Bunt androidów - Edward Guziakiewicz - ebook

Bunt androidów ebook

Edward Guziakiewicz

3,5

Opis

Powieść SF „Bunt androidów” jest kontynuacją mikropowieści „Ka­sandra”, ukończonej przez autora w lutym 2011 r. Bohaterami są inteligentne androidy, przystosowane do zadań specjalnych w kos­mo­sie i działające w systemie, który przypomina grę komputerową. Misje na niższym poziomie są kontrolowane z wyższego poziomu. Akcja toczy się najpierw na Ziemi — na kontynencie europejskim. Po wykonaniu zadania główni bohaterowie trafiają do Galaktyki Andromedy. Splot zdarzeń sprawia, że jako agenci muszą się znowu ze sobą zmierzyć, a miejscem decydującego starcia staje się Puszcza Amazońska.

Kolejne partie utworu odsłaniają kulisy skomplikowanych zależności awansowanych na drugi poziom androidów. Akcja przenosi się znowu na Ziemię, najpierw do Acapulco w Meksyku, a następnie do Kairu i Luksoru w Egipcie oraz do Dubaju w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Czy buntującym się androidom uda się wyr­wać z systemu, w którym tkwią i stworzyć podwaliny nowego ładu?

Biorąc pod uwagę treści obyczajowe, ten prozatorski utwór Edwarda Guziakiewicza odsłania — z jednej strony patrząc — niebezpieczeństwa za daleko posuniętej emancypacji, a z drugiej — cienie tradycyjnej kultury patriarchalnej. W pierwszej kolejności jednak dostarcza wrażeń miłośnikom fantastyki i powieści przygodowej, szukającym rozrywki i ceniącym sobie żywą, wciągającą akcję.

Autor ukończył tę zajmującą powieść jesienią 2013 r.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Edward Guziakiewicz

Bunt androidów

powieść SF

Co­py­ri­ght © 2015 Edward Gu­zia­kie­wicz

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

ISBN 978-83-64865-27-5 (EPUB)

Ob­raz na okład­ce li­cen­cjo­no­wa­ny przezDe­po­sit­pho­tos.com/Dru­kar­nia Chro­ma

Tytułem wprowadzenia

Po­wieść SF „Bunt an­dro­idów” jest kon­ty­nu­acją mi­kro­po­wie­ści „Ka­san­dra”, ukoń­czo­nej przez au­to­ra w lu­tym 2011 r. Bo­ha­te­ra­mi są in­te­li­gent­ne an­dro­idy, przy­sto­so­wa­ne do za­dań spe­cjal­nych w ko­smo­sie i dzia­ła­ją­ce w sys­te­mie, któ­ry przy­po­mi­na grę kom­pu­te­ro­wą. Mi­sje na niż­szym po­zio­mie są kon­tro­lo­wa­ne z wyż­sze­go po­zio­mu. Ak­cja to­czy się naj­pierw na Zie­mi — na kon­ty­nen­cie eu­ro­pej­skim. Po wy­ko­na­niu za­da­nia głów­ni bo­ha­te­ro­wie tra­fia­ją do Ga­lak­ty­ki An­dro­me­dy. Splot zda­rzeń spra­wia, że jako agen­ci mu­szą się zno­wu ze sobą zmie­rzyć, a miej­scem de­cy­du­ją­ce­go star­cia sta­je się Pusz­cza Ama­zoń­ska.

Ko­lej­ne par­tie utwo­ru od­sła­nia­ją ku­li­sy skom­pli­ko­wa­nych za­leż­no­ści awan­so­wa­nych na dru­gi po­ziom an­dro­idów. Ak­cja prze­no­si się zno­wu na Zie­mię, naj­pierw do Aca­pul­co w Mek­sy­ku, a na­stęp­nie do Ka­iru i Luk­so­ru w Egip­cie oraz do Du­ba­ju w Zjed­no­czo­nych Emi­ra­tach Arab­skich. Czy bun­tu­ją­cym się an­dro­idom uda się wy­rwać z sys­te­mu, w któ­rym tkwią i stwo­rzyć pod­wa­li­ny no­we­go ładu?

Bio­rąc pod uwa­gę tre­ści oby­cza­jo­we, ten pro­za­tor­ski utwór Edwar­da Gu­zia­kie­wi­cza od­sła­nia — z jed­nej stro­ny pa­trząc — nie­bez­pie­czeń­stwa za da­le­ko po­su­nię­tej eman­cy­pa­cji, a z dru­giej — cie­nie tra­dy­cyj­nej kul­tu­ry pa­triar­chal­nej. W pierw­szej ko­lej­no­ści jed­nak do­star­cza wra­żeń mi­ło­śni­kom fan­ta­sty­ki i po­wie­ści przy­go­do­wej, szu­ka­ją­cym roz­ryw­ki i ce­nią­cym so­bie żywą, wcią­ga­ją­cą ak­cję.

Rozdział pierwszy

Wy­ra­fi­no­wa­na apa­ra­tu­ra sklo­no­wa­ła zmy­sło­wą wo­jow­nicz­kę aż w trzech eg­zem­pla­rzach, po­sy­pa­ło się z ist­ne­go rogu ob­fi­to­ści, więc dwie pierw­sze za­chwy­ca­ją­ce młód­ki z tej nie­spo­dzie­wa­nej se­rii — jako zbęd­ne — mu­sia­ły tra­fić do pie­ca kre­ma­to­ryj­ne­go. Nie­ogar­nio­ny sys­tem po swo­je­mu ko­ry­go­wał błę­dy, któ­re po­peł­nił ktoś z góry. W naj­bliż­szym hi­ber­na­to­rze spał trze­ci klon. Ostat­nia ko­pia się osta­ła. Sta­łem w na­boż­nym sku­pie­niu, nie na­ru­sza­jąc sa­kral­nej ci­szy stwo­rze­nia. Za­chłan­nie wpa­try­wa­łem się w uj­mu­ją­cą gład­ką twarz, ła­bę­dzią szy­ję, kształt­ne ra­mio­na i cu­dow­ne pier­si. Pierw­szy raz mia­łem do czy­nie­nia z in­nym an­dro­idem, a do tego płci żeń­skiej.

Ogrom­ny owal­ny ilu­mi­na­tor da­wał wi­dok na okry­tą płasz­czem at­mos­fe­ry pla­ne­tę i po­zna­czo­ny śla­da­mi ude­rzeń me­te­orów su­ro­wy księ­życ. Za pan­cer­ną ścia­ną pie­ca hu­cza­ło i strze­la­ło, jak­by mia­ło roz­nieść ge­ne­ra­tor na strzę­py, co do­wo­dzi­ło, że nisz­czo­ne żeń­skie klo­ny do­brze wy­po­sa­żo­no pod wzglę­dem mi­li­tar­nym. Sam też nie mo­głem na­rze­kać na za­bez­pie­cze­nia. W przy­pad­ku krań­co­we­go nie­po­wo­dze­nia ak­cji i ko­niecz­no­ści za­tar­cia wszyst­kich śla­dów by­łem w sta­nie znisz­czyć cały glob. Na szczę­ście, ni­g­dy tak się nie skom­pro­mi­to­wa­łem. Ra­dzi­łem so­bie i nie mu­sia­łem ucie­kać się do nad­zwy­czaj­nych środ­ków.

By­łem ter­mi­na­to­rem, dziec­kiem wy­so­ko roz­wi­nię­tej pro­te­ty­ki i in­ży­nie­rii ge­ne­tycz­nej, cy­bor­giem do za­dań spe­cjal­nych, wie­lo­funk­cyj­ną sa­mo­ist­ną świa­do­mo­ścią, zdol­ną do licz­nych wcie­leń i otrzy­mu­ją­cą przed każ­dą mi­sją ge­ne­tycz­nie nowe cia­ło, ale nie wie­dzia­łem, komu za­wdzię­czam ist­nie­nie. Nie zna­łem mo­co­daw­ców, mimo że wią­za­ły mnie z nimi ślu­by bez­względ­ne­go po­słu­szeń­stwa. Bu­dzo­no mnie co pe­wien czas, po­zo­sta­wia­jąc mi świe­tla­ną pa­mięć po­przed­nich uda­nych ak­cji na gwieź­dzi­stych szla­kach i wy­zna­cza­jąc nowe za­da­nia. Ta sama ma­syw­na ku­li­sta baza, z ze­wnątrz nie­wi­docz­na, ten sam ge­ne­ra­tor, lecz za każ­dym ra­zem doj­mu­ją­co inna rasa w ko­smo­sie...

Obec­ność Ka­san­dry mile mnie za­sko­czy­ła. Nie przy­pusz­cza­łem, że do­sta­nę ko­goś do po­mo­cy, bo­wiem do­tąd dzia­ła­łem w po­je­dyn­kę. Do­biegł koń­ca po­ra­nek stwo­rze­nia i otwo­rzy­ła oczy, a do hi­ber­na­to­ra ci­cho pod­pły­nę­ła ni­ska plat­for­ma z kom­ple­tem dam­skiej bie­li­zny. Wsty­dli­wie prze­nio­słem się do są­sied­niej gro­dzy, wy­wo­łu­jąc na wir­tu­al­nym ekra­nie dane do­ty­czą­ce przy­dzie­lo­nej mi part­ner­ki. Spraw­dzi­łem sto­pień zgod­no­ści. Się­gał dzie­więć­dzie­się­ciu sied­miu pro­cent, z cze­go wy­ni­ka­ło, że na­sze re­la­cje mo­gły mieć cha­rak­ter in­tym­ny. Przej­rza­łem inne pa­ra­me­try, z nie­po­ko­jem za­trzy­mu­jąc wzrok na wy­świe­tla­ją­cym się na czer­wo­no ostrze­że­niu „Nie­zna­ny błąd kodu”. Do­zna­łem olśnie­nia i po­ją­łem, dla­cze­go klo­no­wa­no ją kil­ka razy. Ge­ne­ra­tor usi­ło­wał stwo­rzyć wo­jow­nicz­kę bez błę­du. A sko­ro mu się to nie uda­ło, dał so­bie spo­kój, prze­rzu­ca­jąc na mnie obo­wią­zek upo­ra­nia się z kon­se­kwen­cja­mi.

Mu­sia­łem stłu­mić w so­bie za­chwyt part­ner­ką. To­wa­rzy­szą­cy mi w taj­nej mi­sji cy­borg mógł na­gle za­wieść, sta­wia­jąc mnie w sy­tu­acji bez wyj­ścia. Po­wi­nie­nem był mieć się na bacz­no­ści.

— Bę­dzie do­brze — gło­śno się po­cie­szy­łem, mi­mo­wol­nie od­chrzą­ku­jąc w zwi­nię­tą pięść. Za­wsze mi się uda­wa­ło. Mimo to po­czu­łem, że moje dło­nie zwil­got­nia­ły.

