Przyloty na Ziemię - Edward Guziakiewicz - ebook

Przyloty na Ziemię ebook

Edward Guziakiewicz

4,6

Opis

Ten obszerny tom zawiera dziewięć mikropowieści SF Edwarda Guziakiewicza, napisanych w latach 1995-2011: „Afrodyta”, „Banita”, „Ekscytoza”, „Przerwany lot”, „Genesis”, „Misja: Europa”, „Syreny z Cat Island”, „Supernowa” i „Kasandra”.

Są to utwory o podobnej wielkości. Różnią się one znacznie tematyką i czasem akcji, jednakże ich zestawienie nie jest całkiem przypadkowe. Znajdujemy w nich podobny motyw przewodni. Wiążą się one bowiem nie tyle z okrzyczanymi wyprawami w kosmos (odlotami z Ziemi), co raczej z powrotami na planetę matkę.

Jaka jest fantastyka, prezentowana w tych utworach? Może ona bawić, wzruszać i śmieszyć. W pierwszej kolejności dostarcza więc rozrywki. Nie brakuje w niej wątków sensacyjnych i kryminalnych. Ze względu na nasycenie erotyką kwalifikuje się ona do tzw. subtelnej różowej serii. Wyobraźnia szukającego nowych doznań czytelnika znajduje tu pożywkę w postaci zaskakujących konwencji i rozwiązań. Nie jest jednak przy tym pozbawiona głębszych analiz o charakterze psychologicznym.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 687

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
seman

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajne, dobrze się czyta.pomysly rewelacyjne
00

Popularność




Edward Guziakiewicz

Przyloty na Ziemię

tom mikropowieści SF

Co­py­ri­ght © 2015 Edward Gu­zia­kie­wicz

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

ISBN 978-83-64865-31-2 (EPUB)

Ob­raz na okład­ce li­cen­cjo­no­wa­ny przezDe­po­sit­pho­tos.com/Dru­kar­nia Chro­ma

Tytułem wprowadzenia

Ten ob­szer­ny tom za­wie­ra dzie­więć mi­kro­po­wie­ści SF Edwar­da Gu­zia­kie­wi­cza, na­pi­sa­nych w la­tach 1995-2011: „Afro­dy­ta”, „Ba­ni­ta”, „Eks­cy­to­za”, „Prze­rwa­ny lot”, „Ge­ne­sis”, „Mi­sja: Eu­ro­pa”, „Sy­re­ny z Cat Is­land”, „Su­per­no­wa” i „Ka­san­dra”.

Są to utwo­ry o po­dob­nej wiel­ko­ści. Róż­nią się one znacz­nie te­ma­ty­ką i cza­sem ak­cji, jed­nak­że ich ze­sta­wie­nie nie jest cał­kiem przy­pad­ko­we. Znaj­du­je­my w nich po­dob­ny mo­tyw prze­wod­ni. Wią­żą się one bo­wiem nie tyle z okrzy­cza­ny­mi wy­pra­wa­mi w ko­smos (od­lo­ta­mi z Zie­mi), co ra­czej z po­wro­ta­mi na pla­ne­tę mat­kę.

Jaka jest fan­ta­sty­ka, pre­zen­to­wa­na w tych utwo­rach? Może ona ba­wić, wzru­szać i śmie­szyć. W pierw­szej ko­lej­no­ści do­star­cza więc roz­ryw­ki. Nie bra­ku­je w niej wąt­ków sen­sa­cyj­nych i kry­mi­nal­nych. Ze wzglę­du na na­sy­ce­nie ero­ty­ką kwa­li­fi­ku­je się ona do tzw. sub­tel­nej ró­żo­wej se­rii. Wy­ob­raź­nia szu­ka­ją­ce­go no­wych do­znań czy­tel­ni­ka znaj­du­je tu po­żyw­kę w po­sta­ci za­ska­ku­ją­cych kon­wen­cji i roz­wią­zań. Nie jest jed­nak przy tym po­zba­wio­na głęb­szych ana­liz o cha­rak­te­rze psy­cho­lo­gicz­nym.

Afrodyta

Rozdział pierwszy

Za­mar­ła przy wej­ściu do wy­ło­żo­ne­go mar­mu­rem wy­so­kie­go sa­lo­nu. W mil­cze­niu sta­ła, z od­da­niem wpa­tru­jąc się w po­chło­nię­te­go my­śla­mi Ra­oula. W ta­kich chwi­lach czas się dla niej nie li­czył. Ten wresz­cie drgnął, sły­sząc ci­chut­ki sze­lest lub ra­czej do­my­śla­jąc się jej obec­no­ści i ma­chi­nal­nie się obej­rzał. Z roz­tar­gnie­niem zlu­stro­wał jej po­stać. Po­jął, że za­du­rzo­na w nim dziew­czy­na ad­o­ru­je go tak już od kil­ku mi­nut, a na jego twa­rzy za­go­ścił za­gad­ko­wy pół­u­śmiech. Z ulgą się prze­cią­gnął i odło­żył na blat błysz­czą­cy pro­spekt, nad któ­rym się za­du­mał. Uzmy­sło­wił so­bie, że bar­dzo do­brze zro­bił, de­cy­du­jąc się na tę dłu­go­no­gą pa­nien­kę. Była war­ta grze­chu. Po­ła­ko­mił się na anie­li­cę z fi­gu­rą Miss Uni­ver­sum i nie miał po­wo­du, by tego ża­ło­wać. Na­tu­ral­nie, mu­siał prze­zwy­cię­żyć w so­bie pew­ne opo­ry, zwią­za­ne z tra­dy­cyj­nym wy­cho­wa­niem. Pa­mię­tał, że po­cząt­ko­wo krę­po­wa­ły go nie­win­ne spoj­rze­nia cha­bro­wych oczu bo­skiej dzie­więt­na­sto­lat­ki i że w pierw­szych ty­go­dniach jej po­sia­da­nia za­cho­wy­wał się wo­bec niej jak nu­wo­rysz wo­bec lo­do­wa­te­go i dys­tyn­go­wa­ne­go lo­ka­ja. Było w tym coś na kształt nie tyl­ko sub­tel­ne­go kom­plek­su niż­szo­ści, ale i spy­cha­ne­go do pod­świa­do­mo­ści po­czu­cia winy. Z mo­ral­ne­go punk­tu wi­dze­nia nie za­słu­gi­wał na ko­goś ta­kie­go jak ona. Na zna­nej z za­moż­no­ści Dia­nie, utwo­rzo­nej z aste­ro­idów mię­dzy Mar­sem a Jo­wi­szem, na­by­wa­nie klo­no­wa­nych dziew­cząt było wszak­że za­le­ga­li­zo­wa­ne — za­tem każ­dy, kto dys­po­no­wał więk­szym szma­lem, a przy tym lu­bił nim sza­stać, mógł so­bie taką za­fun­do­wać. Na in­nych glo­bach Ukła­du Sło­necz­ne­go krzy­wio­no się z ci­cha na tę prak­ty­kę, za­rzu­ca­jąc Dia­na­nom, że han­dlo­wa­nie klo­no­wa­ny­mi hu­ry­sa­mi pach­nie nie­wol­nic­twem. Przy­ga­niał ko­cioł garn­ko­wi. Ci po­pie­prze­ni dy­plo­ma­ci naj­chęt­niej za­mie­ni­li­by cały Układ Sło­necz­ny w szkół­kę nie­dziel­ną! Nic się nie zmie­ni­ło pod tym wzglę­dem od stu­le­ci — szcze­gól­nie na Zie­mi, któ­ra mia­ła opi­nię naj­bar­dziej kon­ser­wa­tyw­nej z pla­net. No, może nie­co ina­czej było na księ­ży­cach Jo­wi­sza i Sa­tur­na. Im da­lej od trze­ciej od Słoń­ca, tym więk­szy luz! On sam po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach służ­by osta­tecz­nie po­że­gnał przej­mu­ją­cą gro­zą lo­do­wa­tą bazę na od­le­głej pla­ne­to­idzie i prze­szedł na za­słu­żo­ną eme­ry­tu­rę. Ni­g­dy nie był żo­na­ty i pew­nie dla­te­go wy­sy­ła­no go tam, gdzie dia­beł chi­cho­cząc mó­wił do­bra­noc, czy­li na obrze­ża Ukła­du Sło­necz­ne­go. Na jego kon­cie w Mar­sjań­skim Ban­ku Ko­mer­cyj­nym uzbie­ra­ła się nie­zła sum­ka, któ­ra do­dat­ko­wo uro­sła dzię­ki temu, że poza or­bi­tą Nep­tu­na przy­pad­kiem tra­fił na znacz­ne zło­ża re­te­li­tu, więc mógł się urzą­dzić na spo­koj­nych przed­mie­ściach No­we­go Kon­stan­ty­no­po­la. Ku­pił zbu­do­wa­ną ze sma­kiem kre­do­wo­bia­łą wil­lę z pal­ma­mi w prze­stron­nym atrium i pod­świe­tlo­ną pły­wal­nią z del­fi­nem. Miał dwa mło­de oswo­jo­ne owi­rap­to­ry. W re­zul­ta­cie tego wszyst­kie­go zaj­mo­wał się tym, o czym skry­cie ma­rzył od naj­młod­szych lat. A więc ni­czym. Z na­tu­ry pa­syw­ny, uwiel­biał bło­gą bez­czyn­ność i już jako pod­ro­stek po­tra­fił go­dzi­na­mi wy­le­gi­wać się i wpa­try­wać w bia­ły su­fit lub z rę­ka­mi w kie­sze­niach włó­czyć się bez celu po oko­li­cach mia­stecz­ka i zbi­jać bąki. W głę­bi du­szy nie gar­dził — jak pra­wie każ­dy męż­czy­zna — sub­tel­ny­mi do­zna­nia­mi zmy­sło­wy­mi i nie zmie­ni­ły jego skłon­no­ści wy­ma­ga­ją­ce wstrze­mięź­li­wo­ści lata służ­by w Si­łach Ko­smicz­nych Ukła­du. Co wię­cej, wy­da­wa­ło się, że je jesz­cze wzmoc­ni­ły.

— Po­dejdź­że, ko­cha­nie, nie prze­szka­dzasz mi — życz­li­wie za­chę­cił dziew­czy­nę. — Już skoń­czy­łem...

Afro­dy­ta była pierw­szą i je­dy­ną nie­wol­ni­cą, na jaką mógł so­bie w ży­ciu po­zwo­lić. By­wa­ły chwi­le, w któ­rych wąt­pił w to, czy psy­chicz­nie doj­rzał do jej po­sia­da­nia. Ja­kaś część nie­go nie po­go­dzi­ła się bo­wiem z tym, że mo­del­ka o fe­no­me­nal­nej uro­dzie nie po­sia­da przy­ro­dzo­nych praw, na­leż­nych ży­wej isto­cie ludz­kiej. Przez pierw­szy ty­dzień tłu­mił w so­bie żą­dze, nie chcąc po­su­wać się wo­bec niej za da­le­ko i trak­tu­jąc ją nie­omal jak da­le­ką ku­zyn­kę, któ­ra na krót­ko za­trzy­ma­ła się pod jego go­ścin­nym da­chem. Za­cho­wy­wał się jak za­du­rzo­ny sztu­bak i skwa­pli­wie za­bie­gał o jej wzglę­dy. In­stynk­tow­nie grał rolę, któ­ra mu od­po­wia­da­ła i ja­koś go uspra­wie­dli­wia­ła we wła­snych oczach. Obiek­tyw­nie bio­rąc, jego za­wsty­dza­ją­ce za­lo­ty i że­nu­ją­ce umi­zgi nie mia­ły naj­mniej­sze­go sen­su i sta­no­wi­ły bez­spor­ną stra­tę cza­su. Afro­dy­ta bo­wiem była do nie­go bez­wa­run­ko­wo przy­sto­so­wa­na, a wsz­cze­pio­ne w nią stan­dar­do­we pro­gra­my z wy­ra­fi­no­wa­nym klu­czem ero­tycz­nym za­ła­twia­ły spra­wę. Rzad­ko kie­dy za­wo­dzi­ły. Psy­cho­tro­ni­ka sta­ła wy­so­ko na Dia­nie i w mózg klo­no­wa­ne­go cia­ła, w któ­rym aż ro­iło się od im­plan­tów i mi­kro­pro­ce­so­rów, wpi­sa­no zło­żo­ny ze­spół za­cho­wań za­do­wa­la­ją­cych na­wet naj­bar­dziej wy­bred­ne­go ko­chan­ka. Blon­dyn­ka o fi­gu­rze Ma­ri­lyn Mon­roe była więc na wpół elek­tro­nicz­ną ma­szy­ną do upra­wia­nia sek­su i za­spa­ka­ja­nia mę­skiej chu­ci. I wła­ści­wie ni­czym wię­cej. Z praw­ne­go punk­tu wi­dze­nia po­zo­sta­wa­ła an­dro­idem kla­sy ze­ro­wej. Czło­wiek wol­ny po­sia­dał na­tu­ral­nych ro­dzi­ców, drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne i miał tro­chę ina­czej po­ukła­da­ne w gło­wie.

— Ni­czym wię­cej? — za­py­tał swo­je­go nie­wy­raź­ne­go od­bi­cia w for­ni­tu­rze czar­ne­go for­te­pia­nu, gdy pod­niósł się z wy­ście­ła­ne­go mięk­ką skó­rą fo­te­la. — Ni­czym?!

Do­pie­ro te­raz po­de­szła do nie­go, nie ro­zu­mie­jąc jed­nak­że rzu­co­nych pół­gło­sem słów. Nie była Ali­cją z Kra­iny Cza­rów i nie mo­gła przejść na dru­gą stro­nę lu­stra. Tym nie­mniej umia­ła wo­dzić go na po­ku­sze­nie i po­sia­da­ła prze­wy­bor­ny dar zrzu­ca­nia z sie­bie w jego to­wa­rzy­stwie i tak z re­gu­ły ską­pe­go odzie­nia. Owiał go osza­ła­mia­ją­cy za­pach jej dro­gich per­fum.

— Tak, Ra­oulu? — za­py­ta­ła, a jej nie­win­nie spo­glą­da­ją­ce nie­bie­skie oczy wy­da­wa­ły się wy­ra­żać po­trze­bę od­ga­dy­wa­nia jego naj­skryt­szych pra­gnień. — Coś cię nie­po­koi?

Ogar­nął ją ra­mie­niem i przy­tu­lił do sie­bie. Lu­bił cie­pło jej cia­ła i je­dwa­bi­stą gład­kość jej skó­ry.

— Nie, zu­peł­nie nic — wes­tchnął. — Je­steś słod­ka jak cu­kie­re­czek — po­ca­ło­wał ją w ucho, od­gar­nia­jąc furę ja­snych wło­sów. — Jak zwy­kle.

Za­mru­cza­ła jak kot­ka i lek­ko się od nie­go od­su­nę­ła.

— Czy wie­czo­rem gdzieś ra­zem wy­cho­dzi­my? — z cie­ka­wo­ścią za­py­ta­ła.

Zer­k­nął na wmon­to­wa­ny w ścia­nę cy­fer­blat ze­ga­ra, po­ka­zu­ją­ce­go czas na wszyst­kich pla­ne­tach i księ­ży­cach Ukła­du Sło­necz­ne­go i wy­ło­wił wzro­kiem Nowy Kon­stan­ty­no­pol.

— Może tak, a może nie — ziew­nął, dys­kret­nie przy­sła­nia­jąc dło­nią usta. — Po­go­dę mamy jak wy­ma­luj i nie za­po­wia­da­no na dzi­siaj desz­czu — skon­sta­to­wał, ale bez prze­ko­na­nia. Na po­łu­dniu zna­czy­ły się roz­le­głe pola upraw­ne, więc kro­pi­ło tam czę­ściej niż gdzie in­dziej. Na­gle się oży­wił. — Wiesz, o czym du­mam? Ni­g­dy byś nie zga­dła.

Na tak po­sta­wio­ne py­ta­nie Afro­dy­ta mia­ła za­wsze go­to­wą tyl­ko jed­ną od­po­wiedź.

— Chcesz się te­raz ko­chać? — gdy się z tym do nie­go zwra­ca­ła, jej lek­ko wi­bru­ją­cy ak­sa­mit­ny głos wy­da­wał się znie­wa­lać.

— Nie — po­krę­cił prze­czą­co gło­wą. — To zna­czy, tak — po­pra­wił się z oży­wie­niem. — Ale nie o tym my­śla­łem, wspo­mi­na­jąc o mych naj­skryt­szych ma­rze­niach. — Za­wa­hał się. — Lata lecą, ka­len­darz jest nie­ubła­ga­ny, więc do­pó­ki jesz­cze mogę chciał­bym wy­brać się na Zie­mię — zdra­dził wresz­cie z pew­ny­mi opo­ra­mi. Zaj­rzał z nie­po­ko­jem jej w oczy, jak­by li­cząc na to, że prze­słod­ka przy­ja­ciół­ka oce­ni ten za­mysł z jej punk­tu wi­dze­nia. — Tam się prze­cież wy­cho­wa­łem, spę­dzi­łem dzie­ciń­stwo i mło­dość, cho­dzi­łem do szko­ły i stu­dio­wa­łem. Stąd sen­ty­men­ty. Ech, dużo by opo­wia­dać!

