Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Miłość wbrew regułom w wielokulturowym świecie.
Rok 1939. Kołki nieopodal Łucka. Ślub przed synagogą gromadzi całe sztetel. Chana, siostra panny młodej, i Jan, przyjaciel nowożeńca, ujrzawszy się po raz pierwszy, niczym rażeni piorunem zakochują się w sobie i wywołują skandal, gdy na weselu – wbrew żelaznym zasadom – zatańczą razem. Chasydkę i ziemiańskiego syna dzieli wszystko, religia, wychowanie, obyczaje, a także prawo talmudyczne. Czy Chana odważy się je złamać, narażając się nawet na śmierć z ręki ojca? Czy Jan, mimo wszelkich przeciwności i działań własnej rodziny, znajdzie sposób, by połączyć się z ukochaną?
Światłość i mrok to historia wielkiej miłości, opowieść pełna dramatycznych zwrotów, w której splatają się losy wielu postaci o wyrazistych, mocnych charakterach. Małgorzata Niezabitowska z niespotykaną dbałością odtwarza klimat lat trzydziestych i z pasją kreśli obraz niełatwych relacji między Żydami, Polakami i Ukraińcami.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
7 maja – 1 września 1939
Ten dzień musiał być inny od wszystkich innych dni. Wiedziałam o tym od chwili, gdy ojciec podjął decyzję, a z zaciśniętych w grymasie oburzenia ust ciotki Rozy, niczym syk węża, wyślizgnęło się „nigdy”.
W naszej rodzinie nigdy nie zdarzyło się małżeństwo z misnagdem. My, chasydzi turzyscy, pobieraliśmy się między swymi. Dopuszczalni, choć niezbyt chętnie, byli jeszcze di stepaner, mający również bożnicę w naszym miasteczku, w ostateczności di stoliner, którzy, jako że nieliczni, zbierali się w małej modlitewni, w swoim sztiblu. Ci drudzy, przyznaję, byli mi bliżsi, gdyż ich cadyk, Nachum, jak ja, gorąco kochał muzykę i – opowiadali świadkowie – na ganku swojego dworu w Stolinie co wieczór wygrywał na flecie rzewne melodie podchwytywane chóralnym nuceniem przez uczniów, którzy go otaczali.
„Ty powinnaś wyjść za mąż za stolinera, a najlepiej za kantora”, żartobliwie proponowały mi siostry, a ja uważałam, że pomysł był całkiem dobry, lecz dzisiaj to najstarsza spośród nas i najpiękniejsza miała stanąć pod chupą z jednym z tych, którzy – wierzyliśmy – jako niechasydzi, mają martwe dusze.
Nie mogłam zatem cieszyć się, że usłyszę z bliska, a nie przez otwarte okna Wielkiej Synagogi głos-orkiestrę, to wibrujący wprost do nieba w najwyższych tonach, potężny, groźny, niemal zuchwały, to płynący delikatnie, tkliwy, łagodny, łkający, który sprawiał, że drżałam w bojaźni bożej lub kołysana tęskną słodyczą modlitewnej pieśni zaczynałam marzyć. W sobotę lub święto wymykałam się z naszej bożnicy i udając, że spaceruję nad rzeką, krążyłam z tyłu Di Grojse Sził, która wbrew nazwie nie była dużo większa od pozostałych domów modlitwy, wyróżniała się natomiast posiadaniem kantora. A że na jego utrzymanie płacili w gminie dobrowolnie, nie przymuszani przez kahał, także chasydzi, nie czułam, że grzeszę, gdy opuszczałam swoich, by uczestniczyć w modłach misnagdów, które prowadził ten, co był dumą sztetł.
Ale nigdy dotąd – te dwa słowa nawracają dzisiaj refrenem – nie brałam w nich udziału bez pośrednictwa drewnianych ścian Wielkiej Synagogi. Nigdy nie widziałam kantora śpiewającego w uniesieniu, bo byłam pewna, że tak właśnie śpiewał i wyobrażałam sobie jego postać na bimie, rozmodlonego, z wyciągniętymi ku górze rękami, kiedy zwracał się tam, gdzie podążały i moje prośby. Żeby to wreszcie zobaczyć, oczekiwałabym z niecierpliwością w każdy dzień poza tym, w którym Sara rozpoczynała nowe, niezgodne z naszą tradycją życie, na domiar złego inaczej, niż nakazywały nasze obyczaje.
Ojciec starał się na wszelkie sposoby przekonać Finkelsztejnów do chasydzkiego ślubu i wesela i obiecywał, że sprowadzi samego reb Twerskiego. Rodzice Meira okazali się nieprzejednani, Sara wchodzi do ich rodu i domu i zostanie tam przyjęta wedle ich obrządków. Zresztą, jak przypuszczałam, wątpili w spełnienie przez ojca obietnicy. Niedawno nasz cadyk zabronił małżeństwa kuzynki Fajgi z Chaskielem z Kiwerc, młodzieńcem pobożnym lecz niechasydem. Jakże by więc Trisker Rebe zechciał pobłogosławić związek Meira i Sary?
Tate też chyba nie w pełni w to wierzył. Nie pojechał, jak ojciec Fajgi, prosić o zgodę przed zaręczynami, tylko tłumaczył, że uda się do Lublina, gdzie Rebe obecnie miał swoją siedzibę, dopiero kiedy będzie mógł zaprosić go do Kołek, no, a wtedy – twarz mówiącego ojca rozpromieniała się – o, wtedy nasz cadyk przyjedzie w złotej karecie. Słowa ojca błyskawicznie rozeszły się po sztetł i wzbudziły zdumienie, że ktoś tak stateczny jak Pinkus Zingelbojm składa przyrzeczenia wprawdzie piękne, któż by nie pragnął przybycia świętego męża, ale niestety zupełnie z chmur wzięte. I skąd on wymyślił złotą karetę?, pytano. Może jeździł nią Wielki Magid, założyciel dynastii, natomiast jego praprawnuk już ćwierć wieku temu, gdy w 1914 roku jeden jedyny raz odwiedził nasze miasteczko, został tutaj przywieziony w modnym, odkrytym powozie.
Mogłam opisać ten wytworny pojazd, wypożyczony wraz z zaprzęgiem z Cumania ze stajni książąt Radziwiłłów, w najdrobniejszym szczególe, od skórzanych, tapicerowanych półokrągło siedzeń w kolorze mahoniu, po srebrne różki w lakierowanych chomątach, które owalną ramą otaczały końskie głowy z białymi strzałkami. Znałam, jak wszyscy młodzi turzyscy chasydzi w Kołkach, minuta po minucie kilka godzin, które cadyk spędził w naszym sztetł. Wiedziałam, kto w bożnicy dostąpił zaszczytu zasiadania wokół stołu, przy którym świętobliwy spożywał posiłek, przekazując wybrańcom kawałki chały do dalszego podziału, kto po uroczystej wieczerzy lał wodę z miedzianego dzbana na ręce cadyka, kto do ich wytarcia podał długi ręcznik z nieskazitelnie białego płótna. Umiałam na pamięć, słowo w słowo, wygłoszoną wówczas przez Rebego przepowiednię wybuchu wojny, która sprawdziwszy się wkrótce, spowodowała, że ujrzano w nim nowi, proroka. I gotowa byłam słuchać znowu, tysięczny bodaj raz, opowieści starszych, tyle, mimo upływu lat, było blasku w ich oczach, gdy przeżywali wciąż na nowo wspólne z cadykiem chwile, i pragnęłam, aby i nam dane było podobne przeżycie.
Toteż, kiedy wuj Gerszon, najstarszy brat ojca, wykpiwał jego pomysł z karetą i mówił, że w naszych czasach cadycy jeżdżą samochodami lub pociągami, choćby Alter z Ger, którego ostatnio oglądał na zdjęciu w gazecie wśród tłumu wyznawców odprowadzających go na dworzec, pomyślałam, że ponieważ do nas kolej nie dochodzi, Rebe mógłby przypłynąć statkiem kursującym między Łuckiem a Kołkami. Ach, niech by tak się zdarzyło… Już to widziałam w marzeniach. Płynąłby parowiec dostojnie po wijącym się zygzakami Styrze, świętobliwy, który lubił przyrodę, z czego znani byli turzyscy cadycy i zapewne żyjąc w mieście, tęsknił do niej, stałby na dziobie i przyglądał się mglistym moczarom, gęstym lasom i rozległym ługom, widocznym w dalekiej perspektywie z wysokiego pokładu. A za kolejnym zakrętem dostrzegłby nas z bębnami, piszczałkami i trąbkami, wykrzykujących na całe gardło słowa pieśni, aby dobrze je słyszał.
Jak niegdyś nasi ojcowie i dziadowie przywiedli cadyka w karawanie wozów, bryczek i furmanek z Trościańca, gdzie spędził noc, do Kołek, tak teraz my, młodzi, naturalnie dziewczęta i chłopcy osobno, towarzyszylibyśmy Rebemu, maszerując po obu brzegach Styru na ostatnim, wcale nie krótkim odcinku wodnej drogi, do kołkowskiej przystani, na której zgromadzona starszyzna czekałaby z oficjalnym powitaniem. Byłam przekonana, że my śpiewem i muzyką okazalibyśmy naszą radość, naszą ufność i miłość do Rebego z równą siłą, co poprzednie pokolenie, a może i większą.
Tymczasem w dzień ślubu zamiast cadyka statkiem z Łucka przypłynęli goście Finkelsztejnów. Z nowiną przybiegł Idzi, który korzystając, że nie posłano go do szkoły, postanowił sprawdzić, czy woda w rzece nadaje się do kąpieli i zobaczywszy parowiec, z bliska obserwował schodzących z pokładu. Wśród nich odznaczała się spora, trzymająca się razem grupa. Sądził, że to miastowi Polacy do momentu, aż podszedł do nich reb Ozjasz, jak mój braciszek z szacunkiem tytułował starego Finkelsztejna, który hojnie świadczył na Talmud-Torę, o czym nie dawali zapomnieć uczniom, wśród nich Idziemu, nauczyciele tej religijnej szkoły.
– Może to byli Polacy, Ozjasz Finkelsztejn prowadzi z nimi interesy – matka nie dowierzała rewelacjom.
– Nie, mame – Idzi pokręcił głową. – Były wśród nich kobiety i dzieci i mówili po naszemu. Słyszałem, reb Ozjasz witał się z każdym.
– Ale nie z kobietami! – wykrzyknęła ciotka Roza.
– Nie, nie! – Idzi gwałtownie zaprzeczył, a my odetchnąwszy z ulgą, jedna przez drugą wypytywałyśmy go o przyjezdnych.