Była to moja dzie­wią­ta wy­pra­wa, Ka­san­dry do­pie­ro pierw­sza. Ósma wią­za­ła się z wy­pra­wą w nie­zmie­rzo­ne głę­bi­ny oce­anu w bliź­nia­czym ukła­dzie Gaa. Otrzy­ma­łem wów­czas cia­ło ogrom­ne­go mor­skie­go po­two­ra. Mia­łem do­paść wy­ty­po­wa­ną sa­mi­cę i ją za­płod­nić, a tym sa­mym prze­ka­zać jej per­fek­cyj­nie ob­ro­bio­ny ma­te­riał ge­ne­tycz­ny. Uda­ło mi się z tym upo­rać, ale nie oby­ło się bez dłu­giej za­cie­kłej wal­ki z agre­syw­ny­mi sam­ca­mi, któ­re usi­ło­wa­ły prze­ści­gnąć in­tru­za z gwiazd w po­go­ni za wy­bran­ką. Po­my­śla­łem o pla­ne­cie, na któ­rą mia­łem się te­le­por­to­wać. O dzi­wo, do­brze zna­łem ją z cza­sów dru­giej mi­sji. Wcie­li­łem się wów­czas w po­stać Alek­san­dra Ma­ce­doń­skie­go. Pro­wa­dzi­łem woj­ska prze­ciw Per­som, ga­lo­pu­jąc na cze­le ar­mii na ogni­stym Bu­ce­fa­le. W nie­ustan­nych pod­bo­jach do­tar­łem aż do In­dii. Ile cza­su mi­nę­ło od owych wy­da­rzeń? Po­rów­na­łem tam­tą wie­dzę o glo­bie z obec­ną. Upły­nę­ło prze­szło dwa ty­sią­ce lat.

— Cześć, go­le­mie! — z po­czu­ciem wyż­szo­ści rzu­ci­ła Ka­san­dra, kie­dy po­ra­dzi­ła so­bie z to­a­le­tą i zna­la­zła mnie, roz­glą­da­jąc się po po­miesz­cze­niach.

Wy­glą­da­ła na dzie­więt­na­ście lat, była pro­sta jak świe­ca, a przy tym odro­bi­nę wyż­sza ode mnie. Sam mia­łem w tym wcie­le­niu trzy­dzie­ści sześć. Czar­ny ob­ci­sły kom­bi­ne­zon pod­kre­ślał jej smu­kłą syl­wet­kę. Ciem­ne lek­ko krę­cą­ce się wło­sy oka­la­ły twarz i się­ga­ły do ra­mion. Szczu­pła aż do prze­sa­dy, zdra­dza­ła nie­zwy­kłą spraw­ność fi­zycz­ną.

Koń­czy­łem mo­dy­fi­ko­wać mój pro­fil psy­chicz­ny. Mia­łem na to swo­je spo­so­by. Na wszel­ki wy­pa­dek ob­ni­ży­łem po­ziom przy­sto­so­wa­nia do part­ner­ki do osiem­dzie­się­ciu czte­rech pro­cent. To mi da­wa­ło prze­wa­gę w spra­wach uczu­cio­wych i po­zwa­la­ło być od­por­nym na jej wdzię­ki. Jako król Alek­san­der mia­łem pod do­stat­kiem ko­biet i nie śni­łem no­ca­mi o gład­kich dziew­czę­cych ło­nach. Ka­san­dra była ład­na, to fakt, ale mo­głem się bez niej obejść. Wcze­śniej­sze mi­sje na­uczy­ły mnie ostroż­no­ści. Wie­dzia­łem, ja­kie­go głup­ca może uczy­nić z męż­czy­zny mi­łość i sta­ra­łem się nie wpa­dać w tę pu­łap­kę.

— Mam na imię Apol­lo — spo­koj­nie od­rze­kłem, chcąc prze­ła­mać pierw­sze lody. — Cie­szę się, że bę­dzie­my ra­zem pra­co­wać.

— A ja nie! — od­szczek­nę­ła.

Pu­ści­łem mimo uszu tę im­per­ty­nen­cję. Po­my­śla­łem, że ktoś so­bie z nas za­kpił, na­rzu­ca­jąc nam grec­kie imio­na lub że za­le­ża­ło mu, bym nie za­po­mniał o roli dum­ne­go Alek­san­dra. W „Ilia­dzie” Ho­me­ra Ka­san­dra była cór­ką kró­la Troi, Pria­ma, a od Apol­la otrzy­ma­ła dar wiesz­cze­nia. Gdy od­rzu­ci­ła jego mi­łość, roz­go­ry­czo­ny syn Zeu­sa spra­wił, że prze­sta­no wie­rzyć jej wróż­bom. Jej po­ja­wie­nie się zwia­sto­wa­ło nie­szczę­ście.

— Ka­san­dra! — mruk­ną­łem, ze­śli­zgu­jąc się wzro­kiem na spor­to­we obu­wie. — Zmie­rzy­my się? — układ­nie za­pro­po­no­wa­łem. — Tuż obok jest sala tre­nin­go­wa. Ze zmien­ną gra­wi­ta­cją. Cie­ka­we, czy bę­dziesz lep­sza.

Mu­sia­ła być lep­sza. Wi­dzia­łem to w jej oczach. Dała się sku­sić, żeby po­ka­zać, że nade mną gó­ru­je.

W szat­ni prze­bra­li­śmy się w bia­łe luź­ne stro­je do ćwi­czeń. Cze­go by nie rzec o ge­ne­ra­to­rze, dbał o de­ta­le każ­dej ak­cji. Była zna­ko­mi­cie przy­go­to­wa­na do wal­ki wręcz i prze­ko­na­łem się o tym już w pierw­szych se­kun­dach star­cia. Oka­za­ła się dia­bel­nie szyb­ka i per­fek­cyj­na, a jej bosa sto­pa co rusz mi­ga­ła mi przed no­sem. Uwa­ża­łem, żeby nie do­stać w gło­wę lub w kro­cze. Bro­ni­łem się, kur­czo­wo szu­ka­jąc sła­bych stron. Przy­sto­so­wa­no ją do ak­cji w sta­bil­nym polu gra­wi­ta­cyj­nym. Zmien­ne wy­trą­ca­ło ją z rów­no­wa­gi i do­pro­wa­dza­ło do pa­sji. Wy­ko­rzy­sta­łem ten atut, kil­ka razy zwa­la­jąc ją z nóg. Sam da­łem się wresz­cie raz roz­ło­żyć na ło­pat­ki i zre­zy­gno­wa­ny ogło­si­łem ko­niec wal­ki. Roz­no­sił ją ten suk­ces. Kie­dy wy­cho­dzi­li­śmy z sali tre­nin­go­wej, zaj­rza­ła mi chłod­no w oczy i wark­nę­ła z po­gar­dą:

— Ta­kich jak ty za­ła­twiam jed­nym pal­cem!

Nie chcia­łem się z nią kłó­cić. Nie było o co.

— Świet­nie! — ucie­szy­łem się ob­łud­nie. — To do­bry zwia­stun dla na­szej ak­cji.

Ge­ne­ra­tor prze­niósł nas na po­wierzch­nię pla­ne­ty. Dwa groź­ne anio­ły, na szczę­ście in­co­gni­to, spa­dły na pe­ry­fe­ria Ga­lak­ty­ki Dro­gi Mlecz­nej niby na­gła za­po­wiedź nie­unik­nio­nych cza­sów osta­tecz­nych. Bra­ko­wa­ło nam tyl­ko szu­mią­cych skrzy­deł. Zna­leź­li­śmy się w za­dba­nym i ru­chli­wym, ale nie­wiel­kim eu­ro­pej­skim mie­ście. Wi­ta­ło nas cie­płe i bez­wietrz­ne ma­jo­we przed­po­łu­dnie. Zma­te­ria­li­zo­wa­łem się obok wo­jow­nicz­ki mię­dzy srebr­ny­mi świer­ka­mi i zie­lo­ny­mi mo­drze­wia­mi w za­la­nym słoń­cem uro­czym par­ku z czyn­ną fon­tan­ną. Pod na­szy­mi sto­pa­mi roz­cią­ga­ła się przy­cię­ta zie­lo­na tra­wa. Ostroż­nie wyj­rza­łem spo­mię­dzy osła­nia­ją­cych nas krze­wów. Skie­ro­wa­na ku gó­rze ryba z brą­zu try­ska­ła wodą z otwar­te­go pyszcz­ka.

Prze­szył mnie dreszcz emo­cji, jak na po­cząt­ku każ­dej ak­cji. A poza tym cie­ka­wi­ło mnie, jak będę czuć się na Zie­mi po tak dłu­giej nie­obec­no­ści.

Ka­san­dra sta­ła na lek­ko roz­sta­wio­nych no­gach, nie­uf­nie roz­glą­da­jąc się do­ko­ła. Ude­rzy­ło ją bo­gac­two tu­tej­szej flo­ry i zdu­miał błę­kit nie­ba, któ­re zda­wa­ło się nie mieć gra­nic. Z przy­mru­żo­ny­mi oczy­ma spo­glą­da­ła pod słoń­ce. Wy­czu­wa­ła jego cie­pło na swo­jej twa­rzy. Bez tej zło­tej gwiaz­dy nie by­ło­by na Zie­mi ży­cia. Nie kłę­bi­ły się nad nami chmu­ry. Nie­licz­ne pie­rza­ste ob­ło­ki wska­zy­wa­ły na to, że utrzy­ma się ład­na po­go­da.

— Je­ste­śmy na miej­scu — z ulgą szep­ną­łem.

Nikt nie zwró­cił na nas uwa­gi i nie od­no­to­wał, że po­ja­wi­li­śmy się tu nie wia­do­mo skąd. Nikt nie pod­niósł alar­mu. Do­sko­na­le upodob­nie­ni do przed­sta­wi­cie­li ga­tun­ku Homo sa­piens mo­gli­śmy bez tru­du wto­pić się w tłum. Na ota­cza­ją­cych fon­tan­nę ła­wecz­kach sie­dzia­ły mło­de mat­ki przy wóz­kach dzie­cię­cych. Kil­ku chłop­ców sza­la­ło na de­sko­rol­kach. Usza­mi ło­wi­łem strzę­py roz­mów. Za­fa­scy­no­wa­na no­wym dla sie­bie oto­cze­niem wo­jow­nicz­ka obej­rza­ła się wresz­cie na mnie i dys­kret­nie po­ka­za­łem jej kie­ru­nek. W gło­wie mia­łem do­kład­ny plan mia­sta, więc nie mu­sia­łem się roz­glą­dać, ani za­cze­piać prze­chod­niów i py­tać o dro­gę. Ze­szli­śmy z przy­cię­te­go traw­ni­ka na as­fal­to­wą ścież­kę i bez po­śpie­chu ru­szy­li­śmy w stro­nę ha­ła­śli­we­go cen­trum. Ustę­po­wa­ły nam gru­cha­ją­ce go­łę­bie, któ­rych tu było peł­no. Ob­szcze­kał nas nie­groź­ny brą­zo­wy jam­nik na śmiesz­nych krót­kich no­gach.

