Jednak po kilkudniowym oburzeniu (albo i nie) symetryści dochodzili do siebie, uspokajali się i wracali do swoich poprzednich poglądów, jak prawdziwi stoicy z epoki „dobrej zmiany”. To jedna z bardzo charakterystycznych cech tego zjawiska: świat jest piękny i każdego ranka rodzi się na nowo, co było wczoraj, to wczoraj, dzisiaj mówimy „dzień dobry” i otwieramy notesiki na nowej stronie, a stare się wyrzuca, żeby nie przeszkadzały.
Dzięki takiemu podejściu przewiny PiS nie kumulują się, nie przechodzą w optyce symetrystów w nową jakość, nie przekraczają zbiorowo bariery niedopuszczalności, są rozdrabniane na poszczególne dni i tygodnie. Nie dodając się, tracą znaczenie, blakną w zbiorowej pamięci, skoro nawet dziennikarze kasują je w głowach. W poprzedniej naszej książce „Brat bez brata” dziwiliśmy się, jak w sumie szybko zapomniany został okres rządów PiS w latach 2005–2007, ale w drugiej odsłonie władzy Kaczyńskiego ten proces zapominania postępował znacznie szybciej, niemal z dnia na dzień, a po 2019 r. nastąpiła już prawdziwa normalizacja, mała stabilizacja, jak za Gomułki w latach 60. Przypominało to samolotową czarną skrzynkę, gdzie nowe nagrania rozmów pilotów zapisywane są na stare i zawsze pozostaje ostatnie 30 minut rozmów w kokpicie.
Jeśli zastanawiamy się, dlaczego tak długo, mimo tylu afer, awantur, niekonstytucyjnych działań, PiS utrzymywał dobre lub bardzo dobre notowania w sondażach, to tu jest jedna z odpowiedzi: bo w tych sondażach oceniane jest właśnie te ostatnie „30 minut”, a za chwilę może być nowe pół godziny, gdzie PiS coś wymyśli i się odkuje, a symetryści to opiszą. Oczywiście krótka polityczna pamięć wyborców to wina nie tylko symetrystów, ale dołożyli do tego stanu rzeczy bardzo solidną już nie cegiełkę, ale cegłę.
SEGMENTOWA OCENA PIS,CZYLI ISTOTA SYMETRYZMU
W naszej ocenie w zasadzie równoważną postacią symetryzmu jest segmentowa ocena życia publicznego, pozwalająca właśnie na zacieranie jakościowej odmienności. Na czym ona polega w przypadku rządów PiS? Na oddzielnym traktowaniu różnych dziedzin funkcjonowania państwa i niestosowaniu przy tym hierarchii spraw. Autorem klasycznej formuły w tej materii jest współprzewodniczący partii Razem Adrian Zandberg, który powiedział swego czasu, że „PiS pewne rzeczy robi dobrze, a pewne źle”. W kategoriach logiki takie zdanie, wyjęte z kontekstów, jest zapewne prawdziwe, ale brakuje tu zaczepienia w realiach, a przede wszystkim gradacji: czy ważniejsze jest to, co robi dobrze, czy to, co robi źle, czy to działania z porównywalnych kategorii? Można całkiem dobrze umyć samochód, a potem go dokładnie zdemolować. Też będzie: raz dobrze, raz źle. Czy da się z tego wyciągnąć średnią?
Symetryści, jak wiele na to wskazuje, odrzucają gradację. Ich ocena PiS wygląda przykładowo tak: za atak na Trybunał Konstytucyjny minus, za 500 plus – plus, za niszczenie sądownictwa minus, za podniesienie pensji minimalnej plus, za próbę wyborów kopertowych minus, za akcję szczepień na covid plus, za propagandę w TVP minus, ale za pomaganie Ukrainie w wojnie z Rosją plus itd. Takich par można zestawić dowolnie wiele. I zawsze, jeśli ktoś porzuci wagę kategorii, wyjdzie mu w sumie mniej więcej remis. Możliwość nadrobienia na innych polach aktów wandalizmu wobec demokratycznego systemu to jeden z głównych motywów symetryzmu. Nie ma sfery wyróżnionej, jak choćby rama ustrojowa państwa, niezależność instytucji, w tym zwłaszcza tych kontrolujących władzę, niezawisłość sądownictwa, Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego, swoboda prokuratorów w prowadzeniu dochodzeń także w sprawie przestępstw polityków i urzędników władzy, pluralizm mediów publicznych, partnerska współpraca z samorządami, transparentność polityki budżetowej, prawa opozycji w parlamencie, niezależność banku centralnego itd.
Wydawałoby się oczywiste, że od respektowanego demokratycznego systemu państwa zależą wszystkie inne kwestie publiczne. Że bez prawidłowego procedowania ustaw, nieskrępowanej debaty na temat rozmaitych koncepcji rozwiązywania problemów kraju, bez kontroli wydawania pieniędzy z budżetu, bez bezstronnego wymiaru sprawiedliwości nie da się prowadzić racjonalnej polityki we wszelkich innych najważniejszych sprawach. Zwłaszcza takiej, która nie jest budowana konfrontacyjnie, „wojennie”, a jej skutki mają przetrwać bieżącą kadencję rządów. To oczywiste, i potwierdzają to badania opinii, że obywatele chcą załatwiania wszystkich problemów jednocześnie, ale właśnie aby tak się stało, państwo musi funkcjonować jak sprawna maszyna pod w pełni demokratyczną, obywatelską kontrolą.
Jednak symetryści zdają się traktować wszystko oddzielnie. Dlatego wychodzi im, że Platforma wraz z PSL podwyższyła wiek emerytalny, a PiS obniżył – plus dla PiS. Tusk nie dawał 500 plus, a Kaczyński daje, znowu plus dla PiS – czyli ten cały rober już dla Kaczyńskiego. A teraz przechodzimy do sądownictwa, czy naprawdę było tak bardzo sprawne za poprzednich rządów? No przecież nie. Gdyby nie fakt, że za ministra Zbigniewa Ziobry wydłużył się średni czas trwania procesów sądowych, to chyba i tu symetryści ogłosiliby remis, zresztą czasami ogłaszają. Co więcej, według nich pola, na których „PiS robi dobrze”, są w istocie ważniejsze niż te, gdzie „robi źle”. Jeśli sytuacja jest niewyraźna, to oznacza z reguły wskazanie na PiS (patrz dalej rozdział – „Zafascynowanie Kaczyńskim i jego partią”).
Wydaje się, że najważniejszym argumentem, wręcz jakimś fetyszem, stał się dla symetrystów program 500 plus. Zadziałał na nich jak polityczny pavulon. Ten początkowo niby prodemograficzny projekt socjalny nie osiągnął zakładanych celów, chociaż oczywiście poprawił byt wielu rodzin, jak każda gotówka, która nagle wpływa do portfeli, a wcześniej jej nie było. Jednak dziennikarze i komentatorzy z czasem nadali temu świadczeniu walor wręcz mistyczny i moralny, stało się to „przywracaniem godności ludziom”. Na argument, że nie powinno się sprowadzać ludzkiej godności do konkretnej kwoty pieniędzy, bo w tym pojęciu mieści się jednak znacznie więcej wartości, symetryści odpowiadali z reguły, że „warszawka niczego nie rozumie”, że żyje w swojej bańce i nie wie, jakie znaczenie ma na prowincji te pół tysiąca na dziecko.
