Zdrada strażnika planety - Edward Guziakiewicz - ebook

Zdrada strażnika planety ebook

Edward Guziakiewicz

5,0

Opis

Akcja powieści toczy się w 475 r. p.n.e. najpierw w Tracji (na terenach dzisiejszej Bułgarii), potem w ukrytym w masywie Olimpu skarbcu, by wreszcie znaleźć ciąg dalszy w Attyce (Grecja). Na Ziemi rozbija się statek kosmiczny z przedstawicielami obcej cywilizacji, a z katastrofy uchodzą z życiem jedynie nieliczni przybysze. Obecność wrytego w grunt goliata odnotowują nie tylko pobliscy prymitywni Trakowie. Na planecie zagościł bowiem ktoś znacznie potężniejszy, kto losy kilku niezwykłych rozbitków pragnie związać z własnymi. To zagadkowy kosmita, tytułowy strażnik planety. Nici intrygi sięgają daleko w kosmos i rozstrzyga się przyszłość Ziemi.

Fantastyka jest tu ujęta w ramy powieści historycznej, a narracja i dialogi są podporządkowane jej stylistycznym wymogom. Jednak realia greckiego antyku i odwołania do panteonu greckich bóstw nie gryzą się z technologicznym potencjałem potężnej pankosmicznej rasy. Jej przedstawiciele, na swój sposób nieśmiertelni, potrafią to samo, co mityczny Zeus z Olimpu i inni bogowie. A nawet więcej.

Starożytność została dobrze zbadana przez historyków, zaś autor zadbał w powieści o realia epoki. Ateny odbudowują się po wojnach z Persami, powstaje Symmachia Delijska, zaś Kimon oblega Eion. Nie zanudza on jednak czytelników tymi wydarzeniami i nie zmusza ich do repetytorium z historii starożytnej Grecji. Tylko raz w powieści tytułowy bohater, siwobrody Raha, opowiada Urchitce Ni o wojnach Dariusza i Kserksesa. Autor gustuje natomiast w detalach, co widać — na przykład — w opisie bogatej w dzieła sztuki willi Eurypidesa w Atenach. Poza tym jego bohaterowie zmagają się z losem również poza Ziemią — w odległych stronach kosmosu — dzięki możliwości błyskawicznego pokonywania wielkich przestrzeni (sztuczne planetoidy Tauros i Favo).

Przenikają się w książce dzieje trzech różnych cywilizacji: ziemskiej, urchickiej i transgalaktyckiej. Subtelnie zaznacza się również obecność czwartej, pochodzącej jakby z innego wymiaru kosmosu. Potwierdzają ją swym istnieniem wiecznotrwali (immortusi). Poza tym dopiero na Ziemi rozbitkowie z Urch odkrywają cała prawdę o ich osobliwej naturze. Reprezentują rasę zdolną do biologicznych przeobrażeń. Metamorfoza pozwala im przyjmować nowe kształty fizyczne i upodabniać się do dowolnych gatunków w przyrodzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Edward Guziakiewicz

Zdrada strażnika planety

powieść science fiction • nagrodzona Złotym Piórem ZLP

Co­py­ri­ght © 2015 Edward Gu­zia­kie­wicz

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

ISBN 978-83-64865-25-1 (EPUB)

Ob­raz na okład­ce li­cen­cjo­no­wa­ny przezDe­po­sit­pho­tos.com/Dru­kar­nia Chro­ma

Tytułem wprowadzenia

Na­pi­sa­na lek­ko ar­cha­izu­ją­cym ję­zy­kiem po­wieść prze­no­si czy­tel­ni­ka do sta­ro­żyt­no­ści. Jej ak­cja to­czy się w 475 r. p.n.e. naj­pierw w Tra­cji (na te­re­nach dzi­siej­szej Buł­ga­rii), po­tem w ukry­tym w ma­sy­wie Olim­pu skarb­cu, by wresz­cie zna­leźć ciąg dal­szy w At­ty­ce (Gre­cja). Na Zie­mi roz­bi­ja się sta­tek ko­smicz­ny z przed­sta­wi­cie­la­mi ob­cej cy­wi­li­za­cji, a z ka­ta­stro­fy ucho­dzą z ży­ciem je­dy­nie nie­licz­ni przy­by­sze. Obec­ność wry­te­go w grunt go­lia­ta od­no­to­wu­ją nie tyl­ko po­bli­scy pry­mi­tyw­ni Tra­ko­wie. Na pla­ne­cie za­go­ścił bo­wiem ktoś znacz­nie po­tęż­niej­szy, kto losy kil­ku nie­zwy­kłych roz­bit­ków pra­gnie zwią­zać z wła­sny­mi. To za­gad­ko­wy ko­smi­ta, ty­tu­ło­wy straż­nik pla­ne­ty. Nici in­try­gi się­ga­ją da­le­ko w ko­smos i roz­strzy­ga się przy­szłość Zie­mi.

Fan­ta­sty­ka jest tu uję­ta w ramy po­wie­ści hi­sto­rycz­nej, a nar­ra­cja i dia­lo­gi są pod­po­rząd­ko­wa­ne jej sty­li­stycz­nym wy­mo­gom. Jed­nak re­alia grec­kie­go an­ty­ku i od­wo­ła­nia do pan­te­onu grec­kich bóstw nie gry­zą się z tech­no­lo­gicz­nym po­ten­cja­łem po­tęż­nej pan­ko­smicz­nej rasy. Jej przed­sta­wi­cie­le, na swój spo­sób nie­śmier­tel­ni, po­tra­fią to samo, co mi­tycz­ny Zeus z Olim­pu i inni bo­go­wie. A na­wet wię­cej.

Sta­ro­żyt­ność zo­sta­ła do­brze zba­da­na przez hi­sto­ry­ków, zaś au­tor za­dbał w po­wie­ści o re­alia epo­ki. Ate­ny od­bu­do­wu­ją się po woj­nach z Per­sa­mi, po­wsta­je Sym­ma­chia De­lij­ska, zaś Ki­mon ob­le­ga Eion. Nie za­nu­dza on jed­nak czy­tel­ni­ków tymi wy­da­rze­nia­mi i nie zmu­sza ich do re­pe­ty­to­rium z hi­sto­rii sta­ro­żyt­nej Gre­cji. Tyl­ko raz w po­wie­ści ty­tu­ło­wy bo­ha­ter, si­wo­bro­dy Raha, opo­wia­da Urchit­ce Ni o woj­nach Da­riu­sza i Kserk­se­sa. Au­tor gu­stu­je na­to­miast w de­ta­lach, co wi­dać — na przy­kład — w opi­sie bo­ga­tej w dzie­ła sztu­ki wil­li Eu­ry­pi­de­sa w Ate­nach. Poza tym jego bo­ha­te­ro­wie zma­ga­ją się z lo­sem rów­nież poza Zie­mią — w od­le­głych stro­nach ko­smo­su — dzię­ki moż­li­wo­ści bły­ska­wicz­ne­go po­ko­ny­wa­nia wiel­kich prze­strze­ni (sztucz­ne pla­ne­to­idy Tau­ros i Favo).

Prze­ni­ka­ją się w książ­ce dzie­je trzech róż­nych cy­wi­li­za­cji: ziem­skiej, urchic­kiej i trans­ga­lak­tyc­kiej. Sub­tel­nie za­zna­cza się rów­nież obec­ność czwar­tej, po­cho­dzą­cej jak­by z in­ne­go wy­mia­ru ko­smo­su. Po­twier­dza­ją ją swym ist­nie­niem wiecz­no­tr­wa­li (im­mor­tu­si). Poza tym do­pie­ro na Zie­mi roz­bit­ko­wie z Urch od­kry­wa­ją cała praw­dę o ich oso­bli­wej na­tu­rze. Re­pre­zen­tu­ją rasę zdol­ną do bio­lo­gicz­nych prze­obra­żeń. Me­ta­mor­fo­za po­zwa­la im przyj­mo­wać nowe kształ­ty fi­zycz­ne i upo­dab­niać się do do­wol­nych ga­tun­ków w przy­ro­dzie.

Rozdział pierwszy

NA SKAL­NYM usko­ku przy­siadł ptak i nie­po­ko­ją­co za­skrze­czał, zwia­stu­jąc obec­ność in­tru­za. Przy­bysz z ko­smo­su o zwie­rzę­cym wy­glą­dzie wy­trwa­le wspi­nał się po pra­wie pio­no­wej ścia­nie, ze śle­pym upo­rem ła­piąc ko­lej­ne wy­stę­py skal­ne i szu­ka­jąc ogo­nem opar­cia. Igrał ze śmier­cią. Jego cia­ło po­kry­wa­ła z tyłu dłu­ga gę­sta sierść i się­ga­ją­ca po­ło­wy ple­ców lwia grzy­wa, jed­nak z przo­du chro­nił je tyl­ko krót­ki włos, więc źle zno­sił kar­ko­łom­ną wspi­nacz­kę. Co rusz gro­zi­ło mu, że ode­rwie się od po­chy­ło­ści i jak stra­ce­niec po­le­ci w dół, ale nie ustę­po­wał. Nie miał zresz­tą od­wro­tu. Opusz­cza­jąc miej­sce upad­ku kap­su­ły ra­tun­ko­wej i wy­bie­ra­jąc dro­gę w górę, po­sta­wił bo­wiem wszyst­ko na jed­ną kar­tę.

Po­wsta­łe przed wie­ka­mi na tej pla­ne­cie wy­brzu­szo­ne ol­brzy­my wy­da­wa­ły się głu­che i wy­mar­łe. Po­ni­żej plą­ta­ły gra­nie, grzę­dy i usko­ki. Cze­go tu szu­kał nie­zna­ny obcy z gwiazd? Nie mysz­ko­wał za ukry­ty­mi skar­ba­mi, ani nie pró­bo­wał grać roli łow­cy, za­sa­dza­ją­ce­go się na gór­skie oka­zy. Tym bar­dziej że sam bar­dziej przy­po­mi­nał za­szczu­te zwie­rzę niż my­śli­we­go. Z tru­dem so­bie ra­dził, gdyż bra­ko­wa­ło mu za­bez­pie­czeń i ase­ku­ra­cji. Kie­dy się osu­wał, cią­gnął za sobą ka­ska­dy drob­nych ka­mie­ni oraz zdzie­rał mchy i po­ro­sty. Raz utknął w szcze­li­nie skal­nej, a trzy lub czte­ry razy wy­lą­do­wał na przy­pad­ko­wych wy­stę­pach, nie­ocze­ki­wa­nie znaj­du­jąc opar­cie.

Przy­bysz o zwie­rzę­cym wy­glą­dzie nie­ru­cho­miał w ta­kich chwi­lach, był in­te­li­gent­ną isto­tą, a w my­ślach cze­piał się na­tchnio­nych słów pro­ro­ka pu­sty­ni Ab-ida z pla­ne­ty Urch, z któ­rej po­cho­dził. Mę­drzec zwykł był po­krze­piać swo­ich bli­skich chry­pli­wym za­wo­ła­niem: „Idź­cie i pro­wadź­cie sła­bych na szczy­ty!” Jego cher­la­we po­krzy­ki­wa­nia mo­gły bu­dzić zdzi­wie­nie w stre­fie wy­dmo­wych pia­sków rów­ni­ko­wych, gdzie nie było wy­so­kich gór, ale ucznio­wie po­wszech­nie czczo­ne­go star­ca przyj­mo­wa­li je z po­wa­gą. Do­pa­try­wa­li się w nich me­ta­fo­rycz­ne­go zna­cze­nia. Zna­mio­no­wa­ły upór i sil­ną wolę, wy­trwa­łość i nie­ugię­tość, nie­ustę­pli­wość i nie­złom­ność. Czyż nie ta­kie przy­mio­ty win­ny były ce­cho­wać dziel­ne­go wo­jow­ni­ka, go­to­we­go od­dać ży­cie w słusz­nej spra­wie?