Wzdłuż han­dlo­wej uli­cy usy­tu­owa­ły się skle­py, puby i ka­wiar­nie, a ich ko­lo­ro­we wi­try­ny przy­cią­ga­ły uwa­gę mo­del­ki. Stop­nio­wo na­bie­ra­ła od­wa­gi. Za­in­try­go­wał ją bar­dzo ele­ganc­ki za­kład fry­zjer­ski. Po­tem obuw­ni­czy. Ase­ku­ra­cyj­nie trzy­ma­ją­ca się mego boku, krzyk­nę­ła na­raz ra­do­śnie i po­rzu­ci­ła mnie, zni­ka­jąc we wnę­trzu ma­ga­zy­nu z dam­ską odzie­żą.

Za­trzy­ma­łem się, bacz­nie lu­stru­jąc per­spek­ty­wę uli­cy. Two­rzy­ły ją przy­le­ga­ją­ce do sie­bie kil­ku­pię­tro­we za­byt­ko­we ka­mie­ni­ce, róż­nią­ce się fa­sa­da­mi i or­na­men­ty­ką. Wci­ska­ły się mię­dzy nie no­wo­cze­sne bu­dyn­ki z be­to­nu, mar­mu­ru i szkła. Pę­dzi­ły sa­mo­cho­dy róż­nych ma­rek i ko­lo­rów, mniej­sze i więk­sze. Mi­ja­ły się au­to­bu­sy miej­skie. Wszyst­kie za­trzy­my­wa­ły się przed skrzy­żo­wa­niem z sy­gna­li­za­cją świetl­ną. Przy zie­lo­nym moż­na było przejść po bia­łych pa­sach na dru­gą stro­nę.

Oczy­ma wy­obraź­ni uj­rza­łem sie­bie jako dum­ne­go Alek­san­dra w krót­kim lnia­nym chi­to­nie pod błysz­czą­cą zbro­ją i za­rzu­co­nym na ra­mio­na pur­pu­ro­wym hi­ma­tio­nie, ga­lo­pu­ją­ce­go tędy w peł­nym rynsz­tun­ku na ogni­stym czar­nym ru­ma­ku. O tem­po­ra, o mo­res! Cza­sy się zmie­ni­ły i ra­ził­bym swo­im wy­glą­dem. Był­bym ży­wym mu­ze­al­nym eks­po­na­tem, któ­ry za do­tknię­ciem ma­gicz­nej różdż­ki wy­rwał się z mu­zeum z cu­da­mi sta­ro­żyt­no­ści. Zdu­mie­wa­ły mnie ro­we­ry i przy­szło mi do gło­wy, że po­wi­nie­nem zmie­rzyć się z tym ar­cy­cie­ka­wym wy­na­laz­kiem. Nie ze­tkną­łem się z nimi na in­nych pla­ne­tach. Skła­da­ły się z dwóch ogu­mio­nych kół, kie­row­ni­cy, sio­deł­ka i pe­da­łów. Przy­pusz­czal­nie nie miał­bym trud­no­ści z utrzy­ma­niem rów­no­wa­gi w cza­sie jaz­dy. Wró­ci­łem my­śla­mi do prze­szło­ści. Po­noć na Zie­mi koło jezd­ne od­kry­li Su­me­ro­wie. Zna­li je rów­nież sta­ro­żyt­ni Egip­cja­nie. Gre­cy po­słu­gi­wa­li się cią­gnię­ty­mi przez woły wo­za­mi, jed­nak w Hel­la­dzie li­czył się przede wszyst­kim trans­port wod­ny. Drew­nia­ne koła przy bra­ku do­brych dróg nie na wie­le się przy­da­wa­ły. Do­pie­ro Rzy­mia­nie za­ję­li się sys­te­mem utwar­dzo­nych szla­ków ko­mu­ni­ka­cyj­nych. Ka­mien­ne trak­ty oplo­tły całe im­pe­rium. Bu­do­wa­ne przez nich ar­te­rie na­le­ża­ły do naj­waż­niej­szych osią­gnięć in­ży­nier­skich tam­tych cza­sów. W efek­cie ma­wia­no, że wszyst­kie dro­gi pro­wa­dzą do Rzy­mu.

Sku­pi­łem uwa­gę na prze­chod­niach. Szo­ko­wa­ła mnie moda tej epo­ki. Eks­po­no­wa­no aż do prze­sa­dy wa­lo­ry ko­bie­ce­go cia­ła. Kró­lo­wa­ły lek­kie i zwiew­ne stro­je, a przy tym bar­dzo krót­kie i pro­wo­ku­ją­ce. Na­gość była w ce­nie. Dzia­ła­ły na mnie jak ma­gnes po­nęt­ne młód­ki, po­ka­zu­ją­ce w ca­łej oka­za­ło­ści kształt­ne nogi. Wy­so­kie ob­ca­sy po­głę­bia­ły wra­że­nie zmy­sło­wo­ści. Krót­kie ob­ci­słe spód­nicz­ki le­d­wo co za­kry­wa­ły ape­tycz­ne ty­łecz­ki. A co mia­łem po­wie­dzieć o fry­zu­rach? W sta­ro­żyt­no­ści ko­bie­ty cho­dzi­ły z za­kry­ty­mi gło­wa­mi. Te­raz ude­rza­ła mnie cała gama roz­ma­itych ucze­sań, a roz­pusz­czo­ne wło­sy były na po­rząd­ku dzien­nym.

W wi­try­nie wdzię­czy­ły się pla­sti­ko­we ma­ne­ki­ny w do­pa­so­wa­nych mod­nych kre­acjach. Do­sko­na­le od­da­wa­ły bu­do­wę ludz­kie­go cia­ła. Szczu­pła syl­wet­ka była ide­ałem, choć w ulicz­nym tłu­mie nie bra­ko­wa­ło ba­bek przy ko­ści. Opa­no­wa­łem oczo­pląs, sku­pia­jąc się na tym, co waż­ne. Nie wy­czu­łem za­gro­że­nia. Nikt nie dep­tał nam po pię­tach. Uspo­ko­jo­ny zaj­rza­łem do skle­pu, chcąc się zo­rien­to­wać, co strze­li­ło do gło­wy mo­jej ży­wej jak rtęć part­ner­ce.

Z jej szyi zwi­sał ja­skra­wy na­szyj­nik ha­waj­ski. Mie­rzy­ła pe­ru­ki, ro­biąc cu­dacz­ne miny przed lu­strem. Przy­zwy­cza­jo­na do ka­pry­sów usłuż­na eks­pe­dient­ka trzy­ma­ła ich w ręku cały pęk.

— Zo­bacz, pig­me­ju, je­stem blon­dyn­ką! — ra­do­śnie za­wo­ła­ła. Była w swo­im ży­wio­le. — By­czo, nie?

Zdję­ła ją, za­mie­nia­jąc na afro z bu­rzą czar­nych po­skrę­ca­nych lo­ków.

— Te­raz je­stem Mu­rzyn­ką z bu­szu! — ob­wie­ści­ła z en­tu­zja­zmem, cie­sząc się jak dziec­ko.

Nic nie rze­kłem, kry­tycz­nie oce­nia­jąc jej bła­zeń­skie po­pi­sy i z odro­bi­ną nie­po­ko­ju ze­zu­jąc w stro­nę in­nych klien­tek w skle­pie. Była w go­rą­cej wo­dzie ką­pa­na i nie­po­trzeb­nie ro­bi­ła wo­kół sie­bie tyle ha­ła­su. Za­kła­da­ła ko­lej­ne, za­śmie­wa­jąc się na cały głos, naj­pierw z dłu­gi­mi dre­da­mi, na­stęp­nie rudą, wście­kle wi­śnio­wą, a póź­niej zie­lo­ną i nie­bie­ską.

Znu­dzi­ło się jej wresz­cie to non­sen­sow­ne za­ję­cie, piesz­czo­tli­wie prze­je­cha­ła ręką po wi­szą­cych na sto­ja­ku su­kien­kach z let­niej ko­lek­cji i ku mej uldze opu­ści­ła sklep, za­pew­nia­jąc eks­pe­dient­kę, że jesz­cze tam zaj­rzy.

Na uli­cy zwró­ci­łem jej uwa­gę, że za­cho­wu­je się nie­sto­sow­nie. Była mało po­wścią­gli­wa i bra­ko­wa­ło jej do­brych ma­nier. Wy­dę­ła ze wzgar­dą war­gi. Nie na­le­ża­ło jej stro­fo­wać.

— Wy­pra­szam so­bie, ty za­ro­zu­mia­ły igno­ran­cie! — sko­czy­ła mi do gar­dła. — Je­stem naj­mą­drzej­sza, naj­pięk­niej­sza i wszyst­ko mi wol­no… — wark­nę­ła ze zło­ścią, in­stru­ując mnie jak tę­pa­ka. — Je­steś tyl­ko do­dat­kiem do mnie, więc nie pod­ska­kuj. I na­ucz się, że ja tu rzą­dzę!

Śmier­tel­nie ob­ra­żo­na, w tem­pie iście sprin­ter­skim po­gna­ła do przo­du. Omal nie stra­to­wa­ła ku­le­ją­ce­go sta­rusz­ka z la­ską. Na szczę­ście, bie­dak od­zy­skał rów­no­wa­gę. Do­bie­gła do po­bli­skie­go skrzy­żo­wa­nia i na­gle się za­trzy­ma­ła. Za­wró­ci­ła, prze­ję­ta fra­pu­ją­cą ją my­ślą. Zro­bi­ła się słod­ka jak miód, zła­pa­ła mnie przy­mil­nie pod rękę i gar­biąc się, żeby być niż­szą, kon­spi­ra­cyj­nie szep­nę­ła mi do ucha:

— Tu nic nie dają za dar­mo, wy­obraź so­bie, po­trzeb­ne są pie­nią­dze!

Po­ła­sko­ta­ła mnie swo­imi wło­sa­mi. Wy­ko­rzy­sta­łem tę oka­zję i piesz­czo­tli­wie klep­ną­łem ją w po­śla­dek. Nie pro­te­sto­wa­ła.

— Masz ra­cję, ro­zej­rzyj­my się za ban­ko­ma­tem — od­rze­kłem. — Mu­si­my któ­ryś ob­ro­bić.

Mia­łem opa­no­wa­ne róż­ne spo­so­by szyb­kie­go po­zy­ski­wa­nia fun­du­szy, ale ten wy­da­wał mi się naj­ła­twiej­szy. A poza tym mo­głem za­bły­snąć przed bru­net­ką swy­mi umie­jęt­no­ścia­mi.

Ban­ko­ma­ty słu­ży­ły do wy­pła­ty go­tów­ki za po­mo­cą kar­ty ma­gne­tycz­nej. Oczy­wi­ście, nie dys­po­no­wa­łem praw­dzi­wą kar­tą, ale nie sta­no­wi­ło to dla mnie żad­nej prze­szko­dy. Od cze­go mia­ło się wy­spe­cja­li­zo­wa­ne koń­czy­ny?

Do­tar­li­śmy do cen­trum han­dlo­we­go.