Dziew­czy­na ni­g­dy jed­nak nie oce­nia­ła jego pro­jek­tów i za­mie­rzeń. Tego jej nie było wol­no i pod tym wzglę­dem — nie­ste­ty — nie róż­ni­ła się na­wet od pry­mi­tyw­ne­go an­dro­ida kla­sy czwar­tej, któ­ry co pią­tek przy­la­ty­wał mo­bi­lem i czy­ścił jego ba­sen. Tkwi­ła w cien­kiej pół­prze­źro­czy­stej po­wło­ce snu i obce jej były za­wi­ło­ści ży­cia we­wnętrz­ne­go.

— Je­że­li tak uwa­żasz... — unio­sła brwi, lek­ko marsz­cząc czo­ło. Przez kró­ciut­ką chwi­lę się za­sta­na­wia­ła. — Czy to ozna­cza, że za­bie­rzesz mnie tam ze sobą?

— Ma się ro­zu­mieć — ro­ze­śmiał się, z roz­ba­wie­niem za­cie­ra­jąc ręce. — Prze­cież stać mnie na bi­le­ty w obie stro­ny. Na szczę­ście, nie­źle sto­ję z kasą.

Po­tem się­gnął dłoń­mi do jej peł­nych pier­si, de­lek­tu­jąc się nimi i de­li­kat­nie je piesz­cząc. Uwiel­biał je ca­ło­wać. Prze­szy­ła go od­kryw­cza myśl, że Bóg miał na­praw­dę do­bry dzień, kie­dy stwa­rzał ko­bie­tę. Była jego naj­bar­dziej uda­nym dzie­łem. Wy­czuł tward­nie­ją­ce sut­ki. Pod­da­ła mu się z roz­ko­szą, a jej źre­ni­ce lek­ko się zwę­zi­ły. Przy­cią­gnął ją do sie­bie i mu­snął war­ga­mi jej szy­ję, a na­stęp­nie od­sło­nię­te ra­mię. Za­sta­no­wił się mi­mo­cho­dem nad pla­no­wa­ną wy­pra­wą na Pla­ne­tę Mat­kę. Nie był pew­ny tego, czy mógł­by fak­tycz­nie tam po­le­cieć z prze­ślicz­ną kur­ty­za­ną o pla­ty­no­wo­zło­tych wło­sach. Zna­ko­mi­cie spraw­dza­ła się jako oso­ba do to­wa­rzy­stwa i był dum­ny jak paw, mo­gąc po­ja­wiać się z nią w pu­blicz­nych miej­scach. Ostat­nio chwa­lił się nią na zlo­cie swo­je­go rocz­ni­ka Sił Ko­smicz­nych Ukła­du i wi­dział wście­kłą za­zdrość w oczach nie­któ­rych ko­le­gów. Ani je­den z nich nie do­my­ślił się, że to­wa­rzy­szą­ca mu skrom­nie pięk­ność jest klo­no­wa­ną „pod­rób­ką”. Je­dy­nym zna­kiem roz­po­znaw­czym cy­bor­ga była mi­kro­sko­pij­nej wiel­ko­ści me­ta­lo­wa tu­lej­ka, miesz­czą­ca się tuż po­ni­żej ko­ści ogo­no­wej — ale prze­cież przy­pad­ko­wi ob­ser­wa­to­rzy nie za­glą­da­li uro­dzi­wej seks­bom­bie do desu. Jed­nak na Zie­mi po­sia­da­nie sty­mu­lo­wa­nych elek­tro­nicz­nie nie­wol­nic było za­ka­za­ne. Obi­ło mu się gdzieś o uszy, że po­dob­no czy­nio­no ja­kieś wy­jąt­ki dla osób cie­szą­cych się oby­wa­tel­stwem Dia­ny, lecz nie był pew­ny tego, czy obej­mu­ją one ta­kich jak on dys­po­nen­tów. Prze­szło mu przez gło­wę, że po­wi­nien po­łą­czyć się z rad­cą praw­nym fir­my, w któ­rej ją na­był i go o to za­py­tać.

— Gdzie to zro­bi­my, ko­cha­ny? — omdle­wa­ją­co pół­szep­nę­ła. Na myśl o roz­ko­szy oczy za­cho­dzi­ły jej mgłą.

Wska­zał jej dło­nią mięk­ki pu­szy­sty dy­wan, po­kry­wa­ją­cy śro­dek sa­lo­nu. Po­szła spoj­rze­niem za tym ge­stem. Z wdzię­kiem się uło­ży­ła w miej­scu, któ­re wy­brał i za­chę­ca­ją­co roz­chy­li­ła uda.

— Chodź! — bła­gal­nie wy­cią­gnę­ła do nie­go ra­mio­na.

Bez­myśl­nie dłu­bał wy­ka­łacz­ką w zę­bach i z po­iry­to­wa­niem wle­piał gały w wir­tu­al­ny ekran, nie poj­mu­jąc, skąd bio­rą się fale ano­ma­lii. Sy­mu­la­cja z po­cząt­ku prze­bie­ga­ła bez za­kłó­ceń, po­tem jed­nak coś się rwa­ło, a do­sko­na­le wy­mo­de­lo­wa­ne i płyn­ne za­cho­wa­nia hu­ry­sy tra­ci­ły har­mo­nię. Wy­da­wa­ło się, że w pro­gra­mie są błę­dy. Nie­zro­zu­mia­łe im­pul­sy spra­wia­ły, że uro­cza ma­don­na prze­ista­cza­ła się w oka­mgnie­niu w wo­jow­ni­czą ama­zon­kę, je­śli nie wręcz w na­pa­stli­we­go i po­zba­wio­ne­go skru­pu­łów na­jem­ni­ka.

— Co za pa­lant grze­bał w pro­jek­cie?! — wy­krztu­sił wresz­cie z sie­bie, nie poj­mu­jąc, co się sta­ło. Cho­dzi­ły mu po gło­wie róż­ne do­my­sły. Ubrdał so­bie, że to wina ja­kie­goś pro­gra­mi­sty nie­udacz­ni­ka, któ­ry mu­siał coś schrza­nić. Za­ję­cie miał nud­na­we, jak wszy­scy po­cząt­ku­ją­cy w tym dzia­le. Od dwóch dni te­sto­wał na mo­ni­to­rze ko­lej­ne na­fa­sze­ro­wa­ne chi­pa­mi klo­ny, ba­da­jąc ich re­ak­cje w kil­ku­set stan­dar­do­wych sy­tu­acjach, ale wcze­śniej nie na­tra­fił na ża­den po­dob­ny przy­pa­dek. Rzad­ko kie­dy od­stęp­stwa od nor­my były więk­sze niż dwie lub trzy set­ne pro­cen­ta. Po­padł w nie­po­ko­ją­cą za­du­mę, po­tem się­gnął od nie­chce­nia po po­bu­dza­ją­ce pa­styl­ki, wy­sy­pał kil­ka z tu­lei, wy­brał jed­ną i wrzu­cił so­bie do ust. Po­pił so­kiem z po­ma­rań­czy. Zde­cy­do­wał się przej­rzeć jesz­cze raz sy­mu­la­cję, ozna­czo­ną nu­me­rem dwie­ście sie­dem­na­stym, ale po­sta­no­wił wpi­sać od nowa pa­ra­me­try wyj­ścio­we. In­te­rak­cje z pierw­szej set­ki były bez­barw­ne i usy­pia­ją­ce, więc cią­gnę­ły się mu jak wło­ski ma­ka­ron. Klo­no­wa­na pięk­ność od­po­wia­da­ła bo­wiem na zwro­ty typu: „Dzień do­bry!”, „Do wi­dze­nia!” i na ba­nal­ne py­ta­nia z ro­dza­ju: „Jak się na­zy­wasz?”, „Co cię łą­czy z pa­nem X”? Dru­ga set­ka była cie­kaw­sza, bo za­ha­cza­ła o gry ru­cho­we i spor­ty eks­tre­mal­ne, a poza tym obej­mo­wa­ła róż­no­ra­kie sy­tu­acje kon­flik­to­we. Te­sto­wa­na ma­don­na, ma­ją­ca na imię Iry­da, znaj­do­wa­ła się w gra­wi­tu­ją­cej w próż­ni du­żej ba­zie ko­smicz­nej, gdzie na­pa­dał na nią sil­niej­szy od niej jed­no­oki cy­borg, przy­sto­so­wa­ny do bez­par­do­no­wej wal­ki wręcz. Po­win­na była zręcz­nie się wy­co­fać, ko­rzy­sta­jąc z la­bi­ryn­tów sła­bo oświe­tlo­nych ko­ry­ta­rzy. Tym­cza­sem ku zdu­mie­niu Pau­la ta wca­le nie za­mie­rza­ła da­wać nogi. Sta­wa­ła dęba i jak byk na cor­ri­dzie ru­sza­ła do wście­kłe­go kontr­na­tar­cia, któ­re koń­czy­ło się dla niej fa­tal­nie. Ogar­nia­ła go gro­za. Wal­czą­ca dziew­czy­na w wir­tu­al­nym star­ciu tra­ci­ła obie ręce, a po­tem cy­klop do­sta­wał ją w swe łapy jak ło­pa­ty, ła­miąc jej z trza­skiem krę­go­słup. Od­stęp­stwo od wzor­ca się­ga­ło sie­dem­dzie­się­ciu czte­rech pro­cent.

Sie­dział w ob­ro­to­wym fo­te­lu i gło­wił się nad roz­sier­dzo­nym klo­nem ka­mi­ka­dze. Ukoń­czył z wy­róż­nie­niem in­for­ma­ty­kę prze­my­sło­wą ze spe­cja­li­za­cją z dzie­dzi­ny pro­duk­tów me­ta­or­ga­nicz­nych, ale teo­re­tycz­ną wie­dzę uni­wer­sy­tec­ką dzie­li­ła za­wsze od prak­ty­ki spo­ra prze­paść.

— Dla­cze­go ten wred­ny babsz­tyl utra­cił in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy? — wark­nął, wy­rzu­ca­jąc z sie­bie, co go bo­la­ło. — Też mi coś, grec­ka bo­gi­ni tę­czy, po­słan­nicz­ka Zeu­sa i Hery! — Za­afe­ro­wa­ny gła­dził bro­dę, na któ­rej ry­so­wał się le­d­wo zna­czą­cy się za­rost. Jesz­cze się nie go­lił. — Co to może być, do dia­ska? — z wy­sił­kiem kon­cy­po­wał. — A je­śli to ja­kieś zwar­cie na pu­ła­pie sprzę­żeń zwrot­nych? — olśni­ła go na­głe przy­pusz­cze­nie. Za­raz je od­rzu­cił. Wresz­cie dał so­bie z tym spo­kój. — Mam to gdzieś!.. — żach­nął się, su­mu­jąc z nie­sma­kiem do­mo­ro­słe zma­ga­nia z pięk­nym klo­nem, któ­ry nie chciał się pod­po­rząd­ko­wać fir­mo­wym wy­ma­ga­niom. Nie był od tego, żeby zaj­mo­wać się tak wy­ra­fi­no­wa­ny­mi za­da­nia­mi. — Hej, pro­fe­so­rze!.. — za­wo­łał, nie ru­sza­jąc się zza pul­pi­tu. — Maaa-myyy kło-po-ty!..

Ten aku­rat prze­cho­dził obok jego bok­su, więc chcąc nie chcąc mu­siał się za­trzy­mać. Krót­ko przy­pa­try­wał się temu, co na ekra­nie po­zo­sta­ło z wa­lecz­nej hu­ry­sy, a po­tem skrzy­wił się z nie­chę­cią i orzekł, opla­ta­jąc go pa­ję­czy­ną fir­mo­wych kłamstw:

— Znów pra­cu­je­my na pod­ze­spo­łach tych klo­no­wa­nych ama­zo­nek. Wo­jow­nicz­ki ja­koś ostat­nio nie idą, wy­szły z mody. Klien­ci są zda­nia, że klo­ny płci mę­skiej le­piej się pre­zen­tu­ją w roli go­ry­li i ochro­nia­rzy, więc tam­ci z góry z ko­niecz­no­ści przy­sto­so­wu­ją nam czę­ści do kur­ty­zan, nad któ­ry­mi te­raz, bie­da­ku, sie­dzisz. Oto cena, jaką mu­si­my pła­cić za dra­stycz­ne oszczęd­no­ści w fir­mie — pod­su­mo­wał. — Ale nie przej­muj się — życz­li­wie klep­nął chło­pa­ka po ple­cach. — Za­pisz ten eg­zem­plarz na stra­ty. Prze­pusz­czaj tyl­ko te, któ­re za bar­dzo nie wierz­ga­ją.

— Se­rio?! — Paul zro­bił wiel­kie oczy. Wy­da­wa­ło mu się, że do­ro­śli nie są zdol­ni do ta­kich świństw jak to, na któ­re pa­trzył. — Prze­cież te mi­kro­pro­ce­so­ry są już po so­lid­nej ob­rób­ce. Nie da się więc do koń­ca wy­ma­zać z niej in­stynk­tu wal­ki. Je­śli taka roz­ma­rzo­na ci­zia w pew­nej chwi­li uzmy­sło­wi so­bie, że może z na­gła przy­ło­żyć fa­ga­so­wi, któ­ry ko­rzy­sta z jej usług, to...

— Ciii-cho! — pro­fe­sor ro­zej­rzał się nie­pew­nie do­oko­ła, jak­by w oba­wie, że ktoś nie­po­wo­ła­ny może ich usły­szeć. Li­cho nie spa­ło. — To nie moja ani nie two­ja spra­wa, mło­dy ko­le­go — bez­rad­nie za­trze­po­tał rę­ka­mi. — Rób tyl­ko to, co do cie­bie na­le­ży — go­rącz­ko­wo rzu­cił na po­że­gna­nie i od­fru­nął czym prę­dzej w stro­nę in­nych bok­sów.

Paul po­zo­stał sam na sam z ka­san­drycz­ny­mi my­śla­mi. Dłu­go me­dy­to­wał, wresz­cie pod­niósł się i po­dejrz­li­wie ro­zej­rzał nad ścian­ka­mi dzia­ło­wy­mi, bacz­nie lu­stru­jąc oto­cze­nie. Inni już wy­cho­dzi­li, koń­cząc pra­cę. Po­ku­sa była sil­niej­sza niż zdro­wy roz­są­dek. Za­mru­czał wsty­dli­wie pod no­sem i ukrad­kiem się­gnął do szu­fla­dy, wy­do­by­wa­jąc ma­leń­ki dysk, któ­ry prze­my­cił po­przed­nie­go dnia. W nie­speł­na dwie mi­nu­ty usta­wił na nowo pa­ra­me­try wyj­ścio­we sy­mu­la­cji. Do­rzu­cił swo­je dane oso­bi­ste, za­ło­żył kask men­tal­ny, a na­stęp­nie za­nu­rzył się w bło­gim świe­cie wir­tu­al­nym. Był cie­ka­wy, jak za­pro­gra­mo­wa­na na mi­łość i od­da­nie Iry­da wo­bec nie­go się za­cho­wa.

— Na­ro­wi­sta je­steś, ko­cha­na, ale taki ogier jak ja po­ra­dzi so­bie z tobą — szep­nął pod­nie­co­ny. — Do­sta­niesz wię­cej niż się spo­dzie­wasz, ma­don­no. Pew­nie już prze­ły­kasz ślin­kę.

Pierw­sze se­kwen­cje były obie­cu­ją­ce. Ślicz­na kur­ty­za­na za­pro­si­ła go do kom­for­to­we­go apar­ta­men­tu. Na­stęp­nie opu­ści­ła go na chwi­lę, zmie­nia­jąc to­a­le­tę. Wró­ci­ła do nie­go w czymś, co spra­wi­ło, że za­par­ło mu dech z wra­że­nia. Wziął ją w ra­mio­na, szep­cząc jej do ucha sza­lo­ne wy­zna­nia mi­ło­sne. Kie­dy jed­nak ła­ko­mie zsu­nął dło­nie na jej kształt­ne bio­dra, ode­pchnę­ła go, a po­tem nie­spo­dzie­wa­nie przy­wa­li­ła mu pię­ścią w zęby. In­stynk­tow­nie się cof­nął, a jego fo­tel po­le­ciał do tyłu.

— Szlag by to tra­fił! — wark­nął, pod­no­sząc się z po­sadz­ki w sza­chow­ni­cę i zry­wa­jąc kask men­tal­ny. — Boli. — Ma­so­wał ręką stłu­czo­ne ra­mię.

Po­miesz­cze­nie wy­peł­nił roz­dzie­ra­ją­cy uszy mo­du­lo­wa­ny sy­gnał alar­mo­wy, zaś czer­wo­ne świa­tło nad wej­ściem za­czę­ło pul­so­wać.

— Wpa­dłem, to no­kaut! — bez­rad­nie jęk­nął, rzu­ca­jąc się do kom­pu­te­ra, żeby ska­so­wać na­gra­nie. Ręce mu się przy tym trzę­sły z prze­ra­że­nia.

Mi­lut­ki ko­bie­cy głos cie­pło in­stru­ował przez gło­śni­ki: „Na­ru­sze­nie sta­tu­su w sek­cji B. Upra­sza się o prze­rwa­nie pra­cy, na­tych­mia­sto­we opusz­cze­nie sali i zgło­sze­nie się do punk­tu kon­tro­li!”