— Idź­cie i pro­wadź­cie... — Mu-ur wy­krztu­sił z sie­bie i te­raz, z lę­kiem ze­zu­jąc na po­ko­na­ną stro­mi­znę. Tęt­no miał wy­so­kie, krew zda­wa­ła się mu roz­ry­wać żyły i po­spiesz­nie od­dy­chał. Męt­ny wzrok ze­śli­zgnął się aż na dno ko­tła. Po roz­le­ni­wia­ją­cym spo­ko­ju po­dró­ży mię­dzy­gwiezd­nej tu zmie­rzył się z pra­wie nie­po­ko­na­nym. Szu­kał wspar­cia w so­bie, ale na próż­no. Od­wo­ły­wał się roz­sza­la­ły­mi my­śla­mi do wszyst­kie­go, co znał, lecz po­zo­sta­wa­ły mu tyl­ko pro­ste sło­wa ociem­nia­łe­go pro­ro­ka w opa­da­ją­cej do ko­stek i wy­pło­wia­łej od słoń­ca sza­cie.

— Idź­cie... i pro­wadź­cie... — szep­ta­ły jego spę­ka­ne od go­rącz­ki war­gi. — Wiedź­cie... sła­be... uszy... na szczy­ty...

Kap­su­łę, w któ­rej zdą­żył się schro­nić, wy­rzu­ci­ło w nie­wła­ści­wą stro­nę. Spa­dła na góry za­miast na prze­cię­tą rze­ką po­fał­do­wa­ną rów­ni­nę. Spły­wa­ją­ca ścia­na­mi w głąb ko­tła li­nia gra­ni sko­czy­ła ku nie­bu. Zna­lazł się z dwój­ką ro­da­ków nie na sa­mym dnie, ale na kru­chym wy­stę­pie ru­mo­wi­ska. Za­wio­dły gra­wi­to­chro­ny, więc siła ude­rze­nia była strasz­na. Cu­dem prze­żył. Dru­gie­mu ucie­ki­nie­ro­wi, Mi-iro­wi, też uda­ło się wyjść cało z ka­ta­stro­fy. Zwi­nął się, przy­warł do na­giej ścia­ny i skrył się w szo­ku pod dłu­gą grzy­wą. Trze­ci z kom­pa­nów, Li-ip, naj­go­rzej zniósł upa­dek i był w opła­ka­nym sta­nie.

Po­rzu­cił ich obu, sal­wu­jąc się uciecz­ką. Li-ipa wy­tar­gał z kap­su­ły, ostroż­nie skła­da­jąc le­cą­ce­go mu przez ręce nie­przy­tom­ne­go kam­ra­ta na nie­rów­nej pły­cie pia­skow­ca. Bie­dak miał po­kie­re­szo­wa­ne koń­czy­ny, ale dużo gor­sze były pew­nie ob­ra­że­nia we­wnętrz­ne. Na jego opu­chłych war­gach zna­czy­ła się krwa­wa pia­na. Z Mi-irem wo­jow­nik nie mógł się po­ro­zu­mieć. Za­sty­gły przy ska­le roz­bi­tek dy­go­tał, mam­ro­cząc o barw­nych kwia­tach ze ścian ste­row­ni stat­ku. Usi­ło­wał po­de­rwać go na nogi. Szar­pał go, krzy­cząc: „Chodź, wstań, mu­si­my się stąd wy­do­stać!” Kom­pan jed­nak go nie sły­szał. Wzrok miał nie­wi­dzą­cy i nie od­po­wia­dał, jak­by ni­ko­go przy nim nie było.

Szu­ka­jąc ra­tun­ku w czy­nie, po­ryw­czo zmie­rzył się z pra­wie pio­no­wą skal­ną ścia­ną. Te­raz zaś, gdy zna­lazł się do­sta­tecz­nie wy­so­ko, bre­dze­nie Mi-ira o kwia­tach pod­nio­sło go na­gle na du­chu, przy­no­sząc po­krze­pia­ją­ce sko­ja­rze­nia. „Wszę­dzie ro­śnie kwie­cie — gło­sił Mati-ag — dla tego, kto chce je do­strzec!” Dla Mu-ura kru­chym kwia­tem był ich sta­tek ko­smicz­ny, któ­ry bez­a­pe­la­cyj­nie spadł na gładź, kry­ją­cą się za pa­smem gór. Za wszel­ką cenę chciał go uj­rzeć jesz­cze przed za­cho­dem słoń­ca.

— Wszę­dzie… ro­sną… — ner­wo­wo wy­rzu­cał z sie­bie po­je­dyn­cze sło­wa. — Wszę­dzie!..

Nie­zmor­do­wa­nie się wspi­nał, a w chwi­lach prze­rwy mru­żył oczy i z nie­po­ko­jem zer­kał pod słoń­ce. Zło­ci­sta kula chy­li­ła się cięż­ko ku ho­ry­zon­to­wi i opa­da­ła za po­szar­pa­ne szczy­ty. Zmie­nia­ła bar­wę, a góry stop­nio­wo za­le­wa­ła czer­wień za­cho­du.

W słab­ną­cym świe­tle ga­sną­ce­go dnia do­tarł do wą­skiej prze­łę­czy. Chwiał się, ale na­resz­cie po­czuł pod sobą pew­niej­szy grunt. Po omac­ku wy­cią­gał przed sie­bie dło­nie. Sta­wiał pi­ja­ne kro­ki i z tru­dem ła­pał po­wie­trze, aż padł zzia­ja­ny na po­du­chy mchów i skal­nic. Nie wol­no mu było od­po­czy­wać. Oczy­ma wy­ob­raź­ni uj­rzał ota­cza­ne­go czcią śle­pe­go pro­ro­ka. Zwlókł się więc z chłod­nej zie­lo­nej po­dusz­ki i ru­szył da­lej, ma­jąc przed sobą kom­plek­sy osa­do­wych skał, opa­da­ją­cych w dół po dru­giej stro­nie gra­ni. Mu­siał jesz­cze się wdra­pać na po­bli­ski szczyt.

Omal nie za­łkał, gdy so­bie uzmy­sło­wił roz­mia­ry tra­ge­dii. Cho­dzi­ły mu po gło­wie róż­ne do­my­sły, zwią­za­ne z „Met-ar-usem”, tak opty­mi­stycz­ne jak pe­sy­mi­stycz­ne. Sta­tek mógł prze­trwać gwał­tow­ne zde­rze­nie z po­wierzch­nią i wryć się głę­bo­ko w zie­mię, ale rów­nie do­brze mógł się roz­trza­skać lub z hu­kiem eks­plo­do­wać, za­rzu­ca­jąc ko­tli­nę dy­mią­cy­mi się szcząt­ka­mi.

Wle­kły się mi­nu­ty wy­tę­żo­nej pra­cy mię­śni. Mię­dzy ska­ła­mi po­ja­wia­ły się ułom­ki o bar­wie bru­nat­nej i bru­nat­no-czer­wo­nej, a tu i ów­dzie po­ma­rań­czo­wej. Przy­ro­da na­gro­ma­dzi­ła w tym za­kąt­ku wie­le od­mian cza­row­nych ka­mie­ni. Po­dob­nych po­szu­ki­wa­no na Urch do ce­lów zdob­ni­czych. Nie zwra­cał na nie uwa­gi i nie ob­cho­dzi­ły go ich ko­lo­ry i kształ­ty. Jed­na ze skał gra­na­tu po­to­czy­ła się po pra­wie pio­no­wej ścia­nie urwi­ska — i prze­ra­żo­ny za­marł, są­dząc, że wy­żej ktoś się kry­je. Wkrót­ce osią­gnął to miej­sce. Ni­ko­go tam nie doj­rzał. Pół­ka z ła­mią­cy­mi się kra­wę­dzia­mi wy­stę­pu była wą­ska i zna­czy­ły na niej w opra­wie z mchu drob­ne pną­cza ob­sy­pa­ne kwit­ną­cy­mi pą­ka­mi. Przy­cza­ił się tam, a tę­czo­we mi­ne­ra­ły spra­wi­ły, że całą uwa­gę sku­pił na me­ta­mor­fo­zie. Na­zy­wa­no ją szum­nie szla­chet­nym ka­mie­niem na dro­dze ewo­lu­cji, tej głów­nej mocy na­pę­do­wej wszyst­kie­go we wszech­świe­cie. Jed­nak je­śli na­wet była ona czymś wy­jąt­ko­wym, to na tej pla­ne­cie za­bra­kło jej wła­ści­wej opra­wy.

— Klej­not bu­dzi za­chwyt... kie­dy... osa­dzi się go... w oczku obej­my lub pier­ście­nia... — od­kryw­czo szep­tał do sie­bie. — Nie kie­dy rzu­ci się go mię­dzy omsza­łe ka­mie­nie lub ci­śnie nim w pia­sek...

Ogar­nia­ła go sen­ność i kle­iły mu się po­wie­ki. Zmę­czo­na wy­ob­raź­nia wy­wio­dła go bez uprze­dze­nia w pole i uj­rzał przed sobą za­pie­ra­ją­ce dech ba­śnio­we ogro­dy z Lip­su­ar­ra. Po­ło­żo­ną na po­łu­dnio­wej pół­ku­li fe­erycz­ną wy­spę od­wie­dził w szcze­nię­cych la­tach, a mor­ska po­dróż wpi­sa­ła się mu w pa­mięć. Wła­śnie tam po­jął, że jego pla­ne­ta jest pięk­na. Wie­czy­ste drze­wa ocie­nia­ły roz­ło­ży­sty­mi ko­ro­na­mi pach­ną­ce ziel­ne mo­zai­ki i roz­sz­cze­pia­ły świa­tło słoń­ca na ty­sią­ce barw. W na­stro­jo­wym pół­mro­ku de­li­kat­ne kwia­ty cie­szy­ły oczy bo­gac­twem kształ­tów. Mię­dzy strze­la­ją­cy­mi po­nad gło­wę wspa­nia­ły­mi roz­ro­sta­mi nie czu­ło się upły­wu cza­su. Stał tam, bo­jąc się od­dy­chać. Był za­chwy­co­ny. Cóż, do­ra­stał na za­le­ga­ją­cych aż po ho­ry­zont roz­grza­nych pia­skach, któ­re wiatr po­ry­wał, gry­ząc oczy i prze­no­sił, ukła­da­jąc w po­fał­do­wa­ne wy­dmy. Był dziec­kiem pa­lą­ce­go słoń­ca i su­ro­wych oby­cza­jów.