— Tu — usłuż­nie po­ka­za­ła oszklo­ną ka­bi­nę.

We­szła za mną do środ­ka, za­my­ka­jąc drzwi. Po­czu­łem na kar­ku jej od­dech. Prze­ci­snę­ła się bli­żej, żeby le­piej wi­dzieć.

Te przy­dat­ne au­to­ma­tycz­ne urzą­dze­nia po­sia­da­ły ka­se­ty no­mi­na­ło­we. Nie trze­ba było łą­czyć się z ban­kiem, żeby prze­jąć nad nimi kon­tro­lę. Przy­ło­ży­łem kciuk do oświe­tlo­nej szcze­li­ny, bły­ska­wicz­nie wdzie­ra­jąc się do czyt­ni­ka, mo­du­łu szy­fru­ją­ce­go i mo­du­łu de­po­zy­tu. Mój pa­lec prze­kształ­cił się w wir­tu­al­ną kar­tę, po­zwa­la­ją­cą bez­ko­li­zyj­nie pod­piąć się do sys­te­mu. Mo­ni­tor za­mi­gał i po­ja­wi­ły się na nim ko­lej­ne na­pi­sy. Po­tem wir­tu­al­na kar­ta wró­ci­ła, przez chwi­lę ja­rząc się na koń­cu mego kciu­ka. Po­słusz­ny ban­ko­mat szczęk­nął i wy­su­nął się z nie­go plik bank­no­tów euro o wy­so­kich no­mi­na­łach.

— Wi­taj w świe­cie biz­ne­su! — dum­ny z sie­bie mruk­ną­łem do Ka­san­dry.

Wo­jow­nicz­ka z nie­uf­no­ścią przy­glą­da­ła się ule­ga­ją­ce­mu me­ta­mor­fo­zie kciu­ko­wi. Na krót­ko zje­cha­ła wzro­kiem na mój roz­po­rek, jak­by się za­sta­na­wia­jąc, czy z tym, co kry­ję w spodniach po­tra­fię wy­czy­niać po­dob­ne cuda. Po­tem nie od­ry­wa­ła za­chłan­ne­go wzro­ku od bank­no­tów.

Wy­do­sta­li­śmy się z ka­bi­ny. Od­li­czy­łem czte­ry i jej po­da­łem. Zła­pa­ła i dzier­żąc je w dło­ni wy­sko­czy­ła jak ko­szy­karz w górę.

— Hura! — wrza­snę­ła, zwra­ca­jąc na sie­bie uwa­gę prze­chod­niów.

Z roz­ma­chem wy­rzu­ci­ła je w po­wie­trze i po­fru­nę­ły jak je­sien­ne li­ście. Ubaw po pa­chy. Bły­ska­wicz­nie je po­ła­pa­ła, nie po­zwa­la­jąc opaść na chod­nik.

— Spo­koj­nie! — usi­ło­wa­łem ją po­ha­mo­wać.

Nie słu­cha­ła. Była żywą rtę­cią.

— Za­cze­kaj na mnie w ho­te­lu, tra­fię! — wy­pa­li­ła.

Po­gna­ła na zła­ma­nie kar­ku, gi­nąc w la­bi­ryn­cie skle­pów. Ulot­ni­ła się jak kam­fo­ra i do­my­śli­łem się, że rzu­ci się w wir zwa­rio­wa­nych za­ku­pów. Mia­łem na­dzie­ję, że w mig się uwi­nie i że szyb­ko wró­ci, nie wpa­da­jąc po dro­dze w kło­po­ty i nie wy­wo­łu­jąc żad­nych awan­tur.

Rozdział drugi

Przed­sio­nek ho­te­lu Man­hat­tan był gu­stow­nie urzą­dzo­ny. Za­uwa­ży­łem wej­ście do re­stau­ra­cji, a tak­że scho­dy do kry­ją­ce­go się w pod­zie­miach lo­ka­lu roz­ryw­ko­we­go o na­zwie Ni­ght Club. Na po­kry­tych wy­twor­ną ta­pe­tą ścia­nach wid­nia­ły w ra­mach płót­na ar­ty­stów ma­la­rzy. Wy­god­nie się roz­sia­dłem w bu­fia­stym fo­te­lu, bio­rąc do ręki le­żą­cą ga­ze­tę i co rusz ze­zu­jąc w stro­nę oszklo­nych drzwi. Roz­ło­ży­łem ją, uda­jąc, że czy­tam i od­da­jąc się nie­po­ko­ją­cym roz­my­śla­niom nad zle­co­nym mi za­da­niem.

Było ono po­dej­rza­nie ła­twe, a przy tym dziw­nie ni­ja­kie. Od­nio­słem wra­że­nie, że ktoś przy­dzie­lił mi je przez po­mył­kę. Nie wy­ma­ga­ło żad­ne­go do­świad­cze­nia, więc nie poj­mo­wa­łem, cze­mu obar­czo­no nim sta­re­go wygę, któ­ry prze­tarł w sa­mot­no­ści wie­le ko­smicz­nych szla­ków, ze wszyst­kich starć wy­cho­dząc zwy­cię­sko. Mógł się z nim upo­rać po­cząt­ku­ją­cy an­dro­id, sta­wia­ją­cy pierw­sze kro­ki w na­szym fa­chu. Po­nad­to nie ro­zu­mia­łem, dla­cze­go do­rzu­co­no mi do po­mo­cy sza­le­ją­cą part­ner­kę, któ­ra my­śla­ła o wszyst­kim, tyl­ko nie o cze­ka­ją­cej ją ak­cji. Coś tu śmier­dzia­ło. Może ko­muś wy­żej za­wist­nie za­le­ża­ło, że­bym się wresz­cie po­śli­zgnął? Nie mia­łem po­ję­cia, komu mo­głem się na­ra­zić i kto chciał­by zło­śli­wie pod­ło­żyć mi nogę. Le­piej było dmu­chać na zim­ne. Do­tąd szło mi gład­ko, bez­i­mien­ni bo­go­wie mi sprzy­ja­li, mia­łem na swo­im kon­cie dzie­więć­set osiem­dzie­siąt pięć punk­tów, naj­wię­cej, bo bli­sko czte­ry­sta za mi­sję Alek­san­dra Wiel­kie­go. Oko­ło trzy­stu otrzy­ma­łem za wy­pra­wę na glo­by i księ­ży­ce Teo­rio­nów. Tam do­pie­ro mu­sia­łem się gim­na­sty­ko­wać, przy czym nie wol­no mi było się­gać po broń! Na ich ma­cie­rzy­stej pla­ne­cie, Ma­mo­rii, spę­dzi­łem bli­sko pół roku, sta­jąc na gło­wie, żeby się nie zde­kon­spi­ro­wać. W me­tro­po­liach na każ­dym kro­ku „prze­świe­tla­no” bo­wiem prze­chod­niów i klien­tów. Wy­ma­ga­ły tego zu­ni­fi­ko­wa­ne sys­te­my płat­no­ści, zwią­za­ne z ko­mu­ni­ka­cją, han­dlem, ga­stro­no­mią, roz­ryw­ką, opie­ką me­dycz­ną i Bóg wie, czym jesz­cze. Nie mo­głem ko­rzy­stać — mię­dzy in­ny­mi — z usług o bar­dzo wy­so­kim po­zio­mie in­te­rak­tyw­no­ści. Ich mul­ti­ki­no było zna­ko­mi­te i prze­no­si­ło w świat nie­omal re­al­ny, ale w cza­sie se­an­su zo­stał­bym zde­ma­sko­wa­ny. Nie wol­no mi było men­tal­ne kre­ować na­by­wa­nych ar­ty­ku­łów i mu­sia­łem po­prze­sta­wać na go­to­wych wzor­cach. Wpadł­bym po uszy, gdy­by do­brał się do mnie au­to­mat me­dycz­ny i pró­bo­wał mnie zba­dać lub udzie­lić mi pierw­szej po­mo­cy.

Teo­rio­nie mie­li szmer­gla na punk­cie do­brej or­ga­ni­za­cji, ładu i po­rząd­ku. Osią­gnę­li znacz­nie wyż­szy niż Zie­mia­nie po­ziom roz­wo­ju, jako tako ra­dzi­li so­bie z gra­wi­ta­cją i bez tru­du po­ru­sza­li się po wła­snym ukła­dzie so­lar­nym. Aglo­me­ra­cje miej­skie mie­ści­ły się nie tyl­ko na po­wierzch­ni za­miesz­ka­łych glo­bów, ale rów­nież w roz­rzu­co­nych po­nad stra­tos­fe­rą ba­zach or­bi­tal­nych. Owal­ne po­jaz­dy nie po­trze­bo­wa­ły kół i spraw­nie śli­zga­ły się tak w po­zio­mie jak w pio­nie.

Cy­wi­li­za­cja ziem­ska nie­chlub­nie prze­gry­wa­ła z teo­rioń­ską. Lu­dzie nie mie­li po­ję­cia o eko­lo­gicz­nych źró­dłach ener­gii, a ba­zo­wa­li na spa­la­niu wę­gla ka­mien­ne­go i po­chod­nych ropy naf­to­wej. Poza tym na Zie­mi na­dal pro­du­ko­wa­no ogrom­ne ilo­ści bro­ni i to­czo­no bez­li­to­sne woj­ny. Za­śmie­ca­no oto­cze­nie. Mimo nad­mia­ru żyw­no­ści pod nie­któ­ry­mi sze­ro­ko­ścia­mi geo­gra­ficz­ny­mi god­ni współ­czu­cia bie­da­cy umie­ra­li z gło­du. Rzecz cie­ka­wa, gdy­by nie te bez­myśl­ne woj­ny, nie by­ło­by tu szyb­kie­go roz­wo­ju tech­no­lo­gii, co gra­ni­czy­ło z da­le­ko po­su­nię­tą pa­to­lo­gią. In­ter­net — na przy­kład — miał pier­wot­nie słu­żyć po­trze­bom ar­mii.

— Ko­lo­sal­ne za­nie­dba­nia — mruk­ną­łem, prze­wra­ca­jąc stro­ni­ce pach­ną­cej far­bą dru­kar­ską ga­ze­ty.

Na­wia­sem mó­wiąc, je­że­li umia­ło się przy­mknąć oczy na te na­gan­ne uchy­bie­nia, Zie­mia mo­gła ja­wić się jako pla­ne­ta god­na uwa­gi. Szcze­gól­nie po­cią­gał od­po­czy­nek w tro­pi­kach. Do­brze żyło się tu szczę­śliw­com przy więk­szym szma­lu, ce­nią­cym uro­ki nad­mor­skich plaż, spor­ty wod­ne lub wy­pra­wy w nie­zdo­by­te góry.

