Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akcja powieści toczy się w 475 r. p.n.e. najpierw w Tracji (na terenach dzisiejszej Bułgarii), potem w ukrytym w masywie Olimpu skarbcu, by wreszcie znaleźć ciąg dalszy w Attyce (Grecja). Na Ziemi rozbija się statek kosmiczny z przedstawicielami obcej cywilizacji, a z katastrofy uchodzą z życiem jedynie nieliczni przybysze. Obecność wrytego w grunt goliata odnotowują nie tylko pobliscy prymitywni Trakowie. Na planecie zagościł bowiem ktoś znacznie potężniejszy, kto losy kilku niezwykłych rozbitków pragnie związać z własnymi. To zagadkowy kosmita, tytułowy strażnik planety. Nici intrygi sięgają daleko w kosmos i rozstrzyga się przyszłość Ziemi.
Fantastyka jest tu ujęta w ramy powieści historycznej, a narracja i dialogi są podporządkowane jej stylistycznym wymogom. Jednak realia greckiego antyku i odwołania do panteonu greckich bóstw nie gryzą się z technologicznym potencjałem potężnej pankosmicznej rasy. Jej przedstawiciele, na swój sposób nieśmiertelni, potrafią to samo, co mityczny Zeus z Olimpu i inni bogowie. A nawet więcej.
Starożytność została dobrze zbadana przez historyków, zaś autor zadbał w powieści o realia epoki. Ateny odbudowują się po wojnach z Persami, powstaje Symmachia Delijska, zaś Kimon oblega Eion. Nie zanudza on jednak czytelników tymi wydarzeniami i nie zmusza ich do repetytorium z historii starożytnej Grecji. Tylko raz w powieści tytułowy bohater, siwobrody Raha, opowiada Urchitce Ni o wojnach Dariusza i Kserksesa. Autor gustuje natomiast w detalach, co widać — na przykład — w opisie bogatej w dzieła sztuki willi Eurypidesa w Atenach. Poza tym jego bohaterowie zmagają się z losem również poza Ziemią — w odległych stronach kosmosu — dzięki możliwości błyskawicznego pokonywania wielkich przestrzeni (sztuczne planetoidy Tauros i Favo).
Przenikają się w książce dzieje trzech różnych cywilizacji: ziemskiej, urchickiej i transgalaktyckiej. Subtelnie zaznacza się również obecność czwartej, pochodzącej jakby z innego wymiaru kosmosu. Potwierdzają ją swym istnieniem wiecznotrwali (immortusi). Poza tym dopiero na Ziemi rozbitkowie z Urch odkrywają cała prawdę o ich osobliwej naturze. Reprezentują rasę zdolną do biologicznych przeobrażeń. Metamorfoza pozwala im przyjmować nowe kształty fizyczne i upodabniać się do dowolnych gatunków w przyrodzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2015 Edward Guziakiewicz
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.
ISBN 978-83-64865-25-1 (EPUB)
Obraz na okładce licencjonowany przezDepositphotos.com/Drukarnia Chroma
Napisana lekko archaizującym językiem powieść przenosi czytelnika do starożytności. Jej akcja toczy się w 475 r. p.n.e. najpierw w Tracji (na terenach dzisiejszej Bułgarii), potem w ukrytym w masywie Olimpu skarbcu, by wreszcie znaleźć ciąg dalszy w Attyce (Grecja). Na Ziemi rozbija się statek kosmiczny z przedstawicielami obcej cywilizacji, a z katastrofy uchodzą z życiem jedynie nieliczni przybysze. Obecność wrytego w grunt goliata odnotowują nie tylko pobliscy prymitywni Trakowie. Na planecie zagościł bowiem ktoś znacznie potężniejszy, kto losy kilku niezwykłych rozbitków pragnie związać z własnymi. To zagadkowy kosmita, tytułowy strażnik planety. Nici intrygi sięgają daleko w kosmos i rozstrzyga się przyszłość Ziemi.
Fantastyka jest tu ujęta w ramy powieści historycznej, a narracja i dialogi są podporządkowane jej stylistycznym wymogom. Jednak realia greckiego antyku i odwołania do panteonu greckich bóstw nie gryzą się z technologicznym potencjałem potężnej pankosmicznej rasy. Jej przedstawiciele, na swój sposób nieśmiertelni, potrafią to samo, co mityczny Zeus z Olimpu i inni bogowie. A nawet więcej.
Starożytność została dobrze zbadana przez historyków, zaś autor zadbał w powieści o realia epoki. Ateny odbudowują się po wojnach z Persami, powstaje Symmachia Delijska, zaś Kimon oblega Eion. Nie zanudza on jednak czytelników tymi wydarzeniami i nie zmusza ich do repetytorium z historii starożytnej Grecji. Tylko raz w powieści tytułowy bohater, siwobrody Raha, opowiada Urchitce Ni o wojnach Dariusza i Kserksesa. Autor gustuje natomiast w detalach, co widać — na przykład — w opisie bogatej w dzieła sztuki willi Eurypidesa w Atenach. Poza tym jego bohaterowie zmagają się z losem również poza Ziemią — w odległych stronach kosmosu — dzięki możliwości błyskawicznego pokonywania wielkich przestrzeni (sztuczne planetoidy Tauros i Favo).
Przenikają się w książce dzieje trzech różnych cywilizacji: ziemskiej, urchickiej i transgalaktyckiej. Subtelnie zaznacza się również obecność czwartej, pochodzącej jakby z innego wymiaru kosmosu. Potwierdzają ją swym istnieniem wiecznotrwali (immortusi). Poza tym dopiero na Ziemi rozbitkowie z Urch odkrywają cała prawdę o ich osobliwej naturze. Reprezentują rasę zdolną do biologicznych przeobrażeń. Metamorfoza pozwala im przyjmować nowe kształty fizyczne i upodabniać się do dowolnych gatunków w przyrodzie.
NA SKALNYM uskoku przysiadł ptak i niepokojąco zaskrzeczał, zwiastując obecność intruza. Przybysz z kosmosu o zwierzęcym wyglądzie wytrwale wspinał się po prawie pionowej ścianie, ze ślepym uporem łapiąc kolejne występy skalne i szukając ogonem oparcia. Igrał ze śmiercią. Jego ciało pokrywała z tyłu długa gęsta sierść i sięgająca połowy pleców lwia grzywa, jednak z przodu chronił je tylko krótki włos, więc źle znosił karkołomną wspinaczkę. Co rusz groziło mu, że oderwie się od pochyłości i jak straceniec poleci w dół, ale nie ustępował. Nie miał zresztą odwrotu. Opuszczając miejsce upadku kapsuły ratunkowej i wybierając drogę w górę, postawił bowiem wszystko na jedną kartę.
Powstałe przed wiekami na tej planecie wybrzuszone olbrzymy wydawały się głuche i wymarłe. Poniżej plątały granie, grzędy i uskoki. Czego tu szukał nieznany obcy z gwiazd? Nie myszkował za ukrytymi skarbami, ani nie próbował grać roli łowcy, zasadzającego się na górskie okazy. Tym bardziej że sam bardziej przypominał zaszczute zwierzę niż myśliwego. Z trudem sobie radził, gdyż brakowało mu zabezpieczeń i asekuracji. Kiedy się osuwał, ciągnął za sobą kaskady drobnych kamieni oraz zdzierał mchy i porosty. Raz utknął w szczelinie skalnej, a trzy lub cztery razy wylądował na przypadkowych występach, nieoczekiwanie znajdując oparcie.
