Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Wszystko, co chcesz wiedzieć o władzy i jej namiętnościach…
Rafał Terlecki, dziennikarz śledczy niezależnej stacji telewizyjnej, otrzymuje list wysłany z południa Włoch przez śmiertelnie chorego byłego agenta wojskowych służb specjalnych – to frapująca opowieść o Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, jednej z największych afer przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. W kopercie są także zrobione współcześnie zdjęcia, na których – co wyjątkowo zaskakuje Terleckiego – autor listu spożywa posiłek w towarzystwie najbliższego współpracownika szefa obecnego rządu.
Tymczasem młody i ambitny premier buduje swoje zaplecze polityczne, korzystając ze wsparcia Klubu Thor, tajemniczej międzynarodowej organizacji, która powstała jeszcze w czasach Michaiła Gorbaczowa. Teraz Klub Thor chce zacząć robić interesy w Polsce i kupuje największą krajową rafinerię. Premier Marcin Lassota ma w tym pomóc. Przy okazji, dzięki swojej kochance, podejmuje działania mające na celu przejęcie kontroli nad imperium jednego z najbogatszych Polaków, w którego skład wchodzi duża telewizja informacyjna.
Rafał Terlecki wraz ze swoimi współpracownikami rozpoczyna śledztwo w Polsce i na Sycylii. Gdy sprawa wydaje się już rozwiązana, nieoczekiwanie pojawia się tajemnicza Natasza…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Aleksandra Zok-Smoła, Katarzyna Głowińska (Lingventa)
© by Piotr Gajdziński
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
ISBN 978-83-287-3659-7
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Córce Halszce
Władza to nie środek do celu; władza to cel. Nie wprowadza się dyktatury po to, by chronić rewolucję; wznieca się rewolucję w celu narzucenia dyktatury. Celem prześladowań są prześladowania. Celem tortur są tortury. Celem władzy jest władza.
George Orwell
WARSZAWA, 21 WRZEŚNIA 2023
Spojrzał na rozświetlony ekran smartfona, ale zignorował połączenie. Nie było takiej siły, która zwabiłaby go dzisiaj do redakcji. Uważał, że po sukcesie ostatniego reportażu zatytułowanego „W imię Boga i Rosji” należy mu się trochę spokoju. Ale gdy godzinę później na ekranie ponownie pojawił się dobrze mu znany numer – był akurat w połowie kawy, którą delektował się, paląc papierosa i słuchając porannego programu swojej stacji – odebrał. Sekretarka, pani Basia, poinformowała go, że przyszedł do niego list wysłany z włoskiego Bari. Co zastanawiające, był tradycyjny, papierowy, a na kopercie widniała napisana w języku polskim adnotacja, że ma zostać pilnie dostarczony do rąk własnych. Trochę go to zaskoczyło – od dawna nikt już nie przysyłał do redakcji tradycyjnych listów – ale obiecał, że odbierze go za trzy, może cztery dni, bo na razie wykorzystuje zaległy urlop. Już chciał się pożegnać, gdy sekretarka znacząco odchrząknęła, a później „pozwoliła sobie zauważyć”, że to dość niezwykła sytuacja i jej zdaniem „nie powinni zwlekać”. Oni nie powinni.
Rafał Terlecki westchnął. Pani Basia była człowiekiem instytucją – po cichu nazywano ją nawet pierwszym wiceprezesem – pracowała w stacji od samego początku i wiedziała o jej funkcjonowaniu więcej niż ktokolwiek inny. Dawno już wkroczyła w wiek emerytalny, ale nie zwalniała tempa, uważając, że bez niej cała ta budowana mozolnie instytucja się zawali, a lata wysiłków pójdą na zatracenie. Na dodatek słynęła z żelaznej konsekwencji i najwyraźniej postanowiła, że Rafał powinien teraz tego doświadczyć. Zaproponowała, że wyśle kuriera, który dostarczy przesyłkę w ciągu godziny. Poddał się, czuł, że opór jest bezcelowy, i pomyślał, że przeczyta list za parę dni, bo teraz miał kilka pilnych spraw do załatwienia, wśród których najważniejszy był lunch z córką. Anastazja miała do niego jakąś pilną sprawę i bardzo nalegała na spotkanie.
