Cień wielkiego brata - Mariusz Janicki, Wiesław Władyka - ebook

Cień wielkiego brata ebook

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

0,0

Opis

Książka „Cień wielkiego brata" to przewodnik po meandrach osobistej ideologii braci Kaczyńskich. Mariusz Janicki i Wiesław Władyka tworzą wyjątkowy duet, łączący kompetencję politologiczną i historyczną z bardzo atrakcyjnym językiem. Teksty obu autorów, publikowane przez dwa lata w „Polityce”, stały się podstawą do wydania książki, próbującej rozszyfrować mieszaninę idei i mitów, trafnych diagnoz i urojeń składających się na ideologię IV RP.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 401

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cień wielkiego brata. Ideologia i praktyka IV RP
Opracowanie graficzne: Janusz Fajto
Zdjęcia na I okładce: Łukasz Ostalski/Reporter
Zdjęcia na IV okładce: Wojciech Druszcz
Korekta: Zofia Kozik, Anna Migdalska, Jolanta Wierzchowska
Copyright
© by Mariusz Janicki
© by Wiesław Władyka
© by POLITYKA Spółdzielnia Pracy
Warszawa 2007
Wszystkie prawa zastrzeżone
Wydawca: POLITYKA Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. 
ul. Słupecka 6, 02-309 Warszawa
tel. 022 451 60 11; faks 022 451 61 35
polityka.pl, sklep.polityka.pl
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-64076-93-0
Konwersja:eLitera s.c.

Jak do tego doszło?

W końcu 2005 r., po wygranej Prawa i Sprawiedliwości w wyborach parlamentarnych, a następnie Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, w redakcji „Polityki” mieliśmy poczucie, że naprawdę zaczyna się jakaś nowa polityczna epoka. Oto do władzy doszli ludzie, którzy przez kilkanaście lat pozostawali na marginesie polskiej polityki, traktowani z lekceważeniem jako radykałowie, populiści, frustraci. Nagle, po tzw. aferze Rywina, okazało się, że to ich język i sposób oglądu rzeczywistości zaczyna powoli dominować w obiegu publicznym, że po latach nieudanych rządów AWS, a potem SLD, coraz więcej Polaków oczekuje jakiejś radykalnej zmiany, oczyszczenia i odświeżenia państwa. I taką ofertę otrzymali. W ostrej kampanii wyborczej politycy PiS (a do pewnego momentu także Platformy Obywatelskiej) przedstawiali się nie jako kolejna ekipa zmierzająca do utworzenia rządu, ale jako siła, która zamierza dokonać „rewolucji moralnej”, zmienić konstytucyjny ustrój, rozbić „skompromitowaną i skorumpowaną III RP” i zastąpić ją nowym państwem – IV Rzeczpospolitą. Bardzo byliśmy ciekawi, jak te hasła i zapowiedzi będą realizowane w praktyce. Zwłaszcza że zanosiło się na pewien dodatkowy, niezwykły w świecie eksperyment: władzę w państwie obejmowali bracia bliźniacy, choć wtedy, przed dwoma laty, żywo zaprzeczali, że jeśli Lech zostanie prezydentem, to Jarosław mógłby być premierem...

Na którymś z redakcyjnych spotkań uznaliśmy, że w tej, zapowiadającej się niebanalnie, sytuacji powinniśmy powołać specjalny zespół autorski, który mniej będzie zajmował się opisem bieżącej polityki, a bardziej ideologią, retoryką, aksjologią IV RP oraz jej zderzeniami z praktyką rządzenia. Tej misji specjalnej podjęli się Mariusz Janicki, szef działu politycznego tygodnika, oraz nasz komentator, wybitny historyk prof. dr hab. Wiesław Władyka. Jak się wkrótce miało okazać, powołaliśmy do życia parę publicystycznych bliźniaków: nikt, poza nimi, nie wie, w jaki sposób dzielą się pracą przy kolejnych tekstach, ale już po paru pierwszych publikacjach duetu Janicki-Władyka mieliśmy wrażenie, że tworzą oni nową jakość w polskiej publicystyce politycznej, łącząc politologiczną i historyczną kompetencję z bardzo atrakcyjnym językiem opisu. Inna sprawa, że obiekty owej autorskiej analizy okazały się wyjątkowo inspirujące. Używając żartobliwej metaforki, autoryzowanej zresztą przez samych braci Kaczyńskich, panowie J. i W. stali się prawdziwymi ekspertami od „kaczyzmu”, tej dziwnej osobistej ideologii braci Kaczyńskich, mieszaniny idei, słów, mitów i urazów, trafnych diagnoz i urojeń, czystych intencji i brudnych metod, wizji i frustracji, patosu z pragmatyzmem i cynizmem politycznym.

Z artykułu na artykuł pisała się, narastała książka, którą chcieliśmy opublikować w dwulecie, czyli teoretycznie na półmetku, władzy PiS. Tak się stało, że książka ta ukaże się w trakcie kampanii wyborczej, która może definitywnie zamknąć projekt IV RP albo rozpocząć jakiś jego nowy etap. To znakomity moment, aby podsumować, co przez te dwa lata zobaczyliśmy, przeżyliśmy i przemyśleliśmy. Fascynujące eseje Janickiego i Władyki to prawdziwy „niezbędnik wyborcy”. Książka nosi tytuł „Cień Wielkiego Brata”, dopuszczając wszelkie skojarzenia z Braćmi, zwłaszcza z jednym. A także z Orwellem. Zwracam wszakże uwagę na słówko „cień”– zawiera ono i przestrogę, i nadzieję. Jako uczestnik wielogodzinnych dyskusji z Autorami i redaktor publikowanych tu tekstów gorąco polecam tę lekturę. To jedna z najlepszych książek politycznych, jakie czytałem. Śmiem twierdzić, że zdecydowanie lepsza niż polityka, jaką opisuje.

Jerzy Baczyński, redaktor naczelny „Polityki”

Mniejszość wybrała większość

Pierwszy akt politycznej dramy – wybory parlamentarne w 2005 r. – za nami. Wiemy już trochę więcej, znamy rozkład sił. Teraz przyszła pora politycznych arytmetyków, którzy muszą jakoś skonsumować zwycięstwo. Co jednak powiedziały te wybory o Polsce i Polakach? Jaki kraj sobie wybraliśmy w tę słoneczną niedzielę 25 września?

Polacy wybrali prawicę. W każdym razie postawili na te formacje, które się za prawicowe uważają, i walkę z lewicą, zwłaszcza tą postkomunistyczną, prowadziły najbardziej zagorzale. Nie bacząc nawet na to, że przeciwnicy ledwie się na nogach słaniali lub wręcz oddawali pole, jak Cimoszewicz. Wyniki Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej – ponad 280 foteli w Sejmie, czyli bardzo wyraźna, stabilna większość – nie budzą wątpliwości: to zwycięstwo. Można je traktować jako kolejne przesunięcie się politycznego wahadła, wszak wygrała dotychczasowa opozycja, której PiS i Platforma stanowiły trzon. Tak jak w 1993 r., gdy SLD wraz z PSL zgarnęli premię za wypalenie się prawicowych rządów Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej; jak w 1997 r., kiedy Akcja Wyborcza Solidarność pokonała SLD; i jak w 2001 r., gdy SLD powrócił do władzy, a AWS jako formacja zupełnie się rozpadła.

Są jednak różnice. Cztery lata temu zwycięstwo Sojuszu, choć efektowne, pozostawiło opozycji (wywodzącej się w sporej mierze z masy upadłościowej po AWS) dużo miejsca. Na tyle, iż przez wiele ostatnich miesięcy rządy Sojuszu wisiały na cienkim włosie.

Tym razem jest inaczej. Co prawda SLD uzyskał lepszy wynik, niż wcześniej zakładano, ale jest to tylko nieco ponad 11 proc. Partia wcześniej rządząca została zepchnięta na sejmowy margines. Druga partia lewicowa, SDPL, podobnie jak umiarkowana partia centrowa Demokraci.pl, na Wiejską nie dotarła. Bardzo przesunął się środek politycznej sceny. Prawicowe przecież ugrupowanie Donalda Tuska znalazło się nagle w centrum, obstawione z jednej strony przez silnie ideologiczne PiS i Ligę Polskich Rodzin, a z drugiej przez populistów z Samoobrony i roszczeniowy PSL.

Niemodna III RP

Sądząc z wyniku wyborów nastąpiło przesunięcie sympatii ideowych Polaków w kierunku wartości konserwatywnych, tradycyjnych, gdzie liczy się bezpieczeństwo, także socjalne, porządek, surowe prawo i mniejsza niż dotąd tolerancja wobec obyczajowych ekstrawagancji i mniejszości seksualnych. Okazało się, że wzorce politycznej poprawności, społeczeństwa otwartego, laickiego, nierepresyjnego, lansowane przez część wielkomiejskiej inteligencji, nie były przekonujące.