Zno­wu drob­ny ptak usiadł obok. Czyż­by ten sam, co po­przed­nio? A może to do­bry duch bez uprze­dze­nia przy­brał jego po­stać, chcąc po­cie­szyć stra­ceń­ca i wes­przeć go, nim wyda ostat­nie tchnie­nie? „Ostat­nia wola ska­zań­ca?” Mu-ur usły­szał świer­got i ner­wo­wo się po­de­rwał, na­glo­ny po­trze­bą prze­trwa­nia. Ba­jecz­ne ogro­dy z Lip­su­ar­ra roz­my­ły się przed jego ocza­mi. Były ułu­dą i nie na­le­ża­ło sku­piać na nich uwa­gi. Wal­czył da­lej, bo­wiem szczyt miał tuż przed sobą, nie­mal na wy­cią­gnię­cie ręki.

— Wy­trwasz! — nie­udol­nie się po­krze­piał, war­cząc przez ści­śnię­te gar­dło. — Po­ra­dzisz so­bie!... — świsz­czał przez zęby.

Po­czuł, że zno­wu słab­nie i znie­ru­cho­miał, chcąc od­zy­skać siły. Z tru­dem ła­pał po­wie­trze. My­śla­mi prze­niósł się na wy­spę Ab-dan-gra, na któ­rej z po­dob­ny­mi so­bie śmiał­ka­mi go­to­wał się do od­lo­tu. To były inne cza­sy. Sta­ry po­krzy­wio­ny na­uczy­ciel, z któ­rym po­ta­jem­nie spo­ty­kał się po zmro­ku, dzie­lił się z nim wie­dzą da­le­ką od tego, cze­go na­ucza­no ofi­cjal­nie. Szep­ta­no o nim po ką­tach, że był sza­lo­ny, że sprze­ci­wiał się woli ka­pła­nów — i że dla­te­go ze wstrę­tem wy­gna­no go z bazy, po­zba­wia­jąc na­leż­nych przy­wi­le­jów. Mu-ur uwa­żał, że mistrz prze­grał, gdyż chciał za­cho­wać nie­za­leż­ność. Do koń­ca bro­nił swo­ich po­glą­dów. Nie­pra­wo­myśl­ny na­uczy­ciel twier­dził, że prze­isto­czyć się moż­na w do­wol­nym miej­scu i że nie trze­ba szu­kać w ko­smicz­nych pust­kach in­nej roz­wi­nię­tej rasy. Co nie zna­czy­ło, że nie do­ce­niał wagi ich kru­cja­ty. Nie kwe­stio­no­wał ce­lo­wo­ści wy­praw w ko­smos, ale był zda­nia, że nie na­le­ży ich łą­czyć z pro­gra­mem me­ta­mor­fo­zy. Mu-ur chci­wie słu­chał jego opo­wie­ści o trans­for­ma­cjach, do któ­rych po­dob­no do­cho­dzi­ło, nim Urchi­ci okrze­pli kul­tu­ro­wo. Do­brze się ro­zu­mie­li. Wy­sia­dy­wa­li ra­zem na skry­tych w le­śnych gąsz­czach po­kaź­nych ka­mien­nych pły­tach, wpa­tru­jąc się w dal, kon­tem­plu­jąc za­cho­dy słoń­ca, ce­dząc sło­wa i ga­wę­dząc bez po­śpie­chu.

DO­TARŁ na­resz­cie do szczy­tu i cięż­ko dy­sząc przy­warł do skał. Roz­ta­czał się przed nim wspa­nia­ły kra­jo­braz. Wstę­ga rze­ki od­bi­ja­ła ostat­nie pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, któ­re zda­wa­ło się cze­kać na dziw­ne­go przy­by­sza z ko­smo­su, żeby mógł na­sy­cić się wi­do­kiem roz­le­głej ko­tli­ny. Kom­plek­sy skał osa­do­wych, w któ­rych woda wy­rzeź­bi­ła ścież­ki, uj­ścia i wą­wo­zy, cią­gnę­ły się w dół i gi­nę­ły na jej skra­ju jak ścię­te. Ko­smicz­ny go­liat wbił się w zie­mię. O dzi­wo, był cały. Żół­te i brą­zo­we pla­my roz­ry­te­go grun­tu zna­czy­ły się wy­raź­nie na tle ga­sną­cej zie­le­ni.

Z pier­si Mu-ura wy­rwał się ochry­pły okrzyk ra­do­ści. Wró­ci­ły mu na­gle siły. Wy­pro­sto­wał się, uno­sząc ręce i za­czął gar­dło­wo śpie­wać. Gruch­nął jak zwy­cięz­ca. Z jego ust po­pły­nę­ły sło­wa trium­fal­nej sury, któ­rą he­ro­icz­ni przod­ko­wie wy­ko­ny­wa­li na polu wal­ki. Po­wta­rza­ły się w niej zwro­ty o wiel­ko­ści ludu pu­sty­ni, o jego sile, o wy­trwa­ło­ści i od­wa­dze, oraz o tym, że tego ludu, mimo nie­do­stat­ku i bie­dy, nic nie po­ko­na i nie zmo­że.

Za­pa­dał zmrok i Mu-ur po­jął, że musi scho­dzić. Uj­rzał to, co chciał uj­rzeć. Z unie­sie­niem pie­ścił w my­ślach ob­raz ko­smicz­nej fre­ga­ty. Roz­pacz­li­wie wy­krzy­czał ra­dość zwy­cię­stwa, a obca pla­ne­ta cier­pli­wie go wy­słu­cha­ła. Wą­wóz nie był zbyt sze­ro­ki, a jego bia­ły bu­du­lec dłu­go utrzy­my­wał świa­tło. Po­tem po­su­wał się w gęst­nie­ją­cych ciem­no­ściach, wi­dząc nad sobą kon­ste­la­cje gwiazd. Nie zna­czył się nad nim Trój­kąt Obiet­nic. Na tym glo­bie nie­bo­skłon był inny i po pew­nym cza­sie za­czę­ły mu zno­wu to­wa­rzy­szyć po­sęp­ne my­śli. Nie przy­pusz­czał, że wi­dok fir­ma­men­tu nie­bie­skie­go może tak bar­dzo wią­zać się z pa­mię­cią trza­ska­ją­ce­go ple­mien­ne­go ogni­ska i rwa­ne­go przez wiatr płó­cien­ne­go da­chu nad gło­wą.

Nie byli rdzen­ny­mi Urchi­ta­mi. Z prze­ka­zy­wa­nych od po­ko­leń po­dań wy­ni­ka­ło, że ich pra­przod­ków ścią­gnię­to na tę pla­ne­tę z nie­zna­nych stron ko­smo­su. Za nie­zwy­kły­mi prze­no­si­na­mi mia­ły się kryć pół­bo­skie siły, nie­wi­dzial­nie rzą­dzą­ce gwiaz­da­mi. Wró­cił my­śla­mi do po­my­lo­ne­go star­ca z Ab-dan-gra. Ów zaś zda­wał się kro­czyć obok nie­go, pod­pie­rać się sę­ka­tym ki­jem i w ciem­no­ściach nocy po­wta­rzać za­po­mnia­ne cre­do. „Pier­wot­nie twoi przod­ko­wie mie­li inne ob­li­cza i po­stu­ry. Nie byli jesz­cze po­dob­ni do grzy­wa­czy, bo nie po­sia­da­li grzyw, a ich ciał nie po­kry­wa­ła ruda szcze­ci­na — pły­nął jego ci­chy i sen­ny głos, prze­cho­dzą­cy chwi­la­mi w pół­szept, a cza­sa­mi za­mie­nia­ją­cy się w chry­pią­cy dy­sz­kant. — Na pla­ne­cie Urch po­ja­wi­li się jako od­ra­ża­ją­ce be­stie. Ich szcząt­ki od­kry­wa­ją nasi ucze­ni na zbo­czach zie­ją­ce­go ogniem wul­ka­nu En-ra!..”

Na pu­sty­niach głę­bo­ko wie­rzo­no w pra­daw­ne po­da­nia i le­gen­dy. Czczo­no przod­ków i przy­wią­zy­wa­no ogrom­ną wagę do tego, co gło­si­li. Jako ma­lec przy­słu­chi­wał się opo­wie­ściom o to­czo­nych bi­twach, o nie­ustra­szo­nych bo­ha­te­rach oraz o ple­mien­nych wa­śniach i spo­rach. W dzie­cię­cych la­tach wbi­ła mu się w pa­mięć ob­rzę­do­wa pieśń o pierw­szych dniach wiel­kie­go prze­bu­dze­nia i umiał­by ją wy­re­cy­to­wać na­wet w środ­ku nocy. Jej ryt­micz­ne stro­fy były jed­nak nie­ja­sne i wy­wo­ły­wa­ły mie­sza­ne uczu­cia — a za­bi­ja­ka z pu­sty­ni, za­sta­na­wia­jąc się nad tym, cze­go uczył ba­ni­ta z Ab-dan-gra, prze­ży­wał roz­ter­ki. Sta­ry na­uczy­ciel bo­wiem sil­nie do niej na­wią­zy­wał. Gdzie jed­nak prze­bie­ga­ła gra­ni­ca mię­dzy praw­dą hi­sto­rycz­ną a mi­tem? Komu na­le­ża­ło wie­rzyć, a komu nie? „Czar­ne aotu­sy — pod­po­wia­dał mu le­d­wo sły­szal­ny głos star­ca — sta­no­wi­ły uoso­bie­nie zła i prze­mo­cy. Były zwy­rod­nia­łe i wy­na­tu­rzo­ne, szyb­ko się mno­ży­ły, pu­sto­sząc oto­cze­nie i za­gra­ża­jąc in­nym ga­tun­kom. Dla­te­go świa­tła cy­wi­li­za­cja, któ­ra się z nimi ze­tknę­ła, wy­ru­go­wa­ła je z ży­cia ro­ku­ją­cej pla­ne­ty, a może na­wet ca­łe­go ukła­du gwiezd­ne­go. Wy­ła­pa­no wszyst­kie be­stie i prze­nie­sio­no je do in­ne­go sys­te­mu so­lar­ne­go!..”

Czy mógł wy­wo­dzić się z rodu za­ja­dłych po­two­rów? Czy coś go łą­czy­ło z za­śli­nio­nym aotu­sem, któ­ry przy­brał kształ­ty da­ją­ce­go się po­skro­mić grzy­wa­cza? Czy odzie­dzi­czył jego ukry­te ce­chy? Je­że­li miał­by się z kimś lub z czymś utoż­sa­miać, to ra­czej z du­cha­mi wa­lecz­nych przod­ków, któ­rzy nie­wi­dzial­nie po­wra­ca­li z za­świa­tów, by wes­przeć mło­dych o go­rą­cych ser­cach w ich pierw­szych pu­styn­nych star­ciach.