Jak się po­krót­ce oka­za­ło, mógł po­le­cieć na Zie­mię w to­wa­rzy­stwie bli­skiej jego ser­cu, acz­kol­wiek nie­co kło­po­tli­wej nie­wol­ni­cy. Ozię­ble mu za­ko­mu­ni­ko­wa­no, że ry­su­je się taka ścież­ka praw­na, ale wią­że się ona z pew­ny­mi nie­do­god­no­ścia­mi i w związ­ku z tym nie jest za­le­ca­na przez stra­te­gów fir­my „Body Per­fect”. Po­łą­czo­no go z sze­fem bar­dzo waż­ne­go dzia­łu, któ­ry mu wy­ja­śnił, jak to na­le­ży ro­ze­grać. Fa­cet był na­dę­ty jak ba­lon i spo­glą­dał na ko­man­do­ra z góry. Ra­oul mu­siał, śmiesz­na spra­wa, wziąć ślub z oso­bi­stym an­dro­idem. Oczy­wi­ście, nie w No­wym Kon­stan­ty­no­po­lu. Na Dia­nie bez­względ­nie za­ka­zy­wa­no ta­kich mał­żeństw, gro­żąc po­waż­ny­mi sank­cja­mi. W prze­strze­ni ko­smicz­nej pa­no­wa­ły jed­nak inne oby­cza­je niż na tym pięk­nym glo­bie, a na po­kła­dach wa­ha­dłow­ców re­spek­to­wa­no li­be­ral­ne prze­pi­sy ko­dek­su mię­dzy­pla­ne­tar­ne­go. Tam pa­sa­żer miał pra­wo zwią­zać się świę­tym wę­złem mał­żeń­skim, co nie­któ­rych ba­wi­ło, na­wet z ro­bo­tem do prac ogrod­ni­czych z se­ka­to­ra­mi za­miast rąk. Jed­nak w dro­dze po­wrot­nej z Pla­ne­ty Mat­ki Ra­oul mu­siał wziąć roz­wód z na­fa­sze­ro­wa­ną mi­kro­pro­ce­so­ra­mi dziew­czy­ną. I to bez­względ­nie. Gdy­by tego nie uczy­nił, nie mógł­by bez­piecz­nie za­go­ścić na Dia­nie. Od razu tra­fił­by za krat­ki. Szcze­gó­ło­wych in­struk­cji, z tym zwią­za­nych miał mu udzie­lić w oso­bi­stej roz­mo­wie rad­ca praw­ny fir­my. Wy­ma­ga­ne for­mu­la­rze były do­stęp­ne na po­kła­dach trans­por­tow­ców, cho­ciaż nie na wszyst­kich. Na­le­ża­ło za­cho­wać ostroż­ność i z pe­dan­te­rią za­trosz­czyć się o to, żeby ni­cze­go nie prze­oczyć. Od­py­cha­ją­cy urzę­das, z któ­rym te­le­kon­fe­ro­wał, łyp­nął w koń­cu ła­ska­wie okiem i do­ra­dził mu, żeby sko­rzy­stał z usług „Air Sa­turn Com­pa­ny”, gdyż u tego prze­woź­ni­ka o ta­kie rze­czy dba­no. No, ale doj­rzał za ple­ca­mi Ra­oula coś, co go na­praw­dę po­ru­szy­ło, wy­zwa­la­jąc w nim po­trze­bę wy­cią­gnię­cia przy­ja­znej dło­ni. Za­afe­ro­wa­ny ko­man­dor nie za­sta­na­wiał się nad tym, co, gdyż z tyłu za sobą miał tyl­ko mar­mu­ro­wą ścia­nę i wej­ścia do mo­du­łu ku­chen­ne­go, sy­pial­ni oraz do bocz­ne­go skrzy­dła. Od­niósł prze­lot­ne wra­że­nie, że wła­śnie krę­cił się tam któ­ryś z jego fi­glar­nych owi­rap­to­rów, Ce­zar lub Bru­tus.

Po­łą­cze­nie z biu­rem in­for­ma­cyj­nym się urwa­ło i wy­peł­nia­ją­cy część sa­lo­nu prze­strzen­ny ob­raz skur­czył się i zgasł, za­mie­nia­jąc się w świe­cą­cy co­raz sła­biej punkt. Ra­oul prze­cią­gnął się z ulgą, aż strze­li­ły mu ko­ści. Uśmiech­nął się pod no­sem. Nie­ocze­ki­wa­nie za­ry­so­wa­no przed nim bło­gą per­spek­ty­wę mie­sią­ca mio­do­we­go. Nę­ci­ło to i ku­si­ło. Wy­cią­gnął się wy­god­nie w fo­te­lu, przy­my­ka­jąc po­wie­ki, a oczy­ma wy­ob­raź­ni prze­niósł się na po­kład stat­ku pa­sa­żer­skie­go, jak przez mgłę wi­dząc Afro­dy­tę w kró­ciut­kiej bia­łej suk­ni ślub­nej i z bu­kie­ci­kiem or­chi­dei w ręku. Ja­kież to było słod­kie!

Usły­szał za sobą ci­chy sze­lest, to nie mógł być owi­rap­tor, więc obej­rzał się za­sko­czo­ny. Ro­man­tycz­ny ob­raz roz­prysł się jak rzu­co­ne o zie­mię zwier­cia­dło. Przy­ła­pa­ła go na go­rą­cym uczyn­ku i za­ru­mie­nił się jak sztu­bak.

— Już ma­leń­ka nie pły­wasz? — nie mógł ukryć zdu­mie­nia. Nie przy­pusz­czał, że do­trze do jej uszu ta roz­mo­wa, no i że przy oka­zji uj­rzy ją, ster­czą­cą za nim pół­na­go, oschły fa­cet z fir­my.

Bó­stwo było owi­nię­te ręcz­ni­kiem ką­pie­lo­wym. Dziew­czy­na zwy­kle nie wy­cho­dzi­ła z ma­ją­ce­go kil­ka me­trów głę­bo­ko­ści i pod­świe­tla­ne­go od dołu ba­se­nu przez dwa lub trzy kwa­dran­se, z wdzię­kiem nur­ku­jąc i ści­ga­jąc się z del­fi­nem. Po­tra­fi­ła obyć się bez od­dy­cha­nia znacz­nie dłu­żej niż Ra­oul.

— Wró­ci­łam przed kil­ko­ma chwi­la­mi, ale przez wschod­ni pa­wi­lon — skwa­pli­wie się wy­tłu­ma­czy­ła. — Sta­łam i nie chcia­łam ci prze­szka­dzać.

Wło­sy mia­ła jesz­cze wil­got­ne. Spo­glą­da­ła na nie­go z od­da­niem, a jej zmy­sło­we usta aż bła­ga­ły, żeby je ca­ło­wać.

— Ach tak?

Po raz któ­ryś z rzę­du uzmy­sło­wił so­bie, że kie­dy roz­po­czy­nał z kimś roz­mo­wę, ona na­tych­miast po­ja­wia­ła się obok niby duch. Nie, żeby pod­słu­chi­wać, nic z tych rze­czy! Po pro­stu była elek­tro­nicz­nie uwa­run­ko­wa­na na pe­wien ro­dzaj dys­kret­nej asy­sty. Do jej ci­chych obo­wiąz­ków na­le­ża­ło po­wścią­gli­wie wspie­rać go swo­ją obec­no­ścią, z wdzię­kiem uśmie­chać się do in­ter­lo­ku­to­rów i tak­tow­nie przy­ta­ki­wać. I zwy­kle z tego się wy­wią­zy­wa­ła. No, ale fa­ce­tów aż skrę­ca­ło, kie­dy wpa­da­ła im w oczy lub o nich się ocie­ra­ła. Rzad­ko kie­dy moż­na było so­bie po­zwo­lić na wy­mia­nę grzecz­no­ści z tak sek­sow­ną bab­ką.

— Sły­sza­łaś moją roz­mo­wę z biu­rem „Body Per­fect”? — za­py­tał, uda­jąc ozię­błość i su­ro­wość.

Kró­ciut­ko się wa­ha­ła, ale jej wy­raz twa­rzy w ni­czym się nie zmie­nił.

— A nie po­win­nam? — za­py­ta­ła na­iw­nie i szcze­rze. — Je­śli ka­żesz, to mogę o niej za­po­mnieć. Cóż prost­sze­go?

Od­wró­cił się wraz z fo­te­lem, nie­co skon­ster­no­wa­ny. Ner­wo­wo za­tarł ręce. Wie­dział, że Afro­dy­ta po­tra­fi w jed­nej chwi­li wy­ma­zać ze swo­ich wspo­mnień każ­dą wska­za­ną przez nie­go scen­kę, ale wca­le nie pra­gnął, żeby sta­le to czy­ni­ła. Tego, co raz za­po­mnia­ła, nie da­wa­ło się już przy­wró­cić. Było jak ska­so­wa­ne z twar­de­go dys­ku.

— Och, nie w tym rzecz — szyb­ko skwi­to­wał. — A więc sły­sza­łaś?

— Tak — kiw­nę­ła gło­wą. — Mó­wi­li, że mogę wyjść za cie­bie.

Czuł, że musi się wy­tłu­ma­czyć.

— To wa­ru­nek, że­byś mo­gła po­le­cieć ze mną na tę pie­przo­ną Zie­mię. Po­win­naś tam od­gry­wać rolę mo­jej żony. To wszyst­ko przez te idio­tycz­ne prze­pi­sy, któ­re na każ­dej pla­ne­cie są inne. Tam mu­sisz być moją praw­ną mał­żon­ką, zaś tu — z ko­lei — ab­so­lut­nie nie mo­żesz nią być — ob­ja­śniał. — Więc w dro­dze po­wrot­nej cze­ka nas roz­wód! — do­rzu­cił z odro­bi­ną zło­ści, bo wie­dział, że brzmi to wy­kręt­nie. Nie umiał ukryć iry­ta­cji w gło­sie i chciał to nie­udol­nie na­pra­wić, więc ocię­ża­le pod­niósł się z fo­te­la i zbli­żył się do dziew­czy­ny, przy­cią­ga­jąc ją do sie­bie. Z czu­ło­ścią po­gła­dził jej wil­got­ne wło­sy. — Zga­dzasz się na ta­kie roz­wią­za­nie?!

My­ślał, że po­twier­dzi to bez wa­ha­nia, jak zwy­kle do­da­jąc, że jego wola jest dla niej świę­ta i że uczy­ni wszyst­ko, cze­go od niej ze­chce, ale Afro­dy­ta tym ra­zem tak się nie za­cho­wa­ła. Zmarsz­czy­ła brwi, z ci­cha nad czym me­dy­tu­jąc.

— A czy po roz­wo­dzie nic się mię­dzy nami nie zmie­ni? Na­dal będę mo­gła być z tobą i tyl­ko z tobą?! — wier­nie zaj­rza­ła mu w oczy.

Przez chwi­lę przy­glą­dał się jej po­dejrz­li­wie, a po­tem ode­tchnął z nie­ja­ką ulgą, wy­pusz­cza­jąc z płuc po­wie­trze. Nie do koń­ca wie­rzył, że moż­na tak do­sko­na­le sfor­ma­to­wać klo­no­wa­ny mózg. Czy ra­czej — aż tak go wy­pa­czyć.

— Ufff! Ależ oczy­wi­ście. Nie mo­gło­by być ina­czej — po­twier­dził z prze­ko­na­niem, z przy­jem­no­ścią gła­dząc jej roz­kosz­nie gład­kie ra­mię. — Wiesz, że nie za­mie­rzam się z tobą ni­g­dy roz­sta­wać. Ani te­raz, ani w przy­szło­ści...

Wy­gła­sza­jąc tę kwe­stię, cięż­ko wes­tchnął. Bez­czel­nie kła­mał, a to ostat­nie wca­le nie było praw­dą. Klo­no­wa­ne pięk­no­ści mia­ły gwa­ran­cję na sie­dem lat. A po­tem szły na złom, bo fir­ma nie da­wa­ła pew­no­ści, że na­dal wszyst­ko z nimi bę­dzie w po­rząd­ku. Z cza­sem mo­gły wy­cho­dzić na jaw róż­ne wady. Zwra­ca­no je z po­wro­tem do ma­ga­zy­nów, gdzie po roz­mon­to­wa­niu pod­ze­spo­łów — jak Ra­oul gdzieś za­sły­szał — mar­twe mło­de cia­ła wrzu­ca­no do pie­ca kre­ma­to­ryj­ne­go. Zwrot upraw­niał do spo­rej bo­ni­fi­ka­ty przy za­ku­pie na­stęp­nej seks­bom­by. Je­że­li klient był wy­jąt­ko­wo ka­pry­śny i wy­brzy­dzał na inne hu­ry­sy z ka­ta­lo­gu, chcąc mieć zno­wu taką samą dziew­czy­nę, mógł z od­po­wied­nim wy­prze­dze­niem za­mó­wić klo­no­wa­ne­go so­bo­wtó­ra. Rzad­ko jed­nak kie­dy nowy eg­zem­plarz był do­kład­nie taki sam jak po­przed­ni. Zwy­kle czu­ło się i wi­dzia­ło róż­ni­cę. Zwłasz­cza na po­cząt­ku. Prze­cież na­by­wa­ny „bliź­niak” miał zno­wu dzie­więt­na­ście a nie dwa­dzie­ścia sześć lat. Przy­szło mu do gło­wy, że mógł­by po ślu­bie zo­stać z Afro­dy­tą dłu­żej na Zie­mi, ale „Body Per­fect” nie mia­ła tam roz­bu­do­wa­ne­go ser­wi­su. Raz do roku na­le­ża­ło od­dać an­dro­ida do okre­so­we­go prze­glą­du, któ­ry trwał zwy­kle kil­ka dni. Mu­siał­by więc przez sześć ko­lej­nych lat z rzę­du la­tać z dziew­czy­ną na Dia­nę, sześć razy się z nią roz­wo­dzić i ty­leż samo razy brać ślub. Ale ta­kie­go nu­me­ru już by mu nie wy­ba­czo­no. Pod byle pre­tek­stem do­bra­no by mu się do skó­ry, żeby inni nie po­szli w jego śla­dy.

— Je­że­li tak, to zga­dzam się — po­twier­dzi­ła. — I na mał­żeń­stwo, i na roz­wód. Zresz­tą, po co py­tam? — do­da­ła, marsz­cząc za­baw­nie no­sek. — Prze­cież two­ja wola jest dla mnie świę­ta. I za­wsze będę czy­nić to, co uznasz za słusz­ne!

Po­my­ślał, że Afro­dy­ta się uczy. Bar­dziej opty­mi­stycz­na część jego mę­skie­go ja obu­dzi­ła się i za­chi­cho­ta­ła ra­do­śnie. Gdzieś tam, w za­ka­mar­kach jej spa­pra­ne­go chi­pa­mi umy­słu, ro­dzi­ła się po­trze­ba sa­mo­dziel­nej oce­ny sy­tu­acji. Ta pe­sy­mi­stycz­na mia­ła jed­nak­że pew­ne wąt­pli­wo­ści. W grę bo­wiem mo­gło wcho­dzić dzia­ła­nie naj­zwy­klej­sze­go pod słoń­cem pro­gra­mu ad­ap­ta­cyj­ne­go. W mia­rę moż­li­wo­ści sprze­da­ny przez fir­mę na­by­tek po­wi­nien był stop­nio­wo do­stra­jać się do zmie­nia­ją­cych się z upły­wem cza­su ocze­ki­wań wła­ści­cie­la, choć to nie po­win­no było rzu­cać się w oczy.

Po­sta­no­wił uciąć tę dys­ku­sję.

— Ile razy już dziś ko­cha­łaś się ze mną? — de­li­kat­nie po­ca­ło­wał ją w czo­ło.

Tym ra­zem od­rze­kła na­tych­miast, wzdy­cha­jąc z odro­bi­ną żalu:

— Tyl­ko raz, ko­cha­ny. Tuż przed świ­tem.

Nie mógł po­zwo­lić na to, by jego ósmy cud świa­ta cier­piał. Się­gnął po le­żą­cy na ła­wie po­rad­nik, otwie­ra­jąc ko­lo­ro­we stro­ni­ce.

— A może by­śmy zro­bi­li to w taki spo­sób?

Po­de­szła i skwa­pli­wie przyj­rza­ła się ilu­stra­cji.

— Do­brze — od­rze­kła, po­zwa­la­jąc, by ręcz­nik, któ­rym się owi­nę­ła, niby to mi­mo­cho­dem zsu­nął się na po­sadz­kę. Zno­wu była bo­gi­nią, wy­nu­rza­ją­cą się z mor­skiej pia­ny i skłon­ną do ko­lej­ne­go elek­try­zu­ją­ce­go spek­ta­klu. Świa­do­ma swej nie­ziem­skiej uro­dy z wdzię­kiem uklę­kła przed nim, się­ga­jąc dłoń­mi jego szor­tów i obie­cu­jąc spoj­rze­niem cha­bro­wych oczu eks­ta­zę i upo­je­nie.