Ugrupowania postulujące swobody obyczajowe, liberalizację aborcji, rozważenie możliwości formalizacji związków homoseksualnych poniosły sromotną porażkę. Podobnie jak ci, którzy wyraźnie bronili III RP, Okrągłego Stołu, ustrojowej i gospodarczej transformacji, dotychczasowej prywatyzacji. Nie przypadkiem nawet w duecie zwycięzców przegrała partia, która do ostatniego szesnastolecia podchodziła w sposób bardziej umiarkowany niż przyszły koalicjant.

Nastroje Polaków zmieniały się od dawna. Dobrze to było widać choćby na niezliczonych forach internetowych, które są dzisiaj wielką trybuną obywatelską. Na jedną wypowiedź sympatyzującą już nie tylko z SLD, ale z Partią Demokratyczną i jej środowiskiem, przypadało sto ironicznych, szyderczych czy wręcz nienawistnych ripost. Nawet jeśli wziąć pod uwagę specyfikę internetowego medium, gdzie łatwo wyładować własne frustracje, nie sposób zlekceważyć trendu: III RP odchodziła poniewierana, niemodna, schyłkowa. Na topie znalazły się rozliczenia, lustrowanie, dekomunizowanie, oskarżenia i groźby: Jeszcze chwila, a się z wami porachujemy, obudzicie się w innej Polsce, gdzie już nie będziecie tacy mądrzy.

Nigdy dotąd wybory nie były tak silnie powiązane z atmosferą rewolucyjnego przełomu. Co prawda SLD z reguły przejmował władzę pod hasłem „ukrócenia szaleństw prawicy”, a AWS w 1997 r. głosiła potrzebę przejęcia państwa od postkomunistów i oddania go obywatelom. Niemniej Sojusz nigdy nie miał ideologicznej i historycznej siły, aby podejmować próby radykalnych, ustrojowych i instytucjonalnych zmian w państwie. W końcu zawsze zwyciężał pragmatyzm.

Politycy AWS, choć nazywali konstytucję uchwaloną w 1997 r. stalinowską, nie podjęli potem poważnych prób zanegowania tego dokumentu. Teraz po raz pierwszy prawicowe partie szły do wyborów z postulatami całkowitego zanegowania przeszłości, wręcz unieważnienia dorobku ustrojowych przemian. I niezależnie od tego, w jakim stopniu zrealizują te obietnice, takie właśnie hasła okazały się zwycięskie. Czyli tego wyborcy oczekują, jeśli akt wyborczy ma cokolwiek znaczyć.

Obrona przed retoryką konserwatywnego przełomu okazała się słaba, a język nieadekwatny i nieefektowny. Bo cóż można było odpowiedzieć tym, którzy mówili: Rozliczajmy prywatyzacyjnych złodziei – nie rozliczajmy ich? Nie lustrujmy, nie zaostrzajmy prawa, nie powołujmy komisji prawdy i sprawiedliwości?

Maski lewicy

Dominujący od wielu miesięcy w Polsce klimat rozliczeń, przesłuchań, lustracji oraz narastająca fala moralnej i rewolucyjnej retoryki skazywała, można powiedzieć, dzisiejszych zwycięzców wyborczych na sukces. Wyścig trwał tylko o to, kto będzie pierwszy. Zatem, czy to będzie rząd POPiS, czy PiSPO. I w tym sensie konkurs był w pewnej mierze fałszywy, wielu wyborców po prawdzie wybierało między premierami Kaczyńskim i Rokitą. Ten wybór nie przypominał jednak gry o dużą stawkę, jak choćby ostatnio w Niemczech, gdzie obywatele wybierali między dwiema przeciwstawnymi zasadniczo formacjami, z których jedna miała rządzić, a druga pozostawać w surowej opozycji. U nas chodziło o ustalenie, ile czyjej opcji znajdzie się we wspólnym rządzie. Polacy mniej więcej po równo udzielili poparcia PiS i PO mówiąc jak gdyby tak: Macie rację, trzeba w Polsce posprzątać, ponaprawiać, dostajecie od nas szansę. Ma być moralnie, uczciwie, normalnie. Jak ma nie być? Tak jak dotychczas.

Wygrała prawica, ale czy przegrała lewica? Nominalnie tak, lecz przecież SLD od lat nie podkreślał swojej lewicowości. Najsilniejszym znakiem lewicowości Sojuszu stał się jego postkomunistyczny rodowód, socjalistyczne sentymenty pochodzące jeszcze z czasów PRL. W praktyce SLD prowadził liberalną politykę gospodarczą, a niewygodne sprawy, jak aborcja, chowane były pod sukno, aby nie zadrażniać sytuacji. Dopiero w kampanii wyborczej Sojusz Olejniczaka powrócił do tych kwestii, jednak nie brzmiało to szczerze. Tak więc trudno powiedzieć, że to lewica przegrała. Przegrał Sojusz i klęska byłaby pewnie jeszcze większa, gdyby nie wsparcie Aleksandra Kwaśniewskiego i strach przed radykalną prawicą. Przegrały także ugrupowania radykalnie lewicowe, jak Polska Partia Pracy – do Sejmu nie weszła, miała wynik zupełnie marginalny, chociaż nastawienie roszczeniowe w polskim społeczeństwie jest duże.

Oznacza to, że linie podziału przebiegają teraz inaczej. Sprawy socjalne są ważne, ale wyborcy lokowali swoje nadzieje i postulaty w różnych miejscach, nie szukając stricte lewicowego szyldu. Znaleźli je zarówno w PiS, jak i w LPR czy Samoobronie. A pewnie i Platformę Obywatelską spora część jej wyborców potraktowała jako partię, przy której nikt nie straci, a wszyscy zyskają. Wybory pokazały, że ważniejsze stało się odrzucenie przeszłości, potraktowanie jej jako oszustwa, spisku, które sprawiły, że pieniądze należące się zubożałemu społeczeństwu zostały rozkradzione i teraz trzeba je odzyskać. Wyborcy uwierzyli, że ważniejsze od stosunków pracy czy zasad redystrybucji majątku narodowego będzie rozliczenie majątków nieuczciwych biznesmenów i menedżerów, że trzeba na nowo zebrać do puli i podzielić to, co zostało wcześniej niesprawiedliwie rozdysponowane. To taka nowa lewicowość.

Frekwencja uczy pokory

Tyle tylko, że wszystkie te wyborcze decyzje i kalkulacje obywateli są coraz słabiej potwierdzane i legitymizowane udziałem w akcie wyborczym; frekwencja spadła znowu o kilka procent i oscyluje wokół poziomu 40-procentowego. I jest to może najważniejszy komunikat, jaki otrzymaliśmy 25 września.

Każe on dzisiejszym zwycięzcom odpowiedzieć na pytania, jak silne poparcie otrzymali od obywateli dla swoich rewolucyjnych i głęboko sanacyjnych projektów i czy rzeczywiście przesunięcie poparcia na prawo jest fundamentalne i pewne. PiS i PO wspólnie zebrali niespełna 5,5 mln głosów, mniej niż SLD sam w poprzednich wyborach. A do pewników politologicznych należy też taka oto teza, że do urn idą ci, którzy chcą zmian, ci zaś, którzy ich nie chcą, zostają w domu.

Coraz więcej Polaków zostaje w domu, oczywiście wielu z nich nigdy do żadnych wyborów nie szło i nigdy nie pójdzie, niemniej rosnąca absencja jest faktem, który należy dobrze zrozumieć i przeanalizować. Zwłaszcza że nasi demokratyczni sąsiedzi swobodnie przekraczają próg 50-procentowy (Czesi), a nawet 70-procentowy, jak Węgrzy.

Jeszcze nie wiemy, na to za wcześnie, jakie grupy i środowiska same się wykluczyły z wyborów i czy 40-procentowa reprezentacja narodu stanowi jakąś rzeczywistą próbę i faktyczny miernik odczuć i myśli politycznych Polaków. Gdyby tak było, byłoby w porządku, istnieje jednak obawa, że coraz większe obszary życia społecznego znajdują się poza sferą polityki, inaczej mówiąc, że polityka staje się coraz bardziej oderwana od rzeczywistości. A dzisiejszych zwycięzców wyborów parlamentarnych może powinna niepokoić ta prawda, że ich energiczna i emocjonalna kampania nie trafiła do większości Polaków.

Wiadomo, że w wyborach obywatele uczestniczą tym chętniej, im więcej mają przekonania, że rzeczywiście rozstrzygają one jakieś fundamentalne, istotne sprawy, ważne dla ogółu i ważne dla nich osobiście. Jak wynika choćby z badań dr. Radosława Markowskiego, ten stopień identyfikacji Polaków z aktem wyborczym jest bardzo niski, a jeszcze do tego wykazują oni dużą tak zwaną chwiejność wyborczą.