Słu­chał mo­no­ton­ne­go gło­su star­ca, za­po­mi­na­jąc o prze­by­tej dro­dze. Był zdu­mio­ny, że sta­ła się tak ła­god­na i że po­su­wa się w dół bez prze­szkód. Wze­szedł księ­życ i w jego sre­brzy­stej po­świa­cie uj­rzał obce oto­cze­nie. Ska­ły się skoń­czy­ły, a pod zdar­ty­mi po­kła­do­wy­mi mo­ka­sy­na­mi po­czuł chłód tra­wy po­kry­tej rosą. Przy­sta­nął, nie wie­dząc, co po­cząć. Ustą­pi­ło na­pię­cie, któ­re mę­czy­ło go pod­czas wspi­nacz­ki. Po chwi­li bo­le­sne­go wa­ha­nia ru­szył przed sie­bie, wy­bie­ra­jąc kie­ru­nek na chy­bił tra­fił. Nie do­tarł jed­nak da­le­ko. W gó­rze mi­gnę­ła spa­da­ją­ca gwiaz­da, ko­ja­rzą­ca mu się z tra­cą­cym or­bi­tę ko­smo­lo­tem i Mu-ur uzmy­sło­wił so­bie, że jest bez sił. Zmę­cze­nie wzię­ło górę i jak na­gły cię­żar zwa­li­ło się na nie­go. Pró­bo­wał się przed nim bro­nić i za wszel­ką cenę utrzy­mać na no­gach, ale na­glą­ca po­trze­ba snu oka­za­ła się sil­niej­sza. Prze­fru­nął ci­cho obok nie­go noc­ny ptak. Od­wo­łał się w my­ślach do słów wy­śpie­wa­nej na szczy­cie sury zwy­cię­stwa i do wiel­ko­ści ludu pu­sty­ni — mimo to po­tknął się i bez­rad­nie upadł. Chciał się pod­nieść, lecz już nie zdo­łał. Nie­zna­na siła wy­da­wa­ła się przy­pie­rać jego twarz do chłod­nej mu­ra­wy. Pieśń he­ro­sów z za­la­nych słoń­cem pu­styń Urch po­pły­nę­ła sama, za­mie­nia­jąc się w wi­bru­ją­cy śpiew o zu­peł­nie in­nym ryt­mie.

Nie­po­dob­ny do dy­sz­kan­tu po­my­lo­ne­go ba­ni­ty z Ab-dan-gra obcy głos me­lo­dyj­nie dzie­lił się z nim zdu­mie­wa­ją­cym orę­dziem. Po­cho­dzą­cy jak­by z in­ne­go wy­mia­ru ko­smo­su nie­wi­dzial­ny po­sła­niec nu­cił o tym, że le­żą­cy bez czu­cia wo­jow­nik wes­prze w wal­ce ta­jem­ni­cze­go straż­ni­ka pla­ne­ty, by tam­ten mógł od­nieść zwy­cię­stwo. Prze­wi­dy­wał przy­szłość pla­ne­ty. Śpie­wał o bli­skim trium­fie za­gad­ko­wych wiecz­no­tr­wa­łych, któ­rzy skry­cie przy­by­li na ten glob, aby go ura­to­wać przed za­gła­dą.

Rozdział drugi

MI-IR nie cier­piał Mu-ura i in­stynk­tow­nie za­ci­skał zęby na jego wi­dok. Czuł do nie­go or­ga­nicz­ną nie­chęć. Nie mógł się jed­nak uwol­nić od jego to­wa­rzy­stwa. Prze­wi­dy­wał, że ma­ni­fe­stu­jąc obo­jęt­ność, bę­dzie mu cią­gle scho­dzić z dro­gi. Zna­lazł się z nim i in­ny­mi śmiał­ka­mi na wy­spie Ab-dan-gra. Wy­nio­śli ka­pła­ni przy­go­to­wy­wa­li ich do od­lo­tu w ko­smos i cze­ka­ła na nich no­wiut­ka fre­ga­ta, praw­dzi­we cudo, w któ­rej mie­li prze­go­nić świa­tło. Mu-ur był to­por­ny, gru­bo­skór­ny, aro­ganc­ki, or­dy­nar­ny i bez­czel­ny. Afi­szo­wał się przy­na-leż­no­ścią do bit­ne­go ludu z bia­łych pia­sków, jak­by z wo­jo­wa­niem, tym wy­na­tu­rzo­nym za­ję­ciem, wią­za­ło się jesz­cze coś do­nio­słe­go. Mi-ir utoż­sa­miał go z po­nu­rą prze­szło­ścią pla­ne­ty i wie­ka­mi bez­li­to­snych wo­jen. Mor­do­wa­no się na­wza­jem, prze­ści­ga­jąc w okru­cień­stwie. Za­bi­ja­ka niósł prze­kleń­stwo bez­myśl­nie roz­le­wa­nej krwi i sym­bo­li­zo­wał ciem­ne stu­le­cia sprzed świa­tłe­go zjed­no­cze­nia szcze­pów. Jego twar­do­gło­we ple­mię, po­dob­nie jak inne z ośle­pia­ją­cych bia­łych pu­styń, kur­czo­wo trzy­ma­ło się sta­rych tra­dy­cji i nad­wą­tlo­ne­go kul­tu przod­ków, nie po­sze­rza­jąc ho­ry­zon­tów my­ślo­wych i za nic ma­jąc po­stę­po­we idee. Było za­póź­nio­ne cy­wi­li­za­cyj­nie. Mimo to do­szło do łask, kie­dy za­ini­cjo­wa­no de­ba­tę nad me­ta­mor­fo­zą. Po­wód był nie­bła­hy. Po wie­kach sta­bi­li­za­cji i względ­ne­go spo­ko­ju ich je­dy­na w swo­im ro­dza­ju rasa zna­la­zła się w kry­tycz­nym po­ło­że­niu. Mó­wio­no, że wy­pa­li­ła się bio­lo­gicz­nie i spo­łecz­nie. Gro­zi­ła jej po­waż­na sta­gna­cja, je­śli nie za­gła­da. Z nie­skry­wa­ną na­dzie­ją spo­glą­da­no więc na tych, któ­rzy w opi­nii ka­pła­nów mie­li w so­bie dość sił, by prze­zwy­cię­żyć in­er­cję, a ga­tun­ko­wi za­pew­nić prze­trwa­nie. Mu-ura za­li­czo­no do gro­na wy­brań­ców, więc zo­stał uro­czy­ście na­masz­czo­ny, cze­go Mi-ir nie był w sta­nie prze­bo­leć. Dys­po­no­wał dru­zgo­cą­cym atu­tem. Ce­cho­wa­ła go — mia­no­wi­cie — nie­zwy­kle wy­so­ka po­dat­ność na prze­obra­że­nie. Jed­nak to nie wy­star­cza­ło, żeby wejść z nim w ko­mi­ty­wę, nie mó­wiąc o szcze­rej sym­pa­tii i po­kła­do­wym bra­ter­stwie. Przy­jaźń, przy­wią­za­nie, wza­jem­ność? Prze­nig­dy! Ta­kie rze­czy w ogó­le nie wcho­dzi­ły w grę. Kie­dy ich ko­smicz­na fre­ga­ta za­wi­sła w próż­ni, za­czę­ły ich mi­mo­wol­nie łą­czyć dy­żu­ry przy pul­su­ją­cych świa­tła­mi pul­pi­tach kon­tro­l­nych. Po­dzie­li­ła ich jed­nak draż­li­wa spra­wa kwiet­nych niby-dy­wa­nów z Ti-tan-gra. W ogar­nia­ją­cej wszyst­kich pi­ra­mi­dal­nej nu­dzie bła­he spra­wy nie­bez­piecz­nie wy­su­wa­ły się na pierw­szy plan, za­trwa­ża­ją­co za­ciem­nia­jąc umy­sły.

Ogar­nię­ty no­stal­gią Mi-ir pod­dał myśl, żeby jed­ną ze ścian wiel­kiej ste­row­ni „Met-ar-usa” ozdo­bić ży­wy­mi kwia­ta­mi. Po kil­ku­dnio­wym wa­ha­niu su­ro­wy do­wód­ca wy­pra­wy pod­pi­sał się pod tym pro­jek­tem. Wy­bra­no oka­zy i wy­ho­do­wa­no de­li­kat­ne sa­dzon­ki, ale kie­dy się oka­za­ło, że na tym nie ko­niec, bo­wiem trze­ba uzbro­ić ścia­nę, za­in­sta­lo­wać przej­rzy­ste osło­ny i pod­łą­czyć apa­ra­tu­rę, za­pew­nia­ją­cą wraż­li­wym eg­zo­ty­kom od­po­wied­nie oświe­tle­nie, tem­pe­ra­tu­rę i wil­goć, zna­leź­li się zgorzk­nia­li opo­nen­ci. Wią­za­ło się z tym tro­chę do­dat­ko­wej pra­cy. Mu-ura coś ugry­zło i ka­te­go­rycz­nie prze­ciw­sta­wił się temu po­my­sło­wi. Czy z po­wo­du kopy kwit­ną­ce­go ziel­ska na­le­ża­ło prze­wra­cać sta­tek do góry no­ga­mi? Do­tąd mało roz­mow­ny, za­cze­piał in­nych człon­ków za­ło­gi i bi­jąc ogo­nem o zie­mię zgryź­li­wie ko­men­to­wał po­czy­na­nia garst­ki za­pa­leń­ców.

Mi-ir sie­dział w kuc­ki przy tar­ga­nym kon­wul­sja­mi Li-ipie, po­nu­ro me­dy­to­wał nad opła­ka­nym po­ło­że­niem, w ja­kim się zna­leź­li i ły­kał gorz­kie łzy. Je­śli cho­dzi­ło o ści­słość, mógł być z sie­bie dum­ny, gdyż pra­wi­dło­wo za­re­ago­wał w ob­li­czu na­gle wy­ro­słe­go za­gro­że­nia. Po­cią­gnął to­wa­rzy­sza po­dró­ży ko­ry­ta­rzem w kie­run­ku ślu­zy, gdy tyl­ko się zo­rien­to­wał, że coś nie­po­ko­ją­ce­go dzie­je się z gra­wi­ta­cją śród­o­krę­to­wą. To nie były prze­lew­ki. Mię­śnie nie­po­ko­ją­co dy­go­ta­ły, do­no­sząc o wa­ha­niach cię­ża­ru cia­ła. Od razu od­gadł, z czym wią­żą się te sen­sa­cje, więc nie miał wąt­pli­wo­ści, że na­le­ży brać nogi za pas. Szczę­ście chcia­ło, że obaj zna­leź­li się w po­bli­żu. Za­pew­ne zdą­ży­li­by z awa­ryj­nym star­tem, uni­ka­jąc w ten spo­sób dal­szych per­tur­ba­cji, gdy­by nie to, że Li-ip ką­tem oka do­strzegł bie­gną­ce­go wo­jow­ni­ka. Kil­ka chwil zwle­ka­li z za­mknię­ciem kap­su­ły ra­tun­ko­wej i to za­wa­ży­ło na ich lo­sie. Na ścia­nach zna­czy­ły się drob­ne bły­ski wy­ła­do­wań elek­trycz­nych. Ostat­nie se­kun­dy oka­za­ły się de­cy­du­ją­ce. Sprzęt od­ma­wiał po­słu­szeń­stwa. W re­zul­ta­cie tego nie­bez­piecz­nie za­wi­ro­wa­ło ich sza­lu­pą. Po­le­cia­ła nie w tym kie­run­ku, w któ­rym chcie­li.

Łyp­nął wzro­kiem w górę, bo­wiem po­sy­pa­ły się na kap­su­łę drob­ne ka­mie­nie. Wbrew jego na­dzie­jom Mu-ur nie za­wró­cił. Prze­padł, pnąc się jak zwin­ne gór­skie zwie­rzę. Wi­docz­nie uległ śle­pe­mu in­stynk­to­wi, któ­ry ka­zał mu wal­czyć za­cie­kle i do koń­ca. No i w po­je­dyn­kę. Ten drań ni­g­dy nie oglą­dał się na in­nych.

Smęt­nie spu­ścił gło­wę, lu­stru­jąc otar­te nad­garst­ki.