Zdążył dopić kawę i przejrzeć najważniejsze portale, gdy zjawił się kurier. Odebrał przesyłkę i poszedł do gabinetu. List okazał się niespodziewanie gruby. Zaskoczyło go to. Gdy rozmawiał z sekretarką, wyobrażał sobie, że być może któryś z jego znajomych zażywał rajskich wakacji w stolicy Apulii i chciał mu zrobić dowcip, ale teraz nabrał przekonania, że koperta kryje opis jakiejś historii. Zawahał się, ale ponieważ zbliżała się jedenasta, a on musiał zrobić przegląd samochodu i o trzynastej zjawić się w restauracji na Nowym Świecie, rzucił przesyłkę na biurko i wyszedł z apartamentu.
Natknął się na list wieczorem, gdy usiadł przy komputerze, aby zrobić przelew dla Anastazji. Córce udało się zdobyć bilet na jakiś koncert w Londynie – Rafał nie zapamiętał nazwiska wykonawcy – ale wynajęcie jakiegoś lokum przekraczało jej możliwości finansowe. Nic dziwnego, ceny w stolicy Wielkiej Brytanii były prawdziwie imperialne. Logując się na konto, pomyślał, że w czasach młodości nawet nie przyszłoby mu do głowy, że można polecieć na koncert do Londynu, szczytem marzeń była wyprawa do Jarocina lub Świnoujścia na studencki festiwal FAMA. Gdy uporał się już z finansami, rozerwał kopertę.
Znalazł pięć kartek wydrukowanych z komputera. Zdziwił się, że ktoś zadał sobie tyle trudu i zamiast posłużyć się pocztą elektroniczną, wysłał tradycyjny list. Podpis na końcu – Witold Hensel – nic mu nie powiedział, o czym zresztą autor poinformował go już w pierwszym zdaniu.
Szanowny Panie Redaktorze, nazwisko, którym się podpisałem, jest oczywiście fałszywe, po prostu leży przede mną książka Polska starożytna, a tak właśnie nazywa się autor tego dzieła. Przepraszam za to, ale jeśli zechce się Pan ze mną spotkać, zrozumie Pan moje motywy. Zresztą, moje prawdziwe nazwisko zapewne też nic by Panu nie powiedziało, choć znając Pańską dociekliwość, być może za jakiś czas zdołałby Pan ustalić, kim jestem, a raczej kim kiedyś byłem. Obejrzałem właśnie Pański ostatni reportaż i postanowiłem zainteresować Pana tematem co najmniej równie bulwersującym i mającym równie poważne konsekwencje. Proszę wybaczyć napuszony styl, z reguły go unikam, ale w tym wypadku muszę to napisać: równie poważne konsekwencje dla kraju.
Terlecki się uśmiechnął. Miewał już korespondentów, którzy uważali, że posiedli wiedzę o wielkich aferach mających zniewolić całą ludzkość. Kilka lat temu, jeszcze przed pandemią, usłyszał z ust pewnej gospodyni domowej z małego wielkopolskiego miasteczka, że piąta generacja sieci komórkowej służy tylko temu, by Bill Gates mógł podsłuchiwać ludzi na całym świecie, i dlatego ona nigdy nie będzie z niej korzystała. Z niewinną miną zapytał wówczas, czy naprawdę wierzy, że jeden z najbogatszych ludzi na świecie jest zainteresowany przepisem na jej, wyborne skądinąd, kiszone ogórki. Obraziła się na niego śmiertelnie.
Po raz pierwszy zetknął się jednak z takim domorosłym naukowcem zaraz na początku swojej dziennikarskiej kariery. Zaczął akurat pracę w lokalnym dzienniku, gdy trafił do niego mężczyzna – później okazało się, że jest szatniarzem w jednym z poznańskich lokali – który twierdził, że teoria Einsteina jest nieprawdziwa, i przedstawił mu na to dowód w postaci liczącej blisko dwieście stron pracy, bogato upstrzonej wykresami. Ponieważ Terlecki miał bardzo blade pojęcie o naukach ścisłych, a mężczyzna opowiadał o swojej pracy z niezwykłym zaangażowaniem i pewnością siebie, umówił się na rozmowę z dziekanem Wydziału Fizyki Uniwersytetu Adama Mickiewicza. Gdy pokazał mu starannie oprawioną przez introligatora pracę, profesor omal nie popłakał się ze śmiechu. Terlecki poczuł, że się skompromitował, i od tego czasu bardzo sceptycznie podchodził do podobnych rewelacji.
Przez chwilę zastanawiał się teraz, czy nie wyrzucić listu do kosza, ale jednak uznał, że powinien go przeczytać.