Już w 2001 r. przeszło jedna trzecia wyborców drastycznie zmieniła swoje preferencje i przerzuciła swoje sympatie z prawicy na SLD. Teraz zapewne przerzuciła je znowu w drugą stronę. Tę chwiejność bada się bardzo precyzyjnie i dla Polski ów parametr przepływu sięgał 35 pkt, a dziś – jak się wydaje – dochodzi do 40 pkt, gdy w Europie nie przekracza kilkunastu punktów, zaś do normy należy wielkość jednocyfrowa. Gdy jeszcze uwzględni się to, że po kilkunastu latach trwania III RP w Sejmie pozostały tylko resztówki dwóch partii z lat pierwszych, czyli PSL i SLD, a wszystkie pozostałe są bytami nowymi, wrażenie chaosu i jakiejś strukturalnej dezorganizacji życia politycznego pogłębia się.

Tym może da się wytłumaczyć relatywna niesprawność sondaży prowadzonych przez różne ośrodki badania opinii publicznej. Nie są one w stanie nie popełnić jakiegoś kompromitującego błędu, jak choćby z wyraźnym (błąd przekraczający czasami ponad 50 proc.) niedoszacowaniem przed tymi wyborami SLD.

Pozornie wszystko jest zgodne z generalnym ustrojowym porządkiem. Obywatele bezpośrednio wybierają swoją reprezentację polityczną, potem już działa demokracja pośrednia, cały czas korzystająca z czteroletniego mandatu wyborów bezpośrednich. Niemniej gdzieś tu jest granica rozsądku. Co będzie, gdy frekwencja sięgnie 30 proc.? Czy nadal będzie działało prawo demokracji, a nasi mandatariusze na jej podstawie zaczną rządzić wszystkim i wszystkimi?

Nadszedł chyba moment, by reformę ustrojową zacząć od postawienia właśnie i przede wszystkim tego typu pytań. Choćby, przy jakim progu frekwencji parlamentarzyści uzyskują prawa do stanowienia jakich praw, na przykład prawa do zmiany konstytucji, gdyby nawet mieli wystarczającą większość? To jest też pytanie o moralną – użyjmy języka ulubionego przez Jarosława Kaczyńskiego – legitymację do wprowadzania zmian o charakterze zasadniczym. Trudno wzniecać moralną (i ustrojową) rewolucję, jeśli ma się realne wsparcie jednego Polaka na dziesięciu.

Te wybory przyniosły zwycięzcom zrozumiałą radość, ale też powinny nauczyć pokory. Jeśli 60 proc. Polaków pozostało w domach, to zarówno zwycięstwa, jak i porażki stają się mniej przekonujące, przestają być tak jednoznaczne. Mniejszość wybrała większość i ta większość musi o tym pamiętać. I chyba pamięta, bo czuć w powietrzu jakąś melancholię, niepewność. Race IV RP nie poszły wysoko w górę.

(nr 39 z 1 października 2005 r.)

Ich styl

Nowy lokator Pałacu Prezydenckiego będzie musiał znaleźć własny styl prezydentury, nauczyć się korzystać z konstytucyjnych uprawnień. To trochę jak z muzyką, nuty niby są te same, ale wykonania mogą się bardzo różnić. Czego możemy się spodziewać po kandydatach?

Aleksander Kwaśniewski pozostawia po sobie pewien model sprawowania urzędu prezydenckiego. Mógł się podobać lub nie, niemniej przez wiele lat budził u Polaków duże uznanie. Na szybką zmianę konstytucji raczej się nie zanosi, tak więc nowy lokator Pałacu Prezydenckiego będzie musiał znaleźć tu własną formułę. Jak odnajdzie się w nowej roli Donald Tusk, a jak Lech Kaczyński? Co wynika w tej mierze z ich dotychczasowych deklaracji, stylu, osobowości? Na ile te prezydentury będą się różnić od tego, do czego przyzwyczaił nas Kwaśniewski?

Pod rękę z rządem

W przypadku Lecha Kaczyńskiego sprawa jest dość prosta: jego prezydentura jest pomyślana jako tryb w zwycięskiej machinie, na którą składają się głowa państwa – rząd – Jarosław Kaczyński. Wszystko ma być podporządkowane planowi budowania IV RP. Kaczyński więc nawet nie udaje, że będzie tu prowadził własną politykę, działania będą wspólne i skorelowane. Kaczyński zamierza często zwoływać Radę Gabinetową i korzystać z możliwości zwrócenia się do NIK o przeprowadzenie kontroli „wskazanej instytucji lub zespołu przedsięwzięć”. Rezerwuje też sobie prawo, jak zaznacza, w szczególnych sytuacjach do złożenia wniosku o postawienie premiera lub ministra przed Trybunałem Stanu i podkreśla, że jest gotów podjąć taką inicjatywę „także wobec osób politycznie mi bliskich”.

Wybór Tuska oznacza bardziej skomplikowaną sytuację, gdyż nie będzie on jako prezydent naturalnym przedłużeniem premiera z PiS. Lider Platformy zapowiada, że będzie bezpiecznikiem, zaporą dla pomysłów, których nie akceptuje. Zakłada, i słusznie, słabszą niż PiS pozycję swej partii w rządzie i zamierza to równoważyć z pozycji prezydenckiego pałacu. Czy będzie „sypał piasek w tryby rządu”, jak to sugeruje Lech Kaczyński, nie wiadomo, ale już widać, że Tusk nie odpartyjni się tak zdecydowanie, jak to wcześniej wynikało z jego wypowiedzi. Przestanie być szefem Platformy, ale pozostanie jej członkiem, i to członkiem aktywnym. Nie pójdzie to łatwo, gdyż z jednej strony będzie jakoś uczestniczył, choćby na zapleczu, w układaniu wspólnej polityki PO i PiS, wypracowywaniu kompromisu programowego. Z drugiej jednak – będzie musiał z pozycji prezydenta zachowywać dystans i umiar wobec projektów i rozwiązań, które rząd będzie forsował, przy krytyce i nieufności opozycji i wielu środowisk pozapolitycznych, choćby prawniczych czy gospodarczych, zaniepokojonych ich skutkami.

Partyjność Tuska może więc słabnąć, tym bardziej – co pokazały prezydentury i Wałęsy, i Kwaśniewskiego – że prezydent z czasem, pod naporem wyjątkowej i specjalnej odpowiedzialności swojego urzędu, alienuje się ze swojego środowiska politycznego, zaczyna też w trakcie pierwszej kadencji myśleć o kadencji drugiej, podczas której zwłaszcza chce się przejść do ponadpartyjnej historii i legendy. Lech Kaczyński jest tu w większym stopniu przywiązany do układu, który go wyniósł, i na pewno nie porzuci ani swego brata, ani idei, które obaj głoszą.

Sejm częściej używany

Donald Tusk zapowiada, iż częściej, niż to było do tej pory, będzie korzystał z prawa do wetowania ustaw. Deklaruje, że nie podpisze żadnej ustawy zwiększającej podatki oraz wprowadzającej jakiekolwiek przywileje dla ludzi władzy. Chce zatem być aktywniejszy w dziedzinie legislacji, zapewne też częściej skorzysta z uprawnień do proponowania własnych projektów ustaw, co Kwaśniewski robił bardzo rzadko. Na razie zapowiada projekt ustawy mającej zmniejszyć koszty pracy oraz przepisy ograniczające przywileje władzy (m.in. odebranie zniżek komunikacyjnych, „drastyczne ograniczenie zakupów samochodów służbowych”, zakaz przyjmowania prezentów).

Lech Kaczyński także chce częściej korzystać z tego instrumentu. Zapowiada na początek aż pięć projektów: ustawy o bezpieczeństwie państwa, o przywróceniu Ministerstwa Pracy i wzmocnieniu nadzoru nad przestrzeganiem praw pracowniczych, nowy kodeks karny, o powołaniu komisji prawdy i sprawiedliwości oraz ustawy o zapobieganiu niedożywieniu dzieci.

Kandydat PiS mówi też, iż zamierza regularnie wygłaszać orędzia do Sejmu, często też chce korzystać z prawa do wystąpień telewizyjnych. Wygląda więc na to, że częściej możemy oglądać Kaczyńskiego przy sejmowej mównicy niż w swoim urzędowym fotelu prezydenckim na galerii sali plenarnej przy Wiejskiej. Kaczyński zapowiada, że prawo weta będzie stosował „w nielicznych sytuacjach” i to – co charakterystyczne – przede wszystkim na wniosek rządu, jeśli ustawa podważa jego politykę, godzi w bezpieczeństwo państwa albo narusza zasadę sprawiedliwości. Kaczyński jeszcze raz daje do zrozumienia, że będzie takim dodatkowym super–posłem rządzącego ugrupowania, jego wiernym pomocnikiem.

Wpływy w wojsku

Tutaj szczególnie aktywny był dotąd prezydent Lech Wałęsa, ale pod inną (tzw. małą) konstytucją, która dawała mu wpływ na obsadę resortu obrony. Kwaśniewski, choć formalnie zwierzchnik sił zbrojnych, do wojska się nie mieszał, poza odwiedzaniem jednostek i przejażdżkami wozami bojowymi. Z dwóch dzisiejszych kandydatów Tusk nie wydaje się zanadto zainteresowany sprawami wojska, a jeśli ministrem obrony zostanie polityk z Platformy, to nie powinno dochodzić do żadnych kompetencyjnych zadrażnień. Napięcia mogą być innej natury: Tusk i Platforma proponują głęboką redukcję wojskowej kadry w centralnych instytucjach wojskowych, co już wzbudza protesty. Niemniej Tusk wydaje się zdecydowanym cywilem, chyba że „uwojskowi” się, jeśli na czele MON stanie wyrazisty polityk z PiS, który z Tuskiem nie będzie chciał współpracować.