— Mu-ur re­agu­je im­pul­syw­nie, co zmu­sza go do roz­pacz­li­wej sza­mo­ta­ni­ny na­wet w po­ło­że­niu bez wyj­ścia — char­czał z ża­lem do Li-ipa, któ­ry bez przy­tom­no­ści le­żał na na­giej ska­le. — Za­wsze bę­dzie de­spe­rac­ko szu­kać ra­tun­ku. A co ze zdro­wym roz­sąd­kiem? Z trzeź­wą oce­ną sy­tu­acji? To nie wie, na czym sto­imy? Bo prze­cież prze­gra­li­śmy z kre­te­sem. Po­grze­ba­li­śmy się tu do resz­ty — szlo­chał przy kam­ra­cie, a łzy spły­wa­ły mu po po­ro­śnię­tej rudą szcze­ci­ną bro­dzie. — Czyż tak nie jest? Spoj­rzyj na na­szą po­ża­ło­wa­nia god­ną sza­lu­pę ra­tun­ko­wą — hi­ste­rycz­nie go za­chę­cał. — Za­klesz­czy­ła się w tej szcze­li­nie skal­nej i jest wgnie­cio­na w kil­ku miej­scach... — chli­pał jak smar­kacz. — Pod­nieś się i po­patrz! Obej­rzysz ją so­bie, to po­zbę­dziesz się wąt­pli­wo­ści...

Nie­szczę­sny Li-ip nie mógł mu od­po­wie­dzieć, po­nie­waż nic do nie­go nie do­cie­ra­ło. Ko­nał. Ni­cze­go nie sły­szał i nie wi­dział. Gasł w oczach i nie­odwo­łal­nie że­gnał się z tym świa­tem. Jed­nak pod wpły­wem ję­kli­wych słów kam­ra­ta wy­da­wał się uspo­ka­jać, a drgaw­ki ustę­po­wa­ły. Za­ła­ma­ny Mi-ir spo­glą­dał na ran­ne­go, któ­ry w ogrom­nym gór­skim ko­tło­wi­sku był dla nie­go je­dy­nym punk­tem od­nie­sie­nia. Bez nie­go jego sa­mot­ność się­gnę­ła­by ze­ni­tu. Wi­dząc, że le­żą­cy nie uchy­la oczu, nie na żar­ty się za­nie­po­ko­ił. To nie mie­ści­ło mu się w gło­wie. Nie tak so­bie wy­obra­żał pierw­sze chwi­le po lą­do­wa­niu, te mia­ły być prze­cież trium­fal­nym uko­ro­no­wa­niem ich zbio­ro­we­go wy­sił­ku. Od­kry­ta pla­ne­ta stwa­rza­ła wra­że­nie go­ścin­nej, nie bra­ko­wa­ło na niej wody, bo­ga­te­go w tlen po­wie­trza oraz fau­ny i flo­ry. Przy­po­mi­na­ła ro­dzin­ną Urch, choć jed­no­cze­śnie róż­ni­ła się od niej pod wie­lo­ma wzglę­da­mi. Mia­ła zbli­żo­ną masę, a tak­że po­dob­ne ogro­my mórz i oce­anów. Na lą­dach wszech­wład­nie kró­lo­wa­ła żywa przy­ro­da, ale nie bra­ko­wa­ło rów­nież pu­styń. Bia­łe lo­do­we cza­py po­kry­wa­ły oba bie­gu­ny. Kon­ty­nen­tal­na rzeź­ba te­re­nu była uroz­ma­ico­na. Ru­chy tek­to­nicz­ne spra­wi­ły, że po­ja­wi­ło się przez mi­lio­ny lat spo­ro ska­li­stych wy­brzu­szeń oraz bar­dzo wy­so­kich gór, po­kry­tych wiecz­ną zmar­z­li­ną.

Wstał i nie­zgrab­nie zbli­żył się do ka­mien­nej ścia­ny, śli­zga­jąc się po pły­tach skal­nych, któ­re ob­su­wa­ły się i groź­nie zgrzy­ta­ły. Nie­któ­re kru­szy­ły się pod sto­pa­mi. Stok był pra­wie pio­no­wy i prze­nik­nął go nie­skry­wa­ny po­dziw dla Mu-ura, któ­ry umiał wspiąć się po nim bez lęku. Sam nie był­by zdol­ny do ta­kie­go wy­czy­nu. Nie od­wa­żył się do­ty­kać i ba­dać skal­ne­go ma­sy­wu, gład­kie­go, lecz wy­żej po­szar­pa­ne­go i po­prze­ci­na­ne­go, z cią­gną­cy­mi się tu i ów­dzie wą­ski­mi pro­ga­mi. Z na­boż­nym sza­cun­kiem oce­nił wy­so­kość.

Krzyk­nął, pró­bu­jąc do­dać so­bie od­wa­gi.

— Ooo... Hooo!..

Echo od­po­wie­dzia­ło mu zło­śli­wym chi­cho­tem. Ukry­te w za­ka­mar­kach gór du­chy wy­da­wa­ły się ra­do­wać, że prze­gry­wa z prze­zna­cze­niem. To nie wla­ło w jego ser­ce ani krzty otu­chy. Za­wo­łał więc jesz­cze raz z wi­docz­ną roz­pa­czą:

— Je­stem. Żyję. I nie zgi­nę!..

Góry zno­wu od­po­wie­dzia­ły. Za­śmiał się wiatr w na­głym po­dmu­chu. Ży­wio­ły jak­by się wa­ha­ły. Oto bo­wiem kru­chy i drob­ny przy­bysz z da­le­kich gwiazd ośmie­lił się rzu­cić im wy­zwa­nie! Chi­chot był ostroż­niej­szy, bar­dziej wy­wa­żo­ny i mniej zło­śli­wy. Może prze­wi­dy­wa­ły, że ów obcy od­wo­ła się do nie­zwy­kłej mocy, któ­ra go tu przy­wio­dła i że w zma­ga­niu z du­cha­mi pla­ne­ty nie­spo­dzie­wa­nie oka­że swą po­tę­gę?

Mi-ir przez krót­ką chwi­lę czuł się strasz­nie waż­ny. Wró­cił do sza­lu­py, sze­ro­kim ko­łem omi­ja­jąc le­żą­ce­go. Bał się spraw­dzić, czy ran­ny jesz­cze żyje. W wy­po­sa­żo­nym w pod­ręcz­ną apa­ra­tu­rę cia­snym wnę­trzu mie­ści­ły się fo­te­le i tu po­zo­stał, w jed­nym z nich się sa­do­wiąc. W ci­szy i pół­mro­ku mógł so­bie wy­obra­żać, że na­dal prze­by­wa we wnę­trzu ogrom­ne­go stat­ku, któ­ry tnie lo­do­wa­te prze­strze­nie. Ekra­ny były ciem­ne. Dzia­ła­ło awa­ryj­ne ogrze­wa­nie, zaś świst po­wie­trza do­wo­dził, że wen­ty­la­cja jest spraw­na. Mimo to bo­lid nie nada­wał się do użyt­ku. Był kupą zło­mu. Mi-ir strze­lał pal­ca­mi w ko­lej­ne kla­wi­sze. Na jed­nym z mo­ni­to­rów uda­ło mu się wy­świe­tlić dro­gę upad­ku. Za­raz jed­nak ob­raz za­mie­nił się w sty­gną­cy punkt. Po­tem usi­ło­wał zaj­rzeć do skry­tek z za­opa­trze­niem dla roz­bit­ków, ale za­klesz­czy­ły się w ścia­nach kap­su­ły. Były tam na pew­no ra­cje żyw­no­ści. Ostat­ni boks zda­wał się ustę­po­wać, po­kry­wa się ru­sza­ła, ale zma­ga­nie z nim odło­żył na póź­niej.

Przy­bi­ty wy­do­stał się na ze­wnątrz. Góry trwa­ły w ma­je­sta­cie. Świe­ci­ło zło­ta­we słoń­ce, a na skal­nej pół­ce nic się nie zmie­ni­ło. Ran­ny le­żał na­dal na ka­mien­nym po­de­ście, zaś wo­jow­nik nie wra­cał. Nie miał zresz­tą po co wra­cać. Cze­go mógł szu­kać w bez­u­ży­tecz­nym gra­cie? Gorz­kie fa­tum wdar­ło się w ich pla­ny.

Cie­ka­wość, któ­ra prze­zwy­cię­ży­ła na krót­ki mo­ment de­pre­sję, pchnę­ła go na skraj ru­mo­wi­ska. Do­tarł tam nie bez lęku i drże­nia. Ostroż­nie spraw­dzał nie­pew­ne pod­ło­że przy każ­dym ko­lej­nym kro­ku. Na­stęp­nie pła­sko się po­ło­żył, do­cią­ga­jąc się do ostrej kra­wę­dzi. Spoj­rzał w dół na dno ko­tła. Gwał­tow­nie się cof­nął, czu­jąc, że ła­pią go mdło­ści. Ru­mo­wi­sko się za­ko­ły­sa­ło, a wraz z nim roz­bu­ja­ły się góry. Oko­licz­ne szczy­ty prze­chy­li­ły się naj­pierw w jed­ną, a po­tem w dru­gą stro­nę. Omal nie zwy­mio­to­wał. Za­wró­cił, ła­piąc z tru­dem po­wie­trze. Nie miał jed­nak wy­bo­ru. Wy­su­nął się i zno­wu spoj­rzał w dół. Pe­ne­tro­wał wzro­kiem ścia­nę pod sobą. Wą­ziut­ki wy­stęp biegł nie­co po­ni­żej ru­mo­wi­ska — i da­lej, wzdłuż ma­sy­wu. Ścież­ka wy­glą­da­ła jak zba­wien­na kład­ka, łą­czą­ca dwa krań­co­wo róż­ne świa­ty, pierw­szy wy­da­wał się groź­nie szcze­rzyć kły, dru­gi ba­ła­mut­nie ma­mił ży­ciem. Za­pa­mię­tał ten wi­dok.

Usiadł w kuc­ki przy kap­su­le ra­tun­ko­wej, roz­pacz­li­wie szu­ka­jąc wyj­ścia z kosz­mar­ne­go la­bi­ryn­tu. Trwał tak, ni­czym go­tu­ją­cy się na śmierć urchic­ki sta­rzec, świa­do­my tego, że ży­cie z nie­go bez­pow­rot­nie wy­cie­ka. Czy do­tarł do kre­su swo­ich dni? Oczy­ma wy­ob­raź­ni wi­dział roz­rzu­co­ne pisz­cze­le, bia­łe czasz­ki i pu­ste oczo­do­ły. Olśni­ła go z na­gła myśl, że choć­by tego bar­dzo pra­gnął, nie umrze — i ucze­pił się jej jak ostat­niej de­ski ra­tun­ku. Nie miał za­mia­ru od­da­wać gło­wy pod to­pór. Od­niósł wra­że­nie, że nie było to jego za­dzi­wia­ją­cym prze­zna­cze­niem. In­stynk­tow­nie to czuł, jed­nak nie po­tra­fił prze­bić się przez mur nie­wie­dzy.

— Ży­cie czy śmierć? — szep­nął z lę­kiem, spo­glą­da­jąc na Li-ipa. — Bło­go­sła­wień­stwo czy prze­kleń­stwo? Opła­ka­ny ko­niec czy za­ska­ku­ją­ce wy­ba­wie­nie?