Zapewne zna Pan aferę Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, a przynajmniej Pan o niej słyszał. Jestem jednym z jej uczestników, małym, ale ważnym trybikiem w tej wielkiej machinie, która okradła polskie społeczeństwo z kilku miliardów dolarów. Dzisiaj nie wydaje się to dużo, ale wtedy były to naprawdę gigantyczne pieniądze. I to one stały się zaczynem wielu patologii, z którymi do teraz boryka się nasza ojczyzna. Byłem jednym z tych, którzy uczestniczyli w tej aferze od początku, od pierwszego dnia. Pracowałem wówczas w dealing roomie Banku Handlowego i to ja, wespół z moim przyjacielem, przeprowadzałem pierwsze transakcje wykupu polskiego długu za ułamek jego prawdziwej wartości. Było to, jak Pan zapewne wie, nielegalne z punktu widzenia prawa międzynarodowego, ale wydawało się korzystne dla Polski. Tak przynajmniej nam to przedstawiano.
Terlecki poprawił się w fotelu. Treść listu nagle go zainteresowała. Afera FOZZ była, jak to często określano w mediach, „matką wszystkich afer III Rzeczypospolitej”. Znacznie większą i ważniejszą niż spirytusowa lub rublowa, no i nigdy właściwie nie została całkowicie wyjaśniona. Wprawdzie człowiek stojący na czele FOZZ po wielu latach procesu został w końcu skazany, ale w powszechnym przekonaniu był tylko płotką, bo macki tej instytucji sięgały znacznie wyżej, a kilka znaczących postaci, już z nowej Polski, tropiących aferę, straciło życie w niewyjaśnionych okolicznościach.
Byłem wówczas funkcjonariuszem Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, czyli, jak Pan zapewne wie, wojskowego wywiadu. Nie takim znowu zwykłym. Zostałem zwerbowany na drugim roku studiów w Szkole Głównej Planowania i Statystyki, najlepszej wówczas polskiej uczelni ekonomicznej, i z czasem, po odpowiednim przeszkoleniu, zostałem oficerem wywiadu. Zapewne w tym momencie myśli Pan, że okazałem się czerwonym sprzedawczykiem, wszyscy tak o nas dzisiaj myślą, ale to nie takie proste. Byłbym nieszczery, pisząc, że do współpracy z wywiadem nie skłoniły mnie materialne pobudki, w tym obietnica wyjazdu na Zachód, ale proszę mi wierzyć, że przyczyny, dla których wyraziłem zgodę, były bardziej skomplikowane. Chętnie wyłuszczę swoje racje przy innej okazji, tymczasem chcę się skupić na tym, co najważniejsze. Po studiach i przeszkoleniu w Szkole Wywiadu w Kiejkutach trafiliśmy do Banku Handlowego, a z czasem objęliśmy w nim dyrektorskie posady. Wówczas tego nie wiedziałem, ale dzisiaj wydaje mi się, że nie byliśmy jedynymi zatrudnionymi tam ludźmi mającymi – jak to się wówczas określało – „drugi etat”. Długo by o tym opowiadać, ale wykonywaliśmy wiele bardzo podejrzanych transakcji. Niektóre z nich służyły zapewne finansowaniu tajnych operacji na Zachodzie, a niektóre miały na celu przekazywanie pieniędzy różnym grupom terrorystycznym, na przykład włoskim Czerwonym Brygadom, niemieckiej Baader-Meinhof, Organizacji Wyzwolenia Palestyny, a nawet słynnemu Carlosowi. Wiele z tych transakcji, doszliśmy do tego wniosku już po latach, było wykonywanych na zlecenie Moskwy. Niektóre z nich opiewały na miliony dolarów, inne tylko na setki tysięcy.