Przybysz o zwierzęcym wyglądzie nieruchomiał w takich chwilach, był inteligentną istotą, a w myślach czepiał się natchnionych słów proroka pustyni Ab-ida z planety Urch, z której pochodził. Mędrzec zwykł był pokrzepiać swoich bliskich chrypliwym zawołaniem: „Idźcie i prowadźcie słabych na szczyty!” Jego cherlawe pokrzykiwania mogły budzić zdziwienie w strefie wydmowych piasków równikowych, gdzie nie było wysokich gór, ale uczniowie powszechnie czczonego starca przyjmowali je z powagą. Dopatrywali się w nich metaforycznego znaczenia. Znamionowały upór i silną wolę, wytrwałość i nieugiętość, nieustępliwość i niezłomność. Czyż nie takie przymioty winny były cechować dzielnego wojownika, gotowego oddać życie w słusznej sprawie?
— Idźcie i prowadźcie... — Mu-ur wykrztusił z siebie i teraz, z lękiem zezując na pokonaną stromiznę. Tętno miał wysokie, krew zdawała się mu rozrywać żyły i pospiesznie oddychał. Mętny wzrok ześlizgnął się aż na dno kotła. Po rozleniwiającym spokoju podróży międzygwiezdnej tu zmierzył się z prawie niepokonanym. Szukał wsparcia w sobie, ale na próżno. Odwoływał się rozszalałymi myślami do wszystkiego, co znał, lecz pozostawały mu tylko proste słowa ociemniałego proroka w opadającej do kostek i wypłowiałej od słońca szacie.
— Idźcie... i prowadźcie... — szeptały jego spękane od gorączki wargi. — Wiedźcie... słabe... uszy... na szczyty...
Kapsułę, w której zdążył się schronić, wyrzuciło w niewłaściwą stronę. Spadła na góry zamiast na przeciętą rzeką pofałdowaną równinę. Spływająca ścianami w głąb kotła linia grani skoczyła ku niebu. Znalazł się z dwójką rodaków nie na samym dnie, ale na kruchym występie rumowiska. Zawiodły grawitochrony, więc siła uderzenia była straszna. Cudem przeżył. Drugiemu uciekinierowi, Mi-irowi, też udało się wyjść cało z katastrofy. Zwinął się, przywarł do nagiej ściany i skrył się w szoku pod długą grzywą. Trzeci z kompanów, Li-ip, najgorzej zniósł upadek i był w opłakanym stanie.
Porzucił ich obu, salwując się ucieczką. Li-ipa wytargał z kapsuły, ostrożnie składając lecącego mu przez ręce nieprzytomnego kamrata na nierównej płycie piaskowca. Biedak miał pokiereszowane kończyny, ale dużo gorsze były pewnie obrażenia wewnętrzne. Na jego opuchłych wargach znaczyła się krwawa piana. Z Mi-irem wojownik nie mógł się porozumieć. Zastygły przy skale rozbitek dygotał, mamrocząc o barwnych kwiatach ze ścian sterowni statku. Usiłował poderwać go na nogi. Szarpał go, krzycząc: „Chodź, wstań, musimy się stąd wydostać!” Kompan jednak go nie słyszał. Wzrok miał niewidzący i nie odpowiadał, jakby nikogo przy nim nie było.
Szukając ratunku w czynie, porywczo zmierzył się z prawie pionową skalną ścianą. Teraz zaś, gdy znalazł się dostatecznie wysoko, bredzenie Mi-ira o kwiatach podniosło go nagle na duchu, przynosząc pokrzepiające skojarzenia. „Wszędzie rośnie kwiecie — głosił Mati-ag — dla tego, kto chce je dostrzec!” Dla Mu-ura kruchym kwiatem był ich statek kosmiczny, który bezapelacyjnie spadł na gładź, kryjącą się za pasmem gór. Za wszelką cenę chciał go ujrzeć jeszcze przed zachodem słońca.
— Wszędzie… rosną… — nerwowo wyrzucał z siebie pojedyncze słowa. — Wszędzie!..
Niezmordowanie się wspinał, a w chwilach przerwy mrużył oczy i z niepokojem zerkał pod słońce. Złocista kula chyliła się ciężko ku horyzontowi i opadała za poszarpane szczyty. Zmieniała barwę, a góry stopniowo zalewała czerwień zachodu.
W słabnącym świetle gasnącego dnia dotarł do wąskiej przełęczy. Chwiał się, ale nareszcie poczuł pod sobą pewniejszy grunt. Po omacku wyciągał przed siebie dłonie. Stawiał pijane kroki i z trudem łapał powietrze, aż padł zziajany na poduchy mchów i skalnic. Nie wolno mu było odpoczywać. Oczyma wyobraźni ujrzał otaczanego czcią ślepego proroka. Zwlókł się więc z chłodnej zielonej poduszki i ruszył dalej, mając przed sobą kompleksy osadowych skał, opadających w dół po drugiej stronie grani. Musiał jeszcze się wdrapać na pobliski szczyt.
Omal nie załkał, gdy sobie uzmysłowił rozmiary tragedii. Chodziły mu po głowie różne domysły, związane z „Met-ar-usem”, tak optymistyczne jak pesymistyczne. Statek mógł przetrwać gwałtowne zderzenie z powierzchnią i wryć się głęboko w ziemię, ale równie dobrze mógł się roztrzaskać lub z hukiem eksplodować, zarzucając kotlinę dymiącymi się szczątkami.
Wlekły się minuty wytężonej pracy mięśni. Między skałami pojawiały się ułomki o barwie brunatnej i brunatno-czerwonej, a tu i ówdzie pomarańczowej. Przyroda nagromadziła w tym zakątku wiele odmian czarownych kamieni. Podobnych poszukiwano na Urch do celów zdobniczych. Nie zwracał na nie uwagi i nie obchodziły go ich kolory i kształty. Jedna ze skał granatu potoczyła się po prawie pionowej ścianie urwiska — i przerażony zamarł, sądząc, że wyżej ktoś się kryje. Wkrótce osiągnął to miejsce. Nikogo tam nie dojrzał. Półka z łamiącymi się krawędziami występu była wąska i znaczyły na niej w oprawie z mchu drobne pnącza obsypane kwitnącymi pąkami. Przyczaił się tam, a tęczowe minerały sprawiły, że całą uwagę skupił na metamorfozie. Nazywano ją szumnie szlachetnym kamieniem na drodze ewolucji, tej głównej mocy napędowej wszystkiego we wszechświecie. Jednak jeśli nawet była ona czymś wyjątkowym, to na tej planecie zabrakło jej właściwej oprawy.
— Klejnot budzi zachwyt... kiedy... osadzi się go... w oczku obejmy lub pierścienia... — odkrywczo szeptał do siebie. — Nie kiedy rzuci się go między omszałe kamienie lub ciśnie nim w piasek...
Ogarniała go senność i kleiły mu się powieki. Zmęczona wyobraźnia wywiodła go bez uprzedzenia w pole i ujrzał przed sobą zapierające dech baśniowe ogrody z Lipsuarra. Położoną na południowej półkuli feeryczną wyspę odwiedził w szczenięcych latach, a morska podróż wpisała się mu w pamięć. Właśnie tam pojął, że jego planeta jest piękna. Wieczyste drzewa ocieniały rozłożystymi koronami pachnące zielne mozaiki i rozszczepiały światło słońca na tysiące barw. W nastrojowym półmroku delikatne kwiaty cieszyły oczy bogactwem kształtów. Między strzelającymi ponad głowę wspaniałymi rozrostami nie czuło się upływu czasu. Stał tam, bojąc się oddychać. Był zachwycony. Cóż, dorastał na zalegających aż po horyzont rozgrzanych piaskach, które wiatr porywał, gryząc oczy i przenosił, układając w pofałdowane wydmy. Był dzieckiem palącego słońca i surowych obyczajów.