Nieco inaczej może to wyglądać w przypadku Kaczyńskiego, który był kiedyś szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego w kancelarii Wałęsy. Niewykluczone, że będzie bardziej niż Kwaśniewski czy Tusk zainteresowany swoimi wpływami w siłach zbrojnych. Chce powołać Radę Bezpieczeństwa Narodowego, składającą się z najwyższych urzędników w państwie, za konieczne uważa też stworzenie nowej doktryny obronnej kraju. Zamierza też zreformować wojskowe służby specjalne (mówi się o likwidacji WSI) i już zapowiada, że w razie bierności rządu sam podejmie w tej sprawie inicjatywę. Zapowiada też Lech Kaczyński bardzo dokładne przyglądanie się kandydatom do stopnia generalskiego.

Dyplomacja pod kontrolą

Kwaśniewski brylował na zagranicznych salonach, lubił to, swobodnie włada angielskim. Lech Kaczyński zauważył, że jedna z nielicznych rzeczy, jaka łączy go z Tuskiem, to słaba znajomość języków obcych. Kaczyński jako prezydent Warszawy rzadko ruszał za granicę, mówi się wręcz, że takich wyjazdów unikał. Tusk był tu aktywniejszy, starał się pokazać jako ktoś, kto umie nawiązać własne stosunki, jak choćby z Angelą Merkel. Wyjechał na Białoruś, potem z Andżeliką Borys odwiedził Brukselę. Ma wokół siebie ludzi obytych w zagranicznych kontaktach. Nie będzie takim showmanem jak Kwaśniewski, ale wydaje się, że złapie zagranicznego bakcyla, zwłaszcza iż mówi o konieczności prowadzenia polityki otwartej i konieczności łagodzenia konfliktów z sąsiadami.

Kaczyński może mieć tu większe kłopoty. PiS już ma w Europie kiepską prasę. Podczas ewentualnych wizyt zagranicznych odnotowana będzie każda jego wpadka, lapsus, polityczna niepoprawność. Ostre opinie wygłaszane wobec Niemiec i Rosji na europejskich salonach traktowane są jak dziwactwo. Kaczyński zapowiada w polityce zagranicznej znacznie ściślejszą niż dotychczas współpracę z rządem, koordynację wszystkich instytucji zajmujących się kontaktami zagranicznymi kraju. Oznacza to zapewne, że to MSZ będzie tu głównym podmiotem, a Kaczyński, być może znając swoje ograniczenia w tej mierze, nie będzie specjalnie forsował własnych koncepcji.

Zamierza za to forsować przegląd kadr dyplomatycznych i usunąć z niej ludzi, „którzy wykazali się brakiem kompetencji, indolencją lub też uczestniczyli w realizacji oczywiście błędnych zadań”. Wygląda więc, że Kaczyński będzie bardziej kontrolował politykę zagraniczną (z pozycji krajowych), niż ją uprawiał. Już zresztą zapowiada, że jeśli chodzi o inne części świata niż Europa i USA, zdecydowanie odrzuca „wszelkie pokusy uprawiania turystyki politycznej za publiczne pieniądze”. Ma jeździć tylko tam, gdzie jest coś konkretnego do załatwienia. Problem w tym, że polski prezydent rzadko coś „konkretnie załatwia”, raczej robi atmosferę, przygotowuje grunt. Czy Kaczyński to będzie umiał i chciał?

Tusk chyba bardziej pojeździ. To, co łączy dwóch kandydatów, to zdecydowanie proamerykańskie sympatie, Tusk jednak łagodniej wyraża się o Unii Europejskiej. Obaj kandydaci podkreślają znaczenie tzw. polityki historycznej i zamierzają bronić stanowiska Polski w interpretacji znaczących zdarzeń z przeszłości. Widać to już zresztą w działaniach eurodeputowanych PiS i Platformy, którzy wiele czasu (zdaniem niektórych, zbyt wiele) poświęcają na takie akcje.

Tak czy inaczej, obydwaj skazani będą, przynajmniej na poziomie gestów, na dokonanie pewnego zabiegu wizerunkowego. Zbyt wiele narosło wokół nich nieufności i krytyk w kraju i za granicą, by mogli z pozycji Pałacu Prezydenckiego nadal uprawiać wsobną politykę. Będzie to może najtrudniejszy egzamin, przed którym staną.

Ordery i ułaskawienia

Choć każde znaczące odznaczenie ma swoją kapitułę, to jednak trudno zmusić głowę państwa, aby je komuś nadała bez przekonania. Prezydent Kwaśniewski nadawał ordery często i gęsto, a odbierał rzadko. Mówiono, że Kwaśniewski przesadza w tym rozdawnictwie, ale też doceniano fakt, iż wręcza je osobom o różnych opcjach politycznych i rodowodach. Teraz może być inaczej.

Lech Kaczyński poświęca tej kwestii sporo miejsca w swoim programie. Zapowiada, że ordery z jego rąk otrzymają ci, którzy odmówili ich przyjęcia od Aleksandra Kwaśniewskiego. Pewnie rzadziej będzie korzystał z prawa do nadawania polskiego obywatelstwa, ponieważ zastrzega, że „będą bezwzględnie przestrzegane zasady uwzględniania bezpieczeństwa państwa”. Kaczyński zamierza też wyjaśnić nieprawidłowości, do jakich – jak to ujmuje „zdaniem niektórych” – dochodziło za poprzednich prezydentów.

Ułaskawiać też chce Kaczyński ostrożnie, tylko sprawców przestępstw mniejszej wagi, którzy nie stanowią już zagrożenia, a znaleźli się w trudnej sytuacji życiowej. Chce zrobić tu jeden wyjątek: dla tych skazanych osób, które popełniły cięższe przestępstwo, ale w wyniku obrony koniecznej lub stanu wyższej konieczności, chociaż sąd tego nie uwzględnił. W programie Tuska te sprawy nie są ujęte. Wiadomo skądinąd, że Tusk chciałby, aby jego decyzje w sprawach obywatelstwa i ułaskawień miały kontrasygnatę premiera lub odpowiedniego ministra, tak na wszelki wypadek.

Dwór czy biuro

Lechowi Wałęsie jako prezydentowi zarzucano, że ze swojej Kancelarii zrobił ośrodek politycznych, nieformalnych wpływów, a w przypadku Kwaśniewskiego doszedł zarzut o nadmierny przepych, urządzenie dworu, nadmierne rozbudowanie Kancelarii. Nie pozostało to bez wpływu na deklaracje dwóch pretendentów do najwyższego urzędu. Donald Tusk twierdzi, że chciałby urzędować w Belwederze (jeśli się to okaże możliwe), a mieszkać w skromnym mieszkaniu „na mieście”. Lider PO chce sprzedać lub zlikwidować większość prezydenckich ośrodków wypoczynkowych w kraju i pozostawić tylko te, które są „absolutnie niezbędne do celów reprezentacyjnych (wizyty zagranicznych gości)”. Chce zredukować personel Kancelarii i obniżyć jej koszty o jedną trzecią w stosunku do 2005 r. 

Lech Kaczyński nie zamierza rezygnować z Pałacu Prezydenckiego przy Krakowskim Przedmieściu. Uważa, że urząd prezydenta powinien być wypełniany „z godnością i powagą” i „powinny być stworzone do tego odpowiednie warunki”, ale jest przekonany, że „nie jest do tego potrzebny dwór, ostentacja korzystania z przywilejów władzy, rezydencje i różnego rodzaju ośrodki, nadające urzędowi prezydenta cechy monarchiczne”. Słowem – Pałac tak, ale niewiele więcej. Tusk zaś zmierza do modelu skandynawskiego, gdzie najwyżsi urzędnicy bratają się z ludźmi, jeżdżą rowerami i tramwajami.

Inna sprawa, jak to będzie wyglądać w praktyce. Zapowiadana przez Lecha Kaczyńskiego duża aktywność polityczna prezydenta będzie wymagać rozbudowania zaplecza urzędniczego i eksperckiego, nie da się wszystkiego brać tak wprost z rządu czy od brata. Tym bardziej że istnieć będzie pokusa, by wykorzystać dodatkowe instrumenty dla wzmocnienia od strony Pałacu polityki rządowej PiS. Zapewne więc Lech Kaczyński, tak jak w Warszawie, otoczy się zaufanymi urzędnikami i współpracownikami, od których będzie żądał pełnej dyspozycyjności i lojalności, choć nie będzie to drużyna kolegów. Raczej podległy mu oddział.