Terlecki poczuł na karku lekkie mrowienie. Treść listu okazała się interesująca i pomyślał, że pani Basia jest nie tylko konsekwentna, ale ma też godną podziwu intuicję. Sięgnął po papierosa i czytał dalej.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych wysłano nas, mnie i mojego przyjaciela, na Zachód. Zwykłą wtedy drogą – pojechaliśmy do Watykanu z pielgrzymką zorganizowaną przez jedną z małopolskich parafii i w Rzymie po prostu się odłączyliśmy, a później poprosiliśmy o azyl. Nie było to wówczas trudne, a my mieliśmy naprawdę mocne papiery, które, rzecz jasna, przygotowali wojskowi specjaliści. Gdy już uporaliśmy się z formalnościami, znaleźliśmy pracę, a po kilku miesiącach i upewnieniu się, że włoskie służby się nami nie interesują, rozpoczęliśmy naszą działalność. Nie będę jej tutaj opisywał, ale oczywiście, jeśli zdecyduje się Pan ze mną spotkać, wszystko szczegółowo opowiem. Mogę zapewnić, że to bardzo ciekawa historia. I wbrew pozorom jak najbardziej współczesna, bo choć jej korzenie sięgają drugiej połowy lat osiemdziesiątych, to chcę z Panem porozmawiać o wydarzeniach, które są pokłosiem przeszłości, ale dzieją się obecnie. Oczywiście pomyśli Pan, że ma do czynienia z mitomanem. Pełno ich dzisiaj na świecie, ale pragnę Pana zapewnić, że tak nie jest, nie w tym przypadku. Dowodem niech będą dwa zdjęcia, które przysłałem Panu na skrzynkę mailową. Pierwsze z nich zostało zrobione podczas spotkania z ówczesnym ministrem spraw wewnętrznych. Jestem jedną z osób stojących w jego otoczeniu. Na drugim z łatwością rozpozna Pan człowieka, który jest dzisiaj jednym z najważniejszych polityków obozu rządzącego. Siedzę obok niego.
Terlecki włączył komputer. W ostatnich dniach nie przeglądał poczty elektronicznej, ale teraz musiał sprawdzić, czy autor listu rzeczywiście przysłał mu zdjęcia. Znalazł kilka próśb o wywiad, w tym dwie z zagranicznych gazet, oraz zaproszenie na spotkanie ze studentami nauk politycznych jednej z wyższych uczelni. Pokłosie „W imię Boga i Rosji”. Dopiero w spamie dostrzegł dwa maile wysłane z adresu, w którym figurowało nazwisko Hensela.
Zdjęcie przedstawiało dwudziestoosobową grupę ludzi stojących na schodach dwupiętrowego budynku przypominającego szkołę. W oddali było widać fragment lasu i placu, który mógł być boiskiem do koszykówki, ale Terleckiemu skojarzył się z placem apelowym w wojskowych koszarach. Główną postacią na zdjęciu był mężczyzna w generalskim mundurze, w którym dziennikarz rozpoznał generała Czesława Kiszczaka, w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku ministra spraw wewnętrznych, a wcześniej szefa Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Powiększył zdjęcie, uważnie wpatrując się w pozostałe twarze, ale nic mu one nie mówiły. Młodzi ludzie, mniej więcej dwudziestoletni, ubrani w normalne ciuchy, w jakich i on sam wówczas chodził.
Terlecki wyświetlił drugie zdjęcie. Było niezbyt wyraźne, jakby zostało zrobione z ukrycia w jakimś zatłoczonym miejscu. Przedstawiało coś w rodzaju dość wąskiej ulicy wypełnionej straganami. Na ladach i stołach piętrzyły się ryby i owoce morza, połcie mięsa, sery i warzywa oraz kolorowe ciastka i przyprawy w małych woreczkach. Początkowo pomyślał, że to suk, arabski bazar, ale później zmienił zdanie. To musiało być targowisko w jakimś południowoeuropejskim kraju. Stawiał na Hiszpanię, ale przypomniał sobie, że list został nadany z włoskiego Bari.
Nie to jednak było najważniejsze. Fotograf uchwycił dwóch mężczyzn siedzących przy nakrytym czerwonym obrusem stoliku, na którym stał półmisek z owocami morza. Były tam duże, czerwone krewetki, kalmary i ostrygi oraz drobne rybki, jakich nigdy wcześniej nie widział. Przy stoliku, na którym widać było kieliszki białego wina, siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał na głowie czapkę chroniącą przed słońcem, spod której wystawały siwe włosy, ale twarz drugiego była wyraźnie widoczna.
Gdy Rafał go rozpoznał, zaklął cicho.
PALERMO, SYCYLIA, 23 WRZEŚNIA 2023
Dwa dni później, wczesnym rankiem, Rafał Terlecki wylądował w Palermo na Sycylii, odebrał zarezerwowany samochód i pojechał do centrum miasta. Z trudem udało mu się znaleźć wolne miejsce parkingowe w bocznej uliczce odchodzącej od via Roma. Fiat 500 był na szczęście wystarczająco mały, aby dało się go wcisnąć między limuzynę i motocykl ducati. Poszedł stamtąd na plac Świętego Dominika i skierował się do narożnej kawiarni Lucchese. Zgodnie ze wskazówkami zawartymi w liście wybrał stolik ustawiony w wąskiej uliczce Discesa Maccheronai.