Znowu drobny ptak usiadł obok. Czyżby ten sam, co poprzednio? A może to dobry duch bez uprzedzenia przybrał jego postać, chcąc pocieszyć straceńca i wesprzeć go, nim wyda ostatnie tchnienie? „Ostatnia wola skazańca?” Mu-ur usłyszał świergot i nerwowo się poderwał, naglony potrzebą przetrwania. Bajeczne ogrody z Lipsuarra rozmyły się przed jego oczami. Były ułudą i nie należało skupiać na nich uwagi. Walczył dalej, bowiem szczyt miał tuż przed sobą, niemal na wyciągnięcie ręki.
— Wytrwasz! — nieudolnie się pokrzepiał, warcząc przez ściśnięte gardło. — Poradzisz sobie!... — świszczał przez zęby.
Poczuł, że znowu słabnie i znieruchomiał, chcąc odzyskać siły. Z trudem łapał powietrze. Myślami przeniósł się na wyspę Ab-dan-gra, na której z podobnymi sobie śmiałkami gotował się do odlotu. To były inne czasy. Stary pokrzywiony nauczyciel, z którym potajemnie spotykał się po zmroku, dzielił się z nim wiedzą daleką od tego, czego nauczano oficjalnie. Szeptano o nim po kątach, że był szalony, że sprzeciwiał się woli kapłanów — i że dlatego ze wstrętem wygnano go z bazy, pozbawiając należnych przywilejów. Mu-ur uważał, że mistrz przegrał, gdyż chciał zachować niezależność. Do końca bronił swoich poglądów. Nieprawomyślny nauczyciel twierdził, że przeistoczyć się można w dowolnym miejscu i że nie trzeba szukać w kosmicznych pustkach innej rozwiniętej rasy. Co nie znaczyło, że nie doceniał wagi ich krucjaty. Nie kwestionował celowości wypraw w kosmos, ale był zdania, że nie należy ich łączyć z programem metamorfozy. Mu-ur chciwie słuchał jego opowieści o transformacjach, do których podobno dochodziło, nim Urchici okrzepli kulturowo. Dobrze się rozumieli. Wysiadywali razem na skrytych w leśnych gąszczach pokaźnych kamiennych płytach, wpatrując się w dal, kontemplując zachody słońca, cedząc słowa i gawędząc bez pośpiechu.
DOTARŁ nareszcie do szczytu i ciężko dysząc przywarł do skał. Roztaczał się przed nim wspaniały krajobraz. Wstęga rzeki odbijała ostatnie promienie zachodzącego słońca, które zdawało się czekać na dziwnego przybysza z kosmosu, żeby mógł nasycić się widokiem rozległej kotliny. Kompleksy skał osadowych, w których woda wyrzeźbiła ścieżki, ujścia i wąwozy, ciągnęły się w dół i ginęły na jej skraju jak ścięte. Kosmiczny goliat wbił się w ziemię. O dziwo, był cały. Żółte i brązowe plamy rozrytego gruntu znaczyły się wyraźnie na tle gasnącej zieleni.
Z piersi Mu-ura wyrwał się ochrypły okrzyk radości. Wróciły mu nagle siły. Wyprostował się, unosząc ręce i zaczął gardłowo śpiewać. Gruchnął jak zwycięzca. Z jego ust popłynęły słowa triumfalnej sury, którą heroiczni przodkowie wykonywali na polu walki. Powtarzały się w niej zwroty o wielkości ludu pustyni, o jego sile, o wytrwałości i odwadze, oraz o tym, że tego ludu, mimo niedostatku i biedy, nic nie pokona i nie zmoże.
Zapadał zmrok i Mu-ur pojął, że musi schodzić. Ujrzał to, co chciał ujrzeć. Z uniesieniem pieścił w myślach obraz kosmicznej fregaty. Rozpaczliwie wykrzyczał radość zwycięstwa, a obca planeta cierpliwie go wysłuchała. Wąwóz nie był zbyt szeroki, a jego biały budulec długo utrzymywał światło. Potem posuwał się w gęstniejących ciemnościach, widząc nad sobą konstelacje gwiazd. Nie znaczył się nad nim Trójkąt Obietnic. Na tym globie nieboskłon był inny i po pewnym czasie zaczęły mu znowu towarzyszyć posępne myśli. Nie przypuszczał, że widok firmamentu niebieskiego może tak bardzo wiązać się z pamięcią trzaskającego plemiennego ogniska i rwanego przez wiatr płóciennego dachu nad głową.
Nie byli rdzennymi Urchitami. Z przekazywanych od pokoleń podań wynikało, że ich praprzodków ściągnięto na tę planetę z nieznanych stron kosmosu. Za niezwykłymi przenosinami miały się kryć półboskie siły, niewidzialnie rządzące gwiazdami. Wrócił myślami do pomylonego starca z Ab-dan-gra. Ów zaś zdawał się kroczyć obok niego, podpierać się sękatym kijem i w ciemnościach nocy powtarzać zapomniane credo. „Pierwotnie twoi przodkowie mieli inne oblicza i postury. Nie byli jeszcze podobni do grzywaczy, bo nie posiadali grzyw, a ich ciał nie pokrywała ruda szczecina — płynął jego cichy i senny głos, przechodzący chwilami w półszept, a czasami zamieniający się w chrypiący dyszkant. — Na planecie Urch pojawili się jako odrażające bestie. Ich szczątki odkrywają nasi uczeni na zboczach ziejącego ogniem wulkanu En-ra!..”
Na pustyniach głęboko wierzono w pradawne podania i legendy. Czczono przodków i przywiązywano ogromną wagę do tego, co głosili. Jako malec przysłuchiwał się opowieściom o toczonych bitwach, o nieustraszonych bohaterach oraz o plemiennych waśniach i sporach. W dziecięcych latach wbiła mu się w pamięć obrzędowa pieśń o pierwszych dniach wielkiego przebudzenia i umiałby ją wyrecytować nawet w środku nocy. Jej rytmiczne strofy były jednak niejasne i wywoływały mieszane uczucia — a zabijaka z pustyni, zastanawiając się nad tym, czego uczył banita z Ab-dan-gra, przeżywał rozterki. Stary nauczyciel bowiem silnie do niej nawiązywał. Gdzie jednak przebiegała granica między prawdą historyczną a mitem? Komu należało wierzyć, a komu nie? „Czarne aotusy — podpowiadał mu ledwo słyszalny głos starca — stanowiły uosobienie zła i przemocy. Były zwyrodniałe i wynaturzone, szybko się mnożyły, pustosząc otoczenie i zagrażając innym gatunkom. Dlatego światła cywilizacja, która się z nimi zetknęła, wyrugowała je z życia rokującej planety, a może nawet całego układu gwiezdnego. Wyłapano wszystkie bestie i przeniesiono je do innego systemu solarnego!..”
Czy mógł wywodzić się z rodu zajadłych potworów? Czy coś go łączyło z zaślinionym aotusem, który przybrał kształty dającego się poskromić grzywacza? Czy odziedziczył jego ukryte cechy? Jeżeli miałby się z kimś lub z czymś utożsamiać, to raczej z duchami walecznych przodków, którzy niewidzialnie powracali z zaświatów, by wesprzeć młodych o gorących sercach w ich pierwszych pustynnych starciach.
