Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie warto rzucać na szalę własnego życia tylko po to, żeby uratować burego kocura, maskotkę stacji orbitalnej. Przekonuje się o tym pilot międzyplanetarny, William Smith, bohater mikropowieści, której pełna niespodzianek akcja toczy się w ogromnej odległości od Układu Słonecznego. Nieszczęśliwym trafem zostaje sam w opuszczonej bazie, krążącej wokół gwiazdy mającej właśnie wejść w stadium supernowej. Czy wyjdzie z tego cało?
Tuż przed wybuchem feralnej gwiazdy zatrudnieni tam naukowcy i technicy opuszczają stację, odlatując w stronę Układu Słonecznego. Wszyscy z wyjątkiem głównego bohatera, gdyż temu dziwnym trafem nie udaje się zaokrętować.
Co ma zrobić pechowiec, któremu ostatnie chwile życia przeciekają między palcami? Pogodzić się z tragicznym losem, odebrać sobie życie, rzucić się w wir ostatnich dostępnych przyjemności czy wbrew nadziei szukać ratunku?
Jednak tylko z pozoru jego los jest przesądzony. Okazuje się bowiem, że stacja kosmiczna ma drugie dno, a urodzonego w czepku pilota kosmicznego czekają fascynujące przygody.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 61
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2015 Edward Guziakiewicz
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.
ISBN 978-83-64865-19-0 (EPUB)
Obraz na okładce licencjonowany przezDepositphotos.com/Drukarnia Chroma
Nie warto rzucać na szalę własnego życia tylko po to, żeby ratować burego kocura, maskotkę stacji orbitalnej. Przekonuje się o tym pilot międzyplanetarny, William Smith, bohater mikropowieści, której pełna niespodzianek akcja toczy się w ogromnej odległości od Układu Słonecznego. Nieszczęśliwym trafem zostaje sam w opuszczonej bazie, krążącej wokół gwiazdy mającej właśnie wejść w stadium supernowej. Czy wyjdzie z tego cało?
Tuż przed wybuchem feralnej gwiazdy zatrudnieni tam naukowcy i technicy opuszczają stację, odlatując w stronę Układu Słonecznego. Wszyscy z wyjątkiem głównego bohatera, gdyż temu dziwnym trafem nie udaje się zaokrętować.
Co ma zrobić pechowiec, któremu ostatnie chwile życia przeciekają między palcami? Pogodzić się z tragicznym losem, odebrać sobie życie, rzucić się w wir ostatnich dostępnych przyjemności czy wbrew nadziei szukać ratunku?
Jednak tylko z pozoru jego los jest przesądzony. Okazuje się bowiem, że stacja kosmiczna ma drugie dno, a urodzonego w czepku pilota kosmicznego czekają fascynujące przygody.
Monotonny głos Jill, uparcie powtarzającej tę samą frazę, sprawił, że otworzyłem oczy. Otaczał mnie półmrok. Próbowałem się poderwać, ale świat wokół niebezpiecznie zawirował. Bezsilnie osunąłem się na kratowany podest. Męczyły mnie mdłości. Obmacałem palcami czoło, odkrywając guz wielkości śliwki. Przede mną w słabym świetle z przełazu znaczyła się biegnąca w dół ściana utworzona ze spojonych nitami metalowych płyt. W ciemności nikły rozlokowane niżej urządzenia. Wracała mi pamięć.
— Ginger! — rozpaczliwie wybełkotałem.
Wiedziałem, co się stało. Usiłowałem złapać burawego kocura, maskotkę stacji i zabrać go na gotujący się do startu statek kosmiczny. Zwierzak nie przeżyłby w mającej ulec zniszczeniu stacji solarnej. Zwykle przybiegał z wyciągniętym do góry ogonem, licząc na koci przysmak z mej kieszeni, tym razem jednak okazał jawne lekceważenie. Posuwałem się jego tropem niespokojny i rozdrażniony, bo do odlotu zostały nieledwie dwa kwadranse. No i doigrałem się. Wyrżnąłem głową we framugę niskiego przełazu. Straciłem równowagę i spadłem na krużganek. Zawisłem nad przepaścią.
Nie zważając na mdłości, znowu się uniosłem i z niepokojem wsłuchałem w przytłumiony głos Jill dobiegający z korytarza. Wywnioskowałem ze strachem, że na jakiś czas straciłem przytomność. Wolałem nie wiedzieć, na ile. Bolał stłuczony łokieć.
— Siedemdziesiąt pięć minut do anihilacji stacji — skandował komputer, który wyposażono w całkiem miły żeński głos.
— To niemożliwe — szepnąłem ze zgrozą, pojmując, że doszło do najgorszego. Ogarnęła mnie trwoga. — Odlecieli beze mnie? — szczęknąłem zębami. — Jakim cudem?
Uzmysłowiłem sobie, że w tym sektorze nie ma czujników wykrywających organizmy żywe. Nikt się tu nigdy nie kręcił. Co za pech! Centralny komputer zatem nie wiedział, że w bazie pozostał jeden członek załogi. To szokujące odkrycie poderwało mnie na nogi. Miałem nóż na gardle. Nerwowo usiłowałem się wydostać. Złapałem się poręczy i wspiąłem jak pijany po szczeblach stalowej drabinki. Ból głowy nie ustępował. Pochylony w przełazie, z trudem osiągnąłem korytarz.
Wszystkowidząca Jill od razu to odnotowała.
— Na trzecim poziomie zlokalizowałam żywy obiekt, odliczanie wstrzymane — poinformowała beznamiętnym głosem.
Powtórzyła tę kwestię jeszcze kilka razy i zamilkła.
— Jill! — charknąłem. — Gdzie są pozostali? Wystartowali beze mnie?
Zastanawiała się, jakby miała wątpliwości, czy w ogóle powinna ze mną rozmawiać. A przecież byłem człowiekiem, nie szczurem.
— Brak identyfikacji. Zaloguj się do systemu! — odpowiedziała z właściwą maszynie impertynencją.
Dotoczyłem się do ściennego terminala i drżącą ręką wpisałem kod dostępu. Pamiętałem te cyfry, więc na szczęście nie miałem objawów amnezji. Skaner potwierdził rozpoznanie, zatem centralny komputer nie miał już wątpliwości, z kim rozmawia.
— Załoga opuściła bazę — z niezmąconym spokojem objaśniła Jill. — Statek powrotny osiemnaście godzin temu odleciał w stronę Układu Słonecznego.
Zatkało mnie na amen.
— Boże, tyle leżałem w tej dziurze? Nie zauważyli dranie, że jednego brakuje? Ktoś za to beknie — wycedziłem rozzłoszczony, zaciskając w gniewie pięści. — Tak mnie zignorować?
Nie zaciekawił jej ten temat. Nie oceniała zdarzeń w kategoriach prawnych i moralnych.
— Powinieneś bezzwłocznie udać się do ambulatorium — orzekła z niby to matczyną troską. — Masz objawy wstrząsu mózgu — postawiła bez ogródek diagnozę.
Tylko tego mi było trzeba. Nie dość, że wypadłem z gry, to jeszcze męczył mnie rozwalony czerep.
— Dobra, rob swoje! — poddałem się ze zniechęceniem. Czułem się fatalnie, miałem nogi jak z waty i kurczowo trzymałem się ściany. — Sam nie dojdę, nie ma mowy! — jęknąłem.
Ani się obejrzałem, a korytarzem bezszelestnie przypłynął do mnie czerwony bolid ratunkowy. Odpowiadała mi wygodna pozycja leżąca i przyjąłem ją z niewymowną ulgą. Dwa delikatne ukłucia uśmierzyły ból. Ogarnęła mnie błoga senność. Bolid ruszył w te pędy i znalazłem się w mig w sali zabiegowej. Tańczyły nade mną skanery i czujniki. Przez głowę przepływały fale to gorąca, to chłodu. Uśpiono pacjenta, a potem obudzono.
— Sprawność fizyczna przywrócona — usłyszałem niski męski głos, wyrywający mnie ze stanu odrętwienia. Cierpliwie aparaty medyczne uporały się w godzinę z postawionym im zadaniem. Otaczające stół agregaty odpłynęły, wtapiając w pokrytą szpitalną zielenią ścianę.
Zwlokłem się z podestu, obmacując czoło i łokieć. Oddychałem swobodnie, a głowa już mnie nie bolała. Byłem cały i zdrowy, ale nie napawało mnie to otuchą. Musiałem bowiem znowu zmierzyć się ze skrzeczącą rzeczywistością. Co tu dużo mówić, zawisł nade mną straszliwy miecz Damoklesa i mimo środków uspokajających nie mogłem uwolnić się od lęku. Każdy na moim miejscu popuszczałby w gacie ze strachu. Przy wyjściu z ambulatorium obejrzałem w ściennym lustrze pobladłą twarz, dziwiąc się, że to moja własna. A mając jeszcze cień nadziei, z trwogą wyjąkałem do Jill:
— Czy mamy połączenie z „Paracelsusem”?
— Mamy — usłużnie potwierdziła. — Natychmiast powiadomiłam ich o przerwaniu odliczania i twojej obecności. Jürgen od trzech kwadransów niecierpliwie czeka na rozmowę.
Wyszedłem na korytarz. Wstrząśnięty tym, co się stało, na moment zapomniałem, że ta gadająca małpa ma podzielną uwagę i że może za moimi plecami załatwiać masę różnych spraw. Bogiem a prawdą, nigdy się mną bezpośrednio nie zajmowała. Nie było powodów, żeby niańczyły mnie wredne maszyny. Wolałem się od nich nie uzależniać. Kto pozwalał im przez dłuższy czas decydować za siebie, ten lądował w wariatkowie z objawami abulii czyli chorobliwego braku woli. W pierwszej kolejności należało polegać na sobie, choćby za cenę błędu, a nie na z pozoru nieomylnych sztucznych inteligencjach. Te zresztą niekiedy były zdolne do znacznie większych numerów niż człowiek.
— A kot? Odnalazł się Ginger? — z obawą przeniosłem uwagę na czworonoga.