Wró­ci­łem my­śla­mi do mego za­da­nia. Ile mo­głem do­stać za dzie­wią­tą ak­cję? Nie­wie­le, naj­wy­żej dzie­sięć, dwa­dzie­ścia punk­tów. Bła­host­ka! Po­le­co­no mi upro­wa­dzić jed­ne­go z dy­plo­ma­tów i za­po­wia­da­ło się, że po­zo­sta­nę tu nie dłu­żej niż dwie doby. Nad­szedł pią­tek, za­czy­nał się week­end i po­li­tyk sta­rym zwy­cza­jem wra­cał do ro­dzin­ne­go mia­sta. W so­bo­tę miał w pla­nie wi­zy­tę u den­ty­sty. Wy­star­czy­ło za­sa­dzić się w pa­wi­lo­nie usług me­dycz­nych, do­paść go i nie­po­strze­że­nie za­ssać do prze­no­śne­go to­ru­sa. Gdy wkła­da­łem rękę do kie­sze­ni spodni, wy­czu­wa­łem pod pal­ca­mi to przy­po­mi­na­ją­ce cien­ką bran­so­le­tę urzą­dze­nie. Spraw­nie kon­den­so­wa­ło ma­te­rię, nie na­ru­sza­jąc jej struk­tur. Mie­ści­ło na­wet sło­nia. Słu­ży­ło po­nad­to do ko­mu­ni­ko­wa­nia się z ge­ne­ra­to­rem. Co kil­ka go­dzin przy­kła­da­łem pa­lec do le­d­wo zna­czą­ce­go się na po­wierzch­ni wy­brzu­sze­nia, prze­sy­ła­jąc ci­chą re­la­cję z prze­bie­gu mi­sji. Za­leż­nie od ro­dza­ju wy­ko­ny­wa­ne­go za­da­nia do sta­łe­go kon­tak­tu z ge­ne­ra­to­rem słu­ży­ły też inne ga­dże­ty, na­szyj­ni­ki, na­bi­ja­ne ce­ki­na­mi pa­ski, na­wet sy­gne­ty.

— Sło­nie — miauk­ną­łem. Po­bie­głem my­śla­mi do In­dii. Te po­tęż­ne zwie­rzę­ta ro­bi­ły wra­że­nie na mo­ich dziel­nych wo­ja­kach. Łby mia­ły mniej­sze niż sło­nie afry­kań­skie, cio­sy też, ale im­po­no­wa­ły wiel­ko­ścią. Po­ru­sza­ły się nad­zwy­czaj spraw­nie, pręd­ko, nie­mal bez­gło­śnie i pra­wie nie zo­sta­wia­jąc śla­dów. Nie­ła­two było prze­bić ich po­marsz­czo­ną skó­rę o znacz­nej gru­bo­ści, a rzut dzi­dą nie wy­star­czał.

Zło­ży­łem ga­ze­tę, nie­spiesz­nie wsta­łem i zbli­ży­łem się do ulo­ko­wa­ne­go w holu kio­sku, żeby ku­pić port­fel na zwę­dzo­ne przed kwa­dran­sem bank­no­ty. Do­pie­ro gdy się za­trzy­ma­łem przed wą­ską ladą, uzmy­sło­wi­łem so­bie, że je­den taki mam w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Się­gną­łem ze zdu­mie­niem ręką i go wy­do­by­łem. Świe­cił no­wo­ścią. Kry­ły się w nim oprócz do­wo­du oso­bi­ste­go zgrab­ne kar­ty kre­dy­to­we.

— Do dia­bła! — zgrzyt­ną­łem zę­ba­mi. Ze zgro­zą po­ją­łem, że nie mu­sia­łem wła­my­wać się do ban­ko­ma­tu. Pod wpły­wem Ka­san­dry za­czy­na­łem po­peł­niać kar­dy­nal­ne błę­dy. Była to ko­lej­na zła wróż­ba na naj­bliż­sze dni.

Żeby nie od­cho­dzić z pu­sty­mi rę­ko­ma, ku­pi­łem dwie ko­lo­ro­we wi­do­ków­ki. Na jed­nej pre­zen­to­wa­ło się roz­świe­tlo­ne mia­sto nocą, zaś na dru­giej wid­niał za­byt­ko­wy ra­tusz utrzy­ma­ny w sty­lu go­tyc­kim.

Mo­del­ka wresz­cie się po­ja­wi­ła. Zdą­ży­łem w mię­dzy­cza­sie obej­rzeć roz­wie­szo­ne ob­ra­zy. Bły­ska­wicz­nie upodob­ni­ła się do tu­tej­szych na­sto­la­tek. Mia­ła na so­bie wście­kle ob­ci­słe dżin­sy, nie poj­mo­wa­łem, jak zdo­ła­ła się w nie wbić, ciem­no­nie­bie­ską pod­ko­szul­kę, jak na mój gust na­zbyt mę­ską, nie­mniej jed­nak pod­kre­śla­ją­cą jej kształt­ne pier­si, zaś na no­sie duże ciem­ne oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne. Za nią cią­gnął nie­roz­gar­nię­ty tę­ga­wy blon­dyn w ja­snej ko­szul­ce polo w po­zio­me pasy, wy­glą­da­ją­cy na ja­kieś osiem­na­ście lat. Z prze­ję­ciem tar­gał jej za­ku­py, jak­by to był jego naj­święt­szy obo­wią­zek.

Zi­gno­ro­wa­łem tego chłyst­ka. Pod­nio­słem się, szczę­śli­wy, że wresz­cie na­de­szła i po­że­glo­wa­łem w stro­nę blon­dyn­ki, pi­łu­ją­cej so­bie pa­znok­cie za kon­tu­arem re­cep­cji.

— Dzień do­bry. Ro­bi­łem re­zer­wa­cję dla dwóch osób, Wa­gner i Fi­scher — układ­nie rze­kłem, po­da­jąc jej pla­sti­ko­wą kar­tę iden­ty­fi­ka­cyj­ną. — Sta­ra­łem się, by ak­cent zdra­dzał cu­dzo­ziem­ca. To skut­ko­wa­ło w tej czę­ści Eu­ro­py.

Zaj­rza­ła do kom­pu­te­ra, stu­ka­jąc w kla­wi­sze.

— Apol­lo? — zdzi­wi­ła się. Moje na­zwi­sko nie szo­ko­wa­ło. Nie­ste­ty, imię było eg­zo­tycz­ne.

Kiw­ną­łem gło­wą.

— Ro­dzi­ce mie­li ho­pla na punk­cie mi­to­lo­gii — gład­ko się wy­łga­łem.

— Dwu­oso­bo­wy? — spy­ta­ła, sta­ra­jąc się, by jej głos miał pro­fe­sjo­nal­ne brzmie­nie.

— Jak naj­bar­dziej, na dwie doby.

— Nic z tego — za­pe­rzy­ła się Ka­san­dra, wtrą­ca­jąc się do roz­mo­wy. — Chcę je­dyn­kę! — nie­ustę­pli­wie za­żą­da­ła.

Nie­znacz­ny ruch ręki, pod któ­rą kry­ły się bank­no­ty, prze­są­dził o wy­ni­ku tego star­cia.

— Mamy dwie je­dyn­ki po­łą­czo­ne drzwia­mi — re­cep­cjo­nist­ka bla­do się uśmiech­nę­ła, wi­docz­nie przy­zwy­cza­jo­na do ta­kich sy­tu­acji.

Bank­no­ty po­wę­dro­wa­ły w jej stro­nę.

— Resz­ty nie trze­ba — ła­god­nie od­po­wie­dzia­łem, za­bie­ra­jąc klu­cze.

Po­ko­je były ład­ne i wy­god­ne. Sty­lo­we ma­ho­nio­we me­ble świe­ci­ły no­wo­ścią. Róż­ne to­na­cje błę­ki­tu kon­tra­sto­wa­ły z ja­sno­żół­ty­mi ścia­na­mi. Spraw­dzi­łem łóż­ko, pa­da­jąc na nie ca­łym cia­łem. Ka­san­dra rzu­ci­ła na ławę re­kla­mów­ki z za­ku­pa­mi i od razu przy­pię­ła się do tych nie­szczę­snych drzwi.

— Mu­szą być za­mknię­te, masz się po­sta­rać, wred­ny an­dro­idzie! — wład­czo za­rzą­dzi­ła.

Nie­chęt­nie wsta­łem i z miną do­świad­czo­ne­go ślu­sa­rza obej­rza­łem je z obu stron.

— Jest klam­ka, na­wet ład­na, ale nie ma zam­ka — ob­ja­śni­łem ze sto­ic­kim spo­ko­jem.

Przy­ję­ła to z nie­sma­kiem.

— Ale z cie­bie łaj­za! — wy­dę­ła brzyd­ko usta. — Je­śli otwo­rzysz je bez pu­ka­nia, to ci urwę gło­wę — za­gro­zi­ła. — Wy­lą­du­jesz w par­ku sztyw­nych!

— Zgo­da — po­tul­nie od­rze­kłem.

— To zwa­laj stąd, nie­udacz­ni­ku — po­ka­za­ła mi pal­cem. — I to już! Mu­szę się prze­brać.

Wy­co­fa­łem się i za­trza­snę­ła te nie­szczę­sne bra­my raju. Po mi­nu­cie jed­nak je otwo­rzy­ła. Wpa­ro­wa­ła do mnie w strin­gach, świe­cąc go­ły­mi pier­sia­mi.

— Mam za mało kasy.

Z wra­że­nia za­schło mi w ustach. Szmal to szmal! Bez sło­wa wy­cią­gną­łem port­fel i od­da­łem jej wszyst­ko, co mia­łem. Tym ra­zem nie pod­sko­czy­ła w górę i nie krzyk­nę­ła „Hura!” Od­wró­ci­ła się i ode­szła, skwa­pli­wie li­cząc bank­no­ty. Po­tem przy­po­mnia­ła so­bie o otwar­tych drzwiach.

— Pój­dzie­my ra­zem na obiad? — przy­mil­nie za­py­ta­łem. — Wy­pa­da po­znać se­kre­ty tu­tej­szej kuch­ni. Po­dob­no w ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji ser­wu­ją świet­ne że­ber­ka.

Po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

— Nie mam za­mia­ru się opy­chać, precz z ka­lo­ria­mi — oznaj­mi­ła to ta­kim to­nem, jak­by mia­ła w pla­nie in­ten­syw­ną ku­ra­cję od­chu­dza­ją­cą. Wcią­gnę­ła przez gło­wę bluz­kę, za­sła­nia­jąc wresz­cie te nie­szczę­sne pier­si. — Kup dwie duże bu­tel­ki wody mi­ne­ral­nej, to mi wy­star­czy — wład­czo roz­ka­za­ła. — Le­piej być głod­nym jak wilk niż gru­bym jak świ­nia.

Mimo że mi­nę­ło dwa ty­sią­ce lat, na­dal czu­łem się kró­lem i nie po­cią­ga­ła mnie rola słu­gi. Nie za­mie­rza­łem po­zwo­lić, by mną po­mia­ta­ła.