Słuchał monotonnego głosu starca, zapominając o przebytej drodze. Był zdumiony, że stała się tak łagodna i że posuwa się w dół bez przeszkód. Wzeszedł księżyc i w jego srebrzystej poświacie ujrzał obce otoczenie. Skały się skończyły, a pod zdartymi pokładowymi mokasynami poczuł chłód trawy pokrytej rosą. Przystanął, nie wiedząc, co począć. Ustąpiło napięcie, które męczyło go podczas wspinaczki. Po chwili bolesnego wahania ruszył przed siebie, wybierając kierunek na chybił trafił. Nie dotarł jednak daleko. W górze mignęła spadająca gwiazda, kojarząca mu się z tracącym orbitę kosmolotem i Mu-ur uzmysłowił sobie, że jest bez sił. Zmęczenie wzięło górę i jak nagły ciężar zwaliło się na niego. Próbował się przed nim bronić i za wszelką cenę utrzymać na nogach, ale nagląca potrzeba snu okazała się silniejsza. Przefrunął cicho obok niego nocny ptak. Odwołał się w myślach do słów wyśpiewanej na szczycie sury zwycięstwa i do wielkości ludu pustyni — mimo to potknął się i bezradnie upadł. Chciał się podnieść, lecz już nie zdołał. Nieznana siła wydawała się przypierać jego twarz do chłodnej murawy. Pieśń herosów z zalanych słońcem pustyń Urch popłynęła sama, zamieniając się w wibrujący śpiew o zupełnie innym rytmie.
Niepodobny do dyszkantu pomylonego banity z Ab-dan-gra obcy głos melodyjnie dzielił się z nim zdumiewającym orędziem. Pochodzący jakby z innego wymiaru kosmosu niewidzialny posłaniec nucił o tym, że leżący bez czucia wojownik wesprze w walce tajemniczego strażnika planety, by tamten mógł odnieść zwycięstwo. Przewidywał przyszłość planety. Śpiewał o bliskim triumfie zagadkowych wiecznotrwałych, którzy skrycie przybyli na ten glob, aby go uratować przed zagładą.
MI-IR nie cierpiał Mu-ura i instynktownie zaciskał zęby na jego widok. Czuł do niego organiczną niechęć. Nie mógł się jednak uwolnić od jego towarzystwa. Przewidywał, że manifestując obojętność, będzie mu ciągle schodzić z drogi. Znalazł się z nim i innymi śmiałkami na wyspie Ab-dan-gra. Wyniośli kapłani przygotowywali ich do odlotu w kosmos i czekała na nich nowiutka fregata, prawdziwe cudo, w której mieli przegonić światło. Mu-ur był toporny, gruboskórny, arogancki, ordynarny i bezczelny. Afiszował się przyna-leżnością do bitnego ludu z białych piasków, jakby z wojowaniem, tym wynaturzonym zajęciem, wiązało się jeszcze coś doniosłego. Mi-ir utożsamiał go z ponurą przeszłością planety i wiekami bezlitosnych wojen. Mordowano się nawzajem, prześcigając w okrucieństwie. Zabijaka niósł przekleństwo bezmyślnie rozlewanej krwi i symbolizował ciemne stulecia sprzed światłego zjednoczenia szczepów. Jego twardogłowe plemię, podobnie jak inne z oślepiających białych pustyń, kurczowo trzymało się starych tradycji i nadwątlonego kultu przodków, nie poszerzając horyzontów myślowych i za nic mając postępowe idee. Było zapóźnione cywilizacyjnie. Mimo to doszło do łask, kiedy zainicjowano debatę nad metamorfozą. Powód był niebłahy. Po wiekach stabilizacji i względnego spokoju ich jedyna w swoim rodzaju rasa znalazła się w krytycznym położeniu. Mówiono, że wypaliła się biologicznie i społecznie. Groziła jej poważna stagnacja, jeśli nie zagłada. Z nieskrywaną nadzieją spoglądano więc na tych, którzy w opinii kapłanów mieli w sobie dość sił, by przezwyciężyć inercję, a gatunkowi zapewnić przetrwanie. Mu-ura zaliczono do grona wybrańców, więc został uroczyście namaszczony, czego Mi-ir nie był w stanie przeboleć. Dysponował druzgocącym atutem. Cechowała go — mianowicie — niezwykle wysoka podatność na przeobrażenie. Jednak to nie wystarczało, żeby wejść z nim w komitywę, nie mówiąc o szczerej sympatii i pokładowym braterstwie. Przyjaźń, przywiązanie, wzajemność? Przenigdy! Takie rzeczy w ogóle nie wchodziły w grę. Kiedy ich kosmiczna fregata zawisła w próżni, zaczęły ich mimowolnie łączyć dyżury przy pulsujących światłami pulpitach kontrolnych. Podzieliła ich jednak drażliwa sprawa kwietnych niby-dywanów z Ti-tan-gra. W ogarniającej wszystkich piramidalnej nudzie błahe sprawy niebezpiecznie wysuwały się na pierwszy plan, zatrważająco zaciemniając umysły.
Ogarnięty nostalgią Mi-ir poddał myśl, żeby jedną ze ścian wielkiej sterowni „Met-ar-usa” ozdobić żywymi kwiatami. Po kilkudniowym wahaniu surowy dowódca wyprawy podpisał się pod tym projektem. Wybrano okazy i wyhodowano delikatne sadzonki, ale kiedy się okazało, że na tym nie koniec, bowiem trzeba uzbroić ścianę, zainstalować przejrzyste osłony i podłączyć aparaturę, zapewniającą wrażliwym egzotykom odpowiednie oświetlenie, temperaturę i wilgoć, znaleźli się zgorzkniali oponenci. Wiązało się z tym trochę dodatkowej pracy. Mu-ura coś ugryzło i kategorycznie przeciwstawił się temu pomysłowi. Czy z powodu kopy kwitnącego zielska należało przewracać statek do góry nogami? Dotąd mało rozmowny, zaczepiał innych członków załogi i bijąc ogonem o ziemię zgryźliwie komentował poczynania garstki zapaleńców.
Mi-ir siedział w kucki przy targanym konwulsjami Li-ipie, ponuro medytował nad opłakanym położeniem, w jakim się znaleźli i łykał gorzkie łzy. Jeśli chodziło o ścisłość, mógł być z siebie dumny, gdyż prawidłowo zareagował w obliczu nagle wyrosłego zagrożenia. Pociągnął towarzysza podróży korytarzem w kierunku śluzy, gdy tylko się zorientował, że coś niepokojącego dzieje się z grawitacją śródokrętową. To nie były przelewki. Mięśnie niepokojąco dygotały, donosząc o wahaniach ciężaru ciała. Od razu odgadł, z czym wiążą się te sensacje, więc nie miał wątpliwości, że należy brać nogi za pas. Szczęście chciało, że obaj znaleźli się w pobliżu. Zapewne zdążyliby z awaryjnym startem, unikając w ten sposób dalszych perturbacji, gdyby nie to, że Li-ip kątem oka dostrzegł biegnącego wojownika. Kilka chwil zwlekali z zamknięciem kapsuły ratunkowej i to zaważyło na ich losie. Na ścianach znaczyły się drobne błyski wyładowań elektrycznych. Ostatnie sekundy okazały się decydujące. Sprzęt odmawiał posłuszeństwa. W rezultacie tego niebezpiecznie zawirowało ich szalupą. Poleciała nie w tym kierunku, w którym chcieli.