Przejęte ciekawością, chciałyśmy poznać ich liczbę, ubiory, zachowanie, lecz braciszek powtarzał w kółko, że goście reb Ozjasza stanowili większość pasażerów i wyglądali jak Polacy z miasta. Na koniec, przyciśnięty pytaniem, a skąd on wie, jak miastowi Polacy wyglądają, wypalił:
– Jak doktor Ryżkowski i jego żona.
Żona doktora?! Patrzyłyśmy na siebie – matka, ciotka, Sara, Riwka i ja – w niemym przerażeniu. Doktorowa rzeczywiście pochodziła z miasta, z dużego miasta, z Krakowa i ubierała się, jakby dalej tam mieszkała. Tak twierdziła Chajka, której matka, krawcowa, choć szyła tradycyjne stroje, znała się na gojskiej modzie. Jednak, czy garderoba doktorowej była najmodniejsza, czy z zeszłego sezonu, nie miało znaczenia. Ona jedyna w sztetł nosiła sukienki odsłaniające nogi prawie do kolan i krótkie włosy, które strzygł fryzjer w Łucku, bo nasz miejscowy, Mosze Ajzenberg, ani by nie umiał, ani nie chciał wykonać podobnej fryzury, przystającej wyłącznie mężczyźnie. Inne Polki w miasteczku, nauczycielki, żony i córki urzędników, policjantów, rzemieślników nie zmuszały swym widokiem pobożnych Żydów do odwracania wzroku, a Żydówek do zgorszonego gapienia się. Włosów, co prawda, nie zakrywały, ale miały długie, upięte u starszych, zaplecione w warkocze u młodszych i nie świeciły obnażonymi łydkami.
Wiedziałam, że są Żydzi, którzy ubierają się i prowadzą jak goje, ale to byli apikorsim. Straszono nas nimi od małego na równi ze zbrodniczym Hamanem z purimowej historii o Esterze: „To diabelskie nasienie zrodzone z żydowskiej matki,” powtarzał ponuro ojciec, „gorsi od wychrzt. Mechesi przynajmniej jawnie przechodzą na drugą stronę, oficjalnie przestają należeć do narodu, a apikorsim są podstępni. Niby Żydzi, a nie przestrzegają zasad Zakonu, które pozwoliły nam przetrwać dwa tysiące lat galut, wygnania. Są odstępcami zasługującymi na cherem” kończył, podkreślając z satysfakcją: „I wielu cadyków oraz rabinów klątwę na nich rzuciło”.
Czyżby, jeśli Idzi się nie myli, na co, znając jego bystrość, trudno było liczyć, tacy odszczepieńcy mieli stać się Sary, a pośrednio i naszą rodziną?, martwiłam się. Jak siostra będzie się wśród nich czuła, jak bardzo będzie rozdarta między sprzecznymi nakazami posłuszeństwa wobec męża i wobec Rebego? Do tej pory podobne problemy nas nie dotyczyły. Apikorsim żyli gdzieś daleko, w miastach, nie w naszym sztetł. W ogóle nie stykaliśmy się z nimi, nie znałyśmy żadnego.
I nagle ścisnęło mnie w żołądku. A Chaim? Popatrzyłam na matkę. Czy jej również przyszło to do głowy? Twarz miała poważną, lecz nie smutną. Uspokojona postanowiłam, że i ja nie będę myślała o Chaimie, dzisiaj nie. Wystarczy innych curesów, bo po relacji braciszka wróciły strachy przytłumione zapewnieniami Ozjasza Finkelsztejna, które składał ojcu.
„Ślub żydowski to ślub żydowski. Nawet ci, którzy do synagogi chodzą raz do roku w Jom Kipur, stają pod chupą”, mówił. „A wy i my jesteśmy religijni, bardzo religijni” dodawał, starannie unikając dyskusji nad odmiennością między nimi a nami, która przy wybuchowym charakterze ojca mogła łatwo przerodzić się w spór. Czekałam więc na ślub z niepewnością i z nadzieją, że mimo tych różnic będzie to dla Sary najważniejsza w życiu ceremonia, wzniosła i przepełniona szczęściem, kiedy traktuje się państwa młodych niczym parę królewską, która swoim związkiem odnawia Przymierze – małżeństwo zawarte między Bogiem a ludem Izraela. I do przybycia statku z weselnymi gośćmi wydawało się, że tak będzie.
Zaręczyny przebiegły, co potwierdziła i ciotka Roza, jak przebiec powinny. Tylko potrawy były bardziej wyszukane niż zwykle bywało, gdyż rodzice, wiedząc o wystawności wesela szykowanego przez Finkelsztejnów, zadecydowali, że także muszą się wykazać. Zwłaszcza że odczytane na przyjęciu tnojim, zawierające warunki przyszłego małżeństwa, pokazywały wielką wobec młodej pary szczodrość rodziców Meira, która też została doceniona głośnymi pochwałami. Na znak nieodwołalności zapisów tego zaręczynowego dokumentu, po jego ostatnich słowach matki, nasza i Meira, rozbiły porcelanowy talerz. Jego kawałek Sara wręczyła mi z życzeniem, abym wkrótce znalazła odpowiedniego męża. Odmiennie niż kuzynkom, Fajdze, Jojnie, Lejbie i Etł, które też zostały obdarowane, niespieszno mi było do ślubu. Zdawałam sobie wszakże sprawę, że po wyjściu z domu najstarszej córki mój czas nadchodzi i że wedle zamierzeń ojca, po bogatym przyjdzie kolei na uczonego zięcia i podejrzewałam, kto nim będzie.
Ale dzisiaj moje myśli koncentrowały się na siostrze, z którą wyrosłam jak z bliźniaczką, gdyż nasze narodziny dzieliło zaledwie jedenaście miesięcy i w którą, odkąd pamiętam, wpatrzona byłam z bezgranicznym podziwem. Znałam Sarę lepiej niż ktokolwiek, jej delikatność, wrażliwość, dobroć i zdumiewającą mnie skromność, którą zachowała mimo urody urzekającej każdego i uznawanej w naszym miasteczku za ideał. Kiedy patrzyłam na jej cudną twarz w kształcie serca, okoloną gęstwiną hebanowych włosów, na szyję podobną do kolumny z alabastru i figurę, równocześnie smukłą i krągłą, nasuwało mi się zdanie z ulubionej przez nas obie Pieśni nad Pieśniami: Wszystka jesteś piękna, przyjaciółko moja, i nie ma w tobie skazy.
Nie zdziwiło mnie, że Meir, który stosownie do obyczaju nie spotykał się z narzeczoną przez ostatnie siedem dni, przybywszy przed ślubem w męskiej asyście do nas, zatrzymał się w progu pokoju, jakby na nowo porażony pięknością Sary. A kiedy podszedł do siedzącej w przystrojonym wstążkami i kwiatami fotelu, długo wpatrywał się w jej twarz, zanim zasłonił ją welonem, widocznie rozradowany, że odtąd, wypełniając zobowiązanie aktu badekn, jako żona odkrywać będzie swe piękno jedynie przed mężem.
Potem z ociąganiem opuścił narzeczoną, aby w orszaku mężczyzn podążyć pod synagogę, gdzie i my, kobiety, udałyśmy się, niosąc świece zapalone na pamiątkę ognia i błyskawic, które oświetlały górę Synaj podczas przekazania Tory. Prowadziłyśmy pannę młodą przez uliczki w pochodzie bliższych oraz dalszych krewnych i powinowatych, kuzynek i ciotek, przyjaciółek i sąsiadek, a w miarę, jak szłyśmy, dołączały się następne, też te niezaproszone, wszystkie ze światłami. Na placu przed Di Grojse Sził panował ścisk. Zebrało się chyba całe sztetł, aby uczestniczyć w chasene najpiękniejszej dziewczyny w Kołkach z najbogatszym młodzieńcem i zaspokajając ciekawość, spełnić jednocześnie micwę, dobry uczynek. A okazja była tym większa, że ślub odbywał się w Lag ba-Omer, trzydziesty trzeci dzień siedmiotygodniowej żałoby, której przestrzegaliśmy na pamiątkę zarazy, jaka w starożytności uśmierciła tysiące uczniów Rabiego Akiwy. Pomiędzy świętami Pesach i Szawuot tylko dzisiaj, osiemnastego ijar w tym roku 5699, dozwolone było zawieranie związków małżeńskich, obcinanie włosów i różne formy zabawy. Któż by więc nie chciał przybyć tutaj i odgonić smutek.
Zapadł zmierzch, lecz od setek płomieni lampek i świec było jasno. Podniosłam głowę i z trudem dojrzałam hen, w górze, błyszczące na ciemnym tle punkciki i ucieszyłam się, że w tę noc są niezakryte chmurami, przypominając obietnicę Boga złożoną Abrahamowi, że da mu „potomstwo liczne jak gwiazdy na niebie”. W tym momencie z bożnicy wyszli rabin i kantor, grająca w podniosłym tonie kapela zamilkła i ludzie rozsunęli się, utworzyli wokół chupy wielki krąg, a gdy pod baldachim wprowadzono oblubieńców, rodziny, nasza i Finkelsztejnów, ustawiły się po stronie Meira lub Sary ze swoimi gośćmi. I wtedy ich zobaczyłam.
Braciszek miał rację. To nie byli nasi, to byli obcy, zupełnie obcy. Ta inność biła w oczy. Wokół dominowała czerń i biel. Chasydzi w jedwabnych lub atłasowych kapotach, kaszkietach i spodniach wpuszczonych w wysokie buty i misnagdzi w przedłużonych marynarkach, kapeluszach z rondem i długich spodniach, jedni i drudzy w białych koszulach, odcinających się od czarnych wierzchnich okryć, w migotliwym świetle niewiele różnili się od siebie, a kobiety i dziewczyny jeszcze mniej. Ubrane w ciemne spódnice, spod których ledwo wystawały trzewiczki, w perukach albo chustkach, okryte były przeważnie szalami, przestrzegając także w świątecznym stroju nakazu skromności, cnijut.
A obok duża grupa, bo wciąż trzymali się razem, odmieńców. Kobiety z nieosłoniętymi włosami, w barwnych sukienkach, niektóre błyskające skórą odsłoniętych ramion i nóg. I mężczyźni… Mężczyźni bez nakryć głowy i bez bród! Starałam się skupić na ceremonii, która się rozpoczęła. Sara okrążała Meira siedem razy, budując w wymiarze duchowym wokół obojga nową, wspólną przestrzeń, w którą sama, po ostatnim obrocie, wkroczyła, zajmując miejsce u boku narzeczonego, a ja zamiast wodzić oczami za najdroższą mi osobą, współodczuwać z siostrą święty obrządek, co i raz zerkałam ku stojącym naprzeciw.