Donald Tusk, krojąc oszczędnie, w istocie ogranicza swoje polityczne możliwości i pracuje na figurę, że „prezydent niewiele może”. Ewentualne stosowanie blokad wobec inicjatyw PiS przez prezydenta wywodzącego się z PO wymagać będzie od niego świetnego przygotowania merytorycznego, uzasadnień prawniczych, ekspertyz. Jeśli więc nie dwór i nie przepych reprezentacyjny, to na pewno sprawny i kompetentny urząd, co jednak kosztuje.

Niebezpieczna strefa biznesu

Właściwie obydwaj kandydaci niewiele o tym w kampanii mówią. Co prawda Lech Kaczyński zapowiada, że zamierza jako prezydent odegrać „jeszcze poważniejszą rolę (...) w trudnym procesie tworzenia podstaw nowej polityki gospodarczej”, przy czym dodaje od razu: „a szczególnie społecznej zgody wokół tego programu”. To jest jasne, mieści się w wątku „Polski solidarnej”, Polski upominającej się o biednych. Jeśli będzie on realizowany politycznie po wyborach, przedsiębiorcy nie będą mieli łatwego życia.

Prezydent Kaczyński będzie musiał łączyć wodę z ogniem. W interesie Polski leży, by polski biznes promować za granicą, sprzyjać mu politycznie, co zresztą wszyscy prezydenci na świecie czynią z wielkim zaangażowaniem i bez cienia skrępowania, a też starając się ściągnąć do kraju jak najwięcej kapitału z zagranicy. W dodatku Kaczyński zdaje się być przywiązany do dość tradycyjnego spojrzenia na gospodarkę, wprowadzając również do niej kryteria mocno patriotyczne. Także, po swojemu rozumiane, kryterium bezpieczeństwa państwa.

Te ideologiczne zobowiązania i ograniczenia będą przeszkodą w prowadzeniu ofensywnej promocji polskiego biznesu, bo, po prawdzie, zanim polski prezydent Kaczyński powie choćby jedno dobre słowo o rodzimym przedsiębiorcy, wcześniej musiałby uzyskać gwarantowaną opinię specjalnej komisji, która gruntownie prześwietli każdy biznes, każdego przedsiębiorcę i jego rodzinę.

Donald Tusk ma łatwiej, sam wywodzi się z korzenia liberalnego i o gospodarce zdaje się nadal myśleć wedle tego rytu, choć zdarzało się, że i PO chorowała na grypę populizmu. Niemniej, nietrudno sobie wyobrazić prezydenta Tuska, który szczerze, swobodnie i gładko mówi na zagranicznych forach o polskim wolnym rynku, o inwestycyjnych i produkcyjnych możliwościach Polski, jak wspiera polskie inicjatywy, co pozostaje w związku z generalną koncepcją liberałów, że wolność musi zawsze mieć silną podstawę w gospodarce, a tej nie da się urządzić wyłącznie po polsku.

Przywództwo moralne

Lech Kaczyński płynie na fali rewolucji moralnej, na fali programu sanacji państwa, jest też jednym z animatorów polityki historycznej, w którą wpisują się i rocznice Powstania Warszawskiego, i batalie rewindykacyjne skierowane przeciwko sąsiadom z Zachodu i ze Wschodu. Ta polityka wymierzona jest również przeciwko pozytywnemu obrazowi III RP. Na tych fundamentach prezydent Kaczyński zapewne budowałby swoje duchowe przywództwo, z nich też czerpałby uzasadnienia dla wielu swoich decyzji.

Można sądzić, że tu akurat byłby bardzo konsekwentny – z wartości i sądów płynących z przeszłości chciałby wprost czerpać przesłanki do budowania przyszłości. W tym też sensie nie byłby prezydentem wszystkich Polaków, przede wszystkim jednak tych, którzy na taką interpretację wyrażają zgodę i w niej się jakoś mieszczą ze swoimi życiorysami i poglądami. Mimo że w kampanii wyborczej potrafił się kilka razy uśmiechnąć do elektoratu osieroconego przez Cimoszewicza, ma go jednak w istocie w głębokiej pogardzie i po zwycięstwie już uśmiechać się nie będzie. W tym też sensie oddali się od koncepcji Wałęsy, który widział w kraju także nogę lewą, i od koncepcji Kwaśniewskiego, który starał się stanąć ponad podziałami.

Donald Tusk, mimo że legitymacji partyjnej oddać nie zamierza, swoją siłę moralną, swoje przywództwo widzieć będzie zapewne jako kontynuację stylu prezydenta odchodzącego, ale też nie odwracającego się do tyłu, a raczej patrzącego w przód. To będzie oferta innej rozmowy i innego ładu moralnego, nowoczesnego, atrakcyjnego dla młodych, ułożonego wedle nowych, oderwanych od przeszłości norm politycznej poprawności. Bo będzie zapewne bardziej poprawny niż Lech Kaczyński.

Styl to człowiek

Każdy z kandydatów wiele nad swoim stylem pracował w kampanii, przy pomocy sztabów i fachowców, każdy też bardzo się zmienił. Kaczyński rozluźnił się, choć jeszcze wiele przed nim, Tusk spoważniał. Obydwaj uczyli się szybko i to nieźle rokuje. Na ten styl składa się język mówienia, język ciała, refleks i wdzięk, wygląd, ubiór, no, właściwie wszystko. Zwłaszcza w czasach demokracji medialnej, telewizyjnej polityk musi znaleźć jakiś swój własny styl, nawet jeśli wypracowany, jednak ściśle do niego pasujący, wiarygodny i prawdziwy. To też jest sprawdzian zdolności polityka. Nie tylko chodzi o to, by uwieść wyborcę i go oszukać, także o to, by wyrazić swoją osobą jakieś treści i wartości.

Lech Kaczyński pasuje sam do siebie. Może dziwić jego przeciwników, że ma w sobie sporo ciepła, ale nie dziwi stanowczość i twardość. To byłby prezydent pompatyczny, przemawiający zza biurka, niedostępny i bardzo serio.

Donald Tusk uczy się siebie nowego. Poważnieje w oczach, starzeje się godnie, bardzo dba o to (może czasami przesadnie), by przypominać męża stanu – w geście, minie, ubraniu. Byłby to jednak prezydent, który miałby w sobie pewien luz, łatwiej może niż Lech Kaczyński poruszałby się po salonach władzy.

W niedzielę wybierzemy prezydenta RP. Wybierzemy program, wybierzemy jakąś wizję Polski, ale przede wszystkim konkretnego człowieka, który, jakkolwiek by to staroświecko zabrzmiało, powinien być poza wszystkim mądry i dobry. Poprawi on Polskę po Kwaśniewskim czy ją popsuje?

Cytaty w tekście pochodzą z programów wyborczych kandydatów.

(nr 42 z 22 października 2005 r.)

Wybory jak rozbiory

Jeden rzut oka na mapę, pokazującą, gdzie przewagę uzyskał Lech Kaczyński, a gdzie zwyciężył Donald Tusk, wystarczy, aby zauważyć, że po raz kolejny Polska podzieliła się na dwie części. Polska południowa, wschodnia i centralna stanęła za Kaczyńskim, zachodnia zaś i północna – za Tuskiem. Piszemy „po raz kolejny”, bo to pęknięcie obserwujemy od wielu już głosowań w różnych sprawach. Są zatem dwie Polski. Czym się różnią?

Kiedy się jedzie przez Polskę, nie zauważa się żadnych wewnętrznych granic, a jednak przebiegają przez kraj obrysy dawnych zaborów i granice przedwojennej Polski; i choć całe pokolenia przeminęły już od wydarzeń historycznych, z którymi były związane, do dzisiaj odzywają się choćby wtedy, kiedy trzeba było wybierać między Tuskiem a Kaczyńskim.

Fascynujące jest, jak kawałek Pomorza, ten, który przed II wojną był w granicach Polski, głosuje za Kaczyńskim, a już powiaty położone nawet kilkanaście kilometrów poza tą granicą – na Tuska. Minęły dekady, przewaliły się fronty wojen, pomieszała się ludność, nastało czterdzieści lat urawniłowki PRL, a nadal niewidzialna granica dzieli zwolenników Tuska i Kaczyńskiego jak cięcie nożem.

Najsilniejsze poparcie dla Kaczyńskiego kończy się niemal równo z granicą dawnego zaboru rosyjskiego, potem – choć nadal przeważa nad sympatiami do Tuska – już słabnie i wytraca zupełnie impet wraz z przedwojennymi zachodnimi krańcami. Dalej jest kraina rywala.

Na Ziemiach Odzyskanych, gdzie generalnie przeważał Tusk, znalazła się jednak duża wyspa Kaczyńskiego – Dolny Śląsk. Dziwić to może do czasu, kiedy sobie uświadomimy, że to obszar kolonizowany przez przesiedleńców zza Buga, dawnej Galicji. Po tylu latach okazuje się, że to nadal kolonia wschodnia, choć teraz na zachodzie Polski. Niezwykłe jest, że niby chodzi o IV RP, o cechy kandydatów, o szczegółowe programy podatkowe i zmiany w konstytucji, a i tak granica między elektoratami jest z innego wymiaru, innego świata. I nie tylko o ostatnie głosowania tu chodzi.