Łypnął wzrokiem w górę, bowiem posypały się na kapsułę drobne kamienie. Wbrew jego nadziejom Mu-ur nie zawrócił. Przepadł, pnąc się jak zwinne górskie zwierzę. Widocznie uległ ślepemu instynktowi, który kazał mu walczyć zaciekle i do końca. No i w pojedynkę. Ten drań nigdy nie oglądał się na innych.
Smętnie spuścił głowę, lustrując otarte nadgarstki.
— Mu-ur reaguje impulsywnie, co zmusza go do rozpaczliwej szamotaniny nawet w położeniu bez wyjścia — charczał z żalem do Li-ipa, który bez przytomności leżał na nagiej skale. — Zawsze będzie desperacko szukać ratunku. A co ze zdrowym rozsądkiem? Z trzeźwą oceną sytuacji? To nie wie, na czym stoimy? Bo przecież przegraliśmy z kretesem. Pogrzebaliśmy się tu do reszty — szlochał przy kamracie, a łzy spływały mu po porośniętej rudą szczeciną brodzie. — Czyż tak nie jest? Spojrzyj na naszą pożałowania godną szalupę ratunkową — histerycznie go zachęcał. — Zakleszczyła się w tej szczelinie skalnej i jest wgnieciona w kilku miejscach... — chlipał jak smarkacz. — Podnieś się i popatrz! Obejrzysz ją sobie, to pozbędziesz się wątpliwości...
Nieszczęsny Li-ip nie mógł mu odpowiedzieć, ponieważ nic do niego nie docierało. Konał. Niczego nie słyszał i nie widział. Gasł w oczach i nieodwołalnie żegnał się z tym światem. Jednak pod wpływem jękliwych słów kamrata wydawał się uspokajać, a drgawki ustępowały. Załamany Mi-ir spoglądał na rannego, który w ogromnym górskim kotłowisku był dla niego jedynym punktem odniesienia. Bez niego jego samotność sięgnęłaby zenitu. Widząc, że leżący nie uchyla oczu, nie na żarty się zaniepokoił. To nie mieściło mu się w głowie. Nie tak sobie wyobrażał pierwsze chwile po lądowaniu, te miały być przecież triumfalnym ukoronowaniem ich zbiorowego wysiłku. Odkryta planeta stwarzała wrażenie gościnnej, nie brakowało na niej wody, bogatego w tlen powietrza oraz fauny i flory. Przypominała rodzinną Urch, choć jednocześnie różniła się od niej pod wieloma względami. Miała zbliżoną masę, a także podobne ogromy mórz i oceanów. Na lądach wszechwładnie królowała żywa przyroda, ale nie brakowało również pustyń. Białe lodowe czapy pokrywały oba bieguny. Kontynentalna rzeźba terenu była urozmaicona. Ruchy tektoniczne sprawiły, że pojawiło się przez miliony lat sporo skalistych wybrzuszeń oraz bardzo wysokich gór, pokrytych wieczną zmarzliną.
Wstał i niezgrabnie zbliżył się do kamiennej ściany, ślizgając się po płytach skalnych, które obsuwały się i groźnie zgrzytały. Niektóre kruszyły się pod stopami. Stok był prawie pionowy i przeniknął go nieskrywany podziw dla Mu-ura, który umiał wspiąć się po nim bez lęku. Sam nie byłby zdolny do takiego wyczynu. Nie odważył się dotykać i badać skalnego masywu, gładkiego, lecz wyżej poszarpanego i poprzecinanego, z ciągnącymi się tu i ówdzie wąskimi progami. Z nabożnym szacunkiem ocenił wysokość.
Krzyknął, próbując dodać sobie odwagi.
— Ooo... Hooo!..
Echo odpowiedziało mu złośliwym chichotem. Ukryte w zakamarkach gór duchy wydawały się radować, że przegrywa z przeznaczeniem. To nie wlało w jego serce ani krzty otuchy. Zawołał więc jeszcze raz z widoczną rozpaczą:
— Jestem. Żyję. I nie zginę!..
Góry znowu odpowiedziały. Zaśmiał się wiatr w nagłym podmuchu. Żywioły jakby się wahały. Oto bowiem kruchy i drobny przybysz z dalekich gwiazd ośmielił się rzucić im wyzwanie! Chichot był ostrożniejszy, bardziej wyważony i mniej złośliwy. Może przewidywały, że ów obcy odwoła się do niezwykłej mocy, która go tu przywiodła i że w zmaganiu z duchami planety niespodziewanie okaże swą potęgę?
Mi-ir przez krótką chwilę czuł się strasznie ważny. Wrócił do szalupy, szerokim kołem omijając leżącego. Bał się sprawdzić, czy ranny jeszcze żyje. W wyposażonym w podręczną aparaturę ciasnym wnętrzu mieściły się fotele i tu pozostał, w jednym z nich się sadowiąc. W ciszy i półmroku mógł sobie wyobrażać, że nadal przebywa we wnętrzu ogromnego statku, który tnie lodowate przestrzenie. Ekrany były ciemne. Działało awaryjne ogrzewanie, zaś świst powietrza dowodził, że wentylacja jest sprawna. Mimo to bolid nie nadawał się do użytku. Był kupą złomu. Mi-ir strzelał palcami w kolejne klawisze. Na jednym z monitorów udało mu się wyświetlić drogę upadku. Zaraz jednak obraz zamienił się w stygnący punkt. Potem usiłował zajrzeć do skrytek z zaopatrzeniem dla rozbitków, ale zakleszczyły się w ścianach kapsuły. Były tam na pewno racje żywności. Ostatni boks zdawał się ustępować, pokrywa się ruszała, ale zmaganie z nim odłożył na później.
Przybity wydostał się na zewnątrz. Góry trwały w majestacie. Świeciło złotawe słońce, a na skalnej półce nic się nie zmieniło. Ranny leżał nadal na kamiennym podeście, zaś wojownik nie wracał. Nie miał zresztą po co wracać. Czego mógł szukać w bezużytecznym gracie? Gorzkie fatum wdarło się w ich plany.
Ciekawość, która przezwyciężyła na krótki moment depresję, pchnęła go na skraj rumowiska. Dotarł tam nie bez lęku i drżenia. Ostrożnie sprawdzał niepewne podłoże przy każdym kolejnym kroku. Następnie płasko się położył, dociągając się do ostrej krawędzi. Spojrzał w dół na dno kotła. Gwałtownie się cofnął, czując, że łapią go mdłości. Rumowisko się zakołysało, a wraz z nim rozbujały się góry. Okoliczne szczyty przechyliły się najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. Omal nie zwymiotował. Zawrócił, łapiąc z trudem powietrze. Nie miał jednak wyboru. Wysunął się i znowu spojrzał w dół. Penetrował wzrokiem ścianę pod sobą. Wąziutki występ biegł nieco poniżej rumowiska — i dalej, wzdłuż masywu. Ścieżka wyglądała jak zbawienna kładka, łącząca dwa krańcowo różne światy, pierwszy wydawał się groźnie szczerzyć kły, drugi bałamutnie mamił życiem. Zapamiętał ten widok.
Usiadł w kucki przy kapsule ratunkowej, rozpaczliwie szukając wyjścia z koszmarnego labiryntu. Trwał tak, niczym gotujący się na śmierć urchicki starzec, świadomy tego, że życie z niego bezpowrotnie wycieka. Czy dotarł do kresu swoich dni? Oczyma wyobraźni widział rozrzucone piszczele, białe czaszki i puste oczodoły. Olśniła go z nagła myśl, że choćby tego bardzo pragnął, nie umrze — i uczepił się jej jak ostatniej deski ratunku. Nie miał zamiaru oddawać głowy pod topór. Odniósł wrażenie, że nie było to jego zadziwiającym przeznaczeniem. Instynktownie to czuł, jednak nie potrafił przebić się przez mur niewiedzy.