Ry­su­ją­ca się po­ni­żej przy­kle­jo­na do ścia­ny wą­ziut­ka ście­ży­na nio­sła odro­bi­nę na­dziei. Wi­nien był ostroż­nie zsu­nąć się na ze­skok, a na­stęp­nie — przy­trzy­mu­jąc się na­giej ścia­ny — prze­su­wać się w lewo nad prze­pa­ścią, po­wo­li, kro­czek po krocz­ku, aż do miej­sca, gdzie uskok zde­cy­do­wa­nie się po­sze­rzał. Da­lej miał­by więk­szą swo­bo­dę ma­new­ru. Zej­ście było dia­blo trud­ne, ale moż­li­we. Tym nie­mniej przy bra­ku ase­ku­ra­cji wy­ma­ga­ło nie byle ja­kiej od­wa­gi, nie mó­wiąc o wprost nie­wy­obra­żal­nych umie­jęt­no­ściach akro­ba­tycz­nych.

Pod­niósł się z mo­zo­łem, gdyż Li-ip zda­wał się go po­trze­bo­wać. Drgaw­ki sta­ły się gwał­tow­niej­sze i prze­szy­ła go bo­le­sna myśl, że ko­niec jego kom­pa­na jest na­praw­dę bli­ski. Spo­zie­rał na jego na­zna­czo­ną cier­pie­niem twarz, szcze­rze mu współ­czu­jąc, ale nie mógł przy­nieść mu ulgi. Po nie­ja­kim cza­sie kon­wul­sje ustą­pi­ły, zaś le­żą­cy za­padł w nie­spo­koj­ny sen. Go­rącz­ko­wał. Mam­ro­tał coś bez sen­su i ko­goś gwał­tem przy­zy­wał do sie­bie. Po­zo­stał przy nim, cier­pli­wie przy­trzy­mu­jąc go za rękę. Tyle dla nie­go mógł zro­bić.

Od­dał się bo­le­snym wspo­mnie­niom. Czę­sto du­mał nad tym, jak będą wy­glą­dać po prze­obra­że­niu. In­try­go­wa­ło to wszyst­kich le­cą­cych „Met-ar-usem” i ro­sło na­pię­cie, gdy tyl­ko ktoś w to­czą­cych się roz­mo­wach po­trą­cił ten te­mat. Po zej­ściu na or­bi­tę sta­cjo­nar­ną dla nie­któ­rych sta­ło się to ob­se­sją. Wy­strze­lo­ne son­dy prze­ka­zy­wa­ły ob­ra­zy z po­wierzch­ni. Oglą­da­li je w ste­row­ni z nie­do­wie­rza­niem. Tu­tej­si dwu­noż­ni nie mie­li ogo­nów. Byli na swój spo­sób cy­wi­li­zo­wa­ni. Po­ziom ich kul­tu­ry za­le­żał od usy­tu­owa­nia geo­gra­ficz­ne­go, róż­ny w róż­nych za­kąt­kach glo­bu. Że­glo­wa­no po mo­rzach, zna­no pie­nią­dze, han­dlo­wa­no, wy­twa­rza­no broń, upra­wia­no rolę, zaś w nie­któ­rych re­gio­nach wy­kwi­tły pań­stwa z roz­bu­do­wa­ną ad­mi­ni­stra­cją. Do osob­ni­ków tej rasy, nie­świa­do­mych tego, że są in­wi­gi­lo­wa­ni przez ob­cych, nie­wąt­pli­wie mie­li się upodob­nić — ale jak i kie­dy, tego jesz­cze nikt z nich nie wie­dział.

Słoń­ce było ni­sko i kry­ło się za ma­sy­wem gór. Ro­bi­ło się chłod­no i Mi-ir po­padł w odrę­twie­nie. Bez­myśl­nie przy­pa­try­wał się rę­kom i no­gom, a le­d­wo sły­szal­ny głos zda­wał się mu wbi­jać do gło­wy, że ni­g­dy wię­cej ich nie uj­rzy. Obej­rzał się na­wet na Li-ipa, ale ran­ny się nie od­zy­wał, do­go­ry­wa­jąc w mil­cze­niu. Mo­dli­tew­ny szept pły­nął gdzieś z gór, a może wy­do­sta­wał się z ob­ło­ków, któ­re przy­że­glo­wa­ły z od­da­li. Po pew­nym cza­sie wy­peł­nił prze­strzeń wo­kół nie­go i za­czął prze­ni­kać wszyst­ko, na­wet obłe ścia­ny uszko­dzo­nej kap­su­ły.

Po­my­ślał, że za­tar­ga ran­ne­go kom­pa­na z po­wro­tem do sza­lu­py ra­tun­ko­wej i w za­mknię­ciu spę­dzi z nim noc, a ran­kiem za­sta­no­wi się nad dal­szy­mi kro­ka­mi.

W HER­ME­TYCZ­NEJ ka­bi­nie śli­zga­cza było ci­cho i przy­tul­nie. Uro­cza Ni roz­go­ści­ła się w niej na do­bre, a nu­dząc się, od nie­chce­nia błą­dzi­ła pal­ca­mi po przy­ci­skach. Ba­wi­ła się ro­do­wym pier­ście­niem. Ma­ją­cy so­lid­ną bu­do­wę we­hi­kuł nada­wał się do eska­pad po nie­rów­nym zdra­dli­wym te­re­nie. Zna­ko­mi­cie się spi­sy­wał na Urch w re­jo­nie nie­bez­piecz­nych ba­gien O-ato i na ska­li­stych wznie­sie­niach Ab-ra-ben. Wy­do­by­ty z bocz­nej ni­szy ze wzglę­du na prze­wi­dzia­ny prze­gląd, tra­fił na po­cze­sne miej­sce w hali. W tej ma­szy­nie się zna­la­zła, kie­dy na­de­szło naj­gor­sze, a łą­czy­ło się to z pew­no­ścią z jej nie­wia­ry­god­nym szczę­ściem. Bu­dzi­ła re­spekt, po­myśl­ność ni­g­dy jej nie opusz­cza­ła i czu­ła się ist­ną wy­bran­ką losu. Nie na­rze­ka­ła na brak uzna­nia, a jej rzad­ka uro­da spra­wia­ła, że od­no­szo­no się do niej życz­li­wie. Na­wet w cza­sie lotu. A to spra­wia­ło, że nie obar­cza­no jej pra­ca­mi, na któ­re nie mia­ła ocho­ty. Sie­dzia­ła sama, bo­wiem gdzieś się za­wie­ru­szył tech­nik Ta-ot, któ­ry po­ma­gał jej w te­sto­wa­niu sprzę­tu. Przy­pusz­czal­nie nie zdo­łał wy­rwać się ze ste­row­ni i jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny tkwił przed mo­ni­to­ra­mi, prze­ję­ty re­we­la­cyj­ny­mi prze­ka­za­mi z po­wierzch­ni glo­bu. Nie­któ­rych z za­ło­gi trze­ba było stam­tąd wy­cią­gać sznu­ra­mi.

Zbieg oko­licz­no­ści oka­zał zdu­mie­wa­ją­cy i nie­omal gra­ni­czył z cu­dem. Los chciał, że mie­li wła­śnie spraw­dzać ma­szy­nę, wy­po­sa­żo­ną w au­to­no­micz­ny sys­tem gra­wi­ta­cyj­ny. Praw­dzi­we cudo! Do niej zgrab­nie wsko­czy­ła, nie chcąc nu­dzić się na ze­wnątrz. A co naj­waż­niej­sze, po za­ję­ciu miej­sca w ka­bi­nie nie za­po­mnia­ła włą­czyć osłon. Nie poj­mo­wa­ła, dla­cze­go to uczy­ni­ła, bo prze­cież nie mu­sia­ła. Nie wie­dzia­ła więc, bo nie mo­gła wie­dzieć, co na­praw­dę się dzie­je ze stat­kiem ko­smicz­nym, znie­ru­cho­mia­łym na or­bi­cie sta­cjo­nar­nej. Nie po­czu­ła wstrzą­sów, któ­re znie­nac­ka tar­gnę­ły ich z po­zo­ru nie­znisz­czal­nym ko­lo­sem. Ode­rwa­na od sys­te­mów po­kła­do­wych i od krzą­ta­ni­ny na przy­ciem­nio­nych ko­ry­ta­rzach, słod­ko wy­obra­ża­ła so­bie, że go­ści w let­nim dom­ku ro­dzi­ców nad brze­giem idyl­licz­ne­go je­zio­ra i że cho­wa się przed sta­reń­ką nia­nią w za­głę­bie­niu po­wsta­łym mię­dzy ko­rze­nia­mi wie­ko­we­go drze­wa. Jako mała dziew­czyn­ka prze­pa­da­ła za pod­nie­ca­ją­cy­mi wy­pra­wa­mi w nie­zna­ne i uwiel­bia­ła róż­ne ba­śnio­we za­ka­mar­ki.

— Tu je­stem, Mi-ti — fi­glar­nie wy­szep­ta­ła do swo­ich my­śli. — Szu­kaj mnie, szu­kaj wy­trwa­le, mu­sisz mnie od­na­leźć, uca­ło­wać i po­chwa­lić za po­my­sło­wość...

Po­tem znie­nac­ka się ock­nę­ła. Na­gły po­bór ener­gii do­wo­dził, że gdzieś na­stą­pi­ło nie­bez­piecz­ne prze­cią­że­nie. Prze­szy­ła ją nie­po­ko­ją­ca myśl, że Ta-ot, któ­ry skry­cie w niej się pod­ko­chi­wał, po­sta­no­wił z psot­ny­mi kom­pa­na­mi za­ba­wić się jej kosz­tem. Trzy­ma­ły się go wąt­pli­we szcze­nię­ce fi­gle, ale wspa­nia­ło­myśl­nie mu je wy­ba­cza­ła. Za­czę­ła po­dej­rze­wać, że śli­zgacz, w któ­rym się zna­la­zła, ukrad­kiem pod­łą­czo­no do sy­mu­lo­wa­ne­go pro­gra­mu ka­ta­stro­fy. Wskaź­ni­ki sza­la­ły, na ekra­nach pa­no­wał cha­os, zaś au­to­ma­tycz­ny kon­tro­ler sys­te­mu ostrze­gał, że przy­spie­sze­nie prze­kro­czy­ło do­pusz­czal­ną gra­ni­cę. W po­wie­trzu wi­sia­ła awa­ria, a to nie mie­ści­ło się jej w gło­wie.

— A cóż to ta­kie­go?! — za­py­ta­ła z odro­bi­ną iry­ta­cji w gło­sie.

Wal­czy­ła z ab­sur­dal­nym przy­pusz­cze­niem, że ich ko­los zna­lazł się w sta­nie nie­sko­or­dy­no­wa­ne­go ru­chu. Po­czu­ła, że z wra­że­nia wil­got­nie­ją jej dło­nie.