Zdobywanie bastionów

Przypomnijmy tutaj inne, dość świeże głosowanie – referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej w 2003 r. Granice słabszego od przeciętnego poparcia dla europejskiej integracji niemal idealnie pokrywają się z konturami Polski Kaczyńskiego. Podobnie rzecz wygląda, jeśli weźmie się mapy poparcia dla prawicy i lewicy w wyborach parlamentarnych w 2001 r. i 1997 r. W ostatnich wyborach sytuacja się trochę gmatwa, gdyż SLD okazało się bardzo słabe, ale rolę Sojuszu w dużej mierze przejęła Platforma Obywatelska.

Tak więc, kiedy lewica słabnie, na północy i zachodzie Polski dominuje mniej radykalna prawica, a ta bardziej radykalna opanowuje kraj w centrum, na południu i wschodzie – wszystko zatem bez zmian. Nawet kiedy w 1995 r. prezydenturę wygrywał Aleksander Kwaśniewski, to swoje twierdze nie do zdobycia miał też Lech Wałęsa. Chociaż trzeba przyznać, że to właśnie Kwaśniewskiemu udało się przedrzeć na wschód Polski i naruszyć okopy prawicy. Ale już południe kraju i Podlasie stanęło murem za Wałęsą. To są od lat bastiony polskiej prawicy. Dopiero w 2000 r. Kwaśniewski wygrał niemal wszędzie, nawet w papieskich Wadowicach, w komisji obwodowej, gdzie głosowali ludzie z ulic Kościelnej i Wojtyłów.

To był fenomen, ale też Kwaśniewski robił w czasie pierwszej kadencji wiele, aby zyskać w odbiorze społecznym status polityka niezależnego, ponad podziałami, i nie miał jednego poważnego rywala, który trafiłby tradycyjną Polskę w czuły punkt, tak jak to zrobił teraz Kaczyński.

Nawet w tych bardzo udanych dla urzędującego prezydenta wyborach w 2000 r. były przecież różnice: w Lubuskiem zdobył Kwaśniewski 66 proc. głosów, a w Podkarpackiem „tylko” 39 proc. I jeszcze jeden przykład: referendum w 1997 r. w sprawie przyjęcia nowej konstytucji, bardzo mocno atakowanej przez awuesowską prawicę. I znowu choćby w Przemyskiem, dzisiaj oczywiście w Polsce Kaczyńskiego (było to jeszcze przed reformą administracyjną), konstytucja padła wynikiem ok. 33 proc. na „tak” przy 66 proc. na „nie”, tymczasem w Gorzowskiem i Zielonogórskiem proporcje były niemal dokładnie odwrotne, na „tak” głosowało 64–67 proc. uczestników referendum. Cały wschód i południowy wschód kraju odrzucił nową ustawę zasadniczą, w centrum (Radomskie, Warszawskie, Skierniewickie) zyskała ona akceptację, ale minimalną, dopiero wraz ze zbliżaniem się do granic dawnej Kongresówki poparcie zaczęło wyraźnie wzrastać.

Polska z korzeniem

Ta powtarzalność zachowań politycznych zdaje się potwierdzać, że rzeczywiście kraj jest podzielony. Politolog Marek Migalski z Uniwersytetu Śląskiego potwierdza, że różnice wynikają w sporej mierze z podziału zaborowego: – Na Śląsku w Katowicach wygrywa prawica, a w Sosnowcu lewica, mimo że te miasta dzieli 10 km, ale tu właśnie przebiegała granica zaborów pruskiego i rosyjskiego.

Socjologowie mają z podziałem Polski swoje problemy nawet na poziomie języka. Z jednej strony mówią, że tereny, na których wygrywa konserwatywna prawica, zamieszkują ludzie mocno zakorzenieni, z silnymi więziami międzyludzkimi, czuli na narodową i patriotyczną tradycję, rodzinni, religijni, w domyśle – bardziej moralni. Na Ziemiach Odzyskanych zaś – ci bez korzeni, nie kultywujący tradycyjnych wartości, ludzie z pegeerów i molochów przemysłowych realnego socjalizmu. W sferze wartości było to wyraźne przeciwstawienie, z pozytywnym wskazaniem na tę pierwszą grupę. Tym bardziej że istniał tzw. koronny argument, jako że w wyborach prezydenckich 1990 r. to na północnych Ziemiach Odzyskanych Stanisław Tymiński, człowiek z Peru, otrzymał najsilniejsze poparcie. Dopóki chodziło o to głosowanie, czy nawet na SLD w kolejnych wyborach, ta klasyfikacja mało kogo raziła, ale kiedy okazało się, że ci „wykorzenieni” opowiadają się za Unią Europejską czy liberalnym Tuskiem, wszystko zaczyna się komplikować.

Nagle wychodzi na to, że ci „zdezintegrowani” z zachodu i północy opowiadają się za wartościami nacechowanymi dzisiaj pozytywnie: za otwartością, większym indywidualizmem, przedsiębiorczością, liberalizmem. Polska „zintegrowana” zaś wybiera raczej silne, etatystyczne, kontrolujące państwo, opiekę socjalną, twardy kurs w polityce zagranicznej i nieufność wobec Brukseli, surowe prawo. Nastąpiło pewne wymieszanie pozytywnych skojarzeń, a „wykorzenieni” okazują się zakorzenieni inaczej, w innym kontekście kulturowym, w innych cywilizacyjnych wyznacznikach.

Odrobina politycznego szaleństwa

Gdyby chcieć określić bardziej współcześnie te dwie Polski, to trzeba zwrócić uwagę na kilka aspektów. Wydaje się, że Polska Tuska (z uwagi na ostatnie wybory przyjmijmy tę terminologię, ale te nazwy mogą się zmieniać) to kraj ludzi bardziej otwartych na polityczne i ideowe nowinki, szukających nowych autorytetów, to konsumenci nastawieni na poznawanie nowych kuchni, innych potraw. Widać, że nie ma tu trzymania się tradycyjnych sił politycznych, no bo po prawdzie do jakich dłuższych tradycji politycznych mogliby odwoływać się mieszkańcy spod Szczecina czy Koszalina. Jeśli powstanie jakieś nowe ugrupowanie, to zapewne największe szanse będzie miało właśnie w Polsce Tuska.

To otwarcie na nowości ma i tę cechę, że może prowadzić do wpadek, bo raz tą nowością jest Unia Europejska, ale może też być ktoś taki jak Tymiński właśnie. Socjologowie dodają też i inną cechę tego elektoratu. Czasem wykazuje on w swoich decyzjach politycznych, wyborczych skłonność do eksperymentu, do pewnego rodzaju ryzykanctwa, tak jakby lekceważył tak zwane polskie racje stanu, a kiedy indziej zachowuje się jak nowoczesne społeczeństwo obywatelskie.

„Zdezintegrowanie” ziem zachodnich i północnych oznacza też, że nie działa hamulec tradycji, która przez wiele lat była nacechowana pozytywnie, ale teraz coraz częściej kojarzy się z ksenofobią i odrzuceniem nowości i odmienności.

Obcy we wsi

To w Polsce Kaczyńskiego nowych wita się niechętnie, widać syndrom „obcego we wsi”. Trzeba się wkupić, poważnie wyglądać, pasować do reszty. Szanse ma tylko „swój”, tego samego wyznania i przekonań. Liczy się siła autorytetu, traktowanie społeczeństwa jako zbiorowość podopiecznych, jako socjalną wspólnotę, która ma swoje prawa i której jednostka powinna się podporządkować. Na tym terenie wciąż są żywe stare, jeszcze przedwojenne, polityczne podziały na tradycyjną lewicę i prawicę, a w wielu rodzinach krążą opowieści o dziadach i pradziadach, którzy krwią i pracą potwierdzali swoje umiłowanie ojczyzny, ale też zakorzenienie w ojczyznach małych, we wsi, miasteczku czy regionie.

Kaczyńskiemu udało się dotrzeć do jednych i drugich, bo mówił językiem niejako klasycznym: do prawicowców o silnym państwie, religii, rodzinie, karzącej ręce prawa, a do lewicowców – o socjalnej i solidarnej Polsce, prawie pracy, umowach zbiorowych. Kaczyński zrozumiał jedno: dla tradycyjnej lewicy sprawy obyczajowe, światopoglądowe nie mają większego znaczenia, co zresztą wybory, także parlamentarne, doskonale pokazały. Liczą się ekonomiczne, niejako klasowe konkrety, choć niekoniecznie należy o nich mówić językiem walki klas.

Pomysł na Polskę socjalną i solidarną był przecież znakomitym wstrzeleniem się w lewicową wrażliwość, w społeczne oczekiwania i nadzieje, lecz wyrażonym w kodzie, który łączył w sobie i dziedzictwo Solidarności, i tradycję społecznej nauki Kościoła, odrzucającej teorię walki i wprowadzającą na jej miejsce ideę solidaryzmu społecznego. Tak oto lewicowość Kaczyńskiego mogła doskonale współbrzmieć z pozostałymi jego hasłami, które wprost określały się jako prawicowe. Ta mieszanka widać odpowiada tej Polsce, która lubiąc słuchać o swojej biedzie nie lubi jednocześnie rewolucyjnej lewicowości. Bo nie lubi ona w ogóle rewolucyjności, jest nastroszona wobec przyszłości i wobec jakichś gwałtownych zmian. Ufa ludziom serio, zatroskanym gospodarzom, przywódcom, którzy nie szargają świętości i oddają cześć bohaterskim przodkom.

Kaczyński miał w sobie pewien właśnie rys swojskości, nieudawanej prostoty. Tusk mógł budzić większą nieufność po polskich wsiach i miasteczkach, gdy przybierał pozy polityka nowoczesnego, światowego, który chce się podobać wszystkim i który gładko potrafi opowiadać o wszystkim. To były być może racje drugorzędne, niemniej Kaczyński jakoś bardziej pasował do Polski, która go poparła, a Tusk jakby mniej do tej, która się za nim opowiedziała, bo ona, jak pisaliśmy, sama po trochu nie wie, jaka jest.

Głosowanie na teraźniejszość

– Na wschodzie kraju dominują społeczności klanowo–plemienne, w których istnieje norma, kontrola społeczna, autorytet i posłuch starszych – mówi Kazimierz Krzysztofek, socjolog z warszawskiej Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej. – Tam w rodzinach głosuje się wspólnotowo. To grupa o jednakowo zaprogramowanych umysłach, kolektywnej świadomości. Chcą mieć ojca narodu, bo to odpowiada spaternalizowanej strukturze społecznej. Bardziej działają hasła o Polsce solidarnej, odwołując się do papieskiego języka: w której jeden za drugiego ciężar nosi. Krzysztof Łęcki, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego, zauważa jeszcze jeden aspekt: – Ludzie ze ściany wschodniej boją się, że do pociągu wiozącego do przyszłości już się nie załapią. Trudno wymagać, że zagłosują na perspektywę, na którą mogą liczyć dopiero ich wnuki. Kaczyński przedstawił taki właśnie bardziej „teraźniejszy” program i trafił. – Wystarczy porównać Szczecin i Rzeszów. Szczecinianie są zdecydowanie bardziej zawodowo mobilni. Ze ściany wschodniej też się wyjeżdża za pracą, ale po to, by zaraz wrócić. Słowem – kluczem do południa i wschodu kraju jest konserwatyzm, nastawienie na przeszłość, która jest pewna i już niezmienna, oraz na dzień dzisiejszy, który jest ważny, bo określa byt. Przyszłość, oferowana przez liberalną opcję, jest obca i nieznana, jest niekonkretna. Konserwatyzm dyktuje postrzeganie rzeczywistości opartej na mocnych, niezmiennych filarach. Dlatego tak podziałał straszak „liberalnego eksperymentu”. Groźny tu był liberalizm, ale nie mniej – eksperyment, czyli coś, co może się nie udać.

W Polsce Tuska sympatie polityczne, choć na pewno zróżnicowane, występują, jak się wydaje, w wersji soft, są mniej absolutyzowane. Najpierw jest człowiek, propozycja, a dopiero potem pojawia się polityczna klasyfikacja, niejako wtórna, pomocnicza. W Polsce Kaczyńskiego istnieje silna polityczna sztanca, którą przykłada się do ludzi i partii i jeżeli coś poza nią wystaje, to ma marne szanse.

Czym to jest spowodowane? Dla napływowej ludności na ziemiach zachodnich pojęcie „obcego” nie miało większego sensu, wszyscy byli w jakiejś mierze obcy. Ta mentalność pozostała. Mniej się tam myśli wspólnotą, a bardziej indywidualną kategorią obywatelstwa, która daje swobodniejszy wybór, a polityka postrzegana jest jako menu opcji, z których każda jest dopuszczalna.

Mniej tu kulturowych zobowiązań wobec zbiorowości, polityczna decyzja nie jest tak obwarowana nakazami wynikającymi z miejsca, otoczenia, sąsiedztwa. Bogdan Gębski, socjolog z Uniwersytetu Szczecińskiego, tak tłumaczy stan politycznego ducha na północno-zachodnich ziemiach: – Tu nie ma fobii ani niemieckiej, ani rosyjskiej, panuje większa tolerancja, otwartość, niższa religijność. My praktycznie nie mamy pradziadków, nasze cmentarze przypominają teatry, w ten sposób staramy się dbać o tożsamość pokoleniową. Osiedleńcy z 1945 r. to ludzie, którzy nie myśleli w kategoriach własnego pół hektara, pchała ich tu raczej odwaga i ciekawość.

Drobna szlachta do urn

W Polsce Kaczyńskiego margines swobody i innowacji politycznych jest niewielki. – Gminy o najwyższym poparciu dla Kaczyńskiego na Podlasiu i wschodnim Mazowszu to gminy z tzw. wsiami drobnoszlacheckimi, które niezmiennie mają opcję narodowo-katolicką – zauważa Jerzy Bartkowski, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, autor prac naukowych o wpływie tradycji regionalnych na zachowania polityczne. – Tusk wygrywał na ziemiach bardziej zurbanizowanych, czyli właśnie zachodnich, gdzie jest mniej ludności chłopskiej. Zwyciężał także w aglomeracjach, ale poparcie spadało niemal liniowo wraz z oddalaniem się od tych centrów. Tuska poparły też mniejszości: niemiecka na Opolszczyźnie i białoruska w okolicach Hajnówki, a także ewangelicy w gminie Wisła.

Inny socjolog – Jacek Raciborski – uważa, że o wiele bardziej wyraźna jest różnica pomiędzy dawną Galicją, czyli Małopolską, i częścią Podkarpacia z wysokim poparciem niegdyś dla Wałęsy, dziś dla Kaczyńskiego, a Kongresówką, niż granica między zaborem rosyjskim a pruskim. – Tu granice nie są tak systematyczne, raz wygrywał Wałęsa, raz Kwaśniewski. Galicja to tradycyjnie region charakteryzujący się wysoką intensywnością praktyk religijnych – mówi Raciborski.

Mówiliśmy już o niewidzialnych granicach w mentalności Polaków. Mówi się jednak wiele o tym, że Kaczyński wygrał, bo zwrócił się do elektoratu socjalnego, a Tusk pozyskał mniej licznych bogatszych. Przyjrzyjmy się zatem dwóm Polskom pod względem zamożności i cywilizacyjnego awansu. Bierzemy pod uwagę po dwa województwa z Polski Tuska (Zachodniopomorskie i Lubuskie) i Kaczyńskiego (Podkarpackie i Lubelskie, dane za GUS 2004).

Wyniki nie są jednoznaczne. Wskaźnik zgonów niemowląt na 1 tys. żywych urodzeń, uważany od dawna za dość czuły barometr ogólnego poziomu rozwoju regionu, jest w obu przypadkach wyrównany, ze wskazaniem wręcz na Polskę Kaczyńskiego: w Lubelskiem jest to 7,9, w Lubuskiem – 8,3, w Podkarpackiem – 7,2, w Zachodniopomorskiem – 7,8. Tu więc nie widać żadnych zapóźnień wschodniej Polski.

Weźmy teraz pod uwagę parametr z innej półki: liczba kilometrów dróg publicznych o twardej nawierzchni na 100 km kw. powierzchni. I tutaj województwa Kaczyńskiego wypadają lepiej: w Lubelskiem – 71 km, w Lubuskiem – tylko 56,3 km, w Podkarpackiem – 78 km, w Zachodniopomorskiem – 57 km. Niewielką przewagę rozpatrywanych tutaj województw zachodnich widać w liczbie osób przypadających na jeden sklep, a także w liczbie oddawanych mieszkań na 1 tys. mieszkańców. Także wynagrodzenia brutto (za 2003 r.) nie różnicują tych regionów, ale już renty i emerytury są w dwóch województwach Tuska wyższe. Co ciekawe, oficjalny wskaźnik bezrobocia jest w zachodnich województwach wyraźnie wyższy. Niewykluczone, że więcej mieszkańców zachodniej Polski ma nieoficjalne źródła dochodów, zarabia za granicą, ale przecież to wschodnia Polska jest wielkim rezerwuarem robotników wyjeżdżających do USA, Anglii czy Niemiec.

Puste kościoły, pełne żłobki

Twarde wskaźniki związane z infrastrukturą niewiele więc tłumaczą. Przyjrzyjmy się zatem innym, bardziej zmiennym parametrom.

Sporo mówią dane o liczbie dzieci umieszczanych w żłobkach na 1 tys. dzieci do lat 3: w Lubuskiem i Zachodniopomorskiem jest ich dwa razy więcej niż w regionie południowo-wschodnim. Może to świadczyć o większej aktywności zawodowej kobiet, ale też o pewnym modelu życia, mniej tradycyjnym. Zarazem dzietność kobiet na zachodzie jest niższa niż na południu i wschodzie kraju; także w Polsce Tuska zarówno mężczyźni, jak i kobiety później wstępują w związki małżeńskie. Jednocześnie na ziemiach Tuska (na przykładzie wymienionych województw) panuje wyraźnie wyższa przestępczość (o ok. 50 proc. w 2003 r.) niż w województwach Kaczyńskiego. Niższa jest też zdecydowanie religijność, mierzona uczestnictwem w nabożeństwach, a także słabsza instytucjonalna kuratela Kościoła. Przykładowo w diecezji krakowskiej na jednego księdza przypadają 843 osoby, a w diecezji szczecińsko-kamieńskiej aż 1580 osób.

Jak pisaliśmy, wynagrodzenia nie dzielą województw, o których piszemy, ale są inne wskaźniki, które pokazują, że pieniądze są być może inaczej wydawane. W liczbie samochodów osobowych Lubelskie nieznacznie wyprzedza Lubuskie, a Podkarpackie znacznie wyprzedza Zachodniopomorskie.

Ale już jeśli chodzi o pralki automatyczne, kuchenki mikrofalowe, zmywarki do naczyń, zestawy hi-fi, telefony komórkowe, telewizję satelitarną, odtwarzacze wideo, zachód wyraźnie bije wschód. Konsumpcja jest tam zatem bardziej, rzec można, wyrafinowana.

Z przytaczanych danych nie wynika wprost jakoś znacząco większe ubóstwo Polski Kaczyńskiego i z tego powodu szczególna jej podatność na socjalne obietnice. Mieszkańcy Polski Tuska mieliby chyba równie wiele powodów, aby głosować za takimi hasłami. I wreszcie jeszcze jeden fakt: na Tuska głosowało wyraźnie więcej osób lepiej wykształconych, co nie wynika już z regionalnych statystyk, ale trzeba wspomnieć o tym, że chociaż co prawda Polska się wyraźnie terytorialnie podzieliła w poparciu dla obu prezydenckich kandydatów, ale Tusk jednak wygrał w większości wielkich miast, gdzie mieszka wykształcony elektorat.

Co znamienne, nie wygrał jednak w miastach Polski Kaczyńskiego – ani w Rzeszowie i Lublinie, ani w Białymstoku i Kielcach, a w każdym z tych miast są i wyższe uczelnie, i liczne środowiska inteligenckie. Okazuje się, że działa tu jakieś specjalne prawo ziemi, wedle którego ani dochody, ani wykształcenie, ani też wiek i płeć, razem i z osobna, nie są w stanie zmienić zasadniczej preferencji wyborczej, nie odmieniają zasadniczo konserwatywnego oglądu świata, a już zwłaszcza Polski. Ziemia weszła do miast.

Lepper i moherowe berety

To, że stan posiadania i stopień zamożności wyborców nie wpływają jakoś zasadniczo na ich decyzje, pokazują także porównania między mapą wpływów obu kandydatów prezydenckich a mapą wpływów partii w tegorocznych wyborach parlamentarnych. W zasadzie Tusk wziął to, co wcześniej wzięła PO, a Kaczyński to, co zdobyło PiS. Niemniej w trzech okręgach (Koszalin, Konin i Chełm) największe poparcie uzyskała Samoobrona, dystansując oba liderujące ugrupowania.

Po wezwaniu przez Leppera, by jego wyborcy i wyborcy, którzy wybierali Samoobronę, teraz, w drugiej turze, oddali swoje głosy na Kaczyńskiego, posłuchali go wyraźnie przede wszystkim ci spod granicy wschodniej. Socjalna w końcu kampania Samoobrony, w swoim populizmie bijąca na głowę socjalność PiS, nie wystarczała, by odebrać zwycięską pozycję Tuska w Zachodniopomorskiem i w Wielkopolsce.

Co oznacza ten podział kraju na przyszłość? Zapewne jeszcze nieraz ujawni się przy kolejnych wyborach czy referendach (z góry można obstawiać, że jeśli prezydent Kaczyński, jak zapowiada, zarządzi referendum w sprawie wprowadzenia waluty euro, znowu jedną drogą na „nie” lub słabe „tak” pójdzie Galicja i Kongresówka, a drugą – północ, zachód i duże miasta). Zwłaszcza że fakt istnienia Polski „prawdziwej”, konserwatywnej, upartej i niezmiennej w swoich poglądach stanowi dla polityków pokusę, by się przede wszystkim do niej zwrócić o poparcie. I tak ułożyć swój program i swoje hasła, by tam znaleźć żelazny elektorat. Tę lekcję znakomicie odrobili bracia Kaczyńscy, zdaje się ją przerabiać pracowity i konsekwentny Andrzej Lepper, który wyraźnie ustawia się w roli ich zmiennika, a może następcy.

Przykład SLD i Kwaśniewskiego z ostatnich piętnastu lat pokazał, że wygrać z tradycyjną Polską można tylko wtedy, kiedy zdobędzie się centrum kraju, które raz spogląda na wschód, a raz na zachód (teraz poparło Kaczyńskiego). To centrum jest bardziej labilne, jak gdyby walczą w nim dwie wewnętrzne siły, od wschodu i południa naciera na nie konserwatyzm, od zachodu i północy Polska bardziej otwarta i poszukująca.

To jednak, czego dokonał Sojusz, a zwłaszcza Kwaśniewski, bardzo trudne do powtórzenia wydaje się siłom liberalnym, umiarkowanie prawicowym, które odwołują się raczej do wolności i indywidualizmu i których tożsamość oraz program dla wielu wyborców są nie dość jasne, a na pewno słabo umocowane w rozpoznawalnej tradycji. Kwaśniewski wygrywał, bo był Kwaśniewskim, SLD – bo jednak uruchamiał elektorat socjalny, nie strasząc go jednak jakimś rewolucyjnym projektem, a przy okazji przemycał wolny rynek. Polska na razie jest jednak, jak wiele na to wskazuje, bliżej Bugu niż Odry.

Ktoś, kto nie ma pomysłu na zdobycie, a przynajmniej „nadgryzienie” Podkarpacia, Podlasia, pasa południowego, gdzie wieś tkwi koło wsi, miasteczko koło miasteczka, gdzie mieszkają miliony ludzi, nie ma też większych szans na przeforsowanie programu modernizacyjnego. Zwłaszcza że ta część Polski, jak pokazuje druga tura wyborów prezydenckich, potrafi zmobilizować się w większym stopniu niż Wielkopolska czy Pomorze.

Sztuka polega więc na tym, by połączyć ze sobą modernizacyjne programy i pewien konserwatywny język, by w ramach świata oswojonego i zastanego wprowadzać zmiany, które jakoś tradycyjna Polska będzie umiała przełknąć i przyjąć, a Polska centralna da się nim uwieść. Nie grzebać w narodowych mitach, oszczędzać Kościół, nie ruszać specjalnie spraw obyczajowych, mniejszości, aborcji, bo ostatnie wybory pokazały, że – w przeciwieństwie do Europy Zachodniej – mało kogo to u nas obchodzi. Nie jest to zapewne szczyt marzeń najbardziej liberalnych środowisk, ale wyniki wyborów uczą pokory. Lekceważone „moherowe berety”, pogardzany elektorat Leppera – mogą decydować o tym, kto rządzi krajem. Bracia Kaczyńscy świetnie to wygrali. Może czas, aby i inni politycy zdali sobie z tego sprawę.

Oczywiście podobne czytanie geografii politycznej pozwala na zarysowanie jedynie generalnych tendencji. W końcu w tej Polsce tradycyjnej przegrany Tusk zyskiwał zwolenników, a i Kaczyński na terenach przeciwnika uzyskał zupełnie przyzwoite rezultaty. Jeśli płynie jakaś nauka dla polityków po ostatnich wyborach, to między innymi taka, że muszą oni zacząć aktywniej podróżować po tej Polsce, która nie jest politycznie ich. Trzeba umieć się konfrontować ze światem niechętnym czy nawet wrogim, w każdej z dwóch Polsk żyją ludzie, którzy w dominujące prawo ziemi nie wpisują się, gotowi są głosować wedle innych praw i zasad.

A temu wszystkiemu przyglądała się z dystansu – znudzona czy też zniecierpliwiona? – Polska trzecia, największa, ta, która do wyborów nie poszła. To też jest swoista tajemnica naszej politycznej współczesności, że mimo malejącej frekwencji nadal utrzymują się klasyczne już podziały sfer wpływów, tak jak gdyby proporcjonalnie, solidarnie i lojalnie do wyborów przestali chodzić wyborcy z dwóch stron podziału. Odmowa i rozczarowanie dotyka zatem wszystkich.

Obie Polski trzymają nad sobą kontrolę, ale też są w pewnym klinczu. Teraz wzięła górę Polska konserwatywna, ale ta poszukująca też pokazała swoją siłę. Nie sposób rządzić całą Polską w imieniu tylko jednej połówki. Ta druga wcześniej czy później upomni się o siebie.

Współpraca AGNIESZKA ZAGNER

(nr 44 z 5 listopada 2005 r.)