— Mo­gła­byś sama sko­czyć do mar­ke­tu. Cho­ciaż nie! — w mig się spo­strze­głem. Od­na­la­złem ukry­tą w drew­nia­nej obu­do­wie lo­dów­kę, a w niej bu­tel­ki z ga­zo­wa­ną wodą. Wy­ją­łem jed­ną, od­krę­ci­łem gwin­to­wa­ną na­kręt­kę, syk­nę­ło i po­ja­wi­ły się bą­bel­ki, a po­tem ostroż­nie na­la­łem do szklan­ki. — Nie pój­dę na obiad, też się obę­dę — prze­cią­gną­łem się z ulgą, aż mi strze­li­ły ko­ści. — Wy­bio­rę się na spa­cer, ro­zej­rzę po mie­ście i wdep­nę do bi­blio­te­ki.

Opu­ści­łem prze­bie­ra­ją­cą się Ka­san­drę i wy­ście­ła­ny­mi scho­da­mi zsze­dłem do holu. Nie sły­sza­łem ude­rzeń ob­ca­sów o stop­nie. Wy­po­sa­żo­ne ze sma­kiem ho­te­lo­we wnę­trza ro­bi­ły na mnie wra­że­nie. Dba­no o kom­fort w tej epo­ce. Do­sta­tek i świet­ność prze­ja­wia­ły się na każ­dym kro­ku i nie były za­re­zer­wo­wa­ne dla eli­ty. Kie­dy zna­la­złem się na uli­cy i owiał mnie cie­pły ma­jo­wy wiatr, za­czą­łem ża­ło­wać, że nie wzią­łem dwóch od­dziel­nych po­koi. Nie mu­siał­bym się ocie­rać o roz­ka­pry­szo­ną part­ner­kę i wy­słu­chi­wać jej bred­ni. Jed­nak po krót­kim na­my­śle do­sze­dłem do wnio­sku, że do­brze zro­bi­łem. Li­cho nie spa­ło i le­piej było mieć tę wred­ną dia­bli­cę pod kon­tro­lą.

W oświe­tlo­nej słoń­cem czy­tel­ni po­pro­si­łem o opra­co­wa­nia, do­ty­czą­ce Alek­san­dra Wiel­kie­go i jego zwy­cię­skich pod­bo­jów. Mi­lut­ka pra­cow­ni­ca w ciem­nej gar­son­ce przy­nio­sła mi z za­ple­cza kil­ka po­zy­cji po­pu­lar­no­nau­ko­wych prze­róż­nych for­ma­tów. Usia­dłem przy sto­li­ku, aby je w sku­pie­niu prze­wer­to­wać. Upa­ja­łem się pa­nu­ją­cą tu ci­szą. Nie na­le­ża­łem do ty­pów, wiecz­nie po­grą­żo­nych w książ­kach, nie tak zo­sta­łem ukształ­to­wa­ny, tym nie­mniej nie mo­głem nie do­ce­nić tego miej­sca. Zaj­rza­łem tu z oso­bi­stych po­wo­dów. In­try­go­wa­ło mnie, jak ziem­scy hi­sto­ry­cy oce­nia­ją po wie­kach moje wy­sił­ki. I czy przy­pad­kiem nie od­kry­li, że suk­ce­sy mło­de­go ma­ce­doń­skie­go wład­cy po­win­ny pójść na kon­to sta­ran­nie ma­sku­ją­ce­go się ko­smi­ty. Co tu dużo mó­wić! Ba­łem się wów­czas prze­szar­żo­wać. Prąc z woj­ska­mi na wschód i mie­rząc się z kró­lem Per­sów, Da­riu­szem, pa­mię­ta­łem, że do­ko­nu­ję cu­dów, do któ­rych przed­sta­wi­ciel ga­tun­ku Homo sa­piens nie był­by zdol­ny. Z prze­glą­da­nych prac wy­ni­ka­ło, że nikt nie od­krył mo­je­go słod­kie­go se­kre­tu. A przede wszyst­kim tego, że szy­ku­jąc się do roz­strzy­ga­ją­cych bi­tew, ko­rzy­sta­łem z pod­glą­du sa­te­li­tar­ne­go. Mo­głem spać spo­koj­nie. Alek­san­dra po­wszech­nie uzna­wa­no za wy­bit­ne­go do­wód­cę i jed­ne­go z naj­więk­szych zdo­byw­ców w hi­sto­rii ludz­ko­ści. I nikt nie wąt­pił w jego ziem­skie po­cho­dze­nie. Miał prze­cież na­tu­ral­nych ro­dzi­ców, po­nu­re­go ojca Fi­li­pa i pięk­ną mat­kę Olim­pias. Dla mnie, w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku — pi­sał Pe­ter Gre­en w książ­ce „Alek­san­der Wiel­ki” — Alek­san­der był praw­dzi­wym ge­niu­szem jako do­wód­ca: być może, je­śli się weź­mie wszyst­ko pod uwa­gę, naj­zna­ko­mit­szym wo­dzem, ja­kie­go wi­dział świat. Jego dar szyb­kie­go dzia­ła­nia, im­pro­wi­za­cji, sto­so­wa­nia roz­ma­itych form stra­te­gii; jego opa­no­wa­nie w chwi­lach kry­zy­su, umie­jęt­ność wy­plą­ty­wa­nia się z naj­bar­dziej bez­na­dziej­nych sy­tu­acji; jego mi­strzow­ska orien­ta­cja w te­re­nie i psy­cho­lo­gicz­ny ta­lent prze­ni­ka­nia in­ten­cji prze­ciw­ni­ka — wszyst­kie te ce­chy sta­wia­ją go na pierw­szym miej­scu wśród wiel­kich wo­dzów hi­sto­rii.

— Do­bra ro­bo­ta, bar­dzo do­bra! — mruk­ną­łem, wy­god­nie się opie­ra­jąc i z ulgą krę­cąc pal­ca­mi młyn­ka. Spi­sa­łem się na me­dal. Trium­fo­wa­łem, bo­wiem oka­za­łem się zna­ko­mi­ty w ka­mu­fla­żu. Mo­głem na­dal po­le­gać na so­bie i nie lę­kać się no­wych wy­zwań.

W nie­któ­rych opra­co­wa­niach przed­sta­wia­no mnie jako roz­ko­cha­ne­go ra­czej w męż­czy­znach niż w ko­bie­tach, co mi się nie­szcze­gól­nie po­do­ba­ło. Mój naj­bliż­szy przy­ja­ciel He­faj­stion prze­wra­cał­by się w gro­bie, gdy­by się do­wie­dział, co o nim pi­szą.

Wró­ci­łem my­śla­mi do tam­tych dni. Nie by­łem je­dy­nym ta­jem­ni­czym cy­bor­giem, zmie­nia­ją­cym losy sta­ro­żyt­ne­go świa­ta. Mia­łem ge­nial­ne­go po­przed­ni­ka, po­dob­ne­go do mnie an­dro­ida, któ­ry za­stą­pił fa­ra­ona Ram­ze­sa II. W tej roli rzą­dził on Egip­tem po­nad sześć­dzie­siąt lat, prze­kształ­ca­jąc pań­stwo nad Ni­lem w naj­więk­sze wów­czas im­pe­rium na Zie­mi. Kie­dy w świą­ty­ni Pta­ha w Mem­fis ka­pła­ni wpro­wa­dza­li mnie na tron fa­ra­onów, spo­ro nad nim du­ma­łem. Do­brze so­bie ra­dził z He­ty­ta­mi. Wy­peł­nił Egipt bu­dow­la­mi i po­są­ga­mi bo­gów. Za­pew­nił pod­da­nym względ­ny do­bro­byt. Za­mó­wi­łem książ­ki na jego te­mat i przy­glą­da­łem się ry­ci­nom. Nie przy­po­mi­nał wzro­stem ty­po­we­go Egip­cja­ni­na, po­staw­ny i wy­so­ki, zde­cy­do­wa­nie gó­ro­wał nad oto­cze­niem. Miał wy­ra­zi­stą szczę­kę, gar­ba­ty nos oraz po­cią­głą twarz.

— Dużo bym dał, żeby go spo­tkać… — z no­stal­gią wy­szep­ta­łem i za­krę­ci­ła mi się łza w oku. Jako świa­tły an­dro­id dzia­łał pew­nie na­dal na gwieź­dzi­stych szla­kach, ani­mu­jąc roz­wi­ja­ją­ce się cy­wi­li­za­cje i wy­wią­zu­jąc się ze sta­wia­nych przed nim za­dań.

Gdy­bym mógł kie­dyś z nim się zo­ba­czyć, też miał­bym czym się po­chwa­lić. Szczy­ci­łem się nie tyl­ko suk­ce­sa­mi mi­li­tar­ny­mi, choć do nich przy­wią­zy­wa­łem naj­więk­szą wagę. Jako król Alek­san­der Ma­ce­doń­ski mia­łem na swym kon­cie rów­nież wie­le in­nych osią­gnięć i nie­wie­le ustę­po­wa­łem mu pod tym wzglę­dem.

Moją głów­ną wi­zy­tów­ką była słyn­na Alek­san­dria, sto­li­ca Egip­tu, mia­sto za­ło­żo­ne na mój roz­kaz na za­chod­nim skra­ju del­ty Nilu. Po­wsta­ło ono we­dług pro­jek­tu Dej­no­cha­re­sa, ar­chi­tek­ta zna­ne­go z prze­bu­do­wy Efe­zu. Po mym odej­ściu dłu­go sta­no­wi­ło ośro­dek han­dlu i kul­tu­ry. Pro­mie­nio­wa­ło na cały ba­sen Mo­rza Śród­ziem­ne­go. Bi­blio­te­ka alek­san­dryj­ska, wznie­sio­na z po­le­ce­nia jed­ne­go z mo­ich do­wód­ców, kró­la Egip­tu, Pto­le­me­usza I So­te­ra, nie mia­ła so­bie rów­nych. Ża­ło­wa­łem, że ogień po­ża­ru stra­wił jej bez­cen­ne zwo­je.

Po­krze­pio­ny na du­chu po­że­gna­łem za­cisz­ną bi­blio­te­kę. Wstą­pi­łem po dro­dze do na­po­tka­ne­go mar­ke­tu, aby za­opa­trzyć się w bie­li­znę i ko­szu­lę na zmia­nę. Han­del kwitł w tych cza­sach, więc było w czym wy­bie­rać. La­wi­ro­wa­łem mię­dzy pół­ka­mi, za­trzy­mu­jąc się to tu, to tam, a gra­wi­tu­jąc w stro­nę dzia­łu odzie­żo­we­go. Dzi­wi­ła mnie po­pu­lar­ność dżin­sów. Wy­my­ślo­ne przez Le­vie­go Straus­sa, sta­ły się po stu pięć­dzie­się­ciu la­tach sym­bo­lem po­pkul­tu­ry. Z za­in­te­re­so­wa­niem oglą­da­łem mięk­kie sztruk­so­we spodnie w róż­nych ko­lo­rach. Ko­bie­ty mie­rzy­ły cy­ga­ret­ki, ca­pri i ry­bacz­ki, a ja ka­pe­lu­sze. Usta­wi­łem się w ko­lej­ce do kasy, uzmy­sła­wia­jąc so­bie, że nie ma­jąc go­tów­ki po­wi­nie­nem za­pła­cić kar­tą i wró­ci­łem my­śla­mi do cze­ka­ją­cych mnie prac Her­ku­le­sa. Po­wi­nie­nem był dys­kret­nie prze­pro­wa­dzić wi­zję lo­kal­ną i do­kład­nie obej­rzeć so­bie pa­wi­lon me­dycz­ny, ale zde­cy­do­wa­łem się odło­żyć to za­da­nie na na­stęp­ny dzień, bo­wiem nie­po­ko­iłem się o Ka­san­drę. Zo­sta­wi­łem ją samą na trzy go­dzi­ny, jak źle wy­cho­wa­ne­go ba­cho­ra, któ­re­go nie na­le­ży spusz­czać z oczu. Nie mia­łem po­ję­cia, czym się to skoń­czy.