Ka­dłub dy­go­tał od dłuż­szej chwi­li. Po­cząt­ko­wo wi­bra­cje były sła­be i myl­nie uzna­ła, że re­zo­nu­je ge­ne­ra­tor, ma­ją­cy nie naj­le­piej do­bra­ne pa­ra­me­try pra­cy. Pró­bo­wa­ła po­ro­zu­mieć się ze ste­row­nią stat­ku, żeby spraw­dzić, czy istot­nie włą­czo­no pro­gram ćwi­czeb­ny, ale wi­zji nie było, a ekran lśnił ja­skra­wo. Ka­nał fo­nii przez chwi­lę dzia­łał i do­bie­gły ją mro­żą­ce krew w ży­łach krzy­ki. To jej omal nie po­de­rwa­ło na nogi. Tam dzia­ło się coś okrop­ne­go! Nie­spo­koj­nie opar­ła się o fo­tel. Wstrzą­sy znie­nac­ka wró­ci­ły i z róż­nych stron za­czę­ło ło­mo­tać o po­szy­cie śli­zga­cza. Usi­ło­wa­ła nie ulec pa­ni­ce. Nie wy­klu­cza­ła tego, że prze­rwa­na łącz­ność ze ste­row­nią jest czę­ścią pro­gra­mu ćwi­czeb­ne­go, a wrza­ski i wi­bra­cje sta­no­wią ele­ment wście­kle wy­ra­fi­no­wa­nej sy­mu­la­cji. Do­szła do tej fał­szy­wej kon­sta­ta­cji i z ulgą ode­tchnę­ła. Coś jej mó­wi­ło, że Ta-ot w to­wa­rzy­stwie kom­pa­nów wle­pia gały w mo­ni­to­ry, sy­cąc się jej nie­zde­cy­do­wa­niem i lę­kiem. Przy­szło jej do gło­wy, że za­cho­wa twarz i że nie na­ra­zi się na uszczy­pli­we uwa­gi i chi­cho­ty za ple­ca­mi, je­śli cier­pli­wie i bez ner­wów za­cze­ka do koń­ca mało za­baw­ne­go po­pi­su. Wy­dę­ła z nie­sma­kiem usta. Z dru­giej jed­nak stro­ny pa­trząc, czy chcia­ła czy nie, mu­sia­ła się li­czyć z tym, że za­ło­dze wy­mknę­ło się coś spod kon­tro­li. Gło­sy w ste­row­ni brzmia­ły za­nad­to praw­dzi­wie i nie stwa­rza­ły wra­że­nia uda­wa­nych. Nie­cier­pli­wie wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

— Ufff — sap­nę­ła. — Nie ob­cho­dzą mnie ta­kie nu­me­ry. Mogą so­bie ro­bić, co chcą. I tak nie mam na nic wpły­wu!

Cier­pli­wie stu­ka­ła w kla­wi­sze. Szu­ka­ła po­łą­czeń z ka­bi­na­mi miesz­kal­ny­mi, ale da­rem­nie, bo­wiem ni­ko­go nie mo­gła wy­wo­łać. Pa­no­wa­ła gro­bo­wa ci­sza, jak­by miesz­kań­cy ko­smicz­ne­go ko­lo­sa opu­ści­li sta­tek w ol­brzy­mim po­śpie­chu, uda­jąc się na pod­nie­ca­ją­cy pik­nik w próż­ni i o niej za­po­mi­na­jąc. Czyż­by wy­pa­dła z ja­kiejś fra­pu­ją­cej gry? Prze­rwa­ła po­szu­ki­wa­nia, gdyż po pew­nym cza­sie wskaź­ni­ki prze­sta­ły sza­leć. Wy­wnio­sko­wa­ła, że dia­bo­licz­ny pro­gram do­bie­ga koń­ca i chra­pli­wie się ro­ze­śmia­ła. Noz­drza jej się roz­sze­rzy­ły i uro­sła we wła­snych oczach. Uzna­ła, że za ten kosz­mar­ny dow­cip musi z na­wiąz­ką zre­wan­żo­wać się Ta-oto­wi. Tym ra­zem po­waż­nie prze­ho­lo­wał i ura­ził jej dumę. Były gra­ni­ce, któ­rych się nie prze­kra­cza­ło. Na róż­ne rze­czy mo­gła po­zwa­lać, ale nie na to, żeby ktoś w tak per­fid­ny spo­sób za­ba­wiał się jej kosz­tem.

— O, nie! Obo­wią­zu­ją pew­ne za­sa­dy... — wy­mam­ro­ta­ła.

Mo­gła wła­ści­wie wy­łą­czyć osło­ny i jak gdy­by ni­g­dy nic wy­sko­czyć z ka­bi­ny śli­zga­cza, ale nie była pew­na tego, czy na ze­wnątrz nie za­sta­wio­no na nią ko­lej­nych pu­ła­pek. W koń­cu nie wy­trzy­ma­ła ner­wo­we­go na­pię­cia.

— Nie na­pę­dzi­cie mi stra­chu, skoń­czo­ne ło­try — ze wzgar­dą prych­nę­ła. — Nie dam się okpić, nic z tego, nie je­stem na­iw­na. Na­wet się nie wy­si­laj­cie!..

Sie­dzia­ła da­lej w fo­te­lu. Pró­bo­wa­ła so­bie uzmy­sło­wić, jak jej po­kry­ta de­li­kat­nym mesz­kiem pięk­na twarz pre­zen­tu­je się na ekra­nach w ste­row­ni. Nikt jej nie uprze­dził, że bę­dzie pod­da­wa­na okre­so­wym te­stom kon­tro­l­nym, więc nie mia­ła po­wo­du, żeby się wsty­dzić. Mimo to oba­wia­ła się, że wy­pa­dła ociu­pi­nę za pa­syw­nie.

— Ta-ocie — wark­nę­ła. — Je­że­li to two­ja ro­bo­ta, po­li­czę się z tobą. Roz­kwa­szę ci mor­dę, dra­niu. Wy­puść mnie stąd — i to na­tych­miast!..

Nikt jej nie od­po­wia­dał. Ta-ot pew­nie mil­czał za­kło­po­ta­ny, prze­żu­wa­jąc w my­ślach jej ostrze­że­nia, albo po pro­stu trzy­mał się za brzuch ze śmie­chu, ba­ga­te­li­zu­jąc jej po­gróż­ki. Brak re­ak­cji ze ste­row­ni stat­ku ode­bra­ła w koń­cu jako nie­do­rzecz­ną pro­wo­ka­cję. Dłu­żej tego nie mo­gła ścier­pieć i bez wa­ha­nia wy­bra­ła ma­newr. Włą­czy­ła ze­wnętrz­ne świa­tła śli­zga­cza i od­sło­ni­ła wi­zje­ry. Skon­sta­to­wa­ła, że w tym przy­pad­ku by­ło­by naj­trud­niej o sy­mu­la­cję.

— Moja ma­muś­ko, co to? — za­skom­la­ła ze zgro­zą.

Wi­dok, któ­ry się przed nią roz­ta­czał, bu­dził gro­zę. Ła­dow­nia była w ka­ta­stro­fal­nym sta­nie. Wła­ści­wie już nie była ła­dow­nią, ale skład­ni­cą nie­przy­dat­nych sta­ro­ci i bez­u­ży­tecz­ne­go zło­mu. Nie wi­ta­ła jej tam sfo­ra lek­ko­du­chów i zło­śliw­ców, cie­ka­wych jak po­kła­do­wa pięk­ność za­cho­wa się po opusz­cze­niu po­jaz­du, ale góra ru­pie­ci, po­szar­pa­nych ma­szyn i po­gię­tych ro­bo­tów. Bo­ga­te wy­po­sa­że­nie, któ­re mia­ło tra­fić po lą­do­wa­niu na pla­ne­tę Y-o, nie nada­wa­ło się do użyt­ku. Jej śli­zgacz tkwił uko­sem w tym zło­mo­wi­sku.

Do­pie­ro te­raz do­padł ją kosz­mar­ny lęk, obez­wład­nia­ją­cy ją, pa­ra­li­żu­ją­cy i ści­na­ją­cy z nóg. Nie mo­gła pod­nieść się z fo­te­la. Ota­cza­ją­cy ją cu­dow­ny świat w jed­nej chwi­li prze­stał ist­nieć — roz­prysł się jak ci­śnię­te o zie­mię zwier­cia­deł­ko. Usły­sza­ła na­gle głos swo­jej nia­ni, Mi-ti. „Nie mo­żesz kryć się i prze­pa­dać bez wie­ści. Je­steś stwo­rzo­na po to — pia­stun­ka cie­pło szep­ta­ła jej do ucha — żeby być ra­do­ścią in­nych, być szczę­śli­wą i da­wać szczę­ście...”

Wy­łą­czy­ła we­wnętrz­ne pole śli­zga­cza i fo­tel gwał­tow­nie się prze­chy­lił. Omal nie zwa­li­ła się na za­mknię­ty właz. Uru­cho­mi­ła me­cha­nizm ry­gla, prze­ra­żo­na my­ślą, że wyj­ście bę­dzie za­blo­ko­wa­ne. Nie za­wio­dła się, bo kla­pa uchy­li­ła się w oka­mgnie­niu, więc gdy­by się nie przy­trzy­ma­ła, wy­pa­dła­by z ka­bi­ny.

Sta­ra­ła się nie pa­trzeć na znisz­cze­nia. La­wi­ro­wa­ła mię­dzy roz­rzu­co­ny­mi czę­ścia­mi ma­szyn, chcąc jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się z ła­dow­ni. Przy wyj­ściu na po­kła­do­wy ko­ry­tarz ze zgro­zą na­tra­fi­ła na pierw­sze zwło­ki. Z tru­dem roz­po­zna­ła Ta-ota. Twarz miał zmiaż­dżo­ną i po­twor­nie znie­kształ­co­ną, a jego szkla­ne oczy spo­glą­da­ły w górę z wy­ra­zem nie­bo­tycz­ne­go zdu­mie­nia. Od­ru­cho­wo po­szła za tym mar­twym spoj­rze­niem, ale ni­cze­go zaj­mu­ją­ce­go nie do­strze­gła.

— A więc to nie ty — wy­rzu­ci­ła z sie­bie, świa­do­ma tego, że nie­sa­mo­wi­cie się po­my­li­ła. Tchórz­li­wie pod­wi­nę­ła pod sie­bie ogon. Lęk dła­wił jej gar­dło. — Nie­słusz­nie cię po­są­dzi­łam, sta­ry przy­ja­cie­lu, nie za­ba­wia­łeś się moim kosz­tem. Śpie­szy­łeś się, bie­głeś, żeby mi po­móc. Za­wsze sta­łeś przy mnie, kie­dy by­łam w po­trze­bie — ner­wo­wo tłu­ma­czy­ła się przed tru­pem, łka­jąc z prze­ję­ciem, a łzy ciur­kiem pły­nę­ły jej po twa­rzy. — Wie­dzia­łeś, gdzie jest two­je miej­sce, choć ni­g­dy... nie trak­to­wa­łam cię tak, jak na to... za­słu­gi­wa­łeś... — bez­myśl­nie się wy­wnę­trza­ła. Su­ro­wo oce­nia­ła sie­bie, jed­nak na ja­ką­kol­wiek zmia­nę w ich wza­jem­nych sto­sun­kach było za póź­no.