Zamówił podwójne espresso, a później zaczął przeglądać kupiony na lotnisku miejscowy dziennik. Podający mu kawę kelner cicho poinformował go, że ma pojechać do miejscowości Mondello – dla pewności nazwa była napisana na odwrocie rachunku – i pójść do znajdującej się na głównym placu kawiarni Antico Chiosco.
Terlecki westchnął. Cała ta konspiracja wydawała mu się przesadą, ale posłusznie wsiadł do samochodu i ustawił aplikację, która miała go doprowadzić na miejsce spotkania.
Gdy dotarł do kawiarni, minęło już południe. Usiadł na tarasie, wpatrując się w morze i mały port jachtowy. Za sobą miał wąską, pnącą się łagodnie w górę uliczkę, jakby żywcem wyjętą ze starych włoskich filmów, z praniem wiszącym na sznurach i niemal dotykającymi się balkonami stojących naprzeciw siebie kamienic. W Mondello nie czuło się jeszcze końca sezonu, większość kawiarnianych stolików była zajęta, a starszy kelner w białej koszuli i czarnej kamizelce uwijał się jak w ukropie. W sąsiedniej restauracji młody chłopak układał lód na stole obitym blachą i wyłożonym styropianem. Rafał domyślił się, że niebawem trafią tam świeżo złowione ryby i owoce morza. Zamówił kawę i croissanta z kremem pistacjowym.
Gdy zaspokoił głód, zapalił papierosa i zaczął rozmyślać, co dalej. Spojrzał na rachunek, zastanawiając się, czy tak jak w Lucchese nie znajdzie na nim jakiejś wskazówki, ale kwit był czysty. Rozmyślał nad zamówieniem jeszcze jednej kawy, gdy przy sąsiednim stoliku usiadła wysoka kobieta koło czterdziestki i uśmiechnęła się do niego zdawkowo. Miała ciemne włosy, pociągłą twarz, smutne spojrzenie, upstrzone tatuażami prawe ramię i luźne bladoniebieskie dżinsy z postrzępionymi nogawkami. Przypominała Monicę Bellucci. Zamówiła kawę, a później wyjęła z paczki papierosa i zagadnęła Rafała po włosku. Nie zrozumiał, więc przeszła na angielski, prosząc o ogień. Gdy podszedł do jej stolika, kazała mu pójść na koniec betonowego pirsu w marinie i tam poczekać na Witolda Hensela.
Terlecki wsunął pod filiżankę dwa banknoty po pięć euro – z jakiegoś powodu postanowił być hojny dla zapracowanego kelnera – i poszedł na molo. Cumowały przy nim wiekowe już jednostki, mocno nadgryzione zębem czasu i morską solą. Kilku mężczyzn siedziało na drewnianych zydelkach, wpatrując się w spławiki. W oddali widać było wysoką, łagodnie schodzącą do morza górę i długą plażę, ale wzrok przyciągał secesyjny pałac, wybudowany na wbitych w dno palach. Terlecki pomyślał, że Mondello od dawna jest popularną miejscowością wypoczynkową dla zamożnych mieszkańców Palermo.
Wpatrywał się właśnie w panoramę miasteczka, gdy usłyszał huk silnika. Do pirsu przybijała duża motorówka, za sterem stał starszy mężczyzna w spranych czerwonych szortach i luźnym, niedbałym podkoszulku. Miał bujne, siwe włosy i okulary w czerwonych oprawkach. Dziennikarz pomyślał, że wygląda dość wyzywająco jak na konspirację, którą mu zafundował. Gdy łódź dobiła do betonowego molo, mężczyzna zaprosił go na pokład.
– Buongiorno, czyli dzień dobry, cześć i czołem. Zapraszam i dziękuję, że zdecydował się pan przylecieć. Nie pożałuje pan – powiedział.
Jego uśmiech, opalona skóra i niemal tubalny głos, z którego przebijała pewność siebie, kontrastowały z tym, co Witold Hensel napisał w swoim liście.