— Życie czy śmierć? — szepnął z lękiem, spoglądając na Li-ipa. — Błogosławieństwo czy przekleństwo? Opłakany koniec czy zaskakujące wybawienie?
Rysująca się poniżej przyklejona do ściany wąziutka ścieżyna niosła odrobinę nadziei. Winien był ostrożnie zsunąć się na zeskok, a następnie — przytrzymując się nagiej ściany — przesuwać się w lewo nad przepaścią, powoli, kroczek po kroczku, aż do miejsca, gdzie uskok zdecydowanie się poszerzał. Dalej miałby większą swobodę manewru. Zejście było diablo trudne, ale możliwe. Tym niemniej przy braku asekuracji wymagało nie byle jakiej odwagi, nie mówiąc o wprost niewyobrażalnych umiejętnościach akrobatycznych.
Podniósł się z mozołem, gdyż Li-ip zdawał się go potrzebować. Drgawki stały się gwałtowniejsze i przeszyła go bolesna myśl, że koniec jego kompana jest naprawdę bliski. Spozierał na jego naznaczoną cierpieniem twarz, szczerze mu współczując, ale nie mógł przynieść mu ulgi. Po niejakim czasie konwulsje ustąpiły, zaś leżący zapadł w niespokojny sen. Gorączkował. Mamrotał coś bez sensu i kogoś gwałtem przyzywał do siebie. Pozostał przy nim, cierpliwie przytrzymując go za rękę. Tyle dla niego mógł zrobić.
Oddał się bolesnym wspomnieniom. Często dumał nad tym, jak będą wyglądać po przeobrażeniu. Intrygowało to wszystkich lecących „Met-ar-usem” i rosło napięcie, gdy tylko ktoś w toczących się rozmowach potrącił ten temat. Po zejściu na orbitę stacjonarną dla niektórych stało się to obsesją. Wystrzelone sondy przekazywały obrazy z powierzchni. Oglądali je w sterowni z niedowierzaniem. Tutejsi dwunożni nie mieli ogonów. Byli na swój sposób cywilizowani. Poziom ich kultury zależał od usytuowania geograficznego, różny w różnych zakątkach globu. Żeglowano po morzach, znano pieniądze, handlowano, wytwarzano broń, uprawiano rolę, zaś w niektórych regionach wykwitły państwa z rozbudowaną administracją. Do osobników tej rasy, nieświadomych tego, że są inwigilowani przez obcych, niewątpliwie mieli się upodobnić — ale jak i kiedy, tego jeszcze nikt z nich nie wiedział.
Słońce było nisko i kryło się za masywem gór. Robiło się chłodno i Mi-ir popadł w odrętwienie. Bezmyślnie przypatrywał się rękom i nogom, a ledwo słyszalny głos zdawał się mu wbijać do głowy, że nigdy więcej ich nie ujrzy. Obejrzał się nawet na Li-ipa, ale ranny się nie odzywał, dogorywając w milczeniu. Modlitewny szept płynął gdzieś z gór, a może wydostawał się z obłoków, które przyżeglowały z oddali. Po pewnym czasie wypełnił przestrzeń wokół niego i zaczął przenikać wszystko, nawet obłe ściany uszkodzonej kapsuły.
Pomyślał, że zatarga rannego kompana z powrotem do szalupy ratunkowej i w zamknięciu spędzi z nim noc, a rankiem zastanowi się nad dalszymi krokami.
W HERMETYCZNEJ kabinie ślizgacza było cicho i przytulnie. Urocza Ni rozgościła się w niej na dobre, a nudząc się, od niechcenia błądziła palcami po przyciskach. Bawiła się rodowym pierścieniem. Mający solidną budowę wehikuł nadawał się do eskapad po nierównym zdradliwym terenie. Znakomicie się spisywał na Urch w rejonie niebezpiecznych bagien O-ato i na skalistych wzniesieniach Ab-ra-ben. Wydobyty z bocznej niszy ze względu na przewidziany przegląd, trafił na poczesne miejsce w hali. W tej maszynie się znalazła, kiedy nadeszło najgorsze, a łączyło się to z pewnością z jej niewiarygodnym szczęściem. Budziła respekt, pomyślność nigdy jej nie opuszczała i czuła się istną wybranką losu. Nie narzekała na brak uznania, a jej rzadka uroda sprawiała, że odnoszono się do niej życzliwie. Nawet w czasie lotu. A to sprawiało, że nie obarczano jej pracami, na które nie miała ochoty. Siedziała sama, bowiem gdzieś się zawieruszył technik Ta-ot, który pomagał jej w testowaniu sprzętu. Przypuszczalnie nie zdołał wyrwać się ze sterowni i jak zahipnotyzowany tkwił przed monitorami, przejęty rewelacyjnymi przekazami z powierzchni globu. Niektórych z załogi trzeba było stamtąd wyciągać sznurami.
Zbieg okoliczności okazał zdumiewający i nieomal graniczył z cudem. Los chciał, że mieli właśnie sprawdzać maszynę, wyposażoną w autonomiczny system grawitacyjny. Prawdziwe cudo! Do niej zgrabnie wskoczyła, nie chcąc nudzić się na zewnątrz. A co najważniejsze, po zajęciu miejsca w kabinie nie zapomniała włączyć osłon. Nie pojmowała, dlaczego to uczyniła, bo przecież nie musiała. Nie wiedziała więc, bo nie mogła wiedzieć, co naprawdę się dzieje ze statkiem kosmicznym, znieruchomiałym na orbicie stacjonarnej. Nie poczuła wstrząsów, które znienacka targnęły ich z pozoru niezniszczalnym kolosem. Oderwana od systemów pokładowych i od krzątaniny na przyciemnionych korytarzach, słodko wyobrażała sobie, że gości w letnim domku rodziców nad brzegiem idyllicznego jeziora i że chowa się przed stareńką nianią w zagłębieniu powstałym między korzeniami wiekowego drzewa. Jako mała dziewczynka przepadała za podniecającymi wyprawami w nieznane i uwielbiała różne baśniowe zakamarki.
— Tu jestem, Mi-ti — figlarnie wyszeptała do swoich myśli. — Szukaj mnie, szukaj wytrwale, musisz mnie odnaleźć, ucałować i pochwalić za pomysłowość...
Potem znienacka się ocknęła. Nagły pobór energii dowodził, że gdzieś nastąpiło niebezpieczne przeciążenie. Przeszyła ją niepokojąca myśl, że Ta-ot, który skrycie w niej się podkochiwał, postanowił z psotnymi kompanami zabawić się jej kosztem. Trzymały się go wątpliwe szczenięce figle, ale wspaniałomyślnie mu je wybaczała. Zaczęła podejrzewać, że ślizgacz, w którym się znalazła, ukradkiem podłączono do symulowanego programu katastrofy. Wskaźniki szalały, na ekranach panował chaos, zaś automatyczny kontroler systemu ostrzegał, że przyspieszenie przekroczyło dopuszczalną granicę. W powietrzu wisiała awaria, a to nie mieściło się jej w głowie.
— A cóż to takiego?! — zapytała z odrobiną irytacji w głosie.
Walczyła z absurdalnym przypuszczeniem, że ich kolos znalazł się w stanie nieskoordynowanego ruchu. Poczuła, że z wrażenia wilgotnieją jej dłonie.