Rozdział drugi

Pro­fe­sor przy­wi­tał go z miną zwy­cię­skie­go wo­dza, try­skał ener­gią i ema­no­wał nie­zwy­kłą pew­no­ścią sie­bie. Było wi­dać, że jest w zna­ko­mi­tym hu­mo­rze i że w związ­ku z tym nie może zwia­sto­wać złych no­win. A tych ostat­nich Paul naj­bar­dziej się oba­wiał.

— Masz nie­by­wa­łe szczę­ście, szcze­nia­ku! — pal­nął, gdy tyl­ko uj­rzał w drzwiach płasz­czą­ce­go się ru­dziel­ca. Sze­ro­kim ge­stem za­chę­cił go, żeby wszedł. — Ura­to­wał cię twój mło­dy wiek — za­uwa­żył z oży­wie­niem. — A poza tym — do­rzu­cił, nie­dba­le po­ka­zu­jąc mu krze­sło — do­wio­dłeś, że so­bie ra­dzisz. Je­steś do­bry w te kloc­ki, co po­twier­dził elek­tro­nicz­ny sys­tem oce­ny. Mimo że pra­cu­jesz tu od nie­daw­na, masz już sie­dem punk­tów na dzie­sięć moż­li­wych. Nie mo­gli tego nie do­strzec ci za­du­fa­ni i za­pa­trze­ni w sie­bie igno­ran­ci z kadr. A do­sko­na­le się orien­tu­jesz, że to tępe pały! — buń­czucz­nie pod­su­mo­wał swo­ich prze­ło­żo­nych, sia­da­jąc za biur­kiem. — Nie obi­jasz się, nie za­wa­lasz ter­mi­nów i jak do­tąd nie było z tobą żad­nych kło­po­tów. Ta­kie rze­czy są w ce­nie w dzia­le per­so­nal­nym na sa­mej gó­rze, gdzie kró­lu­je ta za­su­szo­na wiedź­ma, Kon­stan­cja — zgrzyt­nął zę­ba­mi przy tym imie­niu. — Sy­tu­acja była pod­bram­ko­wa, to fakt, oba­wia­łem się, że cię wy­le­ją, tym nie­mniej ro­ze­szło się to szczę­śli­wie po ko­ściach. A za­zwy­czaj się nie cac­ka­ją. — I z ulgą przy­pie­czę­to­wał, za­wie­sza­jąc na chwi­lę głos: — Do dia­ska, nie ma się nad czym roz­wo­dzić. Tak więc skoń­czy­ło się na... upo­mnie­niu — uciął. — To prze­stro­ga na przy­szłość.

Paul po­jął, że tra­fił na wła­ści­wy mo­ment.

— Dzię­ku­ję — skru­szo­ny wy­du­kał.

Cie­szy­ło go, że wy­szedł cało z opre­sji, cze­go nie za­mie­rzał ukry­wać przed pro­fe­so­rem. Przez dwa dni wa­ro­wał w bok­sie z du­szą na ra­mie­niu, nie­spo­koj­nie ze­zu­jąc w stro­nę oszklo­ne­go ko­ry­ta­rza, ile­kroć ktoś tam­tę­dy prze­cho­dził. Czuł się jak zbi­ty pies. Było mu strasz­nie głu­pio, bo pocz­tą pan­to­flo­wą mo­men­tal­nie się ro­ze­szło, że usi­ło­wał prze­le­cieć pięk­ne­go klo­na. Jed­nak nikt nie za­ba­wiał się zło­śli­wie jego kosz­tem, a star­si ko­le­dzy po fa­chu prze­szli nad tym eks­ce­sem do po­rząd­ku dzien­ne­go. Wzię­ła górę przy­sło­wio­wa sam­cza so­li­dar­ność. Nie zło­wił uchem żad­ne­go żar­tu na swój te­mat. Nie miał ocho­ty roz­glą­dać się za nową pra­cą, gdyż ta mu od­po­wia­da­ła i — jak do­tąd — chwa­lił ją so­bie. Do­da­wa­ła mu skrzy­deł. — Je­stem bar­dzo wdzięcz­ny za po­moc, bo oba­wia­łem się naj­gor­sze­go — wier­cił się na­dal na krze­śle, czu­jąc, że szef dzia­łu nie zdra­dził mu jesz­cze wszyst­kie­go. Tam­ten cho­wał coś w za­na­drzu, ale nie po­ku­sił się do­tąd, żeby to wy­cią­gnąć. — Czy za­tem mogę wró­cić do mo­je­go bok­su? — chło­pak pod­niósł się, mar­ku­jąc go­to­wość ra­do­sne­go wy­fru­nię­cia z ga­bi­ne­tu.

Pro­fe­sor cha­otycz­nie prze­rzu­cał le­żą­ce na biur­ku do­ku­men­ty, jak­by na­praw­dę cze­goś szu­kał.

— Jesz­cze nie... — za­trzy­mał chło­pa­ka. Spoj­rzał na nie­go z uwa­gą. — Na­dal by­wasz na si­łow­ni? — wy­chry­piał ni w pięć ni w dzie­więć.

Paul ma­chi­nal­nie przy­tak­nął. Przy­su­nął so­bie krze­sło do jego biur­ka i oparł się łok­cia­mi o ma­to­wy blat. Po­zwa­lał so­bie na taką po­ufa­łość, ale tyl­ko wte­dy, kie­dy wi­dział, że w przy­pły­wie sła­bo­ści sta­ry chce z nim szcze­rze po­ga­dać.

— Ow­szem — chęt­nie od­po­wie­dział. — Dwa, trzy razy w ty­go­dniu. A poza tym nie opusz­czam za­jęć ze wschod­nich sztuk wal­ki — po­chwa­lił się przed swo­im sze­fem. Nie był ła­ma­gą i na­pa­wa­ło go to nie­ja­ką dumą.

— Zda­je mi się, że to wszyst­ko jest w two­im kwe­stio­na­riu­szu oso­bo­wym — pro­fe­sor su­cho za­uwa­żył. Od­kaszl­nął i po­nu­ro do­dał: — A w związ­ku z tym po­my­śla­no, żeby dać ci... — za­wie­sił głos — bar­dziej od­po­wie­dzial­ną pra­cę. Wią­żą­cą się z moż­li­wo­ścią bez­po­śred­nie­go kon­tak­tu z na­szy­mi eks­tra pro­duk­ta­mi. — Je­że­li się wa­hał, to tyl­ko se­kun­dę. — Prze­no­szą cię do ser­wi­su... — znie­nac­ka wbił mu nóż w ple­cy.

Chło­pak zro­bił wiel­kie oczy. Wy­pro­sto­wał się i od­su­nął od bla­tu. Ta­kie­go zbi­ja­ją­ce­go z tro­pu po­su­nię­cia nie prze­wi­dział.

— Do ser-wi-su?.. — ze znie­chę­ce­niem wy­du­kał. Nie przy­pusz­czał, że tak za­wsty­dza­ją­co się to skoń­czy.

Za­pa­dło kło­po­tli­we mil­cze­nie. Pil­nie oglą­dał swo­je pa­znok­cie.

— Co, nie cie­szysz się? — tam­ten zro­bił do­brą minę do złej gry.

Paul zmie­szał się, a na jego po­kry­tą pie­ga­mi twarz z na­gła wy­pełzł ru­mie­niec.

— Mam la­tać do klien­tów, któ­rzy we­szli w po­sia­da­nie na­szych słod­kich hu­rys? — ostroż­nie się upew­niał, lę­kli­wie ze­zu­jąc na pro­fe­so­ra. — A tam ła­do­wać w kształt­ne pup­cie za­mó­wio­ne pro­gra­my?

Sta­ry przy­tak­nął. Prze­ka­zał pod­wład­ne­mu od­gór­ną de­cy­zję, gdyż na­le­ża­ło to do jego służ­bo­wych obo­wiąz­ków, ale było wi­dać, że nie ma zie­lo­ne­go po­ję­cia, dla­cze­go taka za­pa­dła. Urzęd­ni­cy z kadr nie­chęt­nie od­sła­nia­li swo­je kar­ty, naj­czę­ściej na­bie­ra­li wody w usta, więc po­zo­sta­wa­ły tyl­ko mgli­ste do­my­sły i nie­ja­sne przy­pusz­cze­nia. Nie prze­szka­dza­ło mu to niu­chać na wła­sną rękę.

— Są­dzę, że po­lu­bisz nowe za­ję­cie — za­su­ge­ro­wał, li­cząc na to, że może Paul mi­mo­wol­nie coś mu pod­po­wie.

Chło­pak głę­bo­ko ode­tchnął. Zdra­dził się z tym, że go cią­gnie do klo­no­wa­nych nie­wol­nic, więc zło­śli­wie się po­sta­ra­no, by je so­bie po­oglą­dał z bli­ska. Wy­strych­nię­to go na dud­ka.

— Może cho­dzi o to, że lu­bię po­dró­że — ryp­nął wy­kręt­nie, choć sam nie wie­dział, co ma na my­śli. — Tak przy­naj­mniej po­da­łem w de­kla­ra­cji.

Pro­fe­so­ro­wi było to nie w smak.

— Do cho­le­ry, a co z tym wspól­ne­go mają po­dró­że? — znie­cier­pli­wio­ny pod­niósł głos. I na­gle za­marł z unie­sio­nym do góry ar­ku­szem bia­łe­go pa­pie­ru w ręku. Nie­spo­dzie­wa­nie do­znał olśnie­nia. A po­tem nie­co się przy­gar­bił. Cóż, miał swo­je lata. — Ach, po­dró­że... — wy­krztu­sił z sie­bie. Spu­ścił gło­wę. Nie­dba­le mach­nął ręką w stro­nę wej­ścia. — Mo­żesz odejść, mam kupę ro­bo­ty — wy­mam­ro­tał.

Paul był już jed­ną nogą na ko­ry­ta­rzu, gdy po­jął, że o czymś za­po­mniał.

— A kie­dy mam za­cząć w ser­wi­sie? — ostroż­nie za­py­tał od drzwi.

Pro­fe­sor nie pod­niósł gło­wy. Po­rów­ny­wał ze sobą dwie kart­ki pa­pie­ru i uwa­gę miał od­wró­co­ną.

— Co? — zmarsz­czył brwi w na­głym za­sta­no­wie­niu. — Zgłoś się tam ju­tro z sa­me­go rana! — rzu­cił.

Le­niu­cho­wał nad ba­se­nem na gład­kim pneu­be­dzie. Wy­cią­gnię­ty jak dłu­gi, z lu­bo­ścią wy­sta­wiał twarz do grze­ją­ce­go niby-słoń­ca. Po­wie­ki miał pół­przy­mknię­te i od­no­sił wra­że­nie, że roz­kosz­nie le­wi­tu­je. W mło­do­ści mie­wał bło­gie sny, w któ­rych uno­sił się w po­wie­trzu jak Pio­truś Pan, z ła­two­ścią wzno­sząc się w górę i utrzy­mu­jąc się w lo­cie. Wy­cią­gnię­te ręce za­stę­po­wa­ły skrzy­dła, zaś ich de­li­kat­ne ru­chy uwal­nia­ły cia­ło spod wła­dzy gra­wi­ta­cji. Sny, sna­mi, a daw­ne ma­rze­nia, by do­rów­nać pta­kom w jego epo­ce się speł­nia­ły. Je­że­li ktoś chciał po­czuć, że nie­wie­le waży, mógł za­ba­wić się w ko­mo­rze an­ty­gra­wi­ta­cyj­nej lub w sy­mu­la­to­rze próż­ni, albo wy­brać się na or­bi­tę, a tam po­bu­jać w kom­bi­ne­zo­nie ko­smicz­nym nad ry­su­ją­cą się w dole krzy­wi­zną pla­ne­ty.

Bla­da gwiaz­da prze­su­nę­ła się ku ze­ni­to­wi, lecz to nie jej Ra­oul za­wdzię­czał zło­tą opa­le­ni­znę. Była za da­le­ko od jego cud-pla­ne­ty, aby da­wać cza­du jak na Ba­ha­mach. Re­kom­pen­so­wa­ły ten brak umiesz­czo­ne na or­bi­tach oko­ło­diań­skich sztucz­ne źró­dła ener­gii, w nie­wy­tłu­ma­czal­ny spo­sób sko­ry­go­wa­ne w po­zor­nym ru­chu po nie­bo­skło­nie z praw­dzi­wym słoń­cem. Tech­ni­ka ro­bi­ła swo­je, spe­ce od zja­wisk me­te­oro­lo­gicz­nych prze­cho­dzi­li sa­mych sie­bie, zaś w efek­cie sztucz­na Dia­na nie róż­ni­ła się tak bar­dzo pod wzglę­dem kli­ma­tycz­nym od na­tu­ral­nej Zie­mi. Mia­ła znie­wa­la­ją­co sze­ro­ki pas śród­ziem­no­mor­ski. A to się li­czy­ło. I dzia­ła­ło jak ma­gnes na tych, któ­rym cho­dzi­ła po gło­wie prze­pro­wadz­ka tu­taj i pla­no­wa­li kup­no nie­ru­cho­mo­ści. Do tego do­cho­dzi­ła per­fek­cyj­na kon­tro­la po­go­dy — nie bez zna­cze­nia ze wzglę­du na roz­le­głe upra­wy rol­ne za mia­stem. Ra­oul nie miał więc po­wo­du do na­rze­kań. Mimo to tro­chę ka­pry­sił. Ko­chał upal­ne lato i gdy­by na­tknął się na po­gań­ską sek­tę re­li­gij­ną, od­da­ją­cą się kul­to­wi słoń­ca, pew­nie by do niej przy­lgnął.

Kie­dyś wy­brał się na dłuż­szy spa­cer po gład­kiej rów­ni­nie, nie miał jesz­cze wów­czas Afro­dy­ty, omal się nie gu­biąc w cią­gną­cych się aż po ho­ry­zont zło­ci­stych ła­nach psze­ni­cy i ku­ku­ry­dzy. Zdro­wej żyw­no­ści ni­g­dy w nad­mia­rze! Po­cząt­ko­wo spro­wa­dza­no ją z Mar­sa. Nie ina­czej było z wodą, ce­nio­no ją tu, mimo że trzy czwar­te po­wierzch­ni po­kry­wa­ły mo­rza. Prze­wa­ża­ły płyt­kie, po­zba­wio­ne oce­anicz­nych głę­bi. Jed­nak było coś, cze­go Dia­na nie mia­ła i nie mo­gła mieć, a co od po­ko­leń na­pa­wa­ło dumą Zie­mian. Bra­ko­wa­ło jej zna­czą­ce­go się sier­pem na noc­nym nie­bie na­tu­ral­ne­go sa­te­li­ty, fa­scy­nu­ją­ce­go, kie­dy osią­gał peł­nię. Wy­obra­ził so­bie swój dzie­dzi­niec, za­la­ny cud­nym bla­skiem księ­ży­co­wym. Za­du­mał się nad fir­mą ca­te­rin­go­wą, dba­ją­cą o jego kuch­nię. Raz w ty­go­dniu przed jego wil­lą za­trzy­my­wa­ła się bia­ła cię­ża­rów­ka o dziw­nych ko­smicz­nych kształ­tach. Uzu­peł­nia­no jego za­pa­sy. Kie­dy za­miesz­ka­ła u nie­go Afro­dy­ta, mu­siał sko­ry­go­wać za­mó­wie­nia.

Z ulgą się prze­cią­gnął, zmie­nia­jąc po­zy­cję na wy­god­niej­szą. Nie lu­bił dra­koń­skich wy­rze­czeń. Je­den z krę­cą­cych się w po­bli­żu pły­wal­ni owi­rap­to­rów, złak­nio­ny piesz­czot, trą­cił go w dłoń i Ra­oul uniósł się, by po­gła­skać go po twar­dym łbie z niby to ko­gu­cim grze­bie­niem. Tam­ten przy­jaź­nie li­znął go ję­zo­rem. Mu­sia­no tym ga­dom znacz­nie zmo­dy­fi­ko­wać geny, bo po­pi­sy­wa­ły się jak psia­ki. Jed­nak nie umia­ły spraw­nie apor­to­wać. Były sam­ca­mi, nie roz­mna­ża­ły się i nie skła­da­ły jaj. Z pew­no­ścią róż­ni­ły się od tych, ży­ją­cych dzi­ko przed mi­lio­na­mi lat. Z tam­ty­mi nie da­ło­by się wy­trzy­mać pod jed­nym da­chem.

— Praw­dzi­we cuda, cu­deń­ka... — mruk­nął od nie­chce­nia do sie­bie. — To wprost nie mie­ści się w gło­wie!

Bo­giem a praw­dą, nie ogar­niał sza­lo­nych zmian, do­ko­nu­ją­cych się bez prze­rwy w roz­le­głym Ukła­dzie Sło­necz­nym. Nikt ich nie ogar­niał. Z po­zo­ru nic nad­zwy­czaj­ne­go się nie dzia­ło, jed­nak wciąż spo­łecz­no­ści glo­bów i księ­ży­ców szo­ko­wa­no re­we­la­cja­mi. Czym w isto­cie kie­ro­wa­li się in­we­sto­rzy, któ­rzy przed kil­ko­ma wie­ka­mi za­bra­li się w Pa­sie Pla­ne­to­id za stwa­rza­nie od zera no­we­go cia­ła nie­bie­skie­go? Chcie­li ro­bić za Pana Boga? Chlub­nie so­bie za­słu­żyć na po­cze­sne miej­sce w pod­ręcz­ni­kach hi­sto­rii? Cze­ka­ło ich żmud­ne zle­pia­nie ze sobą w próż­ni ty­się­cy aste­ro­id, co wy­ma­ga­ło za­sto­so­wa­nia no­wych wy­ra­fi­no­wa­nych tech­no­lo­gii i nie­wia­ry­god­ne­go wręcz na­kła­du pra­cy. Po­wio­dło się im, wbrew opo­nen­tom, któ­rzy utrzy­my­wa­li, że to gi­gan­tycz­ne przed­się­wzię­cie nie ma rąk i nóg. Z szu­mem wy­kre­owa­li Dia­nę i ła­twiej im po­tem było po­wtó­rzyć suk­ces na or­bi­tach Jo­wi­sza i Sa­tur­na. Coś po­dob­ne­go szy­ko­wa­ło się już w Pa­sie Ku­ipe­ra. Po co kil­ka­set ma­leń­kich lo­do­wo-skal­nych księ­ży­ców, je­śli moż­na z nich ufor­mo­wać je­den duży?

Afro­dy­ta aku­rat wró­ci­ła z tre­nin­gu i prze­rwa­ła mu bez­płod­ne me­dy­ta­cje, oży­wia­jąc jego sen­ne my­śli, krą­żą­ce wo­kół spraw bez zna­cze­nia. Nie­omyl­nie od­na­la­zła go nad wodą. Świet­nie się pre­zen­to­wa­ła w ku­sym ró­żo­wym ko­stiu­mie z du­żym de­kol­tem. Kie­dy sku­piał na niej wzrok, czuł miłe łech­ta­nie w oko­li­cach ser­ca i mo­men­tal­nie bu­dził się do ży­cia. Ska­ka­ła mu ad­re­na­li­na i roz­pie­ra­ła go duma. Wy­glą­da­ła jak te sek­sow­ne dup­cie z mię­dzy­pla­ne­tar­nych re­klam, nie­ska­zi­tel­na pod każ­dym wzglę­dem. Kre­acje so­bie sama do­bie­ra­ła, on tyl­ko za nie pła­cił. Naj­czę­ściej bez sło­wa. Ni­g­dy nie przy­szło mu do gło­wy, by spraw­dzić, na co jego nie­win­ny anioł wy­da­je pie­nią­dze. Pod tym wzglę­dem bez­gra­nicz­nie jej ufał.

— Je­steś, mój cu­dow­ny mo­ty­lu? — za­mru­czał, z ulgą się prze­cią­ga­jąc i prze­cie­ra­jąc oczy. — Przy­fru­nę­łaś?

Jego gwiaz­decz­ka na ogół przez pierw­szą go­dzi­nę gra­ła w te­ni­sa, zaś dru­gą spę­dza­ła w sa­lach z wy­myśl­ny­mi urzą­dze­nia­mi do ćwi­czeń si­ło­wych. W wil­li ta­kich nie miał, gdyż nie była do koń­ca urzą­dzo­na i wy­po­sa­żo­na.

— Jak to miło, że cię za­sta­łam, ko­cha­ny — za­świer­go­ta­ła, czu­le cmo­ka­jąc go w czo­ło i chcąc mu coś śpiesz­nie oznaj­mić. — Od­wiózł mnie — jak zwy­kle — Ro­bert — wy­ja­wi­ła. — Jest uczyn­ny i zna­ko­mi­ty jako tre­ner. Rzecz w tym, że nie od­je­chał, tyl­ko wa­ru­je te­raz przed wej­ściem. Uparł się, że mnie za­bie­rze póź­nym wie­czo­rem do klu­bu „Her­cu­les”. To taki eks­klu­zyw­ny noc­ny lo­kal w cen­trum han­dlo­wym. W pro­gra­mie ma eks­cy­tu­ją­ce po­pi­sy eks­tre­mal­ne. Od­mó­wi­łam mu, ma się ro­zu­mieć, ale ten twar­dziel nie ustą­pił — trze­pa­ła ję­zy­kiem. — Za­sło­ni­łam się więc tobą. Po­wie­dzia­łam mu, że to ty o ta­kich spra­wach de­cy­du­jesz. Wy­da­je mi się, że po­wi­nie­neś wyjść przed wil­lę i prze­mó­wić mu do ro­zu­mu — za­koń­czy­ła. — Ociu­pin­kę. My­ślę, że go prze­ko­nasz.

Skrzy­wił się z nie­sma­kiem i dźwi­gnął się z pneu­be­da. Nie zno­sił ta­kich sy­tu­acji. Ko­chan­kę miał jak ma­rze­nie, za­tem z góry moż­na było prze­wi­dzieć, że o jej wzglę­dy będą za­bie­gać róż­nej ma­ści aman­ci. Wcią­gnął luź­ną pół­ko­szul­kę. Tra­ci­ło się dla niej gło­wę, co zresz­tą wi­dział po so­bie. Bez niej chy­ba by zwa­rio­wał. Po­in­stru­owa­no go w fir­mie, że prze­pę­dza­jąc wiel­bi­cie­li nie po­wi­nien im wci­skać, iż jego miła jest an­dro­idem. Z ich do­świad­cze­nia wy­ni­ka­ło, że trzy czwar­te ad­o­ra­to­rów i tak w to nie wie­rzy­ło, a na wie­lu z nich taka wzmian­ka dzia­ła­ła jak czer­wo­na płach­ta na byka. Ru­sza­li do fron­tal­ne­go ata­ku, świę­cie prze­ko­na­ni, że klo­no­wa­na lala im nie od­mó­wi, bo prze­cież ma­szy­nie nie wol­no było od­ma­wiać czło­wie­ko­wi.

Nie­przy­stęp­ny ro­sły bru­net z drob­nym wą­si­kiem nie­ru­cho­mo tkwił w au­to­lo­cie, wi­szą­cym kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów nad as­fal­tem par­kin­gu. Stwa­rzał wra­że­nie fa­ce­ta, któ­ry za­wi­tał do Ra­oula tyl­ko służ­bo­wo, więc nie kie­ru­je się wzglę­da­mi na­tu­ry oso­bi­stej. To mu po­zwa­la­ło za­cho­wać ude­rza­ją­cą pew­ność sie­bie.

— Och, mam na­dzie­ję, że Afro­dy­ta czy­ni po­stę­py — wła­ści­ciel klo­na zdaw­ko­wo rzu­cił na po­wi­ta­nie. Od­kaszl­nął i nie cze­ka­jąc na to, co tam­ten po­wie, szyb­ciut­ko do­dał: — Jed­nak dziś wie­czo­rem jest za­ję­ta, więc nie może pójść się za­ba­wić. Mamy coś in­ne­go w pla­nie. Przy­ja­cie­le za­pro­si­li nas na ko­la­cję.

Tam­ten drań był by­stry. Nie wy­glą­dał na na­iw­ne­go mło­dzi­ka, któ­ry ma bzi­ka na punk­cie ko­biet i w związ­ku z tym ła­two prze­kra­cza do­pusz­czal­ne gra­ni­ce. Wy­czu­wa­ło się, że na­le­ży do tych, któ­rzy sza­nu­ją sie­bie, a za­ra­zem kul­ty­wu­ją siłę fi­zycz­ną i w nią wie­rzą. Na jego mu­sku­lar­nym ra­mie­niu zna­czył się okrop­ny ta­tu­aż, przed­sta­wia­ją­cy zie­ją­ce­go ogniem smo­ka. Zmarsz­czył czo­ło, usil­nie nad czymś się gło­wiąc. A po­tem po­wścią­gli­wie wy­ce­dził, nie re­zy­gnu­jąc z po­nu­rej miny:

— Chy­ba pan mnie nie ro­zu­mie, pa­nie Du­pont. Nie za­le­cam się do klien­tek i nie za­mie­rzam panu pod­bie­rać dziew­czy­ny. Nie cho­dzi mi o amo­ry — za­milkł na krót­ką chwi­lę. Nie wie­dział, jak to wy­tłu­ma­czyć za­śle­pio­ne­mu za­zdro­ścią ne­sto­ro­wi. — Chcia­łem za­py­tać — za­wa­hał się — czy wi­dział pan kie­dy­kol­wiek Afro­dy­tę, tre­nu­ją­cą na si­łow­ni? Czy orien­tu­je się pan, co ona po­tra­fi?

Ra­oul ani razu nie oglą­dał Afro­dy­ty na si­łow­ni. Ni­g­dy też nie przy­szło mu do gło­wy, że mógł­by się tam z nią wy­brać, żeby przy­pa­trzeć się jej ćwi­cze­niom. Po pro­stu to go nie zaj­mo­wa­ło.

— A co po­tra­fi? — zdzi­wił się, zer­ka­jąc na mło­ko­sa. — Czy to coś szcze­gól­ne­go?

Tam­ten układ­nie przy­tak­nął.

— Ow­szem — po­twier­dził z prze­ko­na­niem. — To coś szcze­gól­ne­go. Orien­tu­ję się, prze­cież od pew­ne­go cza­su je­stem jej in­struk­to­rem. A pro­pos — zmie­nił na­gle te­mat, poj­mu­jąc, że zna­lazł wyj­ście z pa­to­wej sy­tu­acji. — Je­śli Afro­dy­ta nie chce wy­brać się ze mną do tego klu­bu, to niech wy­sko­czy tam z pa­nem. Za­le­ży mi jako tre­ne­ro­wi — wy­ja­śnił z na­ci­skiem — żeby obej­rza­ła so­bie to, co tam po­ka­zu­ją we wtor­ki i w czwart­ki.

Za­pu­ścił sil­nik i po­jazd uniósł się nie­co wy­żej.

— A cóż ta­kie­go tam po­ka­zu­ją? — za­py­tał zde­gu­sto­wa­ny Ra­oul.

Tam­ten sku­pił uwa­gę na pul­pi­cie ste­row­ni­czym. Przej­rzy­sta osło­na za­czę­ła się już za­su­wać, lecz zdą­żył nu­wo­ry­szo­wi kiw­nąć ręką na po­że­gna­nie.

— Wal­ki ama­zo­nek — krzyk­nął przez szcze­li­nę. — I to bez­par­do­no­we. Pra­wie na śmierć i ży­cie...

Po­jazd uniósł się w górę i odro­bi­nę za szyb­ko od­pły­nął z par­kin­gu w stro­nę głów­ne­go trak­tu ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go. Ra­oul po­że­gnał mło­de­go tre­ne­ra wzro­kiem i za­wró­cił do kli­ma­ty­zo­wa­nych wnętrz. Roz­ocho­co­ne owi­rap­to­ry wy­bie­gły tu za nim w pod­sko­kach i mu­siał je za­go­nić z po­wro­tem do środ­ka. Afro­dy­ta zdą­ży­ła w tym cza­sie zrzu­cić z sie­bie gar­de­ro­bę i przejść przez ka­bi­nę re­ge­ne­ra­cyj­ną. Mia­ła jesz­cze wil­got­ne wło­sy.

— Po­je­chał już so­bie? — za­py­ta­ła cie­ka­wie.

Kiw­nął gło­wą. Przy­glą­dał się, jak z wdzię­kiem wkła­da na sie­bie ską­py strój ką­pie­lo­wy. W tych skraw­kach ma­te­ria­łu jesz­cze jej nie oglą­dał.

— Ślicz­nie wy­glą­dasz — oce­nił ze znaw­stwem. — By­łaś już kie­dyś w klu­bie „Her­cu­les”? — za­py­tał.

Spoj­rza­ła na swe­go pana i wład­cę z nie­skry­wa­nym od­da­niem.

— Nie, ni­g­dy — wy­ja­wi­ła. — Gdy­bym od­wie­dzi­ła ten lo­kal, na pew­no byś o tym wie­dział.

Gry­mas na jego twa­rzy do­wo­dził, że jej wie­rzy.

— A nie masz przy­pad­kiem... eee... ocho­ty, żeby tam zaj­rzeć?

Po­pra­wi­ła ręką wło­sy, za­glą­da­jąc mu w oczy.

— Z Ro­ber­tem? — była zdu­mio­na. — Nie. Skąd­że zno­wu. Co ty?

— Nie, nie z nim — wy­ja­śnił. — Ze mną.

— O rety, prze­cież nie mu­sisz mnie o to py­tać — skar­ci­ła go ła­god­nie. — Je­że­li za­le­ży ci na tym, żeby zo­ba­czyć, jak te głu­pie sik­sy ska­czą so­bie do oczu, walą się po mor­dach i wy­ry­wa­ją so­bie wło­sy...

— Jesz­cze się za­sta­no­wię — rzu­cił wy­mi­ja­ją­co, uci­na­jąc dys­ku­sję. Miał na gło­wie pil­niej­sze spra­wy. — Aha, coś mi się przy­po­mnia­ło — skon­sta­to­wał. — Przy­da­ło­by się, że­byś przy­swo­iła so­bie fran­cu­ski. Po przy­lo­cie na Zie­mię mam za­miar za­trzy­mać się w Ka­na­dzie, w Qu­ebe­ku. Stam­tąd po­cho­dzi moja ro­dzi­na.

— Je­śli uwa­żasz, że po­tra­fię.

— No, wła­śnie, wła­śnie... — nie­pew­nie wy­du­kał i na­gle z prze­ra­że­nia za­ło­mo­ta­ło mu ser­ce. Był w krop­ce. Nie miał po­ję­cia, jak jej to oznaj­mić. Czy była świa­do­ma tego, że jest an­dro­idem? W fir­mie, w któ­rej ją na­był, po­wie­dzia­no mu, że pra­cow­nik ser­wi­su może wgrać w jej cv zna­jo­mość do­wol­ne­go ję­zy­ka ob­ce­go. Z przy­ro­dzo­ne­go le­ni­stwa nie zaj­rzał do in­struk­cji i nie wie­dział, jak się z klo­nem roz­ma­wia o ta­kich za­bie­gach. Nikt ni­g­dy do­tąd nie ro­bił Afro­dy­cie prze­glą­du tech­nicz­ne­go i jej nie na­pra­wiał, bo­wiem — na szczę­ście — ani razu się nie ze­psu­ła.

In­tu­icja jej pod­po­wie­dzia­ła, o co mu cho­dzi.

— Przy­je­dzie ktoś, żeby dać mi od­po­wied­ni pro­gram? — usłuż­nie mu pod­su­nę­ła wła­ści­we zwro­ty, brzmią­ce stu­pro­cen­to­wo bez­piecz­nie.

— Otóż to! — skwa­pli­wie przy­tak­nął i ode­tchnął z ulgą, ocie­ra­jąc le­d­wo wi­docz­ny pot z czo­ła. — Do li­cha, mia­łem to na koń­cu ję­zy­ka...

Prze­szła nad tym mało waż­nym dla niej te­ma­tem do po­rząd­ku dzien­ne­go.

— Masz ocho­tę coś zjeść? — pod­da­ła mu myśl. — Mogę ci coś eks­tra wy­ge­ne­ro­wać. — Co po­wiesz na kur­cza­ka z fryt­ka­mi? Albo na sa­łat­kę ja­rzy­no­wą z kre­wet­ka­mi? Two­ją ulu­bio­ną?

Skrzy­wił się. Nie był głod­ny, ale po­czuł, że za­schło mu w ustach. Po­czła­pał do kuch­ni i na­lał so­bie szklan­kę soku po­ma­rań­czo­we­go. Wy­chy­lił ją nie­mal­że jed­nym hau­stem i chy­ba tro­chę mu ulży­ło.

Skwa­pli­wie tam za nim po­cią­gnę­ła.

— A może masz ocho­tę na mnie? — cie­plut­ko za­py­ta­ła, z od­da­niem za­glą­da­jąc mu w oczy.

Cho­le­ra, ja­koś nie był w na­stro­ju. Wy­trą­cił go z rów­no­wa­gi tam­ten mło­kos. Kie­dy był spię­ty, mie­wał kło­po­ty z erek­cją. Na­brał głę­bo­ko po­wie­trza i wy­pu­ścił je, po­tem prze­cią­gnął się, aż strze­li­ło mu w ko­ściach. Wresz­cie czu­le po­gła­skał ją po po­licz­ku. Była taka sub­tel­na i wraż­li­wa. Cho­wał w ku­chen­nej szaf­ce środ­ki, po­pra­wia­ją­ce kon­dy­cję, ale wo­lał ich bez po­trze­by nie uży­wać. Były sku­tecz­ne. Przy więk­szych daw­kach fa­cet sta­wał się cho­dzą­cym na­rzę­dziem gwał­tu.

— Może... tro­chę póź­niej — wsty­dli­wie wy­bą­kał. — Te­raz ma­rzył­by mi się ra­czej po­rząd­ny ma­saż. Coś mi... sztyw­nie­ją bar­ki — usi­ło­wał nimi po­ru­szyć. — A ro­bisz to zna­ko­mi­cie — szcze­rze ją po­chwa­lił.