Łódź wolno zawróciła i zaczęła się oddalać od brzegu. Rafał usiadł na obitej jasną skórą kanapie i patrzył na malejący obraz secesyjnego pałacu niknący w wodach Morza Śródziemnego. Szerokim łukiem ominęli ławicę niewielkich żaglówek, na których młodzi pretendenci do tytułu wilka morskiego, pod okiem eskortującego ich w motorówce instruktora, trenowali zwroty i bajdewindy.
– Proszę zdjąć T-shirt. Opali się pan choć trochę, bo widać od razu, że dopiero co pan przyleciał. W lodówce pod kanapą jest piwo, proszę się poczęstować. – Mężczyzna stał za kołem sterowym, rozglądając się wokół.
Rafał otworzył lodówkę i wyciągnął butelkę piwa Moretti, z przyjemnością spłukując schłodzonym napojem smak kremu pistacjowego. Pomyślał, że nigdy chyba nie przyzwyczai się do włoskiej tradycji zaspokajania porannego głodu słodkimi przekąskami.
Płynęli w kierunku otwartego morza i to go zaskoczyło. Wcześniej podejrzewał, że popłyną na drugi brzeg zatoki, gdzieś pod wysoką skałę. Poruszali się wolno, zapewne dużo wolniej, niż pozwalał potężny silnik łodzi. Na horyzoncie widać było trzy duże statki, prawdopodobnie masowce sunące do portu w Palermo.
Zapytał, dokąd zmierzają, a w jego głosie dało się wyczuć lekki niepokój. Naoglądał się w życiu filmów o mafii, z którą chyba zawsze już będzie kojarzyła się Sycylia, i teraz zastanawiał się, czy nie został tu zwabiony z zemsty za swój ostatni reportaż. Pomyślał, że jeśli w lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku Amerykanie dogadali się z sycylijską mafią, aby ułatwiła im lądowanie na wyspie, to nie było powodu, aby sądzić, że Rosjanie nie mogą się porozumieć z panującym dzisiaj capo di tutti capi.
– Jeszcze kawałek – odpowiedział mężczyzna, odwracając się w kierunku brzegu i oceniając odległość dzielącą ich od ciągnącej się wzdłuż Mondello plaży.
Minęły jeszcze dwie, może trzy minuty i silnik zamilkł. Dziób łodzi opadł i zapanowała cisza. Poruszali się teraz wyłącznie siłą rozpędu.
Mężczyzna podszedł do lodówki, wyciągnął puszkę niemieckiego piwa i zbliżył się do Rafała. Mimo że łódź kołysała się na falach, zrobił to bardzo zręcznie i Rafałowi przyszło do głowy, że facet musiał spędzać na morzu dużo czasu. Nim usiadł, chwycił plecak Terleckiego.
– Położę go tam dalej. Tak będzie bezpieczniej. Muszę też poprosić pana o wyłączenie smartfona. Nie chcę, aby coś nam przeszkodziło. Właśnie dlatego wypłynęliśmy w morze – powiedział miękko.
– Mamy zadziwiająco zgodne marzenia – stwierdził Rafał z uśmiechem. – Jak naprawdę pan się nazywa, panie Hensel?
– Stefan Lubawiński. Kiedyś byłem majorem Wojska Polskiego, zdaje się zresztą, że nadal jestem, tyle tylko, że teraz, by tak rzec, na uchodźstwie. I nie pobieram mundurowej emerytury, jakoś nie było czasu się o nią upomnieć.
Terlecki pomyślał, że mężczyzna musi być przywiązany do swojej służby w wywiadzie, skoro po tylu latach, kilka tysięcy kilometrów od ojczyzny, przywołuje swój stopień wojskowy. Powiedział to na głos i Lubawiński się zamyślił.
– Może ma pan rację – odpowiedział, wzruszając ramionami.
– Wygląda pan jak okaz zdrowia. Informacja o chorobie też była kłamstwem?
W liście napisał przecież, że jest śmiertelnie chory i dlatego postanowił rozliczyć się ze swoim życiem i opowiedzieć komuś o udziale w aferze Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego.
Stefan Lubawiński smutno się uśmiechnął. Powiedział, że to akurat częściowo jest prawdą, a na dowód może później pokazać ostatni wypis ze szpitala.
– Ale to o rozliczaniu się z życiem jest oczywiście bzdurą. Kogo obchodzi moje życie? Tylko mnie i może odrobinę moją partnerkę. Zna pan przecież to powiedzenie, że jesteśmy tylko przechodniami… Kieruje mną inna motywacja. Zapewne domyśla się pan jaka, a już na pewno stanie się ona dla pana oczywista, gdy skończymy tę rozmowę – odpowiedział, pociągając spory łyk piwa.