Kadłub dygotał od dłuższej chwili. Początkowo wibracje były słabe i mylnie uznała, że rezonuje generator, mający nie najlepiej dobrane parametry pracy. Próbowała porozumieć się ze sterownią statku, żeby sprawdzić, czy istotnie włączono program ćwiczebny, ale wizji nie było, a ekran lśnił jaskrawo. Kanał fonii przez chwilę działał i dobiegły ją mrożące krew w żyłach krzyki. To jej omal nie poderwało na nogi. Tam działo się coś okropnego! Niespokojnie oparła się o fotel. Wstrząsy znienacka wróciły i z różnych stron zaczęło łomotać o poszycie ślizgacza. Usiłowała nie ulec panice. Nie wykluczała tego, że przerwana łączność ze sterownią jest częścią programu ćwiczebnego, a wrzaski i wibracje stanowią element wściekle wyrafinowanej symulacji. Doszła do tej fałszywej konstatacji i z ulgą odetchnęła. Coś jej mówiło, że Ta-ot w towarzystwie kompanów wlepia gały w monitory, sycąc się jej niezdecydowaniem i lękiem. Przyszło jej do głowy, że zachowa twarz i że nie narazi się na uszczypliwe uwagi i chichoty za plecami, jeśli cierpliwie i bez nerwów zaczeka do końca mało zabawnego popisu. Wydęła z niesmakiem usta. Z drugiej jednak strony patrząc, czy chciała czy nie, musiała się liczyć z tym, że załodze wymknęło się coś spod kontroli. Głosy w sterowni brzmiały zanadto prawdziwie i nie stwarzały wrażenia udawanych. Niecierpliwie wzruszyła ramionami.
— Ufff — sapnęła. — Nie obchodzą mnie takie numery. Mogą sobie robić, co chcą. I tak nie mam na nic wpływu!
Cierpliwie stukała w klawisze. Szukała połączeń z kabinami mieszkalnymi, ale daremnie, bowiem nikogo nie mogła wywołać. Panowała grobowa cisza, jakby mieszkańcy kosmicznego kolosa opuścili statek w olbrzymim pośpiechu, udając się na podniecający piknik w próżni i o niej zapominając. Czyżby wypadła z jakiejś frapującej gry? Przerwała poszukiwania, gdyż po pewnym czasie wskaźniki przestały szaleć. Wywnioskowała, że diaboliczny program dobiega końca i chrapliwie się roześmiała. Nozdrza jej się rozszerzyły i urosła we własnych oczach. Uznała, że za ten koszmarny dowcip musi z nawiązką zrewanżować się Ta-otowi. Tym razem poważnie przeholował i uraził jej dumę. Były granice, których się nie przekraczało. Na różne rzeczy mogła pozwalać, ale nie na to, żeby ktoś w tak perfidny sposób zabawiał się jej kosztem.
— O, nie! Obowiązują pewne zasady... — wymamrotała.
Mogła właściwie wyłączyć osłony i jak gdyby nigdy nic wyskoczyć z kabiny ślizgacza, ale nie była pewna tego, czy na zewnątrz nie zastawiono na nią kolejnych pułapek. W końcu nie wytrzymała nerwowego napięcia.
— Nie napędzicie mi strachu, skończone łotry — ze wzgardą prychnęła. — Nie dam się okpić, nic z tego, nie jestem naiwna. Nawet się nie wysilajcie!..
Siedziała dalej w fotelu. Próbowała sobie uzmysłowić, jak jej pokryta delikatnym meszkiem piękna twarz prezentuje się na ekranach w sterowni. Nikt jej nie uprzedził, że będzie poddawana okresowym testom kontrolnym, więc nie miała powodu, żeby się wstydzić. Mimo to obawiała się, że wypadła ociupinę za pasywnie.
— Ta-ocie — warknęła. — Jeżeli to twoja robota, policzę się z tobą. Rozkwaszę ci mordę, draniu. Wypuść mnie stąd — i to natychmiast!..
Nikt jej nie odpowiadał. Ta-ot pewnie milczał zakłopotany, przeżuwając w myślach jej ostrzeżenia, albo po prostu trzymał się za brzuch ze śmiechu, bagatelizując jej pogróżki. Brak reakcji ze sterowni statku odebrała w końcu jako niedorzeczną prowokację. Dłużej tego nie mogła ścierpieć i bez wahania wybrała manewr. Włączyła zewnętrzne światła ślizgacza i odsłoniła wizjery. Skonstatowała, że w tym przypadku byłoby najtrudniej o symulację.
— Moja mamuśko, co to? — zaskomlała ze zgrozą.
Widok, który się przed nią roztaczał, budził grozę. Ładownia była w katastrofalnym stanie. Właściwie już nie była ładownią, ale składnicą nieprzydatnych staroci i bezużytecznego złomu. Nie witała jej tam sfora lekkoduchów i złośliwców, ciekawych jak pokładowa piękność zachowa się po opuszczeniu pojazdu, ale góra rupieci, poszarpanych maszyn i pogiętych robotów. Bogate wyposażenie, które miało trafić po lądowaniu na planetę Y-o, nie nadawało się do użytku. Jej ślizgacz tkwił ukosem w tym złomowisku.
Dopiero teraz dopadł ją koszmarny lęk, obezwładniający ją, paraliżujący i ścinający z nóg. Nie mogła podnieść się z fotela. Otaczający ją cudowny świat w jednej chwili przestał istnieć — rozprysł się jak ciśnięte o ziemię zwierciadełko. Usłyszała nagle głos swojej niani, Mi-ti. „Nie możesz kryć się i przepadać bez wieści. Jesteś stworzona po to — piastunka ciepło szeptała jej do ucha — żeby być radością innych, być szczęśliwą i dawać szczęście...”
Wyłączyła wewnętrzne pole ślizgacza i fotel gwałtownie się przechylił. Omal nie zwaliła się na zamknięty właz. Uruchomiła mechanizm rygla, przerażona myślą, że wyjście będzie zablokowane. Nie zawiodła się, bo klapa uchyliła się w okamgnieniu, więc gdyby się nie przytrzymała, wypadłaby z kabiny.
Starała się nie patrzeć na zniszczenia. Lawirowała między rozrzuconymi częściami maszyn, chcąc jak najszybciej wydostać się z ładowni. Przy wyjściu na pokładowy korytarz ze zgrozą natrafiła na pierwsze zwłoki. Z trudem rozpoznała Ta-ota. Twarz miał zmiażdżoną i potwornie zniekształconą, a jego szklane oczy spoglądały w górę z wyrazem niebotycznego zdumienia. Odruchowo poszła za tym martwym spojrzeniem, ale niczego zajmującego nie dostrzegła.
— A więc to nie ty — wyrzuciła z siebie, świadoma tego, że niesamowicie się pomyliła. Tchórzliwie podwinęła pod siebie ogon. Lęk dławił jej gardło. — Niesłusznie cię posądziłam, stary przyjacielu, nie zabawiałeś się moim kosztem. Śpieszyłeś się, biegłeś, żeby mi pomóc. Zawsze stałeś przy mnie, kiedy byłam w potrzebie — nerwowo tłumaczyła się przed trupem, łkając z przejęciem, a łzy ciurkiem płynęły jej po twarzy. — Wiedziałeś, gdzie jest twoje miejsce, choć nigdy... nie traktowałam cię tak, jak na to... zasługiwałeś... — bezmyślnie się wywnętrzała. Surowo oceniała siebie, jednak na jakąkolwiek zmianę w ich wzajemnych stosunkach było za późno.