Przy­po­mniał so­bie, że li­sta pod­sta­wo­wych usług, któ­re pro­fe­sjo­nal­nie wy­ko­ny­wał klon, obej­mo­wa­ła aż je­de­na­ście po­zy­cji. Sam do­czy­tał ją bo­daj­że do czwar­tej, a o na­stęp­nych w ogó­le nie po­my­ślał. Ale jak mu po­tem zdra­dził w se­kre­cie star­szy od nie­go eme­ry­to­wa­ny ko­man­dor, miesz­ka­ją­cy kil­ka po­se­sji da­lej i cie­szą­cy się po­sia­da­niem dwu po­dob­nych dziew­czyn, tak za­cho­wy­wa­li się pra­wie wszy­scy na­byw­cy pierw­sze­go klo­na. Dla wy­głod­nia­łe­go sam­ca, zwłasz­cza ta­kie­go, któ­ry przez wie­le lat sta­cjo­no­wał w ba­zie woj­sko­wej na pe­ry­fe­riach Ukła­du Sło­necz­ne­go, na co dzień pra­wie nie wi­du­jąc ko­biet, po­tem li­czy­ło się tyl­ko jed­no. Naj­waż­niej­sze było nad­ro­bie­nie za­le­gło­ści.

— Hm, zno­wu mi się coś przy­po­mnia­ło, ko­cha­nie! — wy­mam­ro­tał, le­żąc na ulu­bio­nym pneu­be­dzie nad ba­se­nem i czu­jąc na swo­ich bar­kach de­li­kat­ne ręce Afro­dy­ty. Ole­jek, któ­ry na­kła­da­ła mu na ple­cy pach­niał eu­ka­lip­tu­sem. — Od­la­tu­je­my na Zie­mię już w naj­bliż­szy po­nie­dzia­łek, wy­ob­raź so­bie. Mamy za­re­zer­wo­wa­ne miej­sca na po­kła­dzie. Dzi­siaj jest czwar­tek, je­śli się nie mylę, więc po­zo­sta­ły nam tyl­ko czte­ry dni.

Wznie­sio­na ze sma­kiem re­zy­den­cja o wy­koń­czo­nych stiu­kiem kre­do­wo­bia­łych ścia­nach ro­bi­ła wra­że­nie opu­sto­sza­łej i wy­mar­łej. Kry­ty ni­skim czer­wo­nym da­chem fron­ton miał par­ter i jed­no pię­tro, nie li­cząc ukry­tych pod zie­mią po­miesz­czeń, za­pew­ne zwy­cza­jo­wych piw­nic i ga­ra­ży. Otwar­ta na oścież, wy­da­wa­ła się ła­twym łu­pem dla zło­dzie­ja. Jed­nak Paul wie­dział, że to tyl­ko po­zo­ry. Z pew­no­ścią nie bra­ko­wa­ło tu czuj­ni­ków i ka­mer. Za­par­ko­wał i śmia­ło ru­szył przed sie­bie. Od­po­wie­dzial­ny za bez­pie­czeń­stwo kom­pu­te­ro­wy za­rząd­ca dziw­nym tra­fem nie uznał go za na­trę­ta, bo po­zwo­lił mu bez prze­szkód wtar­gnąć do niby to wy­mar­łe­go wnę­trza. Pod­nie­sio­ny na du­chu tym od­kry­ciem chło­pak po­sta­no­wił, że odro­bi­nę się ro­zej­rzy i tro­chę po­wę­szy. Nie­spiesz­nie skrę­cił z peł­nią­ce­go rolę sa­lo­nu po­kry­te­go mar­mu­rem we­sty­bu­lu do jed­ne­go ze skrzy­deł. Kro­czył, ma­jąc po le­wej ogrom­ne okna, wy­cho­dzą­ce na atrium i rzad­sze po pra­wej, ze zna­czą­cy­mi się za nimi pal­ma­mi i wy­so­kim na ja­kieś trzy me­try gę­stym ży­wo­pło­tem, osła­nia­ją­cym po­sia­dłość, po­ło­żo­ną na stan­dar­do­wej pół­hek­ta­ro­wej dział­ce. Do­pie­ro w po­ło­wie cią­gną­cej się na całą dłu­gość skrzy­dła sali zo­rien­to­wał się, że wła­ści­ciel i jego uro­dzi­wa pan­na są na roz­świe­tlo­nym słoń­cem dzie­dziń­cu. Wcze­śniej ich nie za­uwa­żył, bo przy­ku­ły jego uwa­gę sty­li­zo­wa­ne na an­tyk pła­sko­rzeź­by na ścia­nach i roz­sta­wio­ne ka­mien­ne bry­ły ze śmia­ły­mi sce­na­mi mi­ło­sny­mi. Tej czę­ści ot­chłan­nej wil­li wła­ści­ciel nie przy­sto­so­wał do swo­ich po­trzeb i słu­ży­ła ona za swo­isty skład mu­ze­al­ny. Tak ją pew­no urzą­dzo­no za­raz po wy­bu­do­wa­niu, jesz­cze nim zna­lazł się na nią na­byw­ca. Za­wró­cił do prze­past­ne­go holu i do­stał się do atrium sze­ro­ko otwar­ty­mi oszklo­ny­mi drzwia­mi.

— Pa­nie Du­pont, je­stem z „Body Per­fect”! — zło­żył dłoń w trąb­kę i krzyk­nął na po­wi­ta­nie, gdy po­jął, że wła­ści­cie­lo­wi wpadł w oczy. W grun­cie rze­czy nie mu­siał się przed­sta­wiać, bo­wiem na jego zgrab­nym ciem­no­gra­na­to­wym kom­bi­ne­zo­nie zna­czy­ło się wy­ra­zi­ste logo fir­my.

Tam­ten uspo­ka­ja­ją­co kiw­nął dło­nią. Przy­wo­łał go do sie­bie, nie po­no­sząc się z pneu­be­da. Seks­bom­ba go­to­wa­ła się aku­rat do sko­ku, ale na­gle znie­chę­ci­ła się do ką­pie­li. Ze­szła ze słup­ka, prze­krzy­wi­ła gło­wę i znie­ru­cho­mia­ła, przy­glą­da­jąc się z nie­kła­ma­nym za­cie­ka­wie­niem mło­dzi­ko­wi. Chy­ba przy tym z wra­że­nia za­po­mnia­ła, że jej kształt­ne cia­ło okry­wa­ją tyl­ko ską­pe figi. Ra­oul też nie zwró­cił na ten z po­zo­ru bła­hy szcze­gół uwa­gi. Pau­la wi­ta­ły więc jej bez­wstyd­nie na­gie pier­si. Za­schło mu z wra­że­nia w ustach, kie­dy się zbli­żył i nie wie­dział, co ma zro­bić z ocza­mi. Nie by­wał na miesz­czą­cej się nad je­zio­rem za mia­stem okrzy­cza­nej pla­ży nu­dy­stów, bo wsty­dził się pa­ra­do­wać bez maj­tek.

Del­fin wy­nu­rzył się z wody i wy­dał kil­ka ostrych pi­sków.

— Paul Avray — ma­chi­nal­nie się przed­sta­wił, osła­nia­jąc ręką twarz od słoń­ca. — Cho­dzi o ję­zy­ki obce i pro­gram po­dróż­ny — usłuż­nie rzu­cił do ne­sto­ra. Sta­rał się nie pa­trzeć na pra­wie nagą dziew­czy­nę. Sku­pił się na spra­wach służ­bo­wych, nie przej­mu­jąc się tym, że prze­uro­czy klon go sły­szy.

Ra­oul ła­ska­wie ski­nął gło­wą.

— A ile to zaj­mie? — z cie­ka­wo­ści się za­py­tał.

— Och, naj­wy­żej kwa­drans... — chło­pak grał rolę sta­re­go wygi, do­brze zo­rien­to­wa­ne­go w tych spra­wach. Po­sta­wił nie­wiel­ki za­sob­nik obok sie­bie. — A może na­wet mniej…

Po­si­wia­ły fa­cet był za­in­try­go­wa­ny prze­bie­giem tej „ope­ra­cji”, ale na­dal nie chcia­ło mu się ru­szać z miej­sca.

— Może zro­bi­my... to tu­taj? — nie­zo­bo­wią­zu­ją­co za­su­ge­ro­wał, po­ka­zu­jąc wol­ne leże.

Afro­dy­cie nie trze­ba było ni­cze­go tłu­ma­czyć. Cóż, an­dro­id był tyl­ko an­dro­idem. Jak pa­cjent­ka w ga­bi­ne­cie le­kar­skim po­słusz­nie usa­do­wi­ła się na dru­gim pneu­be­dzie, cier­pli­wie cze­ka­jąc na ko­men­dy.

Paul od­chrząk­nął, nie­co za­kło­po­ta­ny i zmie­sza­ny. Przy­po­mniał mu się na­gle bar­dzo sta­ry film fa­bu­lar­ny, pew­nie jesz­cze z dwu­dzie­ste­go wie­ku. Czuł się przez mo­ment sa­ni­ta­riu­szem no­szo­wym, po­da­ją­cym pierw­sze w ży­ciu za­strzy­ki do­mię­śnio­we.

— Mu­sisz się... musi się pani wy­cią­gnąć na brzu­chu, ręce wzdłuż tu­ło­wia — uj­mu­ją­co pod­szep­nął.

Skwa­pli­wie to uczy­ni­ła, po­ka­zu­jąc mu gład­kie ple­cy i prze­pięk­ne po­ślad­ki. Ukry­ła pier­si i ustał jego ner­wo­wy oczo­pląs. Bez po­śpie­chu otwo­rzył czar­ny za­sob­nik i włą­czył psy­cho­mo­du­la­tor. Wpi­sał nu­mer iden­ty­fi­ka­cyj­ny ob­słu­gi­wa­ne­go pro­duk­tu, a po­tem wci­snął czer­wo­ny przy­cisk aler­tu. Na­stęp­nie chwi­lę od­cze­kał i pra­wie na pal­cach po­chy­lił się nad bo­ską pan­ni­cą, spraw­dza­jąc, czy ta za­snę­ła. Lek­ko uszczyp­nął ją w po­śla­dek, lecz mię­śnie nie za­re­ago­wa­ły.

— Jest wy­łą­czo­na... — wy­chry­piał z prze­ję­ciem.

Pod­cią­gnął gięt­ki prze­wód i od­chy­lił jej desu. Za­zdro­sny del­fin zno­wu wyj­rzał z wody i wy­dał se­rię ostrych pi­sków. Była na­praw­dę bar­dzo sek­sy i przy­ła­pał się na tym, że z pod­nie­ce­nia drżą mu ręce. Wy­ma­cał pal­cem tu­le­ję i wci­snął tam koń­ców­kę. Afro­dy­ta zo­sta­ła pod­łą­czo­na do urzą­dze­nia, więc mógł za­siąść z po­wro­tem za kla­wia­tu­rą. Tam czuł się pew­niej i nie prze­szka­dza­ło mu to, że świa­do­my swej wyż­szo­ści klient wle­pia w nie­go gały.

— Za­czy­na­my — orzekł z ulgą. Zdal­ne spo­so­by prze­sy­ła­nia da­nych nie wcho­dzi­ły w grę ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa.

Wy­świe­tlił cv i przyj­rzał się za­in­sta­lo­wa­nym w an­dro­idzie pro­gra­mom, a po­tem z na­gła po­bladł. Zim­ny pot ob­lał mu czo­ło. Nie spo­dzie­wał się, że na coś ta­kie­go na­tra­fi. Przed oczy­ma tań­czy­ły mu chwi­lę w zwa­rio­wa­nym tem­pie za­ka­za­ne na­zwy.

— Wszyst­ko w po­rząd­ku? — za­nie­po­ko­jo­ny wła­ści­ciel doj­rzał jego dziw­ny wy­raz twa­rzy.

Paul zdo­łał się szyb­ko opa­no­wać i niby to obo­jęt­nie wzru­szył ra­mio­na­mi.

— Naj­zu­peł­niej — ze­łgał w te pędy, nie chcąc mieć kło­po­tów w fir­mie. — Tyl­ko menu głów­ne ma nie­kon­wen­cjo­nal­ne usta­wie­nie. Ale to bez zna­cze­nia — oznaj­mił. — Wgry­wam naj­pierw zna­jo­mość ję­zy­ka fran­cu­skie­go — prze­szedł do rze­czy. — Ma być do­sta­tecz­na, do­bra czy bar­dzo do­bra? — za­py­tał. — No i kwe­stia ak­cen­tu...

— Co to zna­czy: do­sta­tecz­na? — tam­ten go nie ro­zu­miał.

Paul wy­świe­tlił in­for­ma­cję.

— To zna­czy, że bę­dzie mó­wić jak kiep­sko przy­uczo­ny cu­dzo­zie­miec. Spraw­nie i szyb­ko, ale bez wy­czu­cia... Po pro­stu jak ob­co­kra­jo­wiec.

Ra­oulo­wi za­świe­ci­ły się oczy.

— Niech bę­dzie bar­dzo do­bra.

— A ak­cent? Mam fran­cu­ski, bel­gij­ski, ka­na­dyj­ski, ko­lo­nij­ny afry­kań­ski i azja­tyc­ki, we­nu­sjań­ski z osad po­łu­dnio­wych, mar­sjań­ski i z ko­lo­nii na Ga­ni­me­de­sie...

Tam­ten z ci­cha się ro­ze­śmiał, pod­niósł się z pneu­be­da i olśnio­ny tym, co usły­szał omal z wra­że­nia nie za­tarł rąk. Za­trzy­mał Bru­tu­sa, któ­ry usi­ło­wał do­sko­czyć do Pau­la, by go po zwie­rzę­ce­mu przy­wi­tać.

— Niech mówi jak ro­do­wi­ta Pa­ry­żan­ka — dum­nie po­sta­no­wił, uwzględ­nia­jąc wszyst­kie za i prze­ciw.

Chło­pak przy­tak­nął, a da­lej po­szło mu już gład­ko. Po fran­cu­skim wgrał śpią­ce­mu na­dal an­dro­ido­wi dwa po­pu­lar­ne pro­gra­my po­dróż­ne i zna­jo­mość wy­bra­nych re­gio­nów geo­gra­ficz­nych Zie­mi. Uwi­nął się w dzie­sięć mi­nut ze zle­ce­niem. Po­słu­gu­jąc się zno­wu psy­cho­mo­du­la­to­rem, obu­dził dziew­czy­nę, któ­ra ziew­nę­ła i prze­tar­ła oczy. Wi­dząc, że wszyst­ko jest w jak naj­lep­szym po­rząd­ku, za­mknął za­sob­nik i z nie­opi­sa­ną ulgą po­że­gnał go­spo­da­rza uro­czej po­se­sji, oga­nia­jąc się od owi­rap­to­rów. Miał jesz­cze kil­ka po­dob­nych wi­zyt na mie­ście. Na kie­szon­ko­we nie li­czył. A do tego, co uj­rzał na ekra­nie mo­ni­to­ra, wo­lał nie wra­cać my­śla­mi. Ży­cie zdą­ży­ło go już na­uczyć, że musi umieć przy­my­kać oczy na pew­ne rze­czy. Fir­mo­we szwin­dle nie po­win­ny go były ob­cho­dzić.

Rozdział trzeci

Si­wo­bro­dy ka­pi­tan ma­je­sta­tycz­ne­go „Ola­fa” z wy­czu­ciem wcie­lił się w pod­nio­słą rolę urzęd­ni­ka sta­nu cy­wil­ne­go. Nie pierw­szy raz udzie­lał ślu­bu na ko­smicz­nych szla­kach. Wło­żył ga­lo­wy mun­dur jak spod igły, a prze­ję­tych no­wo­żeń­ców po­wi­tał z sza­cun­kiem. Ele­ganc­ki i no­bli­wy, dał im od­czuć wy­jąt­ko­wość chwi­li.

Dys­tyn­go­wa­ny pan mło­dy wy­glą­dał na sześć­dzie­siąt­kę lub sie­dem­dzie­siąt­kę, a choć usil­nie po­zo­wał na cy­wi­la, nie­trud­no było zgad­nąć, że jest by­łym woj­sko­wym. Bez resz­ty mu od­da­na dzie­więt­na­sto­let­nia pan­na mło­da wy­wo­ły­wa­ła praw­dzi­wy po­dziw i ad­mi­ra­cję. Wy­rzeź­bio­na bo­skim dłu­tem w spo­sób per­fek­cyj­ny, ema­no­wa­ła rzad­kim po­wa­bem i cza­rem. To­wa­rzy­szy­ła mu z uśmie­chem Gio­con­dy na ustach, peł­na sło­dy­czy i spo­ko­ju. Prze­wi­dzia­na na tę oko­licz­ność ce­re­mo­nia nie trwa­ła dłu­go, tym nie­mniej prze­bie­ga­ła z na­le­ży­tą po­wa­gą, zgod­nie z po­kła­do­wym ry­tu­ałem.

Ka­pi­tan wy­gło­sił kwie­ci­ste prze­mó­wie­nie, peł­ne gór­no­lot­nych po­chwał ży­cia mał­żeń­skie­go, a po­tem przy­stą­pił do sa­kra­men­tal­nych for­muł, z na­masz­cze­niem zwra­ca­jąc się do sto­ją­cej przed nim pary:

— Afro­dy­to, czy pra­gniesz — lek­ko skło­nił się w jej stro­nę — stać się to­wa­rzysz­ką doli i nie­do­li tego oto... Ra­oula? — imię męż­czy­zny na krót­ką chwi­lę ule­cia­ło mu z pa­mię­ci. — Czy ślu­bu­jesz mu od­da­nie i wier­ność? Czy go­dzisz się z tym, że mał­żeń­stwo z nim bę­dzie cię wią­zać wszę­dzie, gdzie by cię los nie rzu­cił — nie tyl­ko w Ukła­dzie Sło­necz­nym, ale i w nie­zmie­rzo­nych prze­strze­niach Ga­lak­ty­ki Dro­gi Mlecz­nej?