Terlecki przyjrzał się swojemu rozmówcy uważniej. Nie wyglądał na śmiertelnie chorego. Musiał mieć około siedemdziesiątki, był szczupły, może nawet chudy, ale nogi i ręce miał dobrze umięśnione, co zapewne oznaczało, że przez wiele lat uprawiał sport. Długie siwe włosy i krótka broda dodawały mu uroku, choć domagały się fryzjera, a ciemne oczy czyniły jego spojrzenie przenikliwym.
Lubawiński rozparł się na kanapie i zaczął opowiadać. Powtórzył, że został zwerbowany do służby w wojskowym wywiadzie na drugim roku studiów, w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku.
– Przyjechałem do Warszawy ze Śląska. To było już po Grudniu, wie pan, po tej narodowej tragedii, gdy władza strzelała do robotników, a admirał Janczyszyn groził zbombardowaniem Stoczni Gdańskiej. Znałem Gierka, nie osobiście, ma się rozumieć, ale z opowiadań. U nas cieszył się dużą sympatią. Dbał o górników, na Śląsku żyło się wówczas lepiej niż w innych częściach kraju. Mówiono, że Gierek jest trochę jak rzodkiewka, na zewnątrz czerwony, ale wewnątrz zupełnie inny. Przez lata mieszkał przecież na Zachodzie, był ochrzczony, z górnikami witał się tradycyjnym „Szczęść Boże”, znał smak górniczego trudu. Na dodatek wybudował w Katowicach pomnik Powstańców Śląskich i stworzył uniwersytet, co podobno było solą w oku Gomułki. Niektórzy, nie wszyscy, ale wielu mówiło, że to porządny człowiek. Chciałem mu pomóc, zgodziłem się – tłumaczył.
Z opowieści Lubawińskiego wynikało, że już po werbunku kazano mu skończyć studia i w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku zawieziono do Starych Kiejkut, stworzonej dwa lata wcześniej szkoły wywiadu, która powstała z inicjatywy generała Franciszka Szlachcica.
– On też był od nas. Przed wojną pracował w kopalni w Jaworznie, w czasie okupacji był w partyzantce. Czerwonej, ale zawsze.
Na horyzoncie pojawił się kolejny statek, tym razem był to ogromny wycieczkowiec. Wyglądał jak przewrócony blok mieszkalny z Ursynowa i Terlecki zastanawiał się, co skłania ludzi do spędzania wakacji na takich monstrach. Marzenia o żeglowaniu i zawijaniu do egzotycznych portów, kapitańskie bale i podawane na pokładzie wymyślne drinki?
W siedemdziesiątym szóstym roku Stefan Lubawiński został skierowany do pracy w Banku Handlowym, przez który przechodziły wówczas wszystkie transakcje handlu zagranicznego, w tym obsługa rosnących z każdym rokiem zachodnich kredytów.
– Początkowo byłem tym przydziałem rozczarowany. Marzyłem, że zostanę wysłany na Zachód, będę prowadził kilku agentów pracujących w Pentagonie i wykradał amerykańskie tajemnice wojskowe, demaskując przy okazji knowania imperialistów, a zostałem urzędnikiem bankowym. Ale rzeczywistość okazała się lepsza, niż wydawało mi się na początku. Dużo jeździłem, bank miał swoje przedstawicielstwa w Londynie, Nowym Jorku, Rzymie, Wiedniu oraz Moskwie. Uczyłem się i później bardzo mi się to przydało.
– A w końcu pan wyjechał.
Lubawiński zamyślił się, wpatrzony w mijający ich w dość dużej odległości wycieczkowiec. Na pokładzie nie było widać żadnego ruchu, statek wyglądał jak wymarły, ale Rafał sądził, że pasażerowie są teraz w kajutach i przygotowują się do zejścia na ląd. Domyślał się, że postój w porcie potrwa dwa dni, a później popłyną dalej, na przykład do Neapolu, na Sardynię i do Genui, a może wprost do Hiszpanii.
Mężczyzna powtórzył to, co napisał już w liście. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku został wysłany do Włoch z zadaniem stworzenia łańcuszka firm, które miały służyć praniu wytransferowanych z Polski pieniędzy.