Na szczę­ście, za­sta­łem ją całą i zdro­wą w za­rzu­co­nym ciu­cha­mi po­ko­ju. Wró­ci­ła od fry­zje­ra, wy­pro­sto­wa­ne wło­sy mia­ła prze­far­bo­wa­ne na czar­no, a grzyw­kę rów­no przy­cię­tą tuż nad brwia­mi. Do­brze po­ło­żo­ny ma­ki­jaż do­da­wał jej twa­rzy uro­ku, choć nie­co prze­sa­dzi­ła z brą­zo­wą kar­na­cją. Dżin­sy za­stą­pi­ła ciem­ny­mi leg­gin­sa­mi, le­piej eks­po­nu­ją­cy­mi zgrab­ne nogi.

Uj­rza­ła błysk uzna­nia w mo­ich oczach.

— Świet­nie się pre­zen­tu­jesz! — po­chwa­li­łem ją, chcąc odro­bi­nę udo­bru­chać. Zło­ży­łem dło­nie jak do mo­dli­twy. — Wy­glą­dasz jak z okład­ki żur­na­la.

— A wi­dzisz? Ja so­bie ra­dzę, ty nie! — za­ro­zu­mia­le prych­nę­ła. Obej­rza­ła mnie so­bie od stop do głów, po­cią­gnę­ła no­sem i z nie­sma­kiem wy­krzy­wi­ła usta. — Gdzie by­łeś? Za­la­tu­jesz ku­rzem. — I nie­ocze­ki­wa­nie za­czę­ła pa­plać, zwie­rza­jąc mi się ze zwa­rio­wa­nych pla­nów: — Wy­obraź so­bie, że po­zna­łam kil­ku mi­łych fa­ce­tów, z któ­ry­mi moż­na po przy­ja­ciel­sku po­roz­ma­wiać. Wie­czo­rem idę z nimi na dys­ko­te­kę. A ju­tro mam se­sję zdję­cio­wą — chwa­li­ła się jak na­ję­ta, bu­ja­jąc w ob­ło­kach. — Fry­zjer­ka mi po­wie­dzia­ła, że będę gwiaz­dą. Je­stem bar­dzo po­dob­na do słyn­nej bra­zy­lij­skiej ak­tor­ki, któ­rą tu wszy­scy zna­ją z se­ria­li w te­le­wi­zji…

W to ostat­nie za­pew­nie­nie by­łem skłon­ny uwie­rzyć. Je­że­li tam­ci nie­uchwyt­ni z góry roz­glą­da­li się dla niej po świe­cie za od­po­wied­ni­mi ge­na­mi, mo­gli mi­mo­cho­dem tra­fić na po­łu­dnio­wą pół­ku­lę. Cóż to trud­ne­go? Bra­ko­wa­ło mi jed­nak prze­ko­na­nia, że się przy­ło­ży­li. Mo­gli le­piej się po­sta­rać.

— Ju­tro? — nie­mi­le się zdzi­wi­łem. — Przed czter­na­stą idzie­my na ak­cję — przy­po­mnia­łem. — A po­tem wra­ca­my do bazy… — chłod­no do­da­łem.

— O, nie — za­pro­te­sto­wa­ła, po­trzą­sa­jąc gło­wą. Zła­pa­ła le­żą­ce na sto­li­ku przy łóż­ku kol­czy­ki z żół­te­go zło­ta, obej­rza­ła je, a po­tem odło­ży­ła. Za­ję­ła się dru­gą parą. Były to lek­kie ser­dusz­ka, wy­ko­na­ne z drew­na i bar­wio­ne na czer­wo­no. — Wra­caj so­bie sam, tu­ma­nie, ja zo­sta­ję. Nie je­stem głu­pia. Cze­ka mnie wiel­ka ka­rie­ra! — kle­pa­ła trzy po trzy. — Będę tań­czyć, tań­czyć, tań­czyć! — jej oczy się świe­ci­ły. — I oglą­da­łam sza­ło­we suk­nie ślub­ne…

Nie wy­trzy­ma­łem, sły­sząc te bzdu­ry. Plo­tła duby sma­lo­ne. Bu­do­wa­ła zam­ki na pia­sku, a jej słod­kie ma­rze­nia kłó­ci­ły się z rze­czy­wi­sto­ścią. Za­po­mnia­ła, gdzie się zna­la­zła i kto ją tu przy­słał?

— Jaką ka­rie­rę?! — wrza­sną­łem, nie prze­bie­ra­jąc w sło­wach. Pu­ści­ły mi ner­wy. — Prze­stań pie­przyć, gów­nia­ro. Po­gię­ło cię? Je­steś nie­szczę­snym an­dro­idem, stwo­rzo­nym do ak­cji. Ta­kim jak ja. Ro­bi­my swo­je i wra­ca­my!

Śmier­tel­ni­ko­wi nie było wol­no ob­ra­żać bó­stwa. Moc­no za­ci­snę­ła usta. Jej twarz sta­ła się bez wy­ra­zu, a oczy pu­ste. Po­pa­trzy­ła na mnie wro­go, a po­tem bez sło­wa wy­nio­sła się z po­ko­ju.

Po go­dzi­nie nie­po­ko­ju za­czą­łem jej szu­kać. Zna­la­złem ją na zmur­sza­łym mur­ku za ho­te­lem ni­czym na brze­gu Styk­su. Sie­dzia­ła przy­gnę­bio­na i po­sza­rza­ła w to­wa­rzy­stwie dwóch mło­ko­sów, pi­jąc cien­kie wino pro­sto z bu­tel­ki. Ką­ci­ki jej ust opa­dły, a twarz się wy­dłu­ży­ła. Zlu­stro­wa­ła mnie tak, jak­bym wy­mor­do­wał jej całą ro­dzi­nę i zmu­sił, by oglą­da­ła, jak wszyst­kich po ko­lei tor­tu­ru­ję. Wy­zie­ra­ją­ce spod grzyw­ki oczy zdra­dza­ły strasz­li­wy ból i ma­nia­kal­ną nie­na­wiść. Do twa­rzy jej było z obłę­dem, ale mnie to nie cie­szy­ło. Na­sze dro­gi się ro­ze­szły. Nie ro­zu­mia­łem, skąd się wziął jej ka­ta­stro­fal­ny prze­rost am­bi­cji. Ze­rwa­ła za­ka­za­ny owoc, więc che­ru­bin z po­ły­sku­ją­cym mie­czem wy­gnał ją z raju, pod­czas gdy ja mo­głem po­zo­stać w kra­inie szczę­ścia. Zda­łem so­bie spra­wę, że nie bę­dzie ze mną roz­ma­wiać i za­wró­ci­łem do ho­te­lu. Za­wi­ni­łem, bo za­bra­kło mi daru prze­ko­ny­wa­nia.

W ja­kiś czas póź­niej na­dą­sa­na księż­nicz­ka przy­tar­ga­ła się do nu­me­ru. Sły­sza­łem ją przez uchy­lo­ne drzwi. Mia­łem włą­czo­ny te­le­wi­zor i oglą­da­łem wia­do­mo­ści. Wbi­ła się zno­wu w ob­ci­słe dżin­sy i niby z musu do mnie zaj­rza­ła.

— Wy­cho­dzę na dys­ko­te­kę — wy­du­si­ła z sie­bie nie­chęt­nie, osten­ta­cyj­nie omi­ja­jąc mnie wzro­kiem.

Od­wró­ci­ła się, nie cze­ka­jąc, co po­wiem. We­szła do mo­jej ła­zien­ki i za­raz de­mon­stra­cyj­nie ją opu­ści­ła, umy­ka­jąc na ko­ry­tarz. Za­cie­ka­wio­ny zaj­rza­łem do środ­ka, chcąc do­ciec, co tam ro­bi­ła. Na lu­strze nad zle­wem wid­niał wy­ma­lo­wa­ny po­mad­ką do ust na­pis: „Je­steś chu­jem!” Ziew­ną­łem, kła­dąc się zno­wu przed te­le­wi­zo­rem. Po­ka­zy­wa­ła pa­zur­ki. Cho­ciaż mię­dzy nami się iskrzy­ło, nie za­po­wia­dał się pło­mien­ny ro­mans. Górę bra­ło jej cho­ro­bli­we ego. By­li­śmy dwoj­giem wro­gów pod jed­nym da­chem. Z sa­mo­za­par­ciem gra­li­śmy w prze­ciw­nych dru­ży­nach i nic nie mo­gło tego zmie­nić.

Rozdział trzeci

Ba­wi­łem się le­ni­wie pi­lo­tem, prze­rzu­ca­jąc się z jed­ne­go ka­na­łu na dru­gi i szu­ka­jąc cze­goś, przy czym nie za­czął­bym zie­wać. Cie­ka­wi­ły mnie krót­kie re­kla­my te­le­wi­zyj­ne. Wresz­cie tra­fi­łem na sagę o wil­ko­ła­kach i wam­pi­rach. Gdy­by te two­ry na­praw­dę ist­nia­ły, by­ły­by dla an­dro­idów kon­ku­ren­cją. Obej­rza­łem spo­ry frag­ment fil­mu, a po­tem na in­nym ka­na­le od­ci­nek se­ria­lu o le­ka­rzach, wresz­cie uda­łem się do ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji na ko­la­cję. Wy­bra­łem so­bie sto­lik i usia­dłem, ką­tem oka lu­stru­jąc nie­licz­nych go­ści, któ­rzy po­si­la­li się o póź­nej po­rze. Oświe­tle­nie było sto­no­wa­ne i dys­kret­ne. Kin­kie­ty spra­wia­ły, że twa­rze kry­ły się w pół­cie­niu. Przej­rza­łem opra­wio­ne w brą­zo­wą skó­rę menu, de­cy­du­jąc się na dwie por­cje pe­klo­wa­ne­go mię­sa wie­przo­we­go z rusz­tu. Al­ter­na­ty­wą był gril­lo­wa­ny stek wo­ło­wy. Z na­dzie­wa­nej kacz­ki zre­zy­gno­wa­łem, na to da­nie trze­ba było bar­dzo dłu­go cze­kać, a okrzy­cza­ne że­ber­ka ser­wo­wa­no tyl­ko w po­rze obia­du. Ba­ra­ni­ny nie mie­li. Wkrót­ce po­da­no mi to, co za­mó­wi­łem. Peł­na kul­tu­ra! Fryt­ki były dla mnie no­wo­ścią. Szkla­ne kie­lisz­ki ład­nie wy­glą­da­ły, ale pew­nie szyb­ko się tłu­kły. I po­my­śleć, że jako Alek­san­der Wiel­ki bez skrę­po­wa­nia ja­da­łem pal­ca­mi, a ob­gry­zio­ne ko­ści z roz­ma­chem rzu­ca­łem psom! Tu na­le­ża­ło uży­wać ele­ganc­kich me­ta­lo­wych sztuć­ców i nie strą­cać ni­cze­go z ta­le­rza na bia­ły ob­rus, a tym bar­dziej pod stół. Ja­koś so­bie po­ra­dzi­łem, cho­ciaż noże sto­ło­we były wy­jąt­ko­wo tępe, jak­by słu­ży­ły tyl­ko do ozdo­by. Bra­ko­wa­ło mi do szczę­ścia do­brze wy­wa­żo­ne­go ostre­go szty­le­tu z pa­su­ją­cą do dło­ni rę­ko­je­ścią. Nie by­łem w sta­nie wy­obra­zić so­bie ma­ce­doń­skie­go lub grec­kie­go wo­jow­ni­ka, któ­ry nie miał­by cze­goś ta­kie­go pod ręką.