Roz­kle­ja­ła się i sła­bła, a prze­cież nie mo­gła so­bie na to po­zwo­lić w ob­li­czu nie­wy­obra­żal­ne­go nie­szczę­ścia. Z tru­dem ode­rwa­ła się od zwłok. Sta­tek ko­smicz­ny był po­chy­lo­ny. Po­spie­szy­ła przed sie­bie, wy­bie­ra­jąc dro­gę. Bocz­ny ko­ry­tarz, któ­rym się po­su­wa­ła, był zu­peł­nie pu­sty — do­pie­ro więc przed głów­nym wej­ściem do ste­row­ni una­ocz­ni­ła so­bie roz­mia­ry ka­ta­stro­fy. Apo­ka­lip­sa ogar­nę­ła cały świat, któ­ry w lo­do­wa­tych próż­niach był ich do­mem, a w owal­nych ścia­nach ka­dłu­ba do­szło do cze­goś ma­ka­brycz­ne­go. Nie mo­gła opa­no­wać drże­nia. Od­su­wa­ła nogą zwło­ki le­żą­cych, po­ko­nu­jąc bo­le­sne skur­cze brzu­cha. Ła­pa­ły ją tor­sje. Sta­ra­ła się do­stać do cen­tral­ne­go mo­ni­to­ra. Po­tem zaś, wi­dząc bez­sens prze­dzie­ra­nia się mię­dzy zmar­ły­mi, dep­ta­ła po po­skrę­ca­nych cia­łach ko­le­gów, za­ta­cza­jąc się i śli­zga­jąc w ka­łu­żach krwi. Nie mia­ła się cze­go przy­trzy­mać. Opar­ła się w koń­cu o pul­pit ste­row­ni­czy.

Kil­ka ude­rzeń w sza­re kla­wi­sze wy­star­czy­ło jej, by po­zbyć się ostat­nich złu­dzeń. Ma­je­sta­tycz­ny „Met-ar-us” znaj­do­wał się na po­wierzch­ni pla­ne­ty Y-o. Awa­ryj­nie wy­lą­do­wał, a wła­ści­wie w nią wy­rżnął, choć nie poj­mo­wa­ła, jak do tego do­szło. Dzia­łał cen­tral­ny sys­tem wi­zyj­ny, więc mo­gła zaj­rzeć do róż­nych po­miesz­czeń stat­ku, ale nie do wszyst­kich. Ka­ta­stro­fa za­sta­ła pa­sa­że­rów ko­smicz­ne­go ko­lo­sa przy roz­ma­itych, naj­czę­ściej pro­za­icz­nych czyn­no­ściach, od­bie­ra­jąc im moż­li­wość ich ukoń­cze­nia. Od­nio­sła wra­że­nie, że ja­kaś mon­stru­al­na siła ze­pchnę­ła go­lia­ta z or­bi­ty sta­cjo­nar­nej. Od­kry­ła, że bra­ku­je jed­nej kap­su­ły. Po­ję­ła, że ktoś zdą­żył się wy­rwać z nisz­czy­ciel­skich ob­jęć. Iden­ty­fi­ka­tor nie po­da­wał imion, tyl­ko licz­bę ucie­ki­nie­rów. Tro­je się osta­ło — tro­je umknę­ło, nie pod­da­jąc się prze­zna­cze­niu. Nie mo­gła do­ciec, komu do­pi­sa­ło szczę­ście. Zresz­tą, nie było to dla niej waż­ne, a w tej opła­ka­nej sy­tu­acji li­czy­ło się ra­czej jej wła­sne po­ło­że­nie. Mu­sia­ła zmie­rzyć się z lo­sem i wy­do­stać się z za­klę­te­go krę­gu, któ­rym wła­da­ło upior­ne fa­tum.

Po­ru­sza­ła się jak spraw­ny au­to­mat, któ­ry wcze­śniej po mi­strzow­sku za­pro­gra­mo­wa­no — i w oka­mgnie­niu po­dej­mo­wa­ła nie­zbęd­ne de­cy­zje. Rąb­nę­ła fo­te­lem w twar­dą osło­nę, za któ­rą kry­ły się awa­ryj­ne star­te­ry. Po kil­ku moc­nych ude­rze­niach pół­przej­rzy­sta ścian­ka z trza­skiem ustą­pi­ła. Sta­ran­nie wy­bra­ła jed­ną z czar­nych dźwi­gni, zła­pa­ła ją i po­cią­gnę­ła w dół. Cha­rak­te­ry­stycz­ny trel do­wo­dził, że ślu­za ustą­pi­ła, a luk ła­dow­ni otwie­ra bez prze­szkód. I tu oby­ło się bez nie­spo­dzia­nek. Z ulgą ode­tchnę­ła i star­ła ręką pot z czo­ła. Mo­gła opu­ścić wnę­trze zde­mo­lo­wa­ne­go mo­lo­cha i wy­mknąć się na po­wierzch­nię glo­bu. Wra­ca­ła do hali, ob­cią­żo­na jak jucz­ne zwie­rzę. Za­bra­ła, co tyl­ko mo­gła, przede wszyst­kim za­opa­tru­jąc się w broń pal­ną. Mimo ba­la­stu bie­gła. Zręcz­nie omi­nę­ła cia­ło Ta-ota. Za­raz jed­nak przy­sta­nę­ła. Nie­po­ję­ta siła przy­cią­ga­ła ją do zwłok.

— Wy­bacz mi, przy­ja­cie­lu — jesz­cze raz wy­du­ka­ła, cięż­ko dy­sząc. — Wierz mi, ni­cze­mu nie je­steś wi­nien — ka­ja­ła się przed nim jak przed ży­wym. — Nie kom­bi­no­wa­łeś, nie roz­ra­bia­łeś. Ani ty, ani nikt inny. Bądź zdrów!

Gniew­ne fa­tum za­chi­cho­ta­ło. Po­now­nie po­szła za szkli­stym spoj­rze­niem Ta ota, ale wy­żej zno­wu ni­cze­go nie do­strze­gła. Cy­nicz­ny i drwią­cy upiór krył się w jej wy­ob­raź­ni roz­huś­ta­nej do ostat­nich gra­nic.

— Nie wy­wo­ła­łeś eks­plo­zji da­nych — na­dal się uspra­wie­dli­wia­ła, chcąc za­głu­szyć po­wra­ca­ją­cy lęk. — To na­praw­dę nie ty — osta­tecz­nie uwol­ni­ła go od od­po­wie­dzial­no­ści. — Bar­dzo cię prze­pra­szam. I nie bierz so­bie do ser­ca tego, że cię oskar­ża­łam...

Le­żą­cy Urchi­ta ni­czym się nie przej­mo­wał, a jej spóź­nio­ne prze­pro­si­ny nic dla nie­go nie zna­czy­ły. Opu­ści­ła go i ru­szy­ła da­lej. Zrzu­ci­ła za­bra­ny sprzęt przy ma­szy­nie, któ­ra dziw­nym tra­fem przy­nio­sła jej wy­ba­wie­nie. Przez otwar­ty luk za­glą­da­ło do wnę­trza tu­tej­sze słoń­ce. Czer­wo­na kula po­wo­li chy­li­ła się ku za­cho­do­wi. Ni­żej niej wy­ra­sta­ły szczy­ty gór­skie, zna­czą­ce się wy­raź­nie na tle ciem­no­błę­kit­ne­go nie­ba. Ten ob­raz ją po­krze­pił. Za­mar­ła na mo­ment, świa­do­ma tego, że zna­la­zła się u celu i do­pie­ro te­raz po­czu­ła znu­że­nie. Bra­ko­wa­ło jej tchu. Mu­sia­ła chwi­lę od­po­cząć, bo ze­sztyw­nia­łe mię­śnie kar­ku od­ma­wia­ły jej po­słu­szeń­stwa. Wy­czer­pa­na usia­dła i za­pa­dła w bez­ruch. Ry­su­ją­cy się przed nią y-ocki pej­zaż zda­wał się dzia­łać hip­no­tycz­nie. Nie wie­dzia­ła, jak dłu­go trwa­ła w dziw­nym pół­śnie. Wresz­cie ze­rwa­ła się na rów­ne nogi, chcąc po­do­łać za­da­niu, któ­re przed sobą po­sta­wi­ła. Sprzęt zna­lazł się szyb­ko w ka­bi­nie za fo­te­la­mi. Wy­bra­ła się jesz­cze dwa razy do ma­ga­zy­nów, zno­sząc wszyst­ko, co wy­da­wa­ło się jej nie­zbęd­ne. Wdra­pa­ła się i uru­cho­mi­ła na­pęd. Po­jazd był spraw­ny, choć stra­szył brud­ny­mi ry­sa­mi i wgnie­ce­nia­mi, a sil­ni­ki ci­cho pra­co­wa­ły, stop­nio­wo na­bie­ra­jąc mocy. Pod­nio­sła ma­szy­nę i usta­wi­ła ją z wpra­wą w stro­nę luku. Szy­ko­wa­ła się do na­głe­go ma­new­ru.

— Te­raz — szep­nę­ła z roz­my­słem. — Po­ra­dzisz so­bie. Ru­szaj!

Śli­zgacz sko­czył z im­pe­tem do przo­du i wy­rwał się na ze­wnątrz, le­cąc pra­wie jak kula z lufy ar­mat­niej. Ma­syw­na ma­szy­na po­szła po łuku, mięk­ko opa­da­jąc na zie­lo­ną mu­ra­wę, od­bi­ja­jąc się kil­ka­krot­nie od ob­ce­go grun­tu i jak pług ry­jąc tra­wę. Była po­słusz­na po­le­ce­niom z ka­bi­ny. Ni zręcz­nie wy­pro­wa­dzi­ła we­hi­kuł na roz­le­gły te­ren i po­wo­li za­wró­ci­ła, kie­ru­jąc się w stro­nę stat­ku. Nie chcia­ła tra­cić go z oczu. Sil­ni­ki zga­sły.

— Już! — od­sap­nę­ła z nie­wy­mow­ną ulgą. — Ko­niec wień­czy dzie­ło...

Do­pie­ro wte­dy po­ję­ła, że so­bie po­ra­dzi­ła. Za­cią­ży­ły jej na­gle po­wie­ki. Ry­su­ją­ce się przed po­jaz­dem góry sta­wa­ły się dziw­nie nie­re­al­ne, roz­ma­zy­wa­ły się przed jej ocza­mi i za­cho­dzi­ły mgłą. Wtu­li­ła się w mięk­ką wy­kła­dzi­nę fo­te­la i zwi­nę­ła się pra­wie w kłę­bek. Po­ję­ła, że jej je­dy­nym ra­tun­kiem jest sen. Prze­mknę­ła jej przez gło­wę myśl, że jest ma­leń­ką Urchit­ką — bo­ba­sem, któ­ry nie musi się o nic mar­twić i ni­czym przej­mo­wać. Usły­sza­ła dziw­ny tę­tent. Nie­okieł­zna­ne sta­do dzi­kich zwie­rząt pę­dzi­ło w po­pło­chu, wy­wo­łu­jąc dud­nie­nie grun­tu. Przez ilu­mi­na­to­ry nie­przy­tom­nie się ro­zej­rza­ła, ale żad­nych ga­dzin nie do­strze­gła. Zba­ga­te­li­zo­wa­ła ha­lu­cy­na­cje słu­cho­we. Tę­tent ob­ró­cił się po chwi­li w od­gło­sy da­le­kiej bi­twy, a ma­syw gór­ski po­ru­szył się i za­czął się prze­su­wać. Tu­tej­sze du­chy prze­ma­wia­ły z co­raz więk­szą siłą. Opa­dła jej gło­wa. Tro­skli­wa nia­nia utu­la­ła ją do snu, ci­chut­ko nu­cąc nad nią jej ulu­bio­ną ko­ły­san­kę. Resz­ty nie pa­mię­ta­ła.