– Jak pan wie, Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego powstał później, dopiero w osiemdziesiątym dziewiątym roku, ale sam mechanizm funkcjonował wcześniej, tyle że na mniejszą skalę. Koncepcja została opracowana na Świętokrzyskiej, w Ministerstwie Finansów lub może w Szkole Głównej Planowania i Statystyki, ale Zarząd Drugiego Sztabu Generalnego prowadził operacje poprzez Bank Handlowy.
To był interesujący wątek. Terlecki nic na ten temat nie wiedział. W ogóle miał na razie blade pojęcie o FOZZ. List go zaskoczył, ale przysłane mailem przez „Hensela” zaproszenie do Palermo go zaszokowało. Udało mu się zarezerwować miejsce w samolocie, ale nawet nie zdążył powiadomić redakcji o swoim wyjeździe. Przeczytał kilka tekstów o aferze Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, ale to był jedyny research, który udało mu się w tak krótkim czasie zrobić.
Zapytał, czy misja Lubawińskiego we Włoszech się powiodła, a ten zatoczył ręką wokół, a potem się uśmiechnął.
– Jestem tu, gdzie jestem, a mógłbym przecież być pensjonariuszem Wronek, Rawicza lub Barczewa. Albo leżeć na Powązkach. I to nie w Alei Zasłużonych.
– Coś jednak poszło nie tak, skoro chce pan zemsty. Bo motywem pańskiego działania jest przecież zemsta, dobrze się domyślam?
Były major wywiadu wojskowego spojrzał mu w oczy, a później milcząco skinął głową. Dłuższą chwilę wpatrywał się w morze, jakby na nowo rozważał, czy dobrze robi, rozmawiając z Terleckim. Przez całe życie unikał mediów, a teraz, będąc u jego kresu, prosił o pomoc dziennikarza. Ale nie widział innego wyjścia. Miał za mało czasu, za mało sił i za mało możliwości.
Podszedł do dużego, wykonanego z metalu koła sterowego i uruchomił silnik. Przekrzykując jego odgłos, oznajmił, że nagle zgłodniał, i skierował łódź do portu w Mondello.
Tym razem płynął znacznie szybciej i dziób łodzi wysoko wzniósł się nad powierzchnię wody. Rafałowi wydawało się, że zwolnił zbyt późno i motorówka nie zdąży wyhamować, ale okazało się, że nie miał racji. Przybili do solidnego drewnianego pomostu, przy którym cumowały nowsze i zapewne znacznie droższe łodzie. Gdy wyszli na ląd, Stefan Lubawiński skierował się w prawo i po chwili stanęli przed drzwiami restauracji Al Gabbiano. Była jeszcze zamknięta, z informacji starannie wypisanej na szybie wynikało, że otwiera się dopiero o dziewiętnastej, ale gdy Lubawiński cicho zastukał, zostali wpuszczeni do środka przez uśmiechniętego mężczyznę, który cały czas mówiąc coś po włosku, zaprowadził ich do stołu w rogu sali, jedynego, który był nakryty.
– Mają tu najlepsze owoce morza w mieście. Mam nadzieję, że jest pan ich smakoszem. W każdym razie na pizzę będzie pan musiał czekać nieznośnie długo, bo jeszcze nie rozpalili pieca. Więc?
– Tak, oczywiście. Zdaję się na pana.
Lubawiński złożył zamówienie, posługując się płynnym włoskim, a po chwili przyniesiono im dzbanek chłodnego białego wina.
– Lokalne, najlepsze – powiedział, napełniając kieliszki.
Wypili trochę wina i Rafał zapytał, jak w całą tę sprawę wmieszał się polityk, który figurował na przysłanym mu zdjęciu. Lubawiński się uśmiechnął.
– Wiedziałem, że najbardziej zainteresuje pana współczesność. Ale powtórzę, że nie sposób zrozumieć dnia dzisiejszego, nie znając wydarzeń z poprzednich lat. Widzi pan, oni bardzo stanowczo odżegnują się od Peerelu, ale tak naprawdę tkwią w nim bardzo głęboko, nawet ci najmłodsi. I nie mają oporów, aby z niego czerpać.
Terlecki zmarszczył czoło. Nie pamiętał, ile lat ma Grzegorz Marecki, szef Kancelarii Premiera, którego rozpoznał na zdjęciu, ale był przekonany, że gdy wybuchła afera FOZZ, musiał być jeszcze nastolatkiem.
– Proszę pamiętać, że Fundusz zaczął działać w końcu lat osiemