Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
On pragnie sławy.
Nico Chabor ma niewiele: jedną walizkę, ładną twarz, kiepską pracę kelnera i plan, żeby za wszelką cenę wyrwać się z biedy. Współpraca z wpływową agentką ma być jego biletem do kariery aktorskiej. Chłopak szybko odkrywa, że w świecie celebrytów talent bez znajomości nie znaczy nic.
Ona pragnie zemsty.
Rose Robertowicz to osiemnastoletnia córka gwiazdy ekranu, która po skandalu z żonatym aktorem potrzebuje szybkiej zmiany tematu plotek. Jej agent proponuje, by weszła w udawany związek z Chaborem. Dla chłopaka to przepustka na warszawskie salony, dla Rose – szansa na poprawę wizerunku. Dziewczyna zgadza się pod jednym warunkiem: w zamian Nico pomoże się zemścić na mężczyźnie, który złamał jej serce.
Wkrótce niewinna zabawa w fake dating przeradza się w niebezpieczną rozgrywkę, w której stawką jest nie tylko reputacja, ale i życie niewinnych osób. Pełen blichtru świat, do którego Nico tak pragnął wejść, okazuje się labiryntem kłamstw, manipulacji i nieograniczonych przywilejów. A cena, jaką przyjdzie mu zapłacić za nowe życie, będzie znacznie wyższa, niż mógł się spodziewać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 318
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nico Chabor przyjmuje mnie rano w swojej rezydencji. Mam z nim przeprowadzić wywiad rzekę, więc wypadałoby, żeby on dużo mówił, a ja – żebym dużo słuchała. Ale Chabor nie mówi. Siedzimy oboje w jego złotym gabinecie, ja wiszę nad notatnikiem z włączonym w telefonie dyktafonem, on z elektroniczną fajką wygląda przez okno.
Jestem od niego o połowę młodsza i choć większość kariery aktorskiej Chabora przypadła na czasy mojej podstawówki, nawet się nie zastanawiam, czemu jest jednym z najbardziej znanych nazwisk pokolenia moich rodziców. Złotowłosy aktor ma pełną życia posturę, a od jego charyzmy niemal mieni mi się w oczach. Kamery lubią takie twarze.
Wszyscy lubią takie twarze. Ja na przykład, gdyby mnie uprzejmie zachęcić, nie miałabym nic przeciwko przeniesieniu pracy z Chaborem do sypialni, by zbadać tę jego twarz z bliska.
Może tam miałby więcej do powiedzenia.
Zacznij od morderstwa, powiedział mi poprzedniego dnia naczelny. Czytelnicy uwielbiają, gdy zaczyna się od morderstwa.
Cisza się przedłuża.
– Możemy zacząć od morderstwa – zagaduję.
Chabor śmieje się cicho. Rzuca fajkę na biurko i przesiada się na kozetkę naprzeciwko mnie.
Znajdujemy się w willi Robertowicz, której wartość mogłoby podnieść jeszcze tylko pokrycie ścian warstwą prawdziwego złota. Każdy mebel w tym pomieszczeniu kosztował więcej, niż wynosi moja miesięczna wypłata. To sprawia, że czuję się tu odrobinę nie na miejscu, ale staram się udawać, że tak nie jest.
– Chcesz zacząć od tego, jak zginął Faściszewski? – pyta Chabor.
– Chcę zacząć od czegokolwiek – przyznaję szczerze. – Nikt mi nie płaci za gapienie się na to, jak pan pali.
Moje słowa są kąśliwe, ale ton na tyle słodki i niewinny, by nie zdenerwować mężczyzny. Aktor uśmiecha się pod nosem. W końcu spotkaliśmy się tutaj w konkretnym celu, do tego sam Chabor wyszedł z inicjatywą napisania jego biografii.
I na pewno nie przez to, że brakowało mu pieniędzy.
Prawdę mówiąc, umieram z ciekawości, bo nie mam pojęcia, dlaczego Chabor postanowił wyjaśnić, co wydarzyło się tamtej pamiętnej nocy w willi Robertowicz.
Ale żebym się tego dowiedziała, aktor musi zacząć mówić.
– Śmierć Faściszewskiego była początkiem pana kariery – dodaję. – Czy to nie idealny wątek na start?
– Słuchaj, nie wiem, jak to jest z książkami, ale mogę ci sprzedać tajniki wiedzy aktorskiej – zmienia temat Chabor. – Najważniejsze, co musisz wiedzieć, by dobrze odegrać rolę, to znać motywację swojego bohatera. Ta motywacja jest czasem ukryta, czasem zmienia się w trakcie historii, a czasem wychodzi na jaw dopiero w finale, ale jako aktor musisz znać ją od początku. Wiesz dlaczego?
Mam swoje podejrzenia, ale złote myśli podstarzałego aktora są lepsze niż cisza, więc uprzejmie kręcę głową.
– Bo gdy przychodzi pora na finał, rozumiesz, morderstwo, ślub, złapanie kryminalisty, widz musi zrozumieć twojego bohatera. Czy go kocha, czy nienawidzi, to w ogóle nie jest ważne. On musi go tylko zrozumieć. Ale to się nie uda, jeśli mu najpierw jak idiocie nie pokażesz, czemu twój bohater robi to, co robi.
– Czemu zabija?
– Na przykład.
Chabor uśmiecha się szeroko, błyskając śnieżnobiałymi zębami, a ja zaciskam usta. Przygotowałam się do wywiadu i znam początki kariery tego mężczyzny. Przy dobrych chęciach można by je nazwać kontrowersyjnymi, a gdyby chęci zabrakło – skandalicznymi.
– Mówi pan jak ktoś, kto wie, że zrobił coś bardzo złego, i próbuje zawczasu wyszukać jak najwięcej wymówek – zauważam zaczepnie.
Uśmiech znika, ale nim zdążę się wystraszyć, Chabor wybucha śmiechem.
– Dobra jesteś! Tak myślałem, że będzie nam się nieźle razem pracowało. Znam twojego szefa, nie wysłałby mi byle kogo. Wiesz, co sobie myślałem w noc śmierci Faściszewskiego?
Pochylam się z nadzieją, że aktor wreszcie powie coś wartego uwagi.
– Myślałem, że z tego domu wyjdę wyłącznie w kajdankach.
Nie jest to złe hasło. To tekst, który można zacytować na okładce, by zaintrygować czytelnika. Ale czy ktokolwiek po poznaniu tej historii będzie współczuć człowiekowi takiemu jak Nico Chabor?
Nie wiem.
Nikt nie wie, co wydarzyło się w willi Robertowicz tamtej nocy trzydzieści lat temu.
– Więc od czego chce pan zacząć?
– Od dnia, w którym młody, biedny chłopak ze wsi przybywa do Warszawy, by zrobić karierę filmową. Morderstwo zostawimy sobie na koniec.
Miałem dwadzieścia dwa lata, gdy przyjechałem do Warszawy. Moglibyśmy zrobić tutaj analogię do Kopciuszka, wiesz? Bo ja naprawdę nic wtedy nie miałem, może tylko jedną walizkę i z tysiaka zaskórniaków. Wychowywała mnie babcia od strony ojca, rodzice kopnęli w kalendarz jeszcze w zeszłym tysiącleciu, zanim zdążyłem ich dobrze poznać. Może to i lepiej. Nie dla mnie, bo stara wiedźma dała mi w kość, ale dla nich, bo życie im dowaliło.
Od końca szkoły kelnerowałem; to była praca, w której dzięki swojej urodzie wyciągałem dobre pieniądze. Widzisz ten uśmiech? Wyobraź sobie, jak działał na starsze panie na wakacjach.
I to właśnie w restauracji w Sopocie poznałem Mariannę, moją dobrą wróżkę. Marianna Zapolska była wtedy agentką filmową od prawie piętnastu lat, mistrzyni pociągania za sznurki i cholerny Midas w spódnicy. Którego aktora się nie dotknęła, to zamieniała jego karierę w złoto. Ja na początku nie planowałem kariery filmowej, ale wtedy ona przyjechała do Sopotu ze Śmigielską. Kojarzysz Śmigielską, tę aktorkę? Więc kręciłem się przy ich stoliku, aż załapałem, kim jest i co robi. A gdy już załapałem, zacząłem flirtować, jakby moje życie od tego zależało. Startowałem do Śmigielskiej, więc po dwóch dniach wylądowałem w łóżku z Marianną.
Ta sztuczka zawsze się sprawdza.
Flirt można uznać za udany, bo po całym lecie spotykania się ukradkiem i potajemnych spacerów po plaży (nie cierpię spacerować po plaży, ale dla Marianny mógłbym robić nawet fikołki na piasku) zaprosiła mnie do Warszawy i powiedziała, że zrobi ze mnie aktora. Widzisz, nie ma nic potężniejszego niż kobieta w średnim wieku, która szuka nowego celu w życiu. Poszczęściło mi się, bo tamtego lata to ja zostałem projektem Marianny. Co mówisz? Ach, mam ją opisać? Szczupła, elegancko ubrana, po czterdziestce albo przed pięćdziesiątką, ale jeśli jej zapytać, to mówiła, że ma trzydzieści osiem lat. Blond włosy skręcone w grube loki do ramion. Czerwona szminka, czerwone paznokcie, puderniczka zawsze w torebce i świeżo nałożony puder na nosie. Marianna miała klasę, elegancję, ja na to mówię, że urodziła się z pieniędzmi. Bo takie rzeczy naprawdę widać. Szczególnie z mojej perspektywy – człowieka, który dorastał bez nich.
Na koniec lata spakowałem się i ruszyłem na podbój Warszawy.
– Spóźniłeś się – powiedziała znad filiżanki z kawą.
Ledwo znalazłem kawiarnię, w której kazała mi się ze sobą spotkać. Z Sopotu przyjechałem dwie godziny wcześniej i wciąż jeszcze byłem wygnieciony od siedzenia w dusznym pociągu, a pod oczami miałem wory, bo poprzedniej nocy prawie nie zmrużyłem oka. Strasznie się wtedy wszystkim przejmowałem. Z czasem mi przeszło.
– Wszystko okej?
Nie podniosła się na mój widok ani nie nadstawiła ust do pocałunku, więc po chwili zakłopotania niezręcznie opadłem na krzesło naprzeciwko. Marianna była demonem w łóżku i nie miała problemu, by na molo w Sopocie klepnąć mnie w tyłek, bo tak jej się akurat spodobało. Nie, nie pogniewa się, że tak o niej mówię, do tej pory się przyjaźnimy. Ale wtedy myślałem, że może rzeczywiście się na mnie pogniewała, może coś zrobiłem nie tak.
– W porządku, Maryś?
Zależało mi na tym, żeby się na mnie nie obraziła, więc usiadłem i spróbowałem złapać ją za rękę. Wyrwała się i rozejrzała nerwowo.
– W jak najlepszym – odpadła szorstko. – Słuchaj, słońce, dobrze spędziliśmy czas, ale jeśli chcesz dla mnie pracować, musimy zadbać o profesjonalizm. Warszawa to moje miasto, nie chcę żadnych plotek.
Zamrugałem zaskoczony. Dopiero kelner przerwał nam to romantyczne gruchanie, czyli właściwie moje gapienie się na nią bez żadnego udziału szarych komórek. Zamówiłem byle jaką kawę, żeby tylko jak najszybciej sobie poszedł.
– Dajesz mi kosza? – zdziwiłem się.
Nikt nigdy nie dał mi kosza. Miałem twarz jak z okładki i wrodzony wstręt do zobowiązań. To za mną biegały dziewczyny, nie na odwrót.
– Owszem.
– Mam wracać do Sopotu?
Marianna sięgnęła do torby z logo Chanel i wyciągnęła z niej czarną teczkę.
– Nie. Mam wobec ciebie sporo planów – powiedziała z promiennym uśmiechem – ale muszę wiedzieć, jak bardzo tego chcesz. Tu jest kontrakt. Daje mi pełne prawo do ingerencji w twój publiczny image, garderobę, fryzurę, to, z kim się trzymasz, z kim dajesz się fotografować i co wrzucasz do mediów społecznościowych. Właściwie we wszystko, co dotyczy ciebie.
– Co, jeśli nie spodoba ci się sposób, w jaki oddycham?
– Wtedy każę ci go zmienić.
Umowa, którą podała mi Marianna, liczyła sobie piętnaście stron. Przejrzałem je szybko. Kolor włosów czy zdjęcia w socialach nie interesowały mnie nawet w połowie tak jak liczby. Konkrety. Zawsze byłem konkretnym człowiekiem.
– Pięćdziesiąt procent. – Znalazłem odpowiedni paragraf. – Bierzesz pięćdziesiąt procent moich zarobków?!
– Przez pierwszy rok. Potem tylko czterdzieści.
– Przez kolejne cztery lata – dopowiedziałem.
Zakręciło mi się w głowie. Nie miałem pojęcia, czy takie warunki umowy są uczciwe, czy Marianna robi mnie na szaro, więc w całości zdałem się na nią. I wiesz co? Doskonale, że to zrobiłem. Oczywiście wyrypała mnie na kasę, ale kto inny dałby taki start kelnerowi z pomorskiej wsi?
– To norma w tym zawodzie. Koszt ryzyka inwestowania czasu w zupełnie nową twarz. Słońce, to nie podlega negocjacji. Chcesz robić karierę? Ja ci zrobię karierę. Wiesz, że potrafię.
– Będę twoją zabawką.
Marianna rozciągnęła czerwone usta w szelmowskim uśmiechu.
– Bo właśnie do tego masz talent.
Kelner postawił przede mną filiżankę kawy. Zerknąłem na niego z niepokojem, ale nie zareagował. Może nie usłyszał.
Może go to nic nie obchodziło, bo takie rzeczy w Warszawie się zdarzają.
– Poza tym wiem, że sobie poradzisz – dodała Marianna. – Jesteś zdeterminowany. Cenię to w ludziach. A może się mylę? Może twoja determinacja kończy się tam, gdzie trzeba przelecieć panią Robinson?
Przechyliłem głowę i zmrużyłem oczy. Wtedy jeszcze nie znałem zbyt dobrze Marianny, bo trudno poznać człowieka, gdy spędza się z nim czas wyłącznie w łóżku, więc zastanawiałem się, czy to podchwytliwe pytanie. Czy agentka oczekiwała ode mnie konkretnej odpowiedzi?
Bo ja byłem gotowy ją Mariannie dać. Musiałem tylko zgadnąć, co chce usłyszeć.
Westchnęła na widok mojego zakłopotania.
– Bądź ze mną szczery – poprosiła karcąco. – O nic więcej cię nie proszę… Na razie. Jak daleko się posuniesz, by uniknąć życia, jakie wiedli twoi rodzice? Co jesteś w stanie zrobić, by zapewnić sobie lepszy byt?
Na to pytanie akurat znałem odpowiedź.
Wszystko.
Byłem w stanie zrobić wszystko, by się w życiu dobrze ustawić.
Marianna spokojnie przeglądała wiadomości w telefonie, podczas gdy ja czytałem umowę. Nie poganiała mnie, stukała czerwonymi paznokciami w ekran i rozkoszowała się tą obrzydliwie drogą kawą. Kiedy sięgnąłem wreszcie po swoją, była już zupełnie zimna. Ledwie jednak podpisałem się na ostatniej stronie na obydwu egzemplarzach, moja nowa agentka klasnęła energicznie.
– Doskonale. Słuchaj, słońce, wieść niesie, że mają zamiar kręcić kolejną ekranizację Potopu. To byłaby fantastyczna okazja na twój debiut.
Akurat upijałem łyk, więc parsknąłem w filiżankę.
– Możesz załatwić mi rolę w Potopie?
– Wytrzyj się. – Marianna podała mi chusteczkę. – Nie, nie mogę. Ale mogę sprawić, że przez najbliższe pół roku wszyscy producenci, reżyserzy i ludzie od castingów będą codziennie widzieć twoją twarz. Gdy przyjdzie pora na obsadzenie roli Kmicica, będziesz w topce kandydatów. Zaczniemy od zapuszczenia wąsów. I… na litość boską, czy ty nie potrafisz pić jak dorosły człowiek?!
Złapałem kolejną chusteczkę i dyskretnie wytarłem twarz.
– Kmicica? – powtórzyłem słabo.
– Coś ci nie pasuje?
– Ty wiesz, że nie mam żadnego doświadczenia, prawda? Puste CV?
– Słuchaj, czego ty chcesz? Mam cię zapewniać, że jesteś zesłanym z niebios darem, podczas gdy ty będziesz się płonił jak panna na wydaniu? Zachowaj to dla dziennikarzy. Zaczniesz brać lekcje, a gdy cię zatrudnią, dostaniesz nauczyciela, który będzie przerabiał z tobą sceny. Debiutuje się tylko raz, więc jest ważne, by zrobić to dobrze i dać się ludziom zapamiętać. No więc, wracając do tematu… wąsy.
Potarłem gładko ogolone policzki.
Lubiłem moje gładko ogolone policzki.
– Z brodą?
– Nie, sam wąsik. Taki cieniutki, w stylu lat siedemdziesiątych, dłuższy po bokach. Obejrzyj ostatnią ekranizację Potopu, to zobaczysz, o co mi chodzi.
Powiedziałem sobie, że nie będę się z nią kłócił o wąsy. Musiałem zachowywać się dojrzale. Nie mogłem…
– Bokobrody też byś chciała? – wypaliłem.
Złośliwość mi nie wyszła, bo Marianna wydęła wargi i w zamyśleniu przymrużyła oczy. Zastanawiała się. A ja przecież nie chciałem podsuwać jej nowych pomysłów. Wąsy to jedno, ale bokobrody…
– Tylko żartowałem! – rzuciłem pośpiesznie.
– Słodki jesteś, gdy się tak wijesz.
Marianna traktowała mnie jak chłopca i robiła to z właściwym sobie urokiem. Sam nie byłem pewien, czy wolałem się z nią kłócić, czy zrywać z niej bluzkę.
– Przemyślałam sobie też parę innych spraw – ciągnęła.
– I nie wątpię, że świetnie się przy tym bawiłaś.
– Prawie tak dobrze jak z tobą, gdy przyniosłeś kajdanki do pensjonatu, słońce ty moje. Nie podoba mi się twoje imię.
Uniosłem brwi.
– Co ty chcesz od Mikołaja?
– Jest zbyt normalne. Nudne. Nie zapada w pamięć – wyliczyła. – Nazwiemy cię Nico. Nico Chabor. To połączenie jest zgrabne i przyciąga uwagę. Wynajęłam ci mieszkanie w Milanówku, ulicę od willi Robertowicz. Pojutrze zabiorę cię na zakupy, bo ubierasz się jak bezdomny, a w środę mamy bankiet u Wojciechowskich. Poznasz tam Różę.
Zakręciło mi się w głowie od ilości informacji.
– Różę? – powtórzyłem głucho.
– Rose Robertowicz, twoją nową dziewczynę.
Potrząsnąłem głową. Wiedziałem, że Marianna działa szybko, ale chyba dopiero w tym momencie dotarło do mnie, na co się pisałem. Nagle cyrograf z diabłem nie brzmiał wcale gorzej niż umowa z Marianną Zapolską. Nie jestem głupi, przysięgam. Już w trakcie tej pierwszej rozmowy zrozumiałem, że będę musiał się ostatecznie pożegnać z biednym chłopakiem spod Sopotu, którym byłem przez całe moje życie.
W Warszawie musiałem zbudować siebie na nowo.
– Zmieniasz mi imię, zarost i garderobę. Czy jest we mnie cokolwiek, co ci się podoba? – spytałem z lekką urazą.
Marianna uśmiechnęła się rozkosznie.
– Podoba mi się to, jak wyglądasz bez ubrań – zapewniła. – Co do reszty, musisz po prostu przyzwyczaić się do myśli, że od teraz jesteś produktem. A produkt jest tylko wtedy dobry, gdy podoba się jak najszerszemu gronu odbiorców. Kojarzysz te fejsbukowe złote myśli o tym, że nie jesteś zupą pomidorową, więc nie każdy cię musi lubić?
Ostrożnie przytaknąłem, bo zacząłem już łapać, dokąd zmierza moja agentka.
– No to mam złe wieści, słońce. Od dzisiaj ty jesteś zupą pomidorową.
Zamówiliśmy drugą kawę i dyskutowaliśmy dalej o planach na moją przyszłość. W końcu Marianna wyjaśniła, że czekamy na Felixa.
– Felix jest agentem Róży – dodała.
– Ach tak, wspominałaś, moja nowa dziewczyna – zgodziłem się półprzytomnie. – To ktoś znany?
Marianna poza łóżkiem nigdy nie pozwalała sobie na niekontrolowane reakcje, więc teraz też uniosła tylko brwi, choć wszyscy inni agenci na jej miejscu parskaliby i prychali, kręcąc z niedowierzaniem głowami. Rok później sam bym tak robił, bo co to za pytanie! Jak można było mieszkać w Warszawie i nie znać Róży Robertowicz?
– Julię Robertowicz znasz? – spytała z lekko jadowitym spokojem.
– Oczywiście. Czekaj, chwila, nie gadaj…
– To jej córka. Zamknij usta. Naprawdę musimy popracować nad twoimi manierami.
Mam wrażenie, że wyjaśnianie, kim jest Julia Robertowicz, jest czymś w rodzaju… obelgi? Jej strona w Wikipedii to jakieś trzy kilometry scrollowania, a ja mam w jednym zgrabnym akapicie podsumować pierwszą damę kina? No proszę cię.
Julia Robertowicz była supergwiazdą. Mówię tu o poziomie sławy w stylu Angeliny Jolie czy Scarlett Johansson, o hordach fanów obsesyjnie śledzących każdy jej krok i o nazwisku, które przez trzydzieści lat praktycznie nie schodziło z pierwszych stron – najpierw gazet, potem serwisów plotkarskich, a wreszcie mediów społecznościowych. Robertowicz jako aktorka brylowała w szybko zmieniających się formatach. W nowych rolach. W show-biznesie. Przez trzydzieści lat kariery praktycznie rok w rok występowała w samych wysokobudżetowych produkcjach – głównie komediach romantycznych, owszem, miała do tego twarz, ale co jakiś czas wyskakiwała z rolą, która zapewniała jej Złotego Lwa czy inną statuetkę.
No i mężowie. Gdy Julia nie nagrywała hitów, wychodziła za mąż. Zawsze spektakularnie i widowiskowo, zawsze z sesjami dla dziennikarzy i bajecznymi zdjęciami w białej sukience. Nie jestem pewien, ilu mężów miała za sobą wtedy, gdy ją poznałem – może pięciu? I tylko raz owdowiała, pozostałe małżeństwa kończyła równie spektakularnymi rozwodami.
Do osiemdziesiątki jej się ta zabawa nie znudziła.
– Córka Julii Robertowicz? – powtórzyłem głucho.
– Ta starsza. Młodsza mieszka na stałe z ojcem.
Rose Robertowicz od maleńkości grała u boku matki. Kojarzyłem brązowe loczki i dołeczki w okrągłych policzkach, które przez lata stały się jej znakiem firmowym. Rose miała talent do wcielania się w brzdąca, który przy każdej możliwej okazji wpadał w tarapaty.
– Przecież to jeszcze dziecko.
– Kilka miesięcy temu skończyła osiemnaście lat – zaprotestowała Marianna. – Wczoraj ułożyliśmy z Felixem cały plan. Potrzebował przysługi.
Agent Rose przyszedł, gdy skończyliśmy już pić kawę. Spodobał mi się od razu, ale w zupełnie inny sposób niż moja agentka. Marianna czarowała pewnością siebie kogoś, kto wszystko już widział i na tej podstawie wysoko oceniał swoją wartość. Od pierwszego wejrzenia chciałem, by przycisnęła mnie szpilką do podłogi i kazała błagać o litość.
Felix wyglądał na zwyczajnie przyzwoitego człowieka. Wiesz, o co mi chodzi? Nie powiem czemu, bo ze swoim tęczowym irokezem, kolczykami i sztruksową kurteczką sprawiał wrażenie, jakby pół dnia się zastanawiał, w czym wyjść z domu, by zaszokować maksymalnie dużą liczbę miejskich staruszek. Ale oczy miał szczere i gadał do rzeczy.
Nigdy nie przestanę żałować, że tak szybko go straciliśmy.
Felix przysiadł się do nas i na dzień dobry przewrócił oczami.
– Rose wpadła w tarapaty – powiedział konspiracyjnym tonem, jakby przynosił nam najświeższe ploteczki. Pocałował Mariannę w policzek i skinął mi głową.
Moja agentka wzruszyła ramionami.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem.
– O Faściszewskim też już wiesz?
To nazwisko wyraźnie ją zaciekawiło. Mnie też, choć o Hubercie Faściszewskim wiedziałem wtedy jedynie tyle, że to aktor, twarz popularnej telenoweli, ale przy tym raczej starszy facet i chyba mało ciekawy. Klasyczny gwiazdor jednej roli, który znalazł sobie ciepłą posadkę i trzymał się jej wiernie od dziesięciu lat.
Marianna zmarszczyła brwi i pochyliła się do Felixa.
– Co o Faściszewskim?
Felix uśmiechnął się szeroko, jakby fakt, że moja agentka nie słyszała tej plotki, uważał za swoje osobiste osiągnięcie.
Właściwie, jeśliby się nad tym zastanowić, prawdopodobnie właśnie dzięki niemu nic do niej nie dotarło.
– Rose i Faściszewski zostali przyłapani w… sytuacji, która pozostawia pole do interpretowania – wyjaśnił i zwrócił się do mnie: – Co może zrujnować reputację ich obojga, bo bez Faściszewskiego udającego idealnego męża nie ma jego serialu.
– Tak, tak – zniecierpliwiła się Marianna. – Nie tłumacz mu tego teraz, Nico nadrobi ploteczki później. Opowiadaj.
– Wiesz, nie chcę Róży dokładać, i tak jest na językach wszystkich po tej ostatniej awanturze, nie potrzeba jej jeszcze publicznej dramy z żonatym facetem… – Felix wzdychał teatralnie. – Naprawdę mi żal tej dziewczyny.
– Czy mówiłeś jej już o naszym pomyśle? – zainteresowała się agentka.
Pokręcił głową.
– Pomyślałem, że pokażę jej, jak wygląda Nico, zanim pośle mnie do diabła. Wiesz, u Robertowicz wazony latają na prawo i lewo, nie ma co ryzykować szramy na tak ładnej twarzy jak moja. No i miałaś rację, chłopak jest miły dla oka. Może trochę za młody, jak na jej gust, dziewczyna ma niezłe daddy issues, ale przekonamy ją, że potrzebuje trochę stabilności. A ja potrzebuję choć paru miesięcy odpoczynku od wyciągania jej z tarapatów i kryzysów wizerunkowych, bo osiwieję.
– Życie tej dziewczyny to koszmar – zgodziła się Marianna.
– Nie, nie, koszmarem jest życie jej agenta – poprawił ją Felix. – Ona robi, co chce.
– W tym cały problem. O mój Boże, czy ty pamiętasz, co odstawiła na swojej osiemnastce?
– Jeszcze pytasz? To ja szukałem tego cholernego tygrysa do czwartej nad ranem.
– Ach nie, myślałam o tym, jak pobiła się z tą małą flądrą, córką Zawadzkiej.
Próbowałem zapamiętać jak najwięcej informacji, ale szybko poległem. Najwyraźniej Róża lubiła robić rzeczy głośne i spektakularne, co mnie od wejścia zaciekawiło. Lubiłem dziewczyny z pazurem.
Felix spoważniał.
– Tak bywa, gdy jako trzynastolatka trafiasz na pierwsze strony gazet i pół Polski się zastanawia, czy wyślą cię do więzienia. – Wzruszył ramionami.
– Przy takiej matce więzienie mogłoby wyjść jej na dobre.
Przyglądałem się im obojgu z rosnącym poczuciem zgrozy. Nie przejmowali się moją obecnością, choć to ode mnie zależało powodzenie całego planu. Próbowałem poukładać sobie skrawki informacji na temat Róży, bo przecież nie żyłem pod kamieniem i o celebryckich skandalach słyszałem to i owo. W mojej dawnej pracy dziewczyny za barem też plotkowały.
– Czekajcie – przerwałem radosne gruchanie agentów. – Czy ja powinienem coś konkretnego wiedzieć o Rose? Skoro mam się z nią umawiać. O co chodzi z tym więzieniem?
Oczywiście nie mogłem mieć opinii innej od ich własnej, więc wszystko mi powiedzieli.
Myślałem, że ten cały bankiet u Wojciechowskich to będzie jakieś małe zebranie znajomych. Sam nie wiem, brzmiało tak jakoś mało uroczyście, w końcu kto organizuje imprezy u siebie w domu? Poza tym to miało być moje pierwsze branżowe wyjście, więc na logikę zakładałem, że Marianna nie będzie chciała mnie wypróbować w wielkim tłumie.
Ale nie, okazało się, że to półoficjalna impreza, na którą zaproszono dziennikarzy i fotografów – przynajmniej na pierwszą część, bo gdy wybiła dwudziesta druga, wszyscy obcy zostali wyrzuceni za drzwi trzypiętrowej willi w Milanówku.
To też by pasowało do historii o Kopciuszku, co nie?
Na ten skromny, kameralny bankiet przybyło kilkaset osób, a od pełnej kamieni szlachetnych biżuterii, którą udekorowany był chyba każdy damski dekolt, mieniło mi się w oczach. Do tamtej pory byłem kelnerem, rozumiesz. Nawet nie wiedziałem, że istnieją na świecie miejsca, w których trzeba każdym elementem garderoby podkreślać liczbę zer na koncie w banku.
A im mniej tych zer, tym bardziej krzykliwa garderoba.
Przeciskałem się w tłumie, nie odstępując Marianny na krok. Moja agentka witała się wylewnie z niemal każdym, kogo mijaliśmy, a mnie po kilku minutach zaczęło się kręcić w głowie od zatrzęsienia znajomych nieznajomych, bo połowę gości oglądałem dotąd na ekranie laptopa i w telewizorze babki.
– Bankiet u Wojciechowskich to dobre miejsce, żeby dać się zapamiętać ludziom z branży – wyjaśniła Marianna, biorąc z baru dwa kieliszki szampana. – Wojciechowskich wszyscy lubią, jak widzisz, a jednocześnie nie dzieje się nic wystarczająco ważnego, by mogło skupić na sobie uwagę obecnych. No, chyba że Rose znowu zrobi awanturę, bo ostatnio jej się to zdarza. Nie winię jej, wiesz, dziewczyna miała pecha w życiu, ale pracować z nią? Współczuję Felixowi. Ja po pół roku zwolniłabym się z pracy. – Podała mi kieliszek i sama wzięła łyk musującego napoju.
– Aż tak źle?
– Aha, i masz absolutny zakaz upijania się w miejscach publicznych – dodała ostrzegawczo. – Trzy kieliszki szampana to twój limit na dziś.
– Nie śmiałbym. Naprawdę, wystarczy mi, że czuję się jak szczur w cyrku w tym garniturze. Nie zrobię nic, co zwróciłoby na mnie uwagę. Za dużo tu… wszystkiego.
Marianna otaksowała mnie wzrokiem.
– Przyzwyczaisz się – powiedziała sucho. – Ach, uwielbiam ubierać moich chłopców. Może na emeryturze otworzę jakąś linię odzieżową.
– Na emeryturze?
– Na której wyląduję w przyszłym roku, po tym, jak dostanę przez was zawału.
Skrzywiłem się.
– Czy w naszym kontrakcie jest coś o tym, że muszę się śmiać z twoich dowcipów?
Marianna skinęła do kogoś na schodach i półprzytomnie odwróciła się w moją stronę. Przez chwilę myślałem, że mnie nie usłyszała, ale nie, ona kontrolowała wszystko, co można było w jej życiu kontrolować.
I na każdą zaczepkę miała adekwatną odpowiedź.
– Jeśli nie chcesz mieć wąsa jak Salvador Dalí, to będziesz się śmiać – powiedziała z pełnym politowania uśmiechem.
Marianna z łatwością trzymała wszystko w ryzach, bo była najszybciej myślącą osobą w pokoju.
W każdym pokoju.
Wydałem z siebie słabe prychnięcie, by wiedziała, że może mnie szantażować do woli, a ja, nawet jeśli się na to zgodzę, będę tylko umiarkowanie zadowolony. Moja agentka jednak nie zwróciła już na to uwagi, bo przeprosiła mnie „na chwilę” i zniknęła w objęciach Zawadzkiej.
Wciąż z kieliszkiem w ręku podszedłem do marmurowej balustrady u szczytu schodów i oparłem się o nią, by mieć lepszy widok na rozgrywające się w holu dantejskie sceny. W garniturze za dziesięć kafli czułem się jak Gatsby, władca świata, człowiek u progu zawrotnej kariery. Człowiek, przed którym lada moment wszystkie drzwi show-biznesu staną otworem. Rzeczywistość nie mieszała mi tamtego dnia w samopoczuciu. Na dole błyskały flesze. Dziennikarze robili zdjęcia wszystkim wchodzącym gwiazdom, a ja wcale im nie zazdrościłem, bo miałem pewność, że wkrótce do nich dołączę. Już niedługo to mnie będą tak fotografować i to ja będę przedmiotem zachwytów i pożądania. Wtedy myślałem, że umawianie się z tą całą Rose, mimo jej fatalnej reputacji, przyjdzie mi z łatwością.
Byłem naiwny, to prawda. Życie mnie z tego wyleczyło.
– Koszmarna nuda, co nie?
Odwróciłem się. Obok mnie stała jasnowłosa dziewczyna w zielonej sukience, w dłoni trzymała kieliszek białego wina. Twarz miała dziwnie znajomą, jakbym jej elementy widział gdzieś już wcześniej, tylko w innej konfiguracji. Próbowałem ją z czymś skojarzyć, ale szybko się poddałem. Otaczały mnie same sławy, więc nic dziwnego, że każdą osobę podejrzewałem o bycie gwiazdą ekranu.
– Niezły tłum – przyznałem z uśmiechem.
– Ach, wiem, o czym mówisz. Z roku na rok do Wojciechowskich przychodzi coraz więcej osób, aż trudno mi uwierzyć, że oni wszystkich znają. A przynajmniej ja w to nie wierzę. Szukasz kogoś?
Rozejrzałem się po rozświetlonym blaskiem fleszy holu. Miałem nadzieję przyjrzeć się mojej nowej dziewczynie przed oficjalnym przedstawieniem, ale nie było szans, by dostrzec ją w tym tłumie.
– Rose Robertowicz – powiedziałem ostrożnie.
Na dźwięk tego imienia blondynka ściągnęła łopatki. Jednocześnie przycisnęła kieliszek do serca i w milczeniu posłała mi podejrzliwe spojrzenie. Cokolwiek zrobiłem, wzbudziło to w niej żywą nieufność.
– Znasz Różę? – spytała po chwili.
– No… tak.
Co ja takiego zrobiłem? Ewidentnie coś było nie tak, bo blondynka odsunęła się na pół kroku i nie przestawała wlepiać we mnie spojrzenia przymrużonych oczu. Może nie powinienem się przyznawać, że ją znam? Ale przecież każdy ją znał. Rose praktycznie wychowała się na czerwonym dywanie. Podobno jej mama jechała na porodówkę prosto z gali rozdania Złotych Lwów.
– Jest tam. – Blondynka wskazała dłonią na schody. – Ale jeśli do niej wzdychasz, to ustaw się w kolejce. Jest zajęta.
Nic nie odpowiedziałem, bo nie mogłem oderwać wzroku od wchodzącej po marmurowych stopniach dziewczyny, którą do tej pory kojarzyłem z ekranu jako uroczego, pulchnego brzdąca.
Z pewnością już nim nie była.
Rose oszołomiła mnie bardziej, niż mógł to zrobić szampan.
Jasnobrązowe włosy miała spięte w wysoki kok, a jej długa sukienka w szaroróżowym kolorze… nie wiem, jak to powiedzieć… mieniła się, wiesz? Czasem, jak się spojrzało, to odcień był bardziej różowy, a czasem szary. Ale to nie ta kreacja przyciągnęła moją uwagę.
To były jej oczy.
Absolutnie niewinne, migdałowe oczy w kolorze ciepłego brązu, które uniosła na mnie i moją towarzyszkę. Rose zawsze potrafiła wyglądać bezbronnie, musiała się tego nauczyć lata wcześniej. Mimo wielu ról filmowych to właśnie granie ofiary okazało się w jej życiu najpotrzebniejsze.
Ale dla mnie to był pierwszy raz, jak zobaczyłem te oczy na żywo, i cholera, dobrze, że trzymałem się balustrady.
Stojąca obok mnie blondynka pomachała, a Rose na nasz widok uśmiechnęła się szelmowsko. Nie wyolbrzymiam, naprawdę, jej usta się rozciągnęły złośliwie, a niewinność w migdałowych oczach zastąpiły piekielne ogniki.
Ruszyła w naszą stronę, a mój żołądek ścisnął się w supeł.
Blondynka zostawiła mnie bez słowa. Przepchnęła się przez tłum, dopadła do Rose i wymieniła z nią kilka śmiechów, po czym wzięła koleżankę pod ramię. Dopiero teraz, z odległości, rozpoznałem znajome elementy twarzy mojej rozmówczyni – twarzy, którą oglądałem w telewizji w dzieciństwie, gdy chorowałem. Blondynka była córką Alicji Terlikowskiej, dziennikarki z programów śniadaniowych. Terlikowska szturchnęła Rose i wskazała na mnie.
Świetnie, teraz jeszcze wyjdę na dziwaka, który gapi się na obce dziewczyny.
Marianna będzie zachwycona.
Moje spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Rose, która bezlitośnie otaksowała mnie wzrokiem. Poczułem się… nagi. Nawet w garniturze za dziesięć kafli miałem wrażenie, jakby jej spojrzenie przeszywało drogi materiał na wskroś.
Jakby oglądała mnie w samej bieliźnie… albo i bez.
Przy niej zawsze trudno mi było udawać.
Nie podeszły. Rose wybuchnęła śmiechem i wraz z Terlikowską zniknęła w pobliżu baru, pozostawiając mnie przy balustradzie, wciąż jeszcze poszukującego szczęki na podłodze z mglistym poczuciem, że przecież mogłem wywrzeć na niej lepsze pierwsze wrażenie.
Nie byłem już ciekaw zamieszania w holu. Musiałem znaleźć Mariannę. Jak miałem poznawać ludzi, skoro nikomu mnie nie przedstawiała? Wokół robiło się głośno, gwar rozmów i trzask migawek wwiercały mi się w głowę, gdy w holu pojawiało się coraz więcej osób. Nie miałem czym oddychać, a biała koszula zaczynała mi się nieprzyjemnie lepić do pleców.
Po czterech latach spędzonych w sopockich restauracjach byłem przyzwyczajony do zamieszania, ale wtedy, w domu Wojciechowskich, pierwszy raz w życiu miałem ochotę uciec.
A jeśli ja mam na coś ochotę, to szybko jej ulegam.
Odstawiłem pusty kieliszek na tacę podsuniętą przez kelnera i zacząłem się przepychać przez zatłoczony korytarz z myślą, że chciałbym być na tyle bogaty, by mieć w domu własny bar. Bar, w którym zamiast piwa znajdowałyby się alkohole tak drogie, że wtedy znałem je wyłącznie z pracy (i z okazjonalnego ich testowania). Koniak Hennessy. Johnnie Walker Blue Label. Macallan 18 Sherry Oak.
Dopiąłem swego – chociaż dopiero po ślubie.
Znalazłem łazienkę, ale ledwie wszedłem do środka, zobaczyłem kilka osób, a w ich dłoniach woreczki strunowe z białym proszkiem, więc się ulotniłem, bo co będę wielkim gwiazdom przeszkadzać we wciąganiu. Ruszyłem dalej. Na samym końcu korytarza znalazłem pokój, do którego drzwi stały otworem – może gabinet, może biblioteczkę, może jedno ze stu nieużywanych pomieszczeń, jakie znajdowały się w tej willi.
Ściągnąłem marynarkę i przetarłem mokry od potu kark. Tutaj było chłodniej, a gwar rozmów ledwie do mnie docierał przez grube ściany. Położyłem się na kanapie i przymknąłem oczy, zaciskając dłoń na telefonie. Postanowiłem, że daję sobie pięć minut i wracam do Marianny.
Nie przyjechałem do Warszawy po to, by się lenić.
Minęły cztery minuty, nim ułożyłem się wygodnie na tych sztywnych, klinowych poduszkach, których na kanapie było chyba dwadzieścia. Już miałem się podnosić, kiedy drzwi zaskrzypiały, a ciszę w pokoju przeciął tupot drobnych stóp.
Powinienem był dać znać, że tam jestem. Wiedziałem, że powinienem. Ale wtedy drzwi otworzyły się ponownie, a niski, znajomy głos powiedział:
– Rose, poczekaj. Muszę z tobą porozmawiać.
Skąd ja znałem ten głos?
Mój mózg zaciął się przy próbie skojarzenia znajomego brzmienia i minęło dobrych kilka sekund, nim się zorientowałem, że powinienem stąd spadać. Albo przynajmniej dać im znać, że tutaj jestem. Im dłużej się wahałem, tym bardziej było za późno.
Zacisnąłem palce na poduszce i myślałem intensywnie nad swoim położeniem. Mogłem podsłuchać pierwszą gwiazdorską dramę – w dodatku pomiędzy Rose a kimś, kogo prawie na pewno kojarzyłem z ekranu. Odwrócona tyłem do drzwi kanapa w rogu gabinetu była doskonałą kryjówką…
O ile ta parka nie zacznie szukać miejsca na jakieś romantyczne uniesienia.
Na wszelki wypadek odetchnąłem cicho i się upewniłem, że moje przydługie kopyta są dobrze schowane.
Były.
Nikt się nigdy nie dowie, że tutaj siedziałem.
– Nie powinniśmy się spotykać – powiedziała Rose. – Nie chcę, żebyś miał problemy, zanim wystąpisz o rozwód.
– Kiedy ja właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać.
Nareszcie rozpoznałem ten głos.
Hubert Faściszewski był aktorem telewizyjnym, który ostatnią dekadę spędził jako główny bohater telenoweli Kocham Lucynkę, gdzie grał u boku swojej żony – w roli, która wzniosła go na szczyt.
Wiem, teraz młodzi albo w ogóle go nie znają, albo kojarzą wyłącznie jego brutalną śmierć, ale w tamtych czasach nazwisko Faściszewski było synonimem idealnego męża. Trudno mi wyjaśnić, jak bardzo zlało się w jedno z postacią, którą grał. Kiedy myślałaś o ideale męża, myślałaś o Faściszewskim. Jeśli byłaś kobietą, to właśnie kogoś takiego chciałaś mieć u swojego boku.
Hubert nigdy nie zrobił większej kariery. Nie sądzę, by w ogóle miał takie ambicje, ale urządził sobie życie jak na polskiego aktora fantastyczne – piękna żona, dwójka słodkich dzieci, stabilne zatrudnienie. Szczególnie ta stabilność jest w naszym zawodzie rzadko spotykana, za to bardzo pożądana. Kocham Lucynkę ściągało przed ekrany tłumy widzów i nie było opcji, żeby ktokolwiek zdjął ten serial z anteny.
A ja właśnie odkrywałem, że w prywatnym życiu Faściszewski idealnego męża również tylko grał.
Nie byłem zazdrosny o to, że Rose, z którą miałem zacząć się umawiać, spotyka się już z kimś innym. Byłem w tej kwestii realistą. Przysługa za przysługę, tak jak powiedziała Marianna.
Tracenie głowy dla drugiej osoby wykraczało poza pakiet usług podstawowych.
– Chcesz ze mną porozmawiać o rozwodzie? – spytała z ekscytacją Rose.
Jej głos był przepełniony radością, ale taką, co do której człowiek ma świadomość, że długo nie potrwa. Różowe okulary zawsze w końcu muszą spaść z nosa – każdy dorosły to wie. Ja miałem już za sobą garść dramatów, ale najwyraźniej Rose dopiero musiała się tego nauczyć.
Poczułem się nagle koszmarnie nie na miejscu. Nie chciałem tu być.
Nie chciałem słuchać ich rozmowy.
– Ta-ak – odpowiedział z wahaniem Faściszewski.
Skrzywiłem się w moim kącie na kanapie. Ja też czasem używałem tego tonu, gdy wiedziałem, że muszę przekazać nieciekawe wieści, ale nie miałem ochoty wysłuchiwać reakcji drugiej strony.
Mówiłem już, do tej pory w życiu to ja zawsze dawałem kosza.
– Tak? – powtórzyła Rose, do której jeszcze nic nie docierało. – Więc kiedy się rozwodzisz? Powiedziałeś wreszcie Agacie? Myślałam, że chcesz zaczekać, aż skończycie kręcić dziesiąty sezon…
Hubert milczał. Aż miałem ochotę trzepnąć go w ten jego piękny ryj.
– Wiesz, zmieniłem zdanie – powiedział. – Nie musimy o tym teraz rozmawiać, nie psujmy sobie humoru. Chodź, przytul się do mnie.
Tchórz.
Zrobiło mi się niedobrze. Faściszewski był po czterdziestce i choć duża różnica wieku w związkach była normą wśród gwiazd, to samo wyobrażenie typa przytulającego osiemnastolatkę wystarczyło, by przyprawić mnie o mdłości. Rany, przecież ten Faściszewski bywał na ekranach dłużej, niż Rose żyła na świecie. Całkiem możliwe, że był na tej samej imprezie co Julia Robertowicz tuż przed tym, jak pojechała na porodówkę.
Dobrze, że nic jeszcze tego wieczoru nie jadłem, bo poczułem kwas w ustach.
– Co to znaczy, że zmieniłeś zdanie? – spytała cicho Rose.
Faściszewski westchnął.
– Nie psujmy sobie wieczoru, skarbie. Daj mi całusa.
Skrzywiłem się raz jeszcze. Jeśli Faściszewski będzie dalej tak mówił, to wszyscy się dowiedzą, że leżę na kanapie, bo zaraz się porzygam.
– Nie, chwila. To ty zacząłeś temat.
– Ale zmieniłem zdanie. No już, po prostu mnie posłuchaj. Spędźmy tu parę miłych minut, zanim będziemy musieli wrócić do naszego prawdziwego życia.
W ciszy, która zapadła, niemal słyszałem obracające się w głowie dziewczyny przekładnie. Czy zrozumie znaczenie jego słów, czy go nie zauważy? Chyba się zorientowała, że coś jest nie tak, bo nie odezwała się od razu.
– Prawdziwego życia? – powiedziała powoli. – A to tutaj między nami to co? Nie jest prawdziwe?
Zrozumiała. Miałem ochotę poklepać ją po plecach z dumy. Faceci, szczególnie ci starsi, wiedzieli doskonale, co mówić kobietom. Po prostu byli świadomi tego, co chcą one usłyszeć. Czasem trudno było się w takich słowach rozeznać i rozpoznać, co jest prawdą, a co tylko iluzją.
Ja też tak robiłem, nie byłem przecież niewiniątkiem. Gdybym nie pilnował, by mówić dokładnie to, co chciałaby usłyszeć Marianna, to do tej pory nosiłbym talerze w restauracji w Sopocie.
Kwestia woli przeżycia.
Tym razem to Hubert Faściszewski wyjątkowo ostrożnie dobierał słowa.
– Nie denerwuj się tak.
Nie, jednak tylko mi się wydawało. Faściszewski nie dobierał ostrożnie słów. Gdyby tak było, z pewnością nie kazałby Rose się „nie denerwować”.
W taki sposób kopie się swój własny grób.
– Nie rozwodzę się, skarbie – westchnął. – To znaczy… jeszcze nie. Za dużo ode mnie wymagasz. I za szybko. To nie takie łatwe zakończyć związek po tylu latach.
W tym momencie stwierdziłem, że Faściszewski zasłużył sobie na wszystko, co miało go spotkać.
Nie, nie mówię o śmierci!
Ale o złości Rose i wszystkich jej konsekwencjach.
Coś stuknęło. Nie rozpoznałem jednak tego dźwięku, dopóki w moją stronę nie poleciał wazon, rzucony zapewne przez Rose z całą siłą wściekłej osiemnastolatki. Śmignął mi przed oczami i rozbił się na ścianie przy kanapie, a kawałki porcelany posypały się mi na brzuch i twarz. Zadziałałem odruchowo. Zerwałem się na nogi z ostrzegawczym wrzaskiem, na wypadek gdyby po tym wazonie miały polecieć kolejne.
I tak zdradziłem swoją kryjówkę.
Niepewnie odwróciłem się do czarującej pary, która gapiła się na mnie z wytrzeszczonymi oczami i rozchylonymi ustami. Faściszewski wyglądał jak idiota, ale Rose szybko się pozbierała. Zmrużyła powieki i przechyliła głowę. Rozpoznała mnie. Zapewne Felix zdążył jej przedstawić plan, który uknuli wraz z Marianną.
To wyjaśniałoby też długie spojrzenie, jakie posłała mi na schodach.
– Kim ty jesteś? – zirytował się Faściszewski.
Zareagowałem natychmiast. Zobaczyłem w tej sytuacji szansę dla siebie. Nie tylko na to, by przećwiczyć rolę, jaką niedługo miałem zagrać, ale też by utrzeć Hubertowi nosa.
I nie wiem, co podobało mi się bardziej.
Miałem być w tej biografii szczery, no to będę – od pierwszego wejrzenia go nie polubiłem.
Rozpatrzyłem wszystkie za i przeciw w ciągu tych kilku sekund, gdy zrywałem się z kanapy i do nich podchodziłem. Zawsze potrafiłem szybko myśleć.
– Czekałem na ciebie, kochanie. A więc to jest ten facet, którego chciałaś mi przedstawić?
Objąłem Rose, która zesztywniała w moim uścisku, i ucałowałem ją w policzek. Przyglądała mi się podejrzliwie, ale jeszcze nic nie powiedziała. Może kalkulowała, czy ta zabawa jej się opłaca.
– Kim ty jesteś? – spytał Faściszewski.
– Nico Chabor, chłopak tej oto zjawiskowej dziewczyny. A… ty?
Hubert prychnął z niedowierzaniem. Zapamiętaj to, co ci teraz powiem – najlepszy sposób, żeby obrazić znanego aktora, to go nie rozpoznać.
Rose uwiesiła mi się nagle na ramieniu i roześmiała cicho, skrywając twarz na mojej piersi. Na policzki wystąpił jej rumieniec w kolorze sukienki.
– Mówiłam ci, że chciałam z tobą poważnie porozmawiać – zwróciła się do Faściszewskiego. – Chciałam, żebyś poznał mojego chłopaka. To Nico.
Mężczyzna cofnął się o krok. Nigdy nie zapomnę jego twarzy – czterdziestoletni facet z miną obrażonego na cały świat gówniarza. Tylko dla tego widoku mógłbym udawać chłopaka Rose choćby do końca świata i o jeden dzień dłużej.
– Żartujesz.
– Nie, Hubert. – Rose pokręciła głową. – Więc nie wiem, o co ci chodziło z tym, że mam za duże wymagania… Ja nie mam wobec ciebie żadnych wymagań. Skarbie.
Faściszewski patrzył zdezorientowany to na nią, to na mnie.
– Nie wierzę ci.
Rose posłała mu słodki uśmiech.
– A teraz możesz już iść – dodała. – Z pewnością byś nie chciał, żeby ktokolwiek zobaczył nas bez twojej żony, prawda? Nie po tym, jak zostaliśmy przyłapani w zeszłym tygodniu. Nie potrzebujemy jeszcze większego skandalu.
Mężczyzna potrząsał głową, rozchylał usta i się krztusił, gdy słowa nie przechodziły mu przez gardło.
– Ale… Ale… Jeszcze tydzień temu błagałaś, żebym się rozwiódł!
Chciałem się go pozbyć tak samo mocno jak Rose, której drobne palce zaciskały się na klapie mojej marynarki, więc postanowiłem zainterweniować.
– A potem, na szczęście, poznała mnie i odkryła, że powinna mieć wyższe standardy – powiedziałem spokojnie. – Wychodzisz czy chcesz popatrzeć, jak będę ją całował?
To wystarczyło, by pogonić Faściszewskiego, który jeszcze tylko przez chwilę wyglądał, jakby chciał dyskutować. Na odchodne posłał nam obojgu ostre, trochę zawiedzione spojrzenie.
– Kiedy wreszcie znudzisz się tym dzieciakiem, wiesz, gdzie mnie znaleźć – rzucił.
To naprawdę zabawne, że nazwał mnie dzieciakiem, biorąc pod uwagę fakt, że byłem tylko o kilka lat starszy od dziewczyny, z którą się spotykał.
Faściszewski wyszedł, a my nagle zostaliśmy sami.
OKŁADKA
STRONA TYTUŁOWA
PROLOG
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
Cover
Table of Contents
Title page
Text