Rozklejała się i słabła, a przecież nie mogła sobie na to pozwolić w obliczu niewyobrażalnego nieszczęścia. Z trudem oderwała się od zwłok. Statek kosmiczny był pochylony. Pospieszyła przed siebie, wybierając drogę. Boczny korytarz, którym się posuwała, był zupełnie pusty — dopiero więc przed głównym wejściem do sterowni unaoczniła sobie rozmiary katastrofy. Apokalipsa ogarnęła cały świat, który w lodowatych próżniach był ich domem, a w owalnych ścianach kadłuba doszło do czegoś makabrycznego. Nie mogła opanować drżenia. Odsuwała nogą zwłoki leżących, pokonując bolesne skurcze brzucha. Łapały ją torsje. Starała się dostać do centralnego monitora. Potem zaś, widząc bezsens przedzierania się między zmarłymi, deptała po poskręcanych ciałach kolegów, zataczając się i ślizgając w kałużach krwi. Nie miała się czego przytrzymać. Oparła się w końcu o pulpit sterowniczy.
Kilka uderzeń w szare klawisze wystarczyło jej, by pozbyć się ostatnich złudzeń. Majestatyczny „Met-ar-us” znajdował się na powierzchni planety Y-o. Awaryjnie wylądował, a właściwie w nią wyrżnął, choć nie pojmowała, jak do tego doszło. Działał centralny system wizyjny, więc mogła zajrzeć do różnych pomieszczeń statku, ale nie do wszystkich. Katastrofa zastała pasażerów kosmicznego kolosa przy rozmaitych, najczęściej prozaicznych czynnościach, odbierając im możliwość ich ukończenia. Odniosła wrażenie, że jakaś monstrualna siła zepchnęła goliata z orbity stacjonarnej. Odkryła, że brakuje jednej kapsuły. Pojęła, że ktoś zdążył się wyrwać z niszczycielskich objęć. Identyfikator nie podawał imion, tylko liczbę uciekinierów. Troje się ostało — troje umknęło, nie poddając się przeznaczeniu. Nie mogła dociec, komu dopisało szczęście. Zresztą, nie było to dla niej ważne, a w tej opłakanej sytuacji liczyło się raczej jej własne położenie. Musiała zmierzyć się z losem i wydostać się z zaklętego kręgu, którym władało upiorne fatum.
Poruszała się jak sprawny automat, który wcześniej po mistrzowsku zaprogramowano — i w okamgnieniu podejmowała niezbędne decyzje. Rąbnęła fotelem w twardą osłonę, za którą kryły się awaryjne startery. Po kilku mocnych uderzeniach półprzejrzysta ścianka z trzaskiem ustąpiła. Starannie wybrała jedną z czarnych dźwigni, złapała ją i pociągnęła w dół. Charakterystyczny trel dowodził, że śluza ustąpiła, a luk ładowni otwiera bez przeszkód. I tu obyło się bez niespodzianek. Z ulgą odetchnęła i starła ręką pot z czoła. Mogła opuścić wnętrze zdemolowanego molocha i wymknąć się na powierzchnię globu. Wracała do hali, obciążona jak juczne zwierzę. Zabrała, co tylko mogła, przede wszystkim zaopatrując się w broń palną. Mimo balastu biegła. Zręcznie ominęła ciało Ta-ota. Zaraz jednak przystanęła. Niepojęta siła przyciągała ją do zwłok.
— Wybacz mi, przyjacielu — jeszcze raz wydukała, ciężko dysząc. — Wierz mi, niczemu nie jesteś winien — kajała się przed nim jak przed żywym. — Nie kombinowałeś, nie rozrabiałeś. Ani ty, ani nikt inny. Bądź zdrów!
Gniewne fatum zachichotało. Ponownie poszła za szklistym spojrzeniem Ta ota, ale wyżej znowu niczego nie dostrzegła. Cyniczny i drwiący upiór krył się w jej wyobraźni rozhuśtanej do ostatnich granic.
— Nie wywołałeś eksplozji danych — nadal się usprawiedliwiała, chcąc zagłuszyć powracający lęk. — To naprawdę nie ty — ostatecznie uwolniła go od odpowiedzialności. — Bardzo cię przepraszam. I nie bierz sobie do serca tego, że cię oskarżałam...
Leżący Urchita niczym się nie przejmował, a jej spóźnione przeprosiny nic dla niego nie znaczyły. Opuściła go i ruszyła dalej. Zrzuciła zabrany sprzęt przy maszynie, która dziwnym trafem przyniosła jej wybawienie. Przez otwarty luk zaglądało do wnętrza tutejsze słońce. Czerwona kula powoli chyliła się ku zachodowi. Niżej niej wyrastały szczyty górskie, znaczące się wyraźnie na tle ciemnobłękitnego nieba. Ten obraz ją pokrzepił. Zamarła na moment, świadoma tego, że znalazła się u celu i dopiero teraz poczuła znużenie. Brakowało jej tchu. Musiała chwilę odpocząć, bo zesztywniałe mięśnie karku odmawiały jej posłuszeństwa. Wyczerpana usiadła i zapadła w bezruch. Rysujący się przed nią y-ocki pejzaż zdawał się działać hipnotycznie. Nie wiedziała, jak długo trwała w dziwnym półśnie. Wreszcie zerwała się na równe nogi, chcąc podołać zadaniu, które przed sobą postawiła. Sprzęt znalazł się szybko w kabinie za fotelami. Wybrała się jeszcze dwa razy do magazynów, znosząc wszystko, co wydawało się jej niezbędne. Wdrapała się i uruchomiła napęd. Pojazd był sprawny, choć straszył brudnymi rysami i wgnieceniami, a silniki cicho pracowały, stopniowo nabierając mocy. Podniosła maszynę i ustawiła ją z wprawą w stronę luku. Szykowała się do nagłego manewru.
— Teraz — szepnęła z rozmysłem. — Poradzisz sobie. Ruszaj!
Ślizgacz skoczył z impetem do przodu i wyrwał się na zewnątrz, lecąc prawie jak kula z lufy armatniej. Masywna maszyna poszła po łuku, miękko opadając na zieloną murawę, odbijając się kilkakrotnie od obcego gruntu i jak pług ryjąc trawę. Była posłuszna poleceniom z kabiny. Ni zręcznie wyprowadziła wehikuł na rozległy teren i powoli zawróciła, kierując się w stronę statku. Nie chciała tracić go z oczu. Silniki zgasły.
— Już! — odsapnęła z niewymowną ulgą. — Koniec wieńczy dzieło...
Dopiero wtedy pojęła, że sobie poradziła. Zaciążyły jej nagle powieki. Rysujące się przed pojazdem góry stawały się dziwnie nierealne, rozmazywały się przed jej oczami i zachodziły mgłą. Wtuliła się w miękką wykładzinę fotela i zwinęła się prawie w kłębek. Pojęła, że jej jedynym ratunkiem jest sen. Przemknęła jej przez głowę myśl, że jest maleńką Urchitką — bobasem, który nie musi się o nic martwić i niczym przejmować. Usłyszała dziwny tętent. Nieokiełznane stado dzikich zwierząt pędziło w popłochu, wywołując dudnienie gruntu. Przez iluminatory nieprzytomnie się rozejrzała, ale żadnych gadzin nie dostrzegła. Zbagatelizowała halucynacje słuchowe. Tętent obrócił się po chwili w odgłosy dalekiej bitwy, a masyw górski poruszył się i zaczął się przesuwać. Tutejsze duchy przemawiały z coraz większą siłą. Opadła jej głowa. Troskliwa niania utulała ją do snu, cichutko nucąc nad nią jej ulubioną kołysankę. Reszty nie pamiętała.