Nigdy wcześniej nie miałam okazji przyjrzeć się ludziom z miasta. W czasie kilku krótkich wyjazdów do Łucka, po załatwieniu interesów ojca, który mnie tam zabrał, wracaliśmy na stację, by jechać pociągiem do Kiwerc i dalej autobusem do Kołek, a zresztą zbyt byłam oszołomiona ruchem i gwarem na ulicach, by obserwować przechodniów. Teraz mimo woli mój wzrok kierował się na przybyszów, nie z pustej ciekawości, ale dlatego, że byli Żydami. Ta świadomość męczyła mnie. Jeśli Żydzi wyglądają jak goje, jak rozpoznać, kto jest nasz, a kto nie? W miasteczku i okolicy nie sprawiało to żadnej trudności. Żydzi nosili się jak Żydzi, Ukraińcy i mieszkający na wsi Mazurzy po swojemu, tak samo Polacy w sztetł. A ci…
„Mi Adir al ha-kol”, prośba o błogosławieństwo dla młodych, przerwała te rozmyślania. Śpiew kantora zdawał się wznosić do Tego, który „jest ponad wszelkimi istotami”, a tu, na dole, przenikał na wskroś nas, świadków ponownego złączenia przez Pana w jedność dusz męskiej i żeńskiej, uprzednio w chwili przyjścia na ziemię rozdzielonych. Pieśń odgoniła mój niepokój. Znów zwróciłam się ku Sarze i Meirowi, którzy po błogosławieństwie wygłoszonym przez rabina po kolei pili wino z kielicha. Potem, gdy Meir włożył na palec Sary ozdobny pierścień, mówiąc: „Bądź mi poświęcona tym pierścieniem, zgodnie z Prawem Mojżesza i Izraela”, wraz z rzeszą zgromadzonych na placu krzyczałam: „Mekudeszet! Mekudeszet!”, poślubieni.
Przepełniało mnie wzruszenie, łzy popłynęły po policzkach. Czy może istnieć prostsza, a jednocześnie tak pełna znaczeń symbolika?, pytałam się w duchu, zachwycona motywem otaczania, powtarzającym się w dniu zaślubin, gdyż okrąg symbolizuje nadprzyrodzone światło, które doświetla naszą rzeczywistość. Welon otacza pannę młodą, oddając na wyłączność pana młodego walory jej ciała i ducha, panna młoda, okrążając pana młodego, otacza go opieką, chupa otacza obydwoje, niczym dom, któremu wkrótce nadadzą kształt, pierścień otacza palec, jako codzienne przypomnienie o uświęconym związku, a na weselu goście wyrażają swoją rozradowanie, tańcząc w kołach. I odpowiedziałam sobie, czując głęboką wdzięczność dla naszej tradycji i rytuałów: nie, podobnych nie ma na świecie.
Lejzor Sznycer, wuj Meira i ślubny świadek, zaczął czytać ketubę, a ja ponownie popatrzyłam na apikorsim, jak określałam gości Finkelsztejnów, bo gładko wygolone twarze mężczyzn i kobiece głowy z włosami w różnych kolorach i z dziwacznymi fryzurami nie pozostawiały wątpliwości, kim są. Toteż popatrywałam na nich ukradkiem, aby obejrzeć dokładnie Żydów wyklinanych przez ojca. Nie wiem, czego się spodziewałam, przecież nie rogów ani diabolicznych znamion lub demonicznych cech, lecz to, że przynajmniej z zewnętrznego oglądu nie byli tacy okropni, zaskoczyło mnie.
Nagle moje oczy napotkały wzrok młodego człowieka, którego zauważyłam już przedtem, a teraz znalazł się bliżej, nieopodal rodziców Meira. Wyróżniał się wzrostem i nie tylko tym. Od pierwszego wejrzenia uznałam, że to on powinien stać pod baldachimem przy boku Sary i natychmiast skarciłam się za głupią myśl. Wracała jednak natrętnie, ponieważ nieznajomy, jak nikt inny, kogo znałam, dorównywał mojej siostrze pięknością, jeśli można użyć tego określenia wobec mężczyzny. Był wyraźnie widoczny w blasku lampki, którą miał w ręku. Te ozdobne cacka z knotami osłoniętymi rżniętym szkłem sprowadził z Łucka specjalnie dla zaproszonych przez siebie Ozjasz Finkelsztejn. Inaczej, niż chybotliwe płomyki świec, dawały mocne światło, co pozwalało dostrzec szczegóły wyglądu i też utkwione we mnie spojrzenie wysokiego młodzieńca.
Zawstydzona, szybko odwróciłam się ku chupie. Po odczytaniu wuj przekazał Meirowi kontrakt ślubny, który on wręczał akurat Sarze na wieczne przechowanie jako zabezpieczenie jej bytu. Rabin, wziąwszy puchar, szykował się do wygłoszenia Siedmiu błogosławieństw, z których pierwsze dotyczyło wina, a sześć małżeństwa. Kiedy wolno, z namaszczeniem wypowiadał kolejne wersy, usłyszałam szloch stojącej obok matki. Sama byłam dziwnie rozproszona, niezdolna do należytego wczucia się w słowa błogosławieństw, nawet w ulubione przeze mnie, które zawierało życzenia dla nowożeńców, aby odkryli w sobie wzajemnie spełnienie, jakiego zaznali w nieskalanej formie, przebywając pierwotnie w Rajskim Ogrodzie.
Przyłapałam się na tym, że znowu bezwiednie porównuję Meira z nieznajomym, z podobnym, co poprzednio, wnioskiem. Meir, owszem, podobał się dziewczynom w sztetł, bo mimo że dość niski i ryżawy, odznaczał się masywną budową i zręcznością, był energiczny, wygadany, sympatycznie zaczepny i śmiał się często w prowokacyjny sposób, prezentując niezachwianą pewność siebie. O nieznajomym nie wiedziałam nic, ale i bez patrzenia widziałam jego twarz, pociągłą, zakończoną kwadratowym podbródkiem, z niezwykle jasną cerą, podkreślającą zarys prawie prostych brwi nad ogromnymi oczami oraz czerń falujących, zaczesanych do góry włosów. Meir mógł uchodzić za przystojnego, lecz takich było wielu, a wysoki młodzieniec odznaczał się urodą, jak Sara, wyjątkową, stąd mój niemądry pomysł, że stanowiliby idealną parę.
Tymczasem, przyciągana siłą, której nie byłam w stanie się przeciwstawić, zwróciłam spojrzenie ku nieznajomemu. Spoglądał na mnie! Powinnam odwrócić wzrok. Powinnam, ale nie chciałam i nie potrafiłam. Co się ze mną dzieje? Rumieniłam się, drżałam i nadal wpatrywałam w jego oczy. Naraz wstrząsnął mną okrzyk: „Mazł tow!”. Oprzytomniałam. Gromkie „Mazł tow!, Mazł tow!”, życzenie szczęścia, unosiło się nad placem, kończąc ślub.
– Chanełe – odezwała się do mnie matka, wycierając załzawione oczy – szolem-bajis dla naszej Sary, szolem-bajis. O tę harmonię małżeńską modliłam się przez cały obrządek.
I biorąc mnie pod rękę, dodała z uśmiechem:
– Nadszedł czas radości, pospieszmy na wesele.
W weselnym pochodzie matka z ciotką Rozą omawiały ceremonię i zgodziły się, że przebiegła godnie i podniośle, choć modły prowadził ich, nie nasz, rabin, a Meir nie założył kitla, by jego białością dorównać bieli sukni Sary na znak absolutnego oczyszczenia z grzechów. Wszak ślub to dla młodej pary mniejszy Jom Kipur, oddanie się pod osąd wybaczającego Boga.
One rozmawiały z ożywieniem, ja niewiele słyszałam. Szłam w milczeniu zaprzątnięta jedną myślą, a raczej jednym obrazem. Wizerunkiem jego – nieznajomego, młodzieńca, pięknego – nazywałam go różnie, byle nie apikojres, którym był. Uciekałam od tego określenia. Apikojres to zły, wróg, zdrajca, a on, on…
– Chana, co jesteś taka cicha? – w głosie ciotki pobrzmiewała nuta podejrzliwości. – Żałujesz, że nie ty stałaś pod chupą?
– Skądże, ciociu – odparłam. – Ani mi to w głowie.
– No, no, nie wykręcaj się. Twoja kolej się zbliża, niedługo pojawią się szadchen – ciotka zrobiła wszechwiedzącą minę.
Myśl o swatach wcześniej nie była mi przykra, właściwie obojętna. Dlaczego teraz wzdrygnęłam się z przestrachu? Zaczęłam się zastanawiać, kiedy zza rogu ulicy, w którą skręciłyśmy, ukazał się dom weselny i sprawił, że podobnie jak matka i ciotka znieruchomiałam, zdumiona. Olbrzymia, prostokątna, drewniana budowla, największa spośród licznych będących własnością Finkelsztejnów, zwykle, w zależności od potrzeb, służąca za skład drewna lub zbożowy magazyn, jarzyła się od dachu po fundamenty tęczowymi barwami, a otwarte wrota ukazywały wnętrze oświetlone nie mniej kolorowo i przybrane girlandami kwiatów.
– Szopa zamieniona w pałac – powiedziała ciotka Roza, której cięte uwagi często wystarczały za komentarz.
Tak było i tym razem. Ruszyłyśmy dalej, a im bliżej podchodziłyśmy, tym wspanialszy jawił się wystrój. Gdy znalazłyśmy się w środku, nieomal poraziła nas jasność porcelany, kryształów i lustrzanie wypolerowanych świeczników, skrzących się na stołach, które jak długie, biało-srebrne strumienie ciągnęły się wzdłuż bocznych ścian zasłoniętych złocistą materią. Naprzeciw wejścia, przy którym się zatrzymałyśmy, znajdował się główny stół z przeznaczonymi dla nowożeńców siedziskami – tronami. Ich królewskość podkreślała wisząca z tyłu draperia z wizerunkami zwierząt i roślinnymi ornamentami.
– Ho, ho, to ci parada – powiedział, stając przy nas, wuj Naftali, drugi, wedle starszeństwa, z sześciu braci ojca, i aż cmoknął. – Meir i Sara są dzisiaj dla nas królem i królową i widzę, że tym razem będzie prawdziwie królewska uczta.
– Co to znaczy, mieć pieniądze – stwierdził wuj Gerszon, który też dołączył do nas. – I generator prądu – dodał. – Gdybym posiadał, jak Finkelsztejnowie, elektrownię, na ślub pierworodnego oświetliłbym całe sztetł.
– Gerszon, przestań być złośliwy przynajmniej w dniu święta naszej Sary – żachnęła się matka. – Przyznaj, że jest tutaj pięknie.