Po kar­ków­ce z rusz­tu oraz po dwóch kie­lisz­kach czer­wo­ne­go wina zaj­rza­łem z cie­ka­wo­ści do klu­bu noc­ne­go. Nie­po­ko­iły mnie do­bie­ga­ją­ce stam­tąd dźwię­ki mu­zy­ki. Zsze­dłem po scho­dach do pod­zie­mi. Opar­ty z nu­dów o ścia­nę żu­ją­cy gumę ro­sły bram­karz wpu­ścił mnie bez sło­wa, bo wie­dział, że je­stem go­ściem ho­te­lo­wym. W pół­mro­ku mi­ga­ły róż­no­ko­lo­ro­we świa­tła. Wdzie­ra­ją­cy się w uszy strasz­li­wy ha­łas był­by w sta­nie obu­dzić mu­mię egip­ską. Na par­kie­cie po­pi­sy­wa­ły się sik­sy w mar­ko­wych ciu­chach. Jed­ne ba­wi­ły się same, inne wi­sia­ły na szy­jach przy­gru­cha­nych fa­ce­tów.

Moja part­ner­ka z wście­kłym sa­mo­za­par­ciem tań­czy­ła solo. Bra­ko­wa­ło jej miej­sca i z im­pe­tem wy­rwa­ła się na po­dest, spy­cha­jąc krę­cą­ce się tam służ­bo­wo blon­dyn­ki w sek­sow­nej bie­liź­nie. Kie­dy di­dżej zro­bił so­bie prze­rwę, przy­pię­ła się do wcze­śniej przy­ga­da­nych ko­le­siów o głup­ko­wa­tych twa­rzach. Wy­lą­do­wa­ła przy ni­skiej ła­wie, ze śmie­chem wci­ska­jąc się mię­dzy nich. Ogo­lo­ny na zero prysz­cza­ty tę­pak w sza­rej wy­mię­tej blu­zie bez rę­ka­wów usłuż­nie pod­su­nął jej piwo. Nie pro­te­sto­wa­ła, gdy tro­glo­dy­ta ob­jął ją ra­mie­niem, a po­tem nie­zdar­nie wsu­nął dłoń w jej wło­sy.

— Za­pchlo­ny amant — z nie­sma­kiem mruk­ną­łem pod no­sem. Nie po­win­na była da­wać się ob­ma­cy­wać.

Przy­sie­dli się tam za­raz dwaj inni wy­go­le­ni na łysą pałę chłop­cy i przy­wi­ta­ła ich z nie­skry­wa­nym en­tu­zja­zmem. Brał w niej górę zwie­rzę­cy in­stynkt stad­ny, nie­ty­po­wy dla an­dro­ida, któ­ry zwy­kle dział w po­je­dyn­kę i po­le­gał tyl­ko na so­bie. Nie prze­bie­ra­ła i bły­ska­wicz­nie za­wie­ra­ła zna­jo­mo­ści. Roz­pacz­li­wie ło­wi­ła fa­ce­tów, ani chy­bi kry­mi­na­li­stów, mia­ła bzi­ka na ich punk­cie i przy­cią­ga­ła ich do sie­bie jak ma­gnes. Ka­pe­ro­wa­ła sam­ców z taką de­spe­ra­cją, jak­by jej byli po­trzeb­ni do ży­cia bar­dziej od po­wie­trza. Mu­sia­ła czuć ich bli­skość i do­tyk. Jed­ne­mu z pry­mi­tyw­nych ko­leż­ków od razu wpa­ko­wa­ła się na ko­la­na, z chi­cho­tem ła­piąc go za szy­ję i szep­cząc mu coś do ucha.

Wy­rwa­ły mnie po pół­no­cy ze snu ha­ła­sy, do­cho­dzą­ce z jej po­ko­ju. W uszach brzmiał mi pro­wo­ku­ją­cy śmiech dziew­czy­ny. Z nie­ja­kim zdu­mie­niem za­pu­ści­łem tam żu­ra­wia. Moc­no pod­pi­ta kró­lo­wa­ła w łóż­ku w ob­ję­ciach dwóch na­pa­lo­nych mło­dzi­ków. Na­pię­te pe­ni­sy przed­wcze­śnie do­ro­słych ucznia­ków mó­wi­ły same za sie­bie. Mo­głem ich po cham­sku wy­rzu­cić, ale skoń­czy­ło­by się to kar­czem­ną bi­ja­ty­ką z Ka­san­drą i de­wa­sta­cją wy­po­sa­że­nia ho­te­lo­we­go, więc da­łem so­bie spo­kój. Wy­co­fa­łem się, bez­sze­lest­nie za­my­ka­jąc drzwi.

Po­tem zro­bi­ło się ci­cho, lecz nie na dłu­go. Wpraw­dzie wo­jow­nicz­ka wy­nio­sła się z to­wa­rzy­stwem z po­ko­ju, ale z ko­lei urzą­dzi­ła kon­cert z tyłu ho­te­lu. Przez uchy­lo­ne okno sły­sza­łem ze sześć mę­skich gło­sów. Wy­mie­nia­no uwa­gi i dow­cip­ko­wa­no. Po nie­ja­kim cza­sie gło­sy sta­ły się cich­sze, po­dej­rza­nie kon­spi­ra­cyj­ne, a za­czę­ły się przez nie co rusz prze­bi­jać gar­dło­we jęki roz­ko­szy Ka­san­dry.

Czy to wszyst­ko nie było złym snem? Czy na tym po­le­gał jej udział w taj­nej mi­sji? Z gorz­ką iro­nią po­my­śla­łem, że co do jed­ne­go mogę mieć pew­ność. Nie na­le­ża­ła do kre­tyń­skich cnót, nie da­ją­cych się na­mó­wić do grze­chu. Po­szła w tan­go z typ­ka­mi z pół­świat­ka, bo ta­kich było naj­ła­twiej omo­tać.

— Szlag by to tra­fił, głu­pia pusz­czal­ska szma­ta! — zgrzyt­ną­łem zę­ba­mi, wsta­jąc i przy­my­ka­jąc okno. Nie mia­ła za grosz wsty­du.

Czu­łem bez­sil­ność. Rzu­ci­łem się na łóż­ko i z wście­kło­ścią za­ci­sną­łem pię­ści. Za­wrzał we mnie gniew. Po­tem je wy­pro­sto­wa­łem. Moje pa­znok­cie za­mie­ni­ły się na mo­ment w ostre sta­lo­we szpo­ny. Obej­rza­łem je z dzi­kim bły­skiem w oku. Nie­ste­ty, nie mo­głem ich użyć.

Roz­wią­złość mnie nie dzi­wi­ła, w cza­sach pod­bo­jów by­łem jej świad­kiem wie­le razy, sam od niej nie stro­niąc i fe­tu­jąc po od­nie­sio­nych zwy­cię­stwach, na­to­miast dzi­wił mnie an­dro­id, nie umie­ją­cy sku­pić się na wy­zna­czo­nym za­da­niu i za­cho­wu­ją­cy jak skoń­czo­ny idio­ta. Gdzie trzeź­wość, gdzie opa­no­wa­nie, gdzie dys­cy­pli­na? Gdzie kar­ność i wier­ność mi­sji?

Nie wró­ci­ła do po­ko­ju. Kie­dy ran­kiem nie­wy­spa­ny zsze­dłem na dół, wszyst­ko­wie­dzą­cy re­cep­cjo­ni­sta przy­wo­łał mnie do sie­bie ru­chem gło­wy. Znu­dzo­ną ży­ciem blon­dy­nę za­stą­pił ne­stor o po­marsz­czo­nej twa­rzy i z czu­pry­ną po­kry­tą si­wi­zną. Ce­cho­wa­ła go nie­wzru­szo­na pew­ność sie­bie i z prze­sad­ną po­wa­gą trak­to­wał swo­ją pra­cę, jak­by od niej za­le­ża­ły losy świa­ta.

— To bi­żu­te­ria pań­skiej żony! — uprzej­mie ob­ja­śnił, kła­dąc przede mną srebr­ną bran­so­let­kę i parę ład­nych klip­sów. Obej­rza­łem bez sło­wa te uten­sy­lia, nie ro­zu­mie­jąc, ja­kim cu­dem zna­la­zły się w re­cep­cji. — Rzu­ca­ły się w oczy, bo tra­wa za ho­te­lem była moc­no wy­dep­ta­na — pół­gło­sem wy­kla­ro­wał, ak­cen­tu­jąc po­szcze­gól­ne sło­wa. Przez jego po­zor­ne współ­czu­cie prze­bi­ja­ła drwi­na i po­wi­nie­nem był scho­wać się pod zie­mię ze wsty­du.

Po­my­śla­łem, że gdy­bym był na­praw­dę mę­żem Ka­san­dry, miał­bym te­raz po­tęż­ne rogi, na cały hol, od ścia­ny do ścia­ny.

Nie za­ru­mie­ni­łem się. To nie było w moim sty­lu. Scho­wa­łem te dro­bia­zgi do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki i rzu­ci­łem ze wzgar­dą, uzna­jąc te­mat za za­mknię­ty:

— Ta­kie cza­sy, mło­dzież musi się wy­szu­mieć!

Fa­cet lek­ko się skur­czył. Być może, przy­szło mu na myśl, że nie je­stem przy­szy­wa­nym na­rze­czo­nym tej sza­le­ją­cej mo­del­ki, ale al­fon­sem ło­wią­cym dur­ne pa­nien­ki do agen­cji. Z ta­ki­mi po­kręt­ny­mi ty­pa­mi ina­czej się roz­ma­wia­ło.

Po­sze­dłem przyj­rzeć się miej­scu