Po­ry­wa­ją­ca młód­ka słod­ko przy­tak­nę­ła.

— Po sto­kroć tak — oświad­czy­ła bez wa­ha­nia.

Po­tem Ra­oul usły­szał po­dob­ne py­ta­nia, skie­ro­wa­ne do sie­bie. Po­twier­dził je z ja­śnie­ją­cym ze szczę­ścia ob­li­czem i uśmiech­nął się do mło­dej damy.

— Je­ste­ście mę­żem i żoną — pom­pa­tycz­nie skwi­to­wał mistrz ce­re­mo­nii, za­my­ka­jąc prze­past­ną księ­gę.

Trium­fal­nie za­brzmiał Marsz we­sel­ny Men­dels­soh­na. Sto­ją­cy z tyłu w cha­rak­te­rze świad­ków dwaj po­kła­do­wi ofi­ce­ro­wie w od­święt­nych mun­du­rach skwa­pli­wie po­śpie­szy­li z gra­tu­la­cja­mi. Wcze­śniej ich po­uczo­no, że pan­nę mło­dą wol­no im po­ca­ło­wać tyl­ko w rękę. Od ste­war­des­sy w imie­niu za­ło­gi Afro­dy­ta otrzy­ma­ła ogrom­ny bu­kiet bia­łych róż, pa­su­ją­cy do jej może przy­krót­kiej, ale prze­pięk­nej ślub­nej suk­ni, któ­ra kosz­to­wa­ła Ra­oula kro­cie. Po­tem tra­dy­cyj­nie strze­lił ko­rek szam­pa­na. Po­dzie­lo­no po­kry­ty bia­łym lu­krem tort we­sel­ny. Na ko­niec szczę­śli­wi no­wo­żeń­cy mo­gli udać się do apar­ta­men­tu.

Ra­oul po­sta­no­wił za­dość­uczy­nić pra­daw­ne­mu oby­cza­jo­wi, po­cho­dzą­ce­mu z Zie­mi. Za­trzy­mał się przed otwar­tym wej­ściem, wziął swą żonę na ręce i z dumą prze­niósł ją przez le­d­wo zna­czą­cy się próg.

— Za­tem wi­taj w domu! — oznaj­mił uro­czy­ście.

— W domu? — za­nie­po­ko­iła się, gdy uwol­ni­ła się z jego ob­jęć.

Cza­sa­mi mó­wił coś, cze­go nie ro­zu­mia­ła — i tym ra­zem nie było ina­czej. Cza­row­ne kon­ku­bi­ny pro­gra­mo­wa­no na bez­gra­nicz­ne i po­dob­ne do psie­go od­da­nie, a nie na uświę­co­ne tra­dy­cją mał­żeń­stwo. Nie­ste­ty, zero part­ner­stwa! Nie mia­ła na­rzu­cać swo­jej woli męż­czyź­nie, któ­ry ją na­był, lecz od­ga­dy­wać jego ży­cze­nia, bez za­strze­żeń go­dzić się z jego ka­pry­sa­mi i wier­nie słu­żyć mu swo­im cia­łem, na każ­de żą­da­nie do­star­cza­jąc roz­ko­szy.

Zmarsz­czył brwi, uzmy­sła­wia­jąc to so­bie z nie­opi­sa­nym bó­lem. Nie był w sta­nie spra­wić, żeby Afro­dy­ta prze­dzierz­gnę­ła się w po­ło­wi­cę z praw­dzi­we­go zda­rze­nia, na­wet gdy­by nie wia­do­mo jak bar­dzo się o to sta­rał. Nie mo­gła go okrzy­czeć i zwy­my­ślać ani ze zło­ścią ci­snąć w nie­go ta­le­rzem, ma­ni­fe­stu­jąc gniew i iry­ta­cję, czy też osten­ta­cyj­nie za­trza­snąć mu przed no­sem drzwi sy­pial­ni i ka­zać mu spać na ka­na­pie. Wró­cił my­śla­mi do ka­pi­ta­na ko­smicz­nej fre­ga­ty i jego prze­mi­łych ofi­ce­rów. Gdy­by brał ślub z an­dro­idem kla­sy trze­ciej lub czwar­tej — z me­cha­nicz­ny­mi od­ru­cha­mi i nie wy­ra­ża­ją­cą żad­nych uczuć pla­sti­ko­wą twa­rzą — na pew­no po­pi­sa­li­by się rów­nie wiel­ką kur­tu­azją i ga­lan­te­rią. Im było w grun­cie rze­czy wszyst­ko jed­no z kim lub z czym się żeni.

— Och, to tyl­ko taka prze­no­śnia... — wy­chry­piał ze skry­wa­nym ża­lem.

Z wdzię­kiem i gra­cją przy­sia­dła na okrą­głym łożu, któ­re zaj­mo­wa­ło śro­dek sa­lon­ki. On zaś po­chy­lił się i z nie­mal oj­cow­ską tro­ską zdjął jej z nóg bia­łe czó­łen­ka. Na­dal była jego nie­wol­ni­cą i aż nad­to jed­no­znacz­nie od­czy­ta­ła tkli­wy gest.

— Chcesz się te­raz ko­chać? — za­py­ta­ła, a jej ak­sa­mit­ny głos — jak zwy­kle w ta­kich chwi­lach — za­czy­nał nie­po­ko­ją­co wi­bro­wać, za­po­wia­da­jąc eks­ta­zę i upo­je­nie.

— O, tak! — skwa­pli­wie po­twier­dził. — Ale nie zdej­muj tej prze­pięk­nej suk­ni ślub­nej — szyb­ko so­bie za­strzegł. — Sam cię od niej, naj­droż­sza, uwol­nię.

Gdy póź­niej za­snę­ła, rów­no­mier­nie od­dy­cha­jąc, dłu­go wpa­try­wał się w jej nie­win­ną i słod­ką twarz. Cho­dzi­ły mu po gło­wie szcze­nię­ce lata. Z rę­ka­mi w kie­sze­niach wy­ży­wał się na przy­pad­ko­wych ka­my­kach, prze­dzie­ra­jąc się przez wy­ima­gi­no­wa­ną li­nię obro­ny i ce­lu­jąc w nie­wi­docz­ną bram­kę albo rzu­cał kasz­ta­na­mi w nie­bo, usi­łu­jąc strą­cić swo­je­go anio­ła stró­ża i przy­wo­łać go do po­rząd­ku. Bo­wiem jego anioł stróż nie był w po­rząd­ku. Cóż, nie każ­dy chło­pak mógł mieć tę dziew­czy­nę, któ­rą chciał. Jego szkol­na mi­łość wy­bra­ła in­ne­go — i od tam­tej pory ni­g­dy wię­cej się nie za­du­rzył. Aż do chwi­li, w któ­rej pierw­szy raz fi­zycz­nie po­siadł Afro­dy­tę. Coś mu wszak­że mó­wi­ło, że nie po­wi­nien był za­ko­chi­wać się w an­dro­idzie.

Ci­cho za­łkał, uprzy­tam­nia­jąc so­bie, jak bar­dzo jest opusz­czo­ny i sa­mot­ny, a po jego po­licz­kach spły­nę­ły gorz­kie łzy. Ona też była bar­dzo sa­mot­na. Iro­nia losu spra­wi­ła, że mie­li tyl­ko sie­bie.

Przy bu­fe­cie było nud­na­wo, star­sza­wy bar­man z mu­chą pod szy­ją z przy­zwy­cza­je­nia mył i wy­cie­rał kie­lisz­ki, re­zy­gnu­jąc z po­mo­cy zmy­war­ki, któ­ra upo­ra­ła­by się z tym w lot. Or­kie­stra le­ni­wie przy­gry­wa­ła, mi­go­cą­ce świa­tła przy­ga­sły, a na par­kie­cie tu­li­ło się do sie­bie w pół­mro­ku kil­ka ostat­nich par. Lo­kal opu­sto­szał. Wy­so­ko w ogrom­nym ilu­mi­na­to­rze cie­szył wi­dok Czer­wo­nej Pla­ne­ty, któ­rą w tych dniach mi­jał ko­smicz­ny go­liat, peł­nią­cy za­ra­zem rolę trans­por­tow­ca i stat­ku pa­sa­żer­skie­go. Paul był ocię­ża­ły i sen­ny, jed­nak nie za­mie­rzał uda­wać się na spo­czy­nek, mimo iż na po­kła­do­wych ze­ga­rach do­cho­dzi­ła pół­noc. Nie cią­gnę­ło go do łóż­ka. Trzy­ma­ła go tu płon­na na­dzie­ja, że zno­wu po­ja­wi się mi­lut­ka ste­war­des­sa, któ­ra wcze­śniej ob­da­ro­wa­ła go kil­ka razy pro­mien­nym uśmie­chem. Jej wi­dok po­pra­wiał mu hu­mor. Chęt­nie za­trzy­mał­by ją dla sie­bie, mimo że gó­ro­wa­ła nad nim wie­kiem, a do­sko­na­le wie­dział, dla­cze­go wpa­dła mu w oko. Była nie­sły­cha­nie po­dob­na do Iry­dy. A może tak mu się tyl­ko wy­da­wa­ło?

— Ech, złu­dze­nia! — mruk­nął w pew­nej chwi­li, wpa­tru­jąc się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem w trzy­ma­ne­go w ręku drin­ka. Wy­obra­ził so­bie, że jest nie­przy­zwo­icie na­dzia­nym fa­ce­tem i że wy­brał się do sa­lo­nu sprze­da­ży „Body Per­fect”, aby tam ka­pry­sząc i prze­bie­ra­jąc za­fun­do­wać so­bie pa­nien­kę do uciech z gwa­ran­cją na lata.

Nie bez po­wo­du zna­lazł się na mo­nu­men­tal­nym „Ola­fie”, pę­dzą­cym kur­sem z księ­ży­ców Jo­wi­sza na We­nus, ze sta­cja­mi prze­siad­ko­wy­mi na Dia­nie i na Zie­mi. W ser­wi­sie fir­my zdą­żył prze­pra­co­wać nie­le­d­wie kil­ka dni, a już ode­rwa­no go od bo­skich dziew­czyn, by go wy­pra­wić w pierw­szą służ­bo­wą po­dróż. I to mię­dzy­pla­ne­tar­ną. Za­sko­czo­no go, ale nie wi­dział po­wo­du, żeby gry­ma­sić i ka­pry­sić. Mu­siał się sprę­żyć. Dwo­ił się i tro­ił, żeby wy­ro­bić się na czas. Sam nie był­by w sta­nie sfi­nan­so­wać so­bie tak pa­sjo­nu­ją­cej eska­pa­dy ko­smicz­nej. Bi­let na Zie­mię nie był na kie­szeń chło­pa­ka w jego wie­ku i przy­po­mi­nał głów­ną wy­gra­ną na lo­te­rii. Miał do­trzy­mać to­wa­rzy­stwa klo­no­wi, któ­re­go za­brał ze sobą jego za­moż­ny wła­ści­ciel, być tam gdzie oni obo­je, a w ra­zie po­trze­by słu­żyć po­mo­cą tech­nicz­ną. Przy­go­to­wa­no mu pod­ręcz­ny sprzęt i opa­sły tom in­struk­cji, z któ­ry­mi miał się za­po­znać pod­czas po­dró­ży. Było eks­tra! Dum­ny po­sia­dacz na­szpi­ko­wa­nej elek­tro­ni­ką pięk­no­ści wie­dział o jego ci­chej asy­ście — jed­nak­że zo­bli­go­wa­no Pau­la, żeby się mu nie na­rzu­cał i bez wy­raź­nej po­trze­by nie wcho­dził mu w dro­gę.

Chło­pak wes­tchnął i od­sta­wił szkla­ni­cę. Z tą nie­zwy­kłą po­dró­żą wią­za­ły się nie tyl­ko plu­sy, ale i mi­nu­sy. Afro­dy­ta bo­wiem była ab­so­lut­nie nie­ty­po­wą kon­ku­bi­ną, co mi­mo­cho­dem od­krył, wpi­su­jąc jej stan­dar­do­we pro­gra­my po­dróż­ne. O swo­ich wąt­pli­wo­ściach pół­gęb­kiem wspo­mniał po­tem kie­row­ni­ko­wi ser­wi­su, ale ten nie­cier­pli­wie mach­nął ręką, zby­wa­jąc go i nie ka­żąc mu się nimi przej­mo­wać. Ale to nie było jesz­cze wszyst­ko. Dzi­wi­ło go, że nie­opie­rzo­ne­go jak on mło­ko­sa rzu­ca­ją na­gle na głę­bo­ką wodę, nie przej­mu­jąc się tym, co się z nim sta­nie. Czy to mia­ło ręce i nogi? Ni­g­dy wcze­śniej nie był na Zie­mi i oba­wiał się, że po­gu­bi się z kre­te­sem w la­bi­ryn­tach ulic wiel­kich miast. A mie­li zna­leźć się w No­wym Jor­ku. Po­cie­szo­no go, że po do­tar­ciu do celu za­opie­ku­ją się nim wta­jem­ni­cze­ni w spra­wy fir­my za­ufa­ni spe­cja­li­ści, od lat re­zy­du­ją­cy na kon­ty­nen­cie pół­noc­no­ame­ry­kań­skim. Coś nie­po­ko­ją­ce­go wią­za­ło się z tak roz­da­ny­mi kar­ta­mi, ale bie­da­czy­na nie umiał prze­bić się przez mur nie­wie­dzy. Zła­pał łap­czy­wie swo­je, z ra­do­ścią szcze­rząc zęby i o nic nie py­ta­jąc, lecz Bo­giem a praw­dą nie miał po­ję­cia, jak nimi grać.

Oży­wił się, bo­wiem o bar za­cze­pił po­sęp­ny fa­cet, któ­ry już wcze­śniej wpadł mu w oczy. Na pew­no był ze zde­le­ga­li­zo­wa­nych Ekip Eks­tre­mal­nych „Ome­ga”, a świad­czył o tym no­szo­ny przez dzień lub dwa nie­wiel­ki błysz­czą­cy zna­czek na pier­si. Paul miał nosa i od razu to wy­pa­trzył. Póź­niej tam­ten zdjął od­zna­kę, nie chcąc wi­docz­nie, by na po­kła­dzie fre­ga­ty ko­ja­rzo­no go z tą nie­sław­ną for­ma­cją. Za­mknię­ty w so­bie, przy­kry i od­py­cha­ją­cy, z ni­kim nie roz­ma­wiał, za dużo pił, a i te­raz za­mó­wił so­bie wód­kę. Praw­dzi­wy typ spod ciem­nej gwiaz­dy! Paul nie pró­bo­wał so­bie wy­obra­żać, co by się sta­ło, gdy­by przy­pad­kiem za­darł z ta­kim by­dla­kiem. Praw­do­po­dob­nie tam­ten ro­ze­rwał­by go na strzę­py. Na plat­for­mie pa­sa­żer­skiej wszy­scy in­stynk­tow­nie scho­dzi­li mu z dro­gi.

Nic więc dziw­ne­go, że ser­ce mu moc­niej za­bi­ło, gdy nie­ocze­ki­wa­nie do baru zbli­ży­ła się Afro­dy­ta.

— O rany! — mruk­nął prze­ję­ty. — Ona tu? Masz ci los!

Nie są­dził, że wy­bie­rze to miej­sce o tak póź­nej po­rze i za­nie­po­ko­ił się nie na żar­ty. Po co tu przy­szła? A w do­dat­ku sama? W po­wie­trzu wi­sia­ła awan­tu­ra. Nie­pew­nie uniósł się, ale za­raz z po­wro­tem opadł na wy­so­ki sto­łek. Był bez­sil­ny. Prze­czu­wał, że dziew­czy­na może na­dziać się na tam­te­go jak na wi­de­lec. Dys­kret­nie zlu­stro­wał salę, ale ni­g­dzie nie do­strzegł Ra­oula Du­pon­ta. Ten le­żał już za­pew­ne w łóż­ku, jak przy­sta­ło na jego po­de­szłe lata.

Uro­cza pla­ty­no­wa blon­dyn­ka za­mó­wi­ła coś do pi­cia. Z gra­cją przy­sia­dła, wska­za­ła bar­ma­no­wi fol­der, któ­ry chcia­ła przej­rzeć i nie oglą­da­jąc się na nic, za­czę­ła ze sku­pie­niem stu­dio­wać jego ilu­stro­wa­ną za­war­tość. Nie za­mie­rza­ła się stąd ru­szać. Boże ty mój, aż się pro­si­ło, żeby ją po­de­rwać! Wy­cho­dząc, chy­ba się cał­kiem za­po­mnia­ła, bo mia­ła na so­bie dia­blo ską­pe ciu­chy, w któ­rych na pew­no nie po­win­na była po­ka­zy­wać się na­pa­lo­nym fa­ce­tom. Zwłasz­cza z prze­stęp­czej bran­ży.

Tyl­ko śle­py by jej nie za­uwa­żył, a tam­ten ro­sły spec od mo­krej ro­bo­ty nie był ślep­cem. A poza tym szu­kał za­czep­ki.

— Ej, mała, na­pi­jesz się? — za­chry­piał, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że nie jest obo­jęt­ny na jej wdzię­ki.

Nie pod­nio­sła gło­wy i świa­do­ma swej prze­wa­gi wzgar­dli­wie wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

Tam­ten ru­szył w jej stro­nę, lek­ko chwie­jąc się na no­gach, a bar­man, prze­czu­wa­jąc, co się świę­ci, szyb­ko po­łą­czył się z bok­sem ofi­ce­ra dy­żur­ne­go. Było już jed­nak za póź­no na in­ter­wen­cję.

Seks­bom­ba dzia­ła­ła na zbi­ra jak czer­wo­na płach­ta na byka.

— No, nie bądź taka chłod­na. Na pew­no mi nie od­mó­wisz — in­truz bek­nął po­ufa­le, bru­tal­nie ła­piąc ją w pół i po cham­sku przy­cią­ga­jąc do sie­bie. Ba­ro­wy sto­łek grzmot­nął o po­sadz­kę, a Afro­dy­ta zna­la­zła się w jego ła­pach.

Cha­bro­we oczy dziew­czy­ny znie­ru­cho­mia­ły i przy­ciem­nia­ły. Po­tem po­ja­wi­ły się w nich nie­po­ko­ją­ce bły­ski. Pod­nie­co­ny Paul jak przez mgłę uj­rzał elek­tro­nicz­ne cv klo­no­wa­nej pięk­no­ści i prze­ra­ził się moż­li­wy­mi na­stęp­stwa­mi jej na­głe­go prze­obra­że­nia. Gdzieś tam w głę­bi jej mó­zgu trwał już bły­ska­wicz­ny pro­ces ana­li­zy nie­ocze­ki­wa­ne­go zda­rze­nia i w pio­ru­nu­ją­cym tem­pie uru­cha­mia­ły się zło­wro­gie pro­gra­my, któ­re nie po­win­ny były ni­g­dy się uru­cho­mić. Afro­dy­ta na­le­ża­ła wy­łącz­nie do Ra­oula Du­pon­ta, eme­ry­to­wa­ne­go woj­sko­we­go z No­we­go Kon­stan­ty­no­po­la na Dia­nie i żad­ne­mu in­ne­mu męż­czyź­nie nie wol­no jej było do­ty­kać i po­zwa­lać so­bie wo­bec niej na czu­ło­ści.

— No, nie! — par­sk­nę­ła ze zło­ścią. — Tak cię pal­nę w łeb, że nie wsta­niesz!

Co po­wie­dzia­ła, to zro­bi­ła. Star­cie było krót­kie i chy­ba mało któ­ry z nie­licz­nych go­ści du­żej sali ban­kie­to­wej zdał so­bie spra­wę z tego, co za­szło. Dziew­czy­na mia­ła nie tyl­ko prze­ra­ża­ją­cy re­fleks, ale i strasz­li­wą siłę ude­rze­nia, jak­by przez całe lata ćwi­czy­ła kung-fu. W ułam­ku se­kun­dy wy­rwa­ła się z po­trza­sku. Za­da­ła zwy­rod­nial­co­wi dwa bły­ska­wicz­ne cio­sy, po któ­rych ten z nie­bo­tycz­nym zdzi­wie­niem osu­nął się jak wór pia­sku do jej stóp. Już nie pod­niósł się z po­sadz­ki.

— Kre­tyn, idio­ta, pa­lant! — wście­kle rzu­ci­ła do nie­go, ale pew­nie już tego nie sły­szał.

Przez kil­ka na­stęp­nych se­kund czu­ła się jed­nak zdez­o­rien­to­wa­na i za­gu­bio­na. Z nie­pew­ną miną ro­zej­rza­ła się do­oko­ła i wte­dy do­strze­gła Pau­la, za­trzy­mu­jąc na nim wzrok. Uj­rzał w jej oczach lęk i roz­pacz­li­wą po­trze­bę zna­le­zie­nia ko­goś bli­skie­go, kto był­by w sta­nie wy­ja­śnić jej, co się z nią dzie­je. Ten miał ocho­tę krzyk­nąć: „Tak trzy­maj, nie daj się!”, ale z wra­że­nia trząsł się jak ga­la­re­ta. Spa­ra­li­żo­wa­ny na amen, nie mógł wy­ko­nać żad­ne­go ru­chu ani wes­przeć jej żad­nym ge­stem.

— Po­ra­dzi­ła so­bie z nim pani? Bogu dzię­ki! — prze­ję­ty bar­man wy­biegł przed kon­tu­ar, przy­glą­da­jąc się ze zdu­mie­niem le­żą­cej gó­rze mię­sa.

Nie od­po­wie­dzia­ła. Cięż­ko od­dy­cha­ła. Jesz­cze chwi­lę nie­zde­cy­do­wa­nie ster­cza­ła nad po­wa­lo­nym prze­ciw­ni­kiem, kie­dy jed­nak za­uwa­ży­ła, że nad­bie­ga­ją w mun­du­rach chłop­cy z ochro­ny, bły­ska­wicz­nie się po­zbie­ra­ła, wy­nio­śle się od­wró­ci­ła i kro­kiem świa­do­mej swej uro­dy mo­del­ki ode­szła, za­bie­ra­jąc ze sobą in­te­re­su­ją­cy ją fol­der.

Paul do­pił drin­ka i też się pod­niósł. Jego my­śli roz­pierz­chły się jak sta­do wró­bli. Na chwie­ją­cych się z wra­że­nia no­gach po­czła­pał za nią ku wyj­ściu. Miał aż nad­to wra­żeń jak na je­den wie­czór i czuł się tak, jak­by tam­ten typ to jemu do­brał się do skó­ry i przy­wa­lił mu pię­ścią mię­dzy oczy. Bie­dak nie od­ga­dy­wał, jak w mó­zgu dziew­czy­ny kon­fi­gu­ru­ją się na­ka­zy i po­le­ce­nia. Klo­no­wa­na ma­don­na swym po­pi­sem za­go­ni­ła go w kozi róg, do­wo­dząc sobą, że chło­pak nie ma po­ję­cia o in­for­ma­ty­ce. Ja­kieś dziw­ne hi­per­bo­licz­ne za­pę­tle­nia i ury­wa­ne la­bi­ryn­to­we zwo­je. Jej ar­chi­tek­to­ni­ka go prze­ra­sta­ła.

— Okrop­ność, ni­cze­go nie ro­zu­miem! — jęk­nął z przy­gnę­bie­niem, gdy zna­lazł się na ko­ry­ta­rzu. — Do dia­bła, kim ona te­raz jest?..

To było po­nad jego siły. Oczy­ma wy­ob­raź­ni ru­dzie­lec prze­niósł się ku nie­ma­ją­ce­mu o ni­czym po­ję­cia wła­ści­cie­lo­wi. Po­czuł gę­sią skór­kę. Czy ślicz­na młód­ka przy­pad­kiem nie sta­ła się po­two­rem? Gdzieś tam zna­czy­ła się cien­ka jak nić gra­ni­ca, któ­rej na­wet Ra­oulo­wi jako wy­łącz­ne­mu dys­po­nen­to­wi klo­na nie wol­no było prze­kra­czać. Po­my­ślał, że Afro­dy­ta mo­gła­by spu­ścić swo­je­mu ko­cha­sio­wi nie­zgor­sze la­nie, gdy­by ten nie­chcą­co na­dep­nął jej na od­cisk. A gdy­by tak przez nią wy­cią­gnął ko­py­ta? Paul miał­by się z pysz­na, gdy­by się oka­za­ło, że od­da­ny mu pod opie­kę an­dro­id wy­rwał się spod kon­tro­li. W fir­mie przy­pusz­czal­nie spo­glą­da­no by na nie­go z uko­sa, a może na­wet wy­la­no by go z pra­cy.

Wró­cił do swo­jej ka­ju­ty i za­brał się za stu­dio­wa­nie opa­słe­go to­mi­ska, usi­łu­jąc zna­leźć od­po­wie­dzi na krą­żą­ce nad nim jak czar­ne kru­ki py­ta­nia. Kart­ko­wał gru­by pod­ręcz­nik, uświa­da­mia­jąc so­bie, że ma po­waż­ne luki w przy­go­to­wa­niu za­wo­do­wym. Na­wet gdy­by sie­dział nad tą księ­gą cały mie­siąc, nie roz­szy­fro­wał­by elek­tro­nicz­nych se­kre­tów zja­wi­sko­we­go an­dro­ida. Mu­siał­by za­ka­sać rę­ka­wy i ostro wziąć się do na­uki, żeby się w tym po­ła­pać. Ma­te­ma­ty­ka wciąż się roz­wi­ja­ła i je­śli chcia­ło się trzy­mać rękę na pul­sie, trze­ba było śle­dzić no­wo­ści, zwłasz­cza z za­kre­su ana­li­zy.

Jego oba­wy oka­za­ły się jed­nak płon­ne. Nie sta­ło się nic złe­go, a kie­dy z pod­krą­żo­ny­mi z nie­wy­spa­nia ocza­mi zszedł do re­stau­ra­cji na śnia­da­nie, za­stał ich przy tym sa­mym co zwy­kle sto­licz­ku. Gru­cha­li jak go­łąb­ki, zre­lak­so­wa­ni i bez­tro­scy. Pew­nie ran­kiem jak zwy­kle cmok­nę­ła go śpią­ce­go w czo­ło i słod­ko rze­kła: „Obudź się, pyszcz­ku, czas wsta­wać!” Nie do­szło do rę­ko­czy­nów i Afro­dy­ta nie prze­trze­pa­ła skó­ry po­de­szłe­mu w la­tach ado­ni­so­wi. Nie dała mu w kość, a ten nie mu­siał jej awa­ryj­nie wy­łą­czać i roz­pacz­li­wie wzy­wać po­mo­cy tech­ni­ka. Odzia­na w szy­kow­ny kre­mo­wy ko­stium, wpa­try­wa­ła się w nie­go tak, jak­by wła­śnie otrzy­mał ty­tuł naj­przy­stoj­niej­sze­go męż­czy­zny Ukła­du Sło­necz­ne­go.

— Nie­moż­li­we! Za­ko­cha­na bez pa­mię­ci — z nie­do­wie­rza­niem syk­nął, sa­do­wiąc się w po­bli­żu po­de­stu dla or­kie­stry. — Co za babsz­tyl, w gło­wie się nie mie­ści!

Szu­kał ocza­mi po­ko­na­ne­go opry­cha, ale ten nie przy­wlókł się na śnia­da­nie. Wresz­cie cie­ka­wie zer­k­nął z od­da­li na ły­sa­we­go bar­ma­na. Z jego twa­rzy i za­cho­wa­nia nie mógł jed­nak ni­cze­go wy­czy­tać. Dał so­bie więc spo­kój z do­my­sła­mi i za­jął się w mil­cze­niu kar­tą dań.

Rozdział czwarty

Dziw­nym tra­fem nikt na „Ola­fie” nie wpadł na to, że ośmie­szo­ny typ spod ciem­nej gwiaz­dy ze­chce się ode­grać. Sta­ra­ją­cy się trzy­mać rękę na pul­sie mło­dziut­ki Paul rów­nież tego nie prze­wi­dział, le­ni­wy­mi my­śla­mi błą­dząc przy spra­wach tech­nicz­nych i z mo­zo­łem prze­bi­ja­jąc się przez nud­na­we zbio­ry in­struk­cji i za­le­ceń. A prze­cież nie­trud­no było zgad­nąć, że za­wie­sze­nie bro­ni jest tyl­ko chwi­lo­we. Fa­cet był przy­pad­kiem nie­omal kli­nicz­nym, więc ze­msta wi­sia­ła w po­wie­trzu. Nie­wą­sko się zbłaź­nił i wy­szedł na dur­nia. Po­ko­na­ła go wą­tła ko­bie­ta. Prze­mą­drza­ła suka za­ba­wi­ła się jego kosz­tem, do­tkli­wie ra­niąc jego dumę. Czy ktoś był­by w sta­nie wy­mie­rzyć bo­le­śniej­szy po­li­czek ta­kiej kre­atu­rze? Gdy­byż to wi­dział któ­ryś z jego zde­mo­ra­li­zo­wa­nych kum­pli! Wy­padł jak nie­do­łę­ga, ofer­ma i mię­czak, cho­ciaż gó­ro­wał nad kru­chą mo­del­ką wagą i wzro­stem, nie mó­wiąc o przy­go­to­wa­niu do wal­ki wręcz.

Prze­past­nym „Ola­fem” le­cia­ło na Zie­mię kil­ku ofi­ce­rów z Sił Ko­smicz­nych Ukła­du, tacy po­ja­wia­li się zwy­kle na cy­wil­nych tra­sach, kie­dy uda­wa­li się na na­leż­ne im urlo­py. Tar­ga­ny no­stal­gią Ra­oul ło­wił ich głod­nym wzro­kiem i gar­nął się do nich, na­cią­ga­jąc ich na nie­zo­bo­wią­zu­ją­ce po­obied­nie po­ga­dusz­ki. Cie­szy­ła go każ­da wy­mia­na zdań, na­wet je­śli trwa­ła krót­ko i z po­zo­ru do­ty­czy­ła spraw ba­nal­nych. Przez całe lata żył prze­cież tym, co dzia­ło się w ob­rę­bie wiel­kich pla­net, a zwłasz­cza w roz­lo­ko­wa­nych w ich po­bli­żu ba­zach woj­sko­wych, peł­nych lu­dzi i sprzę­tu, roz­ka­zów, ćwi­czeń, alar­mów i sy­mu­lo­wa­nych za­dań bo­jo­wych. Dwóch mun­du­ro­wych wra­ca­ło z księ­ży­ców Nep­tu­na. Dla ta­kich jak oni he­ro­sów praw­dzi­we ży­cie za­czy­na­ło się do­pie­ro trzy­dzie­ści kil­ka jed­no­stek astro­no­micz­nych od Słoń­ca, gdzieś tam w roz­le­głym Pa­sie Ku­ipe­ra. I tym ra­zem po su­tym obie­dzie spę­dził z jed­nym z nich ze dwa kwa­dran­se w ob­rę­bie ho­lo­gra­ficz­nej kon­so­li spa­ce­ro­wej, pusz­cza­jąc Afro­dy­tę sa­mo­pas i po­zwa­la­jąc jej w tym cza­sie po­krę­cić się w to­wa­rzy­stwie wo­ja­żu­ją­cych „Ola­fem” na­sto­la­tek.

Paul zro­bił to samo, co Afro­dy­ta. Przy­piął się do dwóch we­so­lut­kich dziew­czyn z Cal­li­sto, bo nie od­sta­wał od nich zbyt­nio wie­kiem. Młód­ki wy­bra­ły się na prze­chadz­kę po sy­mu­lo­wa­nym brze­gu mor­skim, mu­ra­wa była praw­dzi­wa, żół­ty pia­sek już nie, a po­tem po wci­na­ją­cym się w mo­rze dłu­gim molo. Śmie­ją­ce się słoń­ce prze­dzie­ra­ło się zza wir­tu­al­nych ob­ło­ków, po­pra­wia­jąc sa­mo­po­czu­cie. Ja­kiś czas dep­tał im po pię­tach, a po­tem je do­go­nił, aby się przed­sta­wić. Już wcze­śniej kil­ka razy się o nie otarł, wpa­da­ły mu w oczy w po­kła­do­wej re­stau­ra­cji, ale nie pró­bo­wał się z nimi za­przy­jaź­nić, bo­wiem całą uwa­gę sku­pił na cza­row­nej ste­war­de­sie. Nie zi­gno­ro­wa­ły go, za­trzy­ma­ły się, co nie zna­czy­ło, że do­pu­ści­ły go do kom­pa­nii. Szczu­plut­ka Bri­git­te mia­ła kró­ciut­ko przy­strzy­żo­ne blond wło­sy, a Ariel­le wy­glą­da­ła nie­omal jak Mu­lat­ka z ciem­niej­szą cerą i moc­no po­skrę­ca­ny­mi pu­kla­mi, nie­mal przy­le­ga­ją­cy­mi do skó­ry. Po­zwo­li­ły mu za­ga­dać, trze­pał chwi­lę ję­zy­kiem, jed­nak za­raz z wdzię­kiem po­ka­za­ły mu ple­cy. Igno­ru­jąc go, prze­szły na fran­cu­ski, co w jego od­czu­ciu było w złym to­nie. Nie lu­bił dziew­czyn o nar­cy­stycz­nie zde­for­mo­wa­nych oso­bo­wo­ściach. Se­kun­do­wał kil­ka mi­nut in­nym ślicz­not­kom, ale też szyb­ko się znie­chę­cił. Były młod­sze od tam­tych, góra pięt­na­ście lat, im­po­no­wał im, co zdra­dza­ły ich oczy, lecz pa­pla­ły tyl­ko o mo­dzie, więc do­szedł do wnio­sku, że nie znaj­dzie z nimi wspól­ne­go ję­zy­ka. Pra­co­wał, był już do­ro­sły i nu­dzi­ły go szcze­nię­ce te­ma­ty.