O „przywracanej godności” mówiono powszechnie także po stronie głębokiego antyPiSu. Kaczyński może nawet nie zdawać sobie do końca sprawy, jakie program 500 plus miał dalekosiężne skutki polityczne, jak osłabił i rozmył krytykę jego partii podczas najbardziej drastycznych działań w ramach jego ustrojowej konkwisty. Być może był to polityczno-wyborczy pomysł trzydziestolecia, zapewne nie do powtórzenia, ewentualnie do kwotowego podwyższenia, jak to zaproponował PiS w maju 2023 r., ale już bez takiego efektu jak w 2015 r. 500 plus w procesie segmentowej, symetrystycznej oceny równoważy nie jeden, ale wiele pisowskich minusów. Ten kredyt wciąż działa.
To „przywracanie godności” ma zresztą szerszy wymiar. Według symetrystów PiS w ogóle docenił prowincję, Polskę B, ludzi wcześniej wykluczonych i pomijanych w rachubach polityków, skupionych na metropoliach i elitach. W takich przemyśleniach widać, że sprawy ustroju, praworządności, instytucji i procedur, o których mówi opozycja, to głównie wartości elit, a PiS jest bardziej ludowy, konkretny, daje pieniądze, ale też symboliczne atrybuty polskości, wzmacnia tradycję i religijno-patriotyczne wątki. To rozumowanie ma jedną, znacznie mniej szlachetną cechę: protekcjonalizm. Kojarzy się z dawną wypowiedzią jednego z polityków władzy, że „na Trybunale Konstytucyjnym zupy się nie ugotuje i ludzie to wiedzą”. Czyli że sprawami państwa i prawa zajmują się jednak obywatele w dużych miastach, a w Polsce terenowej są inne problemy i PiS je załatwia. Wygląda to trochę tak, jakby symetryści zarzucali elitom wywyższanie się i niewrażliwość, ale sami też zachowują się jak ta umowna elita, która uważa, że ludzi poza metropoliami nie interesują sprawy demokratycznego ustroju czy pozycji Polski w Unii Europejskiej, tylko trzeba im dostarczyć pieniądze i dostęp do swojskiej tradycji. A my w Warszawie postaramy się załatwić resztę.
To wciąż to samo myślenie: może mnie osobiście 500 plus nie przywraca godności, bo akurat czerpię ją z innych źródeł, ale ludziom „stamtąd” przywraca, bo nie mają tych bardziej wyrafinowanych źródeł godności, co ja. Wydaje się, że poza wszystkim brakuje tu zrozumienia, jak bardzo zmieniła się Polska, jak liczna jest grupa świadomych obywateli w mniejszych ośrodkach, co pokazały demonstracje w sprawie sądownictwa czy praw kobiet. Symetryści chcą udowodnić swoją empatię wobec „ludu”, ale zdradzają się ze swoją własną mentalną „warszawką”, którą wmawiają innym. Na zasadzie – my będziemy tą dobrą, współczującą, rozumiejącą elitą. Bo przecież ktoś jednak musi poprowadzić lud i wskazać mu jego wrogów. PiS myśli tak samo, wskazuje tych wrogów codziennie od ośmiu lat, na przykład o 19.30 w TVP.
Segmentowa ocena PiS przez symetrystów i gloryfikacja 500 plus przyczyniły się do zwycięstw partii Kaczyńskiego w 2019 r. – w wyborach europejskich i parlamentarnych. Czy pomoże PiS w wyborach 2023? Wydawałoby się, że po tym wszystkim, co się wydarzyło od 2019 r., nie jest to już możliwe. Ale niekoniecznie. Symetryzm to piekielnie żywotna postawa, a jej przedstawiciele bardzo nie lubią się mylić, a już zwłaszcza do tego się przyznawać. Nie odpuszczają i nadal szukają tych swoich plusów i minusów, tak aby wyszło na zero – jak zwykle z cichym wskazaniem na PiS, bo taki tu jest wdrukowany behawior: PiS zazwyczaj ma rację, a jeśli jej nie ma, to opozycja też nie.
JAK SIĘ PRZYJĄŁ SYMETRYZM
Pojęcie, które wprowadziliśmy, szybko