– Oj, oj, czegoś podobnego za mojego życia nie oglądałem – jakby na potwierdzenie jej słów usłyszeliśmy skrzekliwy głos. Należał do Daniela Cwajga, który, jak większość wchodzących, przystanął w progu zaskoczony widokiem sali, a że był on jednym z najstarszych w miasteczku, wypowiedziane przez niego zdanie zabrzmiało jak rozstrzygająca pochwała. Tyle, że zaraz zapytał:
– A gdzie mechica?
– Nie ma i nie będzie – odpowiedział Gerszon. – Zapraszając was, reb Danielu, Pinkus nie wspomniał, że przyjęcie organizują Finkelsztejnowie na swoją modłę? A misnagdzi nie rozdzielają sali zasłoną na część męską i żeńską, jedynie stoły – wuj wskazał na prawo, gdzie zebrało się wielu mężczyzn.
– Nie, nie wspomniał – oświadczył Cwajg.
Pogładził swoją białą, zmierzwioną brodę i nietrudno było odgadnąć, że waha się, zostać czy wyjść. Spostrzegłszy to, Naftali zwrócił się do niego zachęcająco:
– Chodźcie, chodźcie do naszych, reb Danielu, będzie smakowita uczta.
Z niepokojem wyczekiwałam na decyzję starca, wielce poważanego przez kołkowskich chasydów. Gdyby opuścił przyjęcie, byłby to cios dla naszej rodziny, a być może i przykład dla innych, aby poszli w jego ślady. Przez dłuższą chwilę Cwajg rozglądał się wokół. Wreszcie skinąwszy lekko głową, dał się poprowadzić wujowi na męską stronę, a ja, uspokojona, udałam się w przeciwną z matką i innymi kobietami.
Gości wciąż przybywało, nikt nie siadał, czekaliśmy na nowożeńców. We wzmagający się gwar rozmów wmieszały się dźwięki muzyki. Początkowo delikatne, melancholijne, z każdą melodyczną frazą nabierały tempa, radosnych tonów i mocy, docierając do zebranych, którzy ucichli. Nic dziwnego, to była sławna w okolicy klezmerska kapela, do której na ten wieczór doproszono muzykantów z sąsiednich miasteczek. Obok barabańczyka i klarnecisty grali basista, harmonista i flecista, a wiodły ich skrzypce Pesacha, natchnionego grajka. Nazywałam go „rządcą dusz”, gdyż z niebywałą łatwością umiał, co nieraz sama przeżyłam, pobudzić słuchaczy to do płaczu, to do wzbierającej w sercu szczęśliwości.
Skrzypce były moim ulubionym instrumentem i wymarzonym. Pragnęłam wydobywać z nich różnorodne akordy, odtwarzać i przetwarzać znane i bliskie mi melodie. Prosiłam ojca, aby pozwolił mi się uczyć, pozwolił grać, na próżno. On uważał, że dziewczętom przystoi jedynie śpiew. Skrzypce były dla Chaima, a gdy go zabrakło, dla nikogo więcej, schowane przez ojca przemyślnie, mimo ponawianych przez mnie prób, nie do znalezienia, tak że podejrzewałam, iż je zniszczył.
Och, znowu Chaim, zganiłam się. Chaim oznaczał smutek, wesele wesołość. I któż ma być bardziej rozradowany niż ja, siostra panny młodej, która obecnie przeżywa pierwsze sam na sam z Meirem. Zapewne wypowiedziała już błogosławieństwo, które znałam na pamięć. Sara ćwiczyła je ze mną po wielokroć, aby nie zająknąć się, nie pomylić, kiedy zwróci się do męża: Obyś zasłużył na długowieczność i połączył się ze mną w miłości od teraz po wsze czasy. Obym zasłużyła na wieczne życie u twego boku.
Te słowa, powtórzone bezgłośnie przy akompaniamencie muzyki, przejęły mnie swą poezją, lecz nim zdążyłam poddać się napływającym uczuciom, kapela zmieniła rytm na marszowy, cisnący się w szerokich odrzwiach rozstąpili, by przepuścić państwa młodych, przybywających z jichud. Odosobnione pomieszczenie zostało przygotowane w domu rodziców Meira, którzy odprowadzili tam po ślubie nowożeńców i czuwali, żeby nikt im nie przeszkodził cieszyć się sobą w ciszy i prywatności i przywiedli na przyjęcie w otoczeniu swoich najbliższych krewnych.
W sali zakotłowało się. Wszyscy równocześnie przemieszczali się i przepychali, aby jak najlepiej widzieć, co się wydarzy i nie wiadomo, jakby to się skończyło przy wielkiej liczbie ludzi, gdyby nie Joszua Rozmaryn, marszalik, który pojawił się z młodą parą i wołał:
– Miejsce, zróbcie miejsce dla króla i królowej!
I podskakując do wyciszonej muzyki, wykrzykiwał:
– Cofnijcie się szanowni gapie! Tylko ostrożnie, nie depczcie świątecznego obuwia!
A gdy pośrodku utworzyła się spora, pusta przestrzeń, zakomenderował:
– Micwe-tanc! Micwe-tanc! Reb Ozjaszu, gdzie wasza mechutenste?
Matka, która wcześniej podeszła z ojcem do Sary, rzuciła mu spłoszone spojrzenie, ale nim cokolwiek powiedział, stary Finkelsztejn podał jej dwa rogi chusteczki przy wtórze marszalikowego:
– Dalej, kumo, dalej w tany!
Mame, kochana mame, myślałam, patrząc jak dziewczęco zarumieniona i z błyszczącymi oczami kręci się w koło z potężnym, brzuchatym reb Ozjaszem, nareszcie wszyscy zobaczą, po kim Sara odziedziczyła urodę. I klaskałam i przytupywałam z innymi. Potem przyszła kolej na Sarę, której ojciec wręczył końcówkę gartla. Sam trzymał drugi koniec pasa białej materii, używanego na chasydzkich weselach do tańca z panną młodą, i okrążał ją, podrygując miarowo z dumnie wzniesioną brodą.
Duma tate z pewnością brała się z piękności córki, która po odsłonięciu twarzy jaśniała w całej swojej krasie i też z tradycji, z których jedną przedstawiał, chcąc podkreślić naszą odmienność, bo w ostatnim micwe-tanc gartel znów zastąpiła chustka, gdy Sara, na znak przejścia do rodziny męża, po ojcu zatańczyła z Meirem. Kiedy uśmiechając się do siebie, poruszali się do taktu melodii, zastanawiałam się, czy dla nich będzie to ten jeden jedyny w życiu wspólny taniec, jak było w wypadku ojca i matki. Dzisiaj mame tańczyła z mężczyzną po raz pierwszy od swojego ślubu, co tłumaczyło jej początkowe zmieszanie, choć micwe-tanc z teściową należał i do naszych weselnych rytuałów. Jednak to, co wydarzyło się następnie, nie, zupełnie nie.
– Szanowni rodzice i dziadkowie, mili braciszkowie i siostry, ustawcie się, jak przystało rodzinnej świcie, przy królu i królowej! – zakrzyknął marszalik.
Przypuszczałam, że mamy z Finkelsztejnami podprowadzić do tronów Meira i Sarę i chciałam ruszyć ku nim z resztą rodzeństwa, gdy usłyszałam kolejne słowa Rozmaryna:
– Proszę, ustawcie się, aby dobrze wypaść na fotografii mistrza Arona Blumfelda z Łucka.
Poszukałam wzrokiem ojca. Stał z reb Ozjaszem, który przemawiał do niego, wymachując rękami, zapewne nakłaniając go do zrobienia rodzinnego zdjęcia. Ojciec pokręcił głową i odszedł z matką na bok. Westchnęłam. Niczego innego nie mogłam się spodziewać. Zdjęcia są nie dla nas. Ojciec uświadomił nam to, gdy Sara otrzymała zakaz udziału w zbiorowej fotografii na zakończenie szkoły. Na argumenty, że w prenumerowanym przez wuja Gerszona Woliner Prese drukowane są zdjęcia cadyków, ojciec odpowiedział, że nie są pozowane.
– Alter z Ger czy Halbersztam z Bobowej są szeroko znani w kraju – oznajmił nam. – Reporterzy gazetowi fotografują ich, gdzie się pojawią, choćby w pijalni wód mineralnych w Truskawcu, dokąd wielu starszych rebe udaje się dla polepszenia zdrowia. Lecz jeśli nawet któryś pozwalałby na robienie zdjęć sobie i swoim wyznawcom, nasz Trisker Rebe jest temu przeciwny.
To był wyrok ostateczny. Kiedy rok później ja ukończyłam siódmą klasę, nie próbowałam prosić ojca o pozwolenie i także dzisiaj chwyciwszy Chumcię za rękę, wycofałam się z nią, Riwką i Idzim. Już nie było z nami Sary. Ona nie musiała podporządkować się ojcu. Przeciwnie, jej miejsce było przy mężu i tam, by pozować do fotografii, pozostała, a ja poczułam, że właśnie w tym momencie moja ukochana siostra przestała być jedną z nas, stała się misnagdem.
Podział między nimi a nami był tym bardziej widoczny, że wraz z naszą rodziną usunęli się w głąb sali wszyscy chasydzi, aby w żaden sposób nie uczestniczyć w widowisku, jakie się szykowało. Zauważyłam jedynie, że wniesiono sporą drewnianą skrzynkę i trójnóg, też z drzewa, za którymi kroczył szpakowaty mężczyzna w surducie, zapewne ów łucki fotograf. Potem zza pleców tłoczących się widzów błysnęło raz i drugi i wkrótce rozległo się wołanie marszalika:
– Na poczęstunek, zapraszamy, na poczęstunek! Jedzcie, pijcie, wzmacniajcie się przed tańcami! Korzystajcie, że reb Ozjasz otworzył swoją przepastną kiesę, by zafundować wam przysmaki, jakich w Kołkach nie spożywano!
O tych cymesach dowiedziałyśmy się od pani Małki, matki Meira, podczas zaręczyn, gdy opowiedziała nam o przygotowaniu weselnego przyjęcia na ponad trzysta osób. Dobrze, pomyślałam wtedy, że nie słyszy tego wuj Gerszon, który nie powstrzymałby się i skwasił pogodną atmosferę erusin szyderczymi uwagami. Wuj odbił sobie przyjazne, jak na siebie, zachowanie po odejściu rodziny narzeczonego, kiedy matka powtórzyła nowiny usłyszane od Finkelsztejnowej.
– Cóż to, nie ma kucharek w Kołkach, ryb w Styrze, owoców w naszych sadach i warzyw w ogrodach?! – zaperzył się i sam dał odpowiedź: – Nie, dla bogaczy to za mało, za zwyczajnie. Trzeba przywieźć z Łucka Szlojme Nusbauma z jego kuchcikami, dostarczyć z daleka łososie w lodowych pudłach, świeże ananasy, figi i szparagi, a najlepiej pełne delikatesen.
– Gerszon – prychnęła ciotka Roza – na starość dusza ci się psuje. Nie kuś losu, tylko raduj się, że Sara z niewielkim posagiem robi świetną partię.
– To Meir powinien w codziennych modlitwach dziękować za Sarę – wuj nie ustępował.
– I na pewno dziękuje – powiedziała pojednawczo matka. – A my módlmy się o ich szczęście i żeby to wielkie wesele się udało.
I bez naszych modlitw nie mogło się nie udać. Ta myśl niegodna, niepobożna, wyznaję ze skruchą, przyszła mi do głowy, gdy trwały przygotowania. Na kilka dni przed weselem zjechali łuccy kucharze z najlepszej, jak podkreśliła pani Małka, restauracji żydowskiej w mieście i zabrali się do roboty, podobnie jak szojcheci, którzy w pięciu, gdyż nasi trzej kołkowscy nie daliby rady, rżnęli kury, kaczki i gęsi. Wodą oraz lądem docierały transporty z produktami, które trzymano i przetwarzano w przeogromnej kuchni, jaka w tym celu powstała w wozowni obok sali weselnej. Stamtąd wieści rozchodziły się po sztetł, przekazywane od domu do domu, a w każdym coś dodawano.
Ale i rzeczywisty spis potraw, które miano podawać, był niezwykle długi i choć Rozmaryn, zwyczajem marszalików, przesadził, bo wiele spośród dań znaliśmy, to ich nagromadzenie i różnorodność zdumiewały, a wykonanie z pewnością znacznie odbiegało od naszych prostych sposobów. Kiedy więc jako pierwszy pojawił się na stołach złoty rosół, siedzące wokół mnie kobiety z ożywieniem omawiały jego wygląd, smak i zapach. I ja też, żeby nie wzbudzić milczeniem zainteresowania, wyrażałam opinie, chociaż zalety czy wady gęstej od złotych oczek zupy mało mnie obchodziły.
Moje myśli powróciły do nieznajomego, którego od opuszczenia placu przed Die Grojse Sził nie widziałam. Ach, czemu posadzono mnie tyłem do sali, złościłam się w duchu. On musi tutaj być, gdzieś za moimi plecami, lecz skromność nie pozwala okręcać się w stronę mężczyzn, a już zwłaszcza przypatrywać się im. Zresztą nigdy wcześniej nie przebywałam z tyloma obcymi w jednym pomieszczeniu. W bożnicy my, kobiety, miałyśmy u góry, na półpiętrze, swoją wydzieloną część, a na ślubnych uroczystościach przegradzała nas zasłona, której brak niemile zaskoczył reb Cwajga i spowodował, że zadałam sobie pytanie: jak to będzie, tańczyć bez mechicy?
Przed tańcami odbywały się zawsze występy i na odpowiedź trzeba było poczekać. Marszalik rozpoczął mowę na cześć Meira i Sary. Zapadła cisza, bo Joszua Rozmaryn znany był z ostrości języka, którego używał, by wychwalając nowożeńców, kpić z ich krewnych i gości. Niektórzy uważali, że rolę wesołka pojmuje zbyt szeroko i przesadza w drwinach, ale i oni nie odmawiali mu zdolności do składania rymów i wymyślania żartów, którymi wypełniał przemówienia gęsto, niczym mame rodzynkami świąteczne ciasto. Było wiadomo, że Rozmaryn niezawodnie rozbawi weselników i dlatego cieszył się największą popularnością w naszych stronach.
Także tym razem ledwo wypowiedział parę zdań, rozległy się wybuchy śmiechu. Chociaż marszalikowe prześmiewki dotyczyły również naszej rodziny, nie słuchałam, tylko zaczęłam gorączkowo przepowiadać utwór, z którym miałam wystąpić.
– Chanełe, nie wyobrażam sobie mojego wesela bez Pieśni nad Pieśniami, którą ty zaśpiewasz – oświadczyła Sara któregoś dnia, gdy omawiałyśmy zbliżające się wydarzenie.
– Saro – zawołałam przestraszona – uczynię dla ciebie, co zechcesz, lecz proszę, nie to!
Uwielbiałam Pieśń nad Pieśniami. Wykonywałam ją chętnie w domu i na spotkaniach rodzinnych lub z przyjaciółkami, wśród swoich, ale nigdy przed nieznajomymi, na dodatek tak licznie zgromadzonymi. Usiłowałam przekonać Sarę, że to zbyt trudne, że nie podołam – nie ustępowała.
– Ty śpiewasz najpiękniej w miasteczku, Chanełe. Tak powiedział Noach Der Apoteker, nie pamiętasz?
Naturalnie, że pamiętałam wieczerzę sederową, na którą Der Apoteker został zaproszony w podzięce za uzdrowicielską mieszankę ziół przygotowaną dla chorej Chumci. Noach osiadł w sztetł po Wielkiej Wojnie, gdy uciekł z Kijowa, gdzie od młodości był kantorem w jednej z synagog, dopóki po ciężkiej chorobie nie utracił mocy swego głosu. U nas prowadził skład apteczny, oficjalnie drogerię. Nie mając uprawnień, nie mógł otworzyć apteki, mimo to szybko zyskał renomę jako zielarz oraz swój przydomek i nawet doktor Ryżkowski zasięgał jego rady. Wtedy, w trakcie Sederu, jak zwykle śpiewałam, a on zechciał mnie pochwalić.
Nie mogłam zaprzeczyć, że pochwała z ust człowieka, który obok Pesacha znał się w Kołkach najlepiej na muzyce, była najcenniejszą, jaką kiedykolwiek otrzymałam, więc teraz, wobec nalegań Sary, pomocy poszukałam u przysłuchującego się naszej rozmowie ojca. Popatrzyłam na niego pytająco, po raz pierwszy życząc sobie, aby mi czegoś zabronił i zawiodłam się.
– Mesameach ha-chatan we-et ha-kala – zwrócił się do mnie. – Czy zapomniałaś o tym obowiązku sprawiania przyjemności nowożeńcom? Talmud powiada, że najznamienitsi mędrcy przerywali studia, żeby swoją obecnością na uczcie weselnej, śpiewem i tańcem przynosić nowożeńcom radość, a ty, siostra panny młodej, uchylasz się od spełnienia tej wielkiej micwy?
Pochyliłam głowę przygnieciona ciężarem jego słów. Ojciec nigdy wcześniej nie powoływał się na święte księgi, przemawiając do nas. Córki miały być posłuszne i żadne dodatkowe uzasadnienia nie były potrzebne. A on mówił dalej łagodniejszym tonem:
– Finkelsztejnowie zatrudnili Rozmaryna, chór chłopięcy ich synagogi przygotowuje odpowiednie pieśni, będą też popisywać się sztukmistrze, żonglerzy i akrobaci, a my? My mamy ciebie i Naftalego, który obiecał, że zagra na cymbałach.
– I to będzie dla mnie największym szczęściem – Sara objęła mnie. – Zwłaszcza twój śpiew, siostrzyczko.
Nie mogłam opierać się dłużej. Przytuliłam się do Sary i powiedziałam:
– Zaśpiewam dla ciebie.
I ten moment zbliżał się nieubłaganie. Cóż z tego, że już wiele dni temu ułożyłam w całość wybrane z ośmiu pieśni fragmenty, które wedle mnie najpełniej oddawały uczucia oblubieńców opisujących siebie nawzajem i swoją miłość, że wyśpiewywałam to godzinami, aby dopracować każdą nutkę, kiedy czułam, jakby gardło ściskała mi żelazna obręcz. Nie wydobędę z siebie żadnego dźwięku, przeraziłam się. Co pocznę?
W międzyczasie marszalik skończył mowę, toast wygłaszał reb Ozjasz, a po nim swój rozpoczął ojciec. Myśli miałam zbyt zmącone, by słuchać, gdy nagle dotarło do mnie wypowiedziane przez ojca: Szir ha-szirim, które skupiły moją uwagę.
– Pieśń nad Pieśniami – mówił – była wykonywana na uroczystościach weselnych, zanim uznano ją za tekst kanoniczny i zaczęto odczytywać w synagogach w szabes przypadający w święto Pesach. Ale my, chasydzi, nie potrzebujemy bożnicy, by wysławiać Pana. My czcimy Go gdziekolwiek jesteśmy, cokolwiek czynimy. Boskie iskry znajdują się w każdym przedmiocie, we wszystkim i wszystkich, wszędzie zatem możemy Mu służyć. A przecież nie istnieje utwór bardziej odpowiedni na wesele niż Szir ha-szirim. To pieśń o miłości oblubieńca i oblubienicy i zarazem Boga do ludu Izraela. Dlatego dzisiaj nasza rodzina chce uczcić nią miłość Meira i Sary.
Wsłuchując się w przemowę ojca, wreszcie pojęłam, dlaczego pozwolił mi, a właściwie nakazał, śpiewać tutaj. Tate wciąż bolał nad tym, że wydał pierworodną córkę za misnagda, że wesele jest niechasydzkie i cierpiał, że uległ, że się zgodził i z tego powodu, jak wcześniej w tańcu z gartlem, chciał wykazać naszą odrębność. Tyle że wykonanie Pieśni nad Pieśniami było znacznie mocniejszym wyrazem naszej chasydzkiej inności, było wyzwaniem i też zobaczyłam, jak rabin pochyla się i szepce coś do kantora, a jego mina wskazywała, że jest niezadowolony. Ale chyba nie przerwie mi śpiewu, zdążyłam pomyśleć, gdy usłyszałam wypowiedziane dostojnie słowa ojca:
– Chano, córko moja, zaśpiewaj, jak ty to pięknie potrafisz, dla króla i królowej.
Nie zawiodę cię, tatele, nie zawiodę, wyszeptałam, podnosząc się z ławy i z niespodziewanie odzyskaną odwagą stanęłam naprzeciwko głównego stołu. Siedziało tu sporo osób, poza nowożeńcami i ich najbliższą rodziną, rabinem i kantorem, starszyzna kahału, lecz ja widziałam jedynie spojrzenia matki, ojca i Sary, pełne zachęty i wiary we mnie. Obręcz zniknęła, wzięłam głęboki oddech:
– Jak lilia pośród cierni, tak przyjaciółka ma pośród dziewcząt.
Jak jabłoń wśród drzew leśnych, tak ukochany mój wśród młodzieńców… – zaczęłam, a głos mój bez drżenia, bez fałszywej nuty wydobył się swobodny i mocny.
O, dzięki Ci, Panie, pomyślałam, zanim w pełni oddałam się pieśni.
– W upragnionym jego cieniu usiadłam, a owoc jego słodki memu podniebieniu.
Wprowadził mnie do domu wina i sztandarem jego nade mną jest miłość.
Posilcie mnie plackiem z rodzynek, wzmocnijcie mnie jabłkami, bo chora jestem z miłości.
Pieśń ogarnęła mnie, niosła. Byłam tam, z nimi w ogrodzie miłości:
– Na ziemi widać już kwiaty, nadszedł czas przycinania winnic i głos synogarlicy już słychać w naszej krainie.
Drzewo figowe wydało zawiązki owoców i winne krzewy kwitnące już pachną. Powstań przyjaciółko ma, piękna ma, i pójdź!
Wyciągnęłam ręce do ukochanego, wołając:
– Cicho! Ukochany mój! Oto on! Oto nadchodzi! Biegnie przez góry, skacze po pagórkach!
Głowa jego – najczystsze złoto, kędziory jego włosów jak gałązki palm, czarne jak kruk.
Nogi jego – kolumny z białego marmuru, wsparte na szczerozłotych podstawach. Postać jego wysmukła jak cedry.
Usta jego przesłodkie i cały jest pełen powabu. Taki jest miły mój, taki jest przyjaciel mój, córki jerozolimskie!
Naraz posłyszałam dźwięk skrzypiec. Czy mnie słuch myli? Nie, wtórowały mi delikatnie. Nie przerywając śpiewu, odwróciłam się i zobaczyłam z tyłu, w niedużej odległości, grającego Pesacha. Pesach ze mną! O tym nie ośmieliłabym się marzyć. Cofnęłam się, by znaleźć się obok skrzypka, który skłoniwszy się ku mnie, mocniej przesunął smyczkiem po strunach, a ja na powrót przeniosłam się do krainy winnic. Wśród zapachów mirry, nardu, wonnej trzciny i cynamonu stałam się oblubieńcem:
– O, jakże piękna jesteś, przyjaciółko moja, jakże piękna! Oczy twoje jak gołębice za twoją zasłoną.
Oczarowałaś me serce, siostro ma, oblubienico, oczarowałaś me serce jednym spojrzeniem twych oczu.
I poruszałam się wraz z wyrywającą się ze skrzypiec Pesacha kaskadą tonów wyżej i wyżej i wznosiliśmy się wspólnie, głosząc radosną nowinę o szczęściu nowożeńców, aż do ostatniego wersu:
– Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu, bo jak śmierć potężna jest miłość!
Gdy zamilkliśmy, chwilę trwała cisza. Potem rozległy się oklaski, okrzyki i chasydzkim obyczajem stukanie łyżkami, nożami i widelcami w stołowe blaty. Na nowo onieśmielona, skłoniłam się przed młodymi, a gdy podniosłam wzrok, zobaczyłam rozpromienione twarze Sary, ojca i matki. Dopiero wtedy odczułam ulgę i mogłam podzielić ich radość. Uśmiechnęłam się do moich kochanych, podziękowałam Pesachowi i wróciłam na swoje miejsce. Tam Riwka i Chumcia rzuciły mi się na szyję, a siedzące w pobliżu dziewczęta i kobiety zerwały się z ław, by przytulać mnie i ściskać. Kiedy wydostałam się z ich ramion i usiadłam przy stole, nie zważając na dookolne hałasy, zmówiłam długą, dziękczynną modlitwę.
Godzinę później – ciotka Roza sprawdziła na swoim srebrnym zegarku – marszalik ogłosił rozpoczęcie tańców. Nareszcie! Taniec był mi równie bliski jak śpiew. Towarzyszył mi od najmłodszych lat, choć przeważnie nie mogłam w nim uczestniczyć, bo był zastrzeżony dla mężczyzn. Podskakiwałam jedynie i wierciłam się do taktu, obserwując przez wąskie okienka z kobiecej części bożnicy, jak na dole w tanecznym kręgu przemieszczają się wokół bimy. Zwróceni ku niej twarzami, gdy obejmowali się w pasie, lub bokiem, kiedy kładli ręce na plecy sąsiada, zaczynali wolno, posuwistym krokiem, aby przyspieszać, przyspieszać, aż drobiące w zawrotnym tempie nogi migały cholewami butów, poły kapot łopotały, unosiły się zmierzwione brody. I raptownie zatrzymywali się, zastygali, by zaraz pomknąć w przeciwnym kierunku, z ustami otwartymi w śpiewie czy krzyku, z zamkniętymi oczami, w modlitewnej, radosnej ekstazie.
Jak im zazdrościłam. Ja również chciałam zatracić się, doznać hitlahawut, płomiennego entuzjazmu poprzez adorację Boga tańcem i śpiewem, o czym wcześniej mówił ojciec. Drugie było mi dane, pierwsze nie, gdyż my, chasydki, tańczyłyśmy wyłącznie na weselach, co, jak wszystkie nasze czyny, chwaliło Pana, lecz nie dawało sposobności do głębokiego religijnego przeżycia. Ale tym bardziej, jako rzadka okazja do zabawy przy muzyce, było przeze mnie wyczekiwane.
Klezmerzy rozpoczęli od powolnego chusidl i jako pierwsi ruszyli się mężczyźni, przeważnie nasi goście, bo był to jeden z ulubionych chasydzkich tańców, którego bogata w muzyczne ornamenty melodia pozwalała na różnorodne taneczne ruchy. Także tym razem tancerze, poruszając się w kole, wykonywali swobodne gesty, którym ja równie swobodnie mogłam się przyglądać obecnie, gdy skromność nie broniła mi już odwrócić się ku mężczyznom. Jakie to dziwne, myślałam, widzieć ich tak po prostu, przed sobą, a nie podglądając ukradkiem zza mechicy, co czyniłyśmy z dziewczętami podczas weselnych przyjęć. A jeszcze dziwniej będzie zatańczyć obok. Mając kilka tuzinów kuzynów i kuzynek, brałam udział w dziesiątkach wesel, lecz nigdy nie znalazłam się w podobnej sytuacji.
I wtedy go spostrzegłam. Siedział wśród swoich, wśród apikorsim, blisko głównego stołu i patrzył na mnie. Czułam, że się rumienię i z ogromnym trudem zdołałam uciec spojrzeniem, ale myślami pozostałam przy nim. Jest tutaj, jest, cieszyłam się i zaraz zgromiłam, pytając, a gdzie ma być, głupia? Czy po to przypłynął statkiem, żeby spędzić noc w zajeździe Szlajena?
– Chanełe, chodź, grają frejlech – Chumcia chwyciła mnie za rękę. – Inne już tańczą.
Te inne należały do rodziny Finkelsztejnów, lecz i nasze dołączały do tanecznego kręgu, przyciągane pogodną, zgodną z nazwą tańca, melodią. Wkrótce dwa wielkie koła, które utworzyły się po męskiej i kobiecej stronie, kręciły się do pełnej wigoru muzyki. Zarówno oni, jak my, trzymaliśmy między sobą chusteczki i tańczyliśmy coraz raźniej, coraz weselej, tupiąc i pokrzykując, a kapela przechodziła z utworu w utwór, nie robiąc przerw. Udawało mi się nie patrzeć na nieznajomego, ale i tak co i raz migały mi przed oczami jego oczy. Spoglądał na mnie, co sprawiało, że rosło we mnie rozradowanie i odpędzając od siebie myśl, że to nieskromne, tańczyłam dla niego
Lecz oto pojawiła się trzecia grupa, nietańczący dotąd miastowi goście. Tylko że, zamiast przyłączyć się do właściwego, tanecznego kręgu, kobiety i mężczyźni podeszli do siebie i połączyli się w pary. Reszta tańczących, ciągle w ruchu, przypatrywała się temu z niedowierzaniem. Potem oba koła odsunęły się, nie chcąc znaleźć się w pobliżu mieszanych par, a za chwilę, wbrew żwawemu rytmowi bulgara, zwolniły, by wreszcie stanąć. Wszyscy, chasydzi, chasydki i misnagdim, usunęliśmy się, pozostawiając środek sali apikorsim.
– Oj, zmyje rabin, zmyje głowę Ozjaszowi za tych gości – oświadczyła żona wuja Naftalego, Brana, tonem świadczącym, że nie ma w tej sprawie żadnych wątpliwości.
– Przynajmniej posiadają na tyle przyzwoitości, żeby się nie dotykać – powiedziała kuzynka Fajga.
– Tego brakowało! – prychnęła Jojna Zafran, żona mełameda, który uczył Idziego w chederze. – Gdyby tańczyli nieprzystojnie, jak w mieście, z pewnością zostaliby tu sami.
Apikorsim trzymali chusteczki i nikt nie opuszczał sali, ale też nikt nie krył zgorszenia. Stałyśmy w kilka przy stole, w pobliżu miejsc, które za moment miałyśmy zająć, gdy dostrzegłam wysokiego mężczyznę zmierzającego w naszym kierunku.
Teren męski i kobiecy, przy braku mechicy, nie był ściśle wyznaczony, lecz od początku uczty i mężczyźni i my, kobiety, pilnowaliśmy się, by nie przekraczać niewidzialnej granicy, rozdzielającej salę pół na pół. I kto wyraźnie zamierzał przekroczyć tę granicę? On! Zdecydowanym krokiem podążał ku nam, nie spuszczając ze mnie wzroku. Serce zaczęło mi walić, pot wystąpił na czoło. Moje towarzyszki umilkły, a gdy nieznajomy znalazł się blisko, cofnęły się. Ja zostałam. On zbliżał się, zbliżał, aż znalazł się tuż obok, stanął i w milczeniu wyciągnął ku mnie rękę, podając koniec chusteczki.
Znacznie górował nade mną, ale pochylił się i jego twarz, jego piękna twarz, znalazła się przy mojej. Zalała mnie fala gorąca, w skroniach szumiało, serce łomotało tak, że musiał słyszeć i chociaż wiedziałam, że wszystko, rodzina, zasady mojej religii, nasze tradycje i obyczaje nakazywały mi odmówić, stanowczo odmówić i powinnam obrażona odwrócić się od młodzieńca, odejść, nie mogłam się oprzeć, sprzeciwić mu. Sięgnęłam po chusteczkę.
Co było dalej, ach, co było dalej… W pamięci zachowały się zamazane obrazy, za to w sercu niezmącone uczucia.
Jak zaczarowana poszłam z nieznajomym na środek sali i zaczęliśmy. Nigdy wcześniej nie tańczyłam w ten sposób, nie miałam żadnej wprawy w tańcach parami, a cóż dopiero z mężczyzną. Mogłam się obawiać, że będę się mylić w rytmie, gubić, potykać, zwłaszcza że powinnam czuć się zmieszana, zawstydzona, zalękniona. Ale ja nie czułam zmieszania, zawstydzenia ani lęku, tylko lekkość i radość i potęgujące się szczęście, a wspólny taniec od pierwszego kroku był płynny i swobodny. I z każdym następnym coraz bardziej nas łączył.
Wirowaliśmy wpatrzeni w siebie, szybciej i szybciej i wydawało się, bez końca, jakby Pesachowi i jego klezmerom udzieliło się nasze szaleństwo, jakby chcieli je przedłużyć i wzmóc. Bo nasz taniec był szalony i cudowny. Tak muszą czuć się tańczący wokół bimy, przemknęła mi grzeszna myśl. To jest właśnie zatracenie się, ekstaza, gdy nie liczy się nic, nie istnieje nic poza nami i muzyką, poza nim i mną.
Nie zauważyłam nawet, że spadła mi chustka i warkocze wyswobodziły się, a potem rozplotły. Raptem coś, niby chmura, przemknęło przed moimi oczami i równie prędko zniknęło, wtedy zrozumiałam, że to moje luźno puszczone włosy poruszają się wraz z naszym kolejnym ruchem, fruwają wokół.
Naraz sen się przerwał. Kapela umilkła, my zatrzymaliśmy się i trwaliśmy nieruchomo nadal połączeni chusteczką, patrząc sobie w oczy i oddychając z trudem. Wreszcie drgnęłam jak przy gwałtownym przebudzeniu, spojrzałam wokół i ponownie zadrżałam, tym razem ze zdumienia i przestrachu. Staliśmy sami, zupełnie sami po środku kręgu, który tworzył zwarty tłum przyglądający się nam, co było tym bardziej przerażające w zapadłej ciszy. Puściłam chusteczkę i podbiegłam ku matce, którą dojrzałam nieopodal.
– Dziewczyno – krzyknęła ciotka Roza, wyłaniając się zza jej pleców – czy ci rozum odjęło?!
– Mamele, ciociu, wiem, wiem … – nie mogłam złapać tchu. – Tańczyłam z mężczyzną, nie powinnam… jeszcze z apikojresem.
– Z jakim apikojresem? – zawołała matka. – Z gojem tańczyłaś, bezwstydna!
– Z gojem?! – teraz ja krzyknęłam. – Z gojem? – powtórzyłam ciszej, ciągle nie dowierzając.
– I to jakim gojem! – zagrzmiał mi nad uchem groźny głos ojca, który podszedł do nas. – Tańczyłaś z purycem, z synem naszego dziedzica. Co za wstyd dla całej rodziny – patrzył na mnie z twarzą pobladłą, ściągniętą od gniewu. – Zakryj natychmiast włosy i marsz do domu! Rozo, odprowadź ją – rozkazał i odwrócił się.
Stałam jak skamieniała. Ktoś nałożył mi chustkę na głowę, ktoś popchnął, próbując skłonić, bym się ruszyła, lecz ja byłam niezdolna zrobić kroku, aż ciotka silnym szarpnięciem zmusiła mnie do ruchu.
Kapela znów grała, goście się rozproszyli i zaczęli tańczyć w kołach, a ja ciągnięta za rękę przez ciotkę opuszczałam weselną salę z huczącą w głowie frazą: to goj, to pan, puryc, syn dziedzica, o, Wiekuisty, co ja uczyniłam?…
Ten dzień powinienem spędzić zupełnie gdzie indziej i całkiem inaczej. Ale obiecałem Meirowi. Dokładnie ujmując, przyrzekliśmy sobie nawzajem, że będziemy tańczyć na weselu jeden drugiego, a słowa trzeba dotrzymać. Wczoraj, kiedy pojawiłem się w domu i podałem powód niespodziewanego przyjazdu, potwierdził to, jak oczekiwałem, swoim autorytetem ojciec.
– Masz rację, synu – rzekł, jak bywało w podobnych sytuacjach, senatorskim tonem. – Przyrzeczenie to sprawa honoru, jest święte. Choć sądzę, że dałeś je nieco lekkomyślnie. Po co ci żydowski ślub?
W zasadzie po nic, zwłaszcza tuż przed sesją egzaminacyjną, odpowiedziałem szczerze, lecz w duchu. Na głos wolałem nie wszczynać dyskusji z papą. Podobnie, aby uniknąć do bólu przewidywalnych argumentów, nie uprzedziłem rodziców, że w gorącym okresie zaliczeń oderwę się od książek. Zresztą obiecując, nie przewidywałem, że realizacja nastąpi szybko, mieliśmy, Meir i ja, po dziewiętnaście lat. Kto żeni się tak wcześnie?
– My – odparł Meir, gdy zadałem mu to pytanie po tym, jak mnie zaprosił.
Zdarzyło się to przed miesiącem, podczas mego pobytu w Jabłonnie z okazji Wielkanocy.
– W Talmudzie napisano, że mężczyzny bez żony nie można nazwać mężczyzną – oświadczył z powagą, by zaraz dodać z właściwym mu łobuzerskim uśmiechem: – A ja już bardzo chcę zostać mężczyzną.
– Nie mógłbyś poczekać z tym do czerwca, kiedy skończę zdawać egzaminy? – zapytałem jedynie półżartem. – Wiesz, co znaczy jechać z Lwowa do Kołek.
– O, nie! – zaprzeczył gwałtownie. – Kiedy wreszcie ojciec Sary uległ i zgodził się na małżeństwo, nie będę czekał ani dnia dłużej, niż pozwala nasz kalendarz. Ani dnia! – powtórzył, a jego oczy błyszczały dumą.
No, racja, nie mogłem tego wymagać. Od kiedy z Meirem połączyła nas przyjaźń, słyszałem o Sarze, ślicznej dziewczynce, pięknej dziewczynie, najcudowniejszej młodej kobiecie. Nie widziałem nigdy tego cudu i byłem ogromnie ciekaw. Żywiłem też nadzieję, że, gdy ją dzisiaj ujrzę, nie rozczaruję się. Pragnąłem zachwycić się autentycznie panną młodą, nie wymigiwać się gładkimi komplementami, którymi nie zwiódłbym, tylko zawiódł Meira. To przecież mnie lata temu, byliśmy, zdaje się, w drugiej gimnazjalnej, zwierzył się z miłości do Sary i zapowiedział, że się z nią ożeni, że pokona wszelkie trudności. Jakie trudności, tłumaczył mi wielokrotnie. Przyznaję, że nie bardzo rozumiałem i również nie bardzo ciekawiły mnie różnice między Żydami, szczególnie, że obie rodziny, Finkelsztejnów i Zingelbojmów, co Meir podkreślał, były religijne.
Owszem, chasydzi różnili się od pozostałych żyjących w naszym miasteczku i w innych miejscach, w Kiwercach, Łucku czy Lwowie. Wszędzie byli widoczni w swoich dziwacznych ubiorach, z długimi brodami i pejsami, chociaż ci w Kołkach chyba ich nie nosili, jak mi się wydawało. Nie byłem pewien, rzadko bywałem w żydowskiej części miasteczka, w sztetl, jak mówił Meir. My, misnagdzi, wyznajemy judaizm rabiniczny, oni ludowy, plebejski, oznajmił mi i wdał się w detale. Zapamiętałem, że pierwsi skupiają się na nauce, drudzy nad studiowanie ksiąg przedkładają taniec i śpiew, co odpowiadało mi zdecydowanie bardziej. Ze mną było podobnie, lecz Meir uświadomił mnie od razu, że chasydzi są społecznością zamkniętą, hermetyczną i pobierają się wyłącznie między swymi. A Sara była chasydką.
– Bylebyście nie skończyli jak Romeo i Julia – powiedziałem wtedy z udanym przestrachem.
– Nie ma obaw – roześmiał się Meir. – Nasza historia będzie miała szczęśliwe zakończenie, a raczej wspólny, szczęśliwy początek.
I ten początek miał właśnie nastąpić.
Była to dla mnie druga dzisiaj jazda do Kołek. Pierwszą odbyłem na mojej klaczy, obecnie jechałem bryczką, sam powożąc. Miałem zamiar powtórzyć konną przejażdżkę, stęskniłem się za ukochaną Bianką, ale mateńka wyperswadowała mi ten pomysł. Wierzchem w smokingu to trochę śmieszne i całkowicie niepraktyczne. Dawno nie padało, droga była sucha, spod kopyt wzbijały się tumany kurzu i dojechałbym na ślub w szarym stroju, nie czarnym. Hamowałem więc parę cugowych kasztanów, skorych do galopu, mocno ściągałem lejce, by poruszały się stępem i cieszyłem się, że nie muszę kuć chemii organicznej w mieszkaniu wujostwa Niesłuchowskich przy lwowskiej ulicy Mickiewicza. Co za odmiana! Zamiast ślęczenia nad opasłym tomem, jadę przez pola, łąki i las w ciepłe, słoneczne popołudnie.
Lubiłem Lwów. Trudno nie polubić tego miasta, lecz moje miejsce było tutaj. Odczuwałem to przy każdym powrocie, a najpełniej w maju. Wszystko teraz kwitło, pachniało, ptaki darły się radośnie, tak, że chciałem wtórować im, śpiewać, gwizdać, pokrzykiwać. I mnie rozpierała radość. Wspaniała jest wiosna, wspaniale jest żyć, oderwać się od nudy zaliczeń, jechać na ślub przyjaciela, radować się jego szczęściem, ale samemu być wolnym, jak te ptaki.
Rano, gdy go odwiedziłem, by zaanonsować mój przyjazd i zadać parę pytań panu młodemu, mój radosny nastrój w pierwszym momencie zderzył się z jego zaskakująco odmiennym. Meir stale buzował niewyczerpywalną energią, co często było tematem naszych przekomarzań. Ja pocieszałem go z udawaną troską na wypadek kompletnej plajty Finkelsztejnów: „Gdyby nastąpiła, mówiłem, będziesz zarobkował jako generator prądu. Gwarantuję ci zatrudnienie w naszym gospodarstwie”. On ripostował, że jeśli już, to będzie napędzał własną sieć, gdyż klapy nie przewiduje, jedynie dalszy, gigantyczny rozwój rodzinnego interesu. Ale w ten poranek dałby radę co najwyżej uruchomić jedną słabą żarówkę.
Na mój widok nie zerwał się z krzesła, nie przywitał mnie okrzykiem, jak zwykle robił, a dzisiaj, kiedy przejechałem dla niego dwieście kilometrów, powinien tym bardziej. Siedział, był przygaszony, wyglądał mizernie.
– Czy coś się stało? Coś ty taki blady? – zapytałem zaniepokojony.
Kiedy podniósł się wreszcie z krzywym uśmiechem i otworzył szeroko ramiona, odetchnąłem z ulgą.
– Idiotycznie pytam – powiedziałem, ściskając go serdecznie. – Żenisz się, to przeżywasz.
– Oj, przeżywam, przeżywam – Meir, odwzajemnił uścisk. – Lecz blady jestem, bo nic nie jadłem ani, poza wodą, nie piłem od wczoraj, a wiesz, jakie mam potrzeby w tym względzie.
– Jesteś słynnym żarłokiem – przytaknąłem. – I ty umartwiasz się akurat dzisiaj, czemu?
– W dniu ślubu młodych obowiązuje ścisły post – odezwał się, zmieniając ton na uroczysty. – Posilimy się dopiero po ceremonii, w odosobnieniu, we dwoje.
– Dziwny obyczaj, żeby głodzić państwa młodych – z dezaprobatą pokręciłem głową. – Należałoby was wzmacniać pożywnym jedzeniem, tym bardziej, że ślub jest wieczorem. Cóż, może za chwilę to pojmę, w tej materii przyjechałem do ciebie. Oświeć mnie, proszę, jak będzie przebiegała ceremonia i czy mam się jakoś specjalnie zachowywać?
Meir ożywił się i zaczął mi tłumaczyć, aż nazbyt ochoczo. Okazało się, że ślub żydowski jest piekielnie skomplikowany i przy kolejnych nazwach w jidysz czy po hebrajsku pogubiłem się. Meir, gdy zorientował się, że nie nadążam, zakończył:
– Podejrzewam, że miałbym równie głupią minę jak ty, gdybyś mi objaśniał, jak wy się pobieracie.
– Nasz obrządek jest prostszy – stwierdziłem stanowczo.
– O, z pewnością nie – tym razem on potrząsnął głową. – Zresztą sprawdzimy przy twoim ślubie.
– Sprawdzimy – zgodziłem się. – Ale na rozstrzygnięcie tego sporu długo poczekamy.
– Nie wiadomo, co komu pisane – Meir swoim zwyczajem lubił mieć ostatnie słowo.
– Założymy się? – ja również lubiłem.
– Załóżmy – Meir wyciągnął rękę.
– Sprecyzujmy – podałem mu swoją.
– Ja mówię, że ożenisz się tą waszą arcyzawiłą metodą, zanim skończysz studia – zakomunikował.
– Okaż więcej szacunku dla świętego sakramentu małżeństwa – pogroziłem mu. – A co do twojej supozycji w sprawie wyrzeczenia się przeze mnie kawalerskiej wolności, ostrzegam lojalnie, że nielicho ryzykujesz. Termin jest zupełnie nieprawdopodobny. Ja nawet nie jestem zakochany.
– O co zakład? – Meir nie przejął się.
– Przegrany przepłynie staw w parku pod wodą, bez wynurzania – zaproponowałem.
Były to nasze ulubione zawody z dzieciństwa. Wcale niełatwe. Staw w Jabłonnej był duży.
Meir bez słowa potwierdził, uderzając drugą dłonią w nasze wciąż splecione ręce. Roześmieliśmy się.
– Wracajmy do ceremonii – powiedział Meir i wrócił do głównego wątku: – Nie frasuj się, ktoś ci będzie wyjaśniał na bieżąco. Niedługo powinien nadejść mój kuzyn Tolek Apfelbaum, z którym chcę cię poznać. To prawnik z Krakowa. Tematów wam nie zabraknie i obiecał mi, że będzie twoim tłumaczem.
– Tłumaczem? – zdziwiłem się. – Na jaki język?
– Na polski.
– A wy będziecie mówić… – zawiesiłem głos.
– W jidysz, naturalnie, a modlitwy będą po hebrajsku lub aramejsku.
– A inni? Dla wszystkich zorganizowałeś tłumaczy?
– Reszta nie potrzebuje.
– Będą Polacy znający jidysz? – moje zdziwienie rosło.
– Nie, ty będziesz jedynym gojem
– Jedynym? Ilu zaprosiliście gości?
– Ponad trzystu, dokładnie trzystu czternastu.
– I tylko jednego nie-Żyda?
– A po co nam więcej gojim. Mamy was dostatecznie dużo wokół nas na co dzień.
– Jesteś, mój stary, dojmująco szczery.
– Jak zawsze z tobą, mój drogi. I jest takie powiedzenie: każdy Polak ma swojego Żyda, które ja uzupełniam: każdy Żyd ma swojego Polaka.
– O ile mnie pamięć nie myli: każdy antysemita ma swojego Żyda.
– Nie myli cię, przekręciłem na nasz użytek. Ja mam ciebie, a ty mnie. Nie przyjaźnisz się z innym Żydem, prawda? Chyba że przyhołubiłeś jakiegoś we Lwowie?
– Nie, masz na mnie monopol. Nie przyjaźnię się z żadnym Żydem poza tobą.
– Ani ja z żadnym Polakiem. Monopol odwzajemniony. Sam widzisz, że nie miałem kogo zaprosić.
– Ale twój ojciec? On ma rozległe kontakty z Polakami.
– Nawet bardzo, lecz związane z interesami, a ślub jest osobistym wydarzeniem, dla najbliższych.
– I macie ich ponad trzystu?
– Prawie połowa to goście Zingelbojmów, pozostali są nasi, a powinno ich być znacznie więcej i to z obu stron. Rodziny żydowskie są, ujmując oględnie, duże. Mój ojciec ma dziewięcioro rodzeństwa, matka ośmioro, u Zingelbojmów jest podobnie. Wszyscy oni mają żony czy mężów, dzieci, żyją, chwała Bogu, niektórzy dziadkowie. Dodaj do tego rabina, kantora, starszyznę gminy, chasydzkich seniorów, których trzeba uhonorować oraz innych ważnych mieszkańców sztetl, których nie można pominąć, a i tak wielu czuje się pominiętymi. Gdybyśmy mieli obszerniejsze pomieszczenie, zaprosilibyśmy dwa razy tyle, albo i trzy, lecz budynek magazynu jest największy. Po obliczeniu wyszło nam trzysta czternaście miejsc i to pod warunkiem, że goście, odmiennie niż zwykle na weselach, będą siedzieć po obu stronach stołów, poza głównym. My będziemy mieć wgląd na całą salę.
– Daleko będę od ciebie? – spytałem, gdyż perspektywa bycia jedynym nie-Żydem w tłumie Żydów z lekka mnie poruszyła.
– Będziesz na tyle blisko, na ile można, ale rozmawiać nam się nie uda. Nie obawiaj się, jednak. Masz miejsce wśród naszych krewnych, którzy zjechali z dużych miast, a czuwać nad tobą będzie Tolek. Przyjechał sam, ponieważ jego żona lada dzień rodzi i chętnie się zgodził być ci na ten wieczór towarzyszem.
– To ładnie z jego strony, lecz czy nie będę go krępować?
– Bądź spokojny. Tolek to erudyta i gaduła, boję się bardziej o ciebie niż o niego. Ale nadmiar wiedzy ci nie zaszkodzi. To twój pierwszy żydowski ślub i wesele, a następne raczej się nie trafią. Miej oczy i uszy szeroko otwarte. Zapewniam cię, że się nie zawiedziesz.
Ta obietnica sprawdziła się niemal natychmiast, kiedy po raz drugi tego dnia zjawiłem się, jak Meir sobie życzył, w domu jego rodziców. Bywałem tu rzadko, przeważnie Meir przyjeżdżał do Jabłonnej. Ilekroć ja odwiedzałem Finlkelsztejnów, przyjmowano mnie z wylewną gościnnością. Pani Małka zorientowała się, że lubię jej wypieki, a najbardziej makagigi, które należąc i do ich ulubionych, było stale pod ręką i zaraz stawiała przede mną półmisek ze stosem pokrojonego w trójkąty ciasta z miodu, orzechów i maku. Tajemnicę jego wyrobu pani Małka starała się przekazać mnie, abym podał przepis naszej kucharce, a że nigdy tego nie uczyniłem, przesyłała przez Meira pudła wypełnione moim smakołykiem.
Przed południem obszerne domostwo rodziców Meira było dość spokojne. Po raz pierwszy nie dostałem makagigi i nie oczekiwałem jej. W dniu ślubu pierworodnego syna pani Małka miała ważniejsze zajęcia, no i mój przyjaciel głodował, sadyzmem byłoby objadać się przy nim. Pan Ozjasz wpadł do saloniku, gdzie siedzieliśmy, by przywitać się ze mną i zniknął zaaferowany, usprawiedliwiając się, że rozlokowuje dużą grupę krewnych, którzy przypłynęli porannym parowcem z Łucka. Jednego z nich poznałem, mego opiekuna i tłumacza, Anatola Apfelbauma. Zgodnie z zapowiedzią Meira okazał się gadułą i dodatkowo żartownisiem.
– Wiem od kuzyna – wskazał na Meira – że nie zetknął się pan dotąd z żydowskim obrządkiem. Chętnie będę pana przewodnikiem i żeby przybliżyć specyficzną atmosferę, zacznę od żydowskiego humoru. A nikt nie opowiada tych kawałów lepiej niż my, Żydzi.
I rzeczywiście. Zaczął sypać anegdotami i dowcipami, świetnie naśladując wymowę swoich mniej wykształconych rodaków. Przekręcał polskie słowa i wtrącał w jidysz te ogólnie zrozumiałe, jak gewałt, geszeft, cymes czy handele, zmieniał składnię i wyraźnie cieszyła go ta zabawa. Ja zaśmiewałem się, Meir rozprężył, może nawet na moment zapomniał o głodzie. Adwokat zaczepił i jego przytaczając, najpierw po żydowsku, potem po polsku, powiedzenie, które, jak zaznaczył, kieruje się w podobnych okolicznościach do pana młodego:
– Uważaj, narzeczona jest zanadto ładna.
A gdy Meir, którego przy wzmiance o Sarze opuszczało poczucie humoru, obruszył się, dowcipniś zwrócił się do mnie:
– Niech pan zapamięta naszą mądrość, do tego w trybie rozkazującym: Brzydkiej dziewczyny nie wolno całować!
Dostosowując się do niego, przysiągłem z poważną miną, że nie zapomnę i rozstaliśmy się do późnego popołudnia, do rozpoczęcia ceremonii. I spotkaliśmy się, tylko że on był już inny, wesołka zastąpił stateczny pan w średnim wieku, wyrażający się poważnie, bez kpiny. Ale nie to zdumiało mnie najmocniej, przynajmniej na początku.
W siedzibie Finkelsztejnów, do której wszedłem, odstawiwszy uprzednio powóz i konie do wskazanej szopy, panował gwar, a gdybym chciał naśladować Apfelbauma, powinienem powiedzieć: rejwach. Było tu mnóstwo ludzi, kręcili się po pokojach, przemieszczali, głośno rozmawiali. W domu pana młodego tuż przed ślubem było to normalne, zaskoczyło mnie co innego. Wszyscy zwracali się do siebie w jidysz. Także Meir, jego ojciec i młodsi bracia, stryjowie oraz inni mężczyźni, bo kobiet nie było, mówili w jidysz, wyłącznie w tym języku, również gdy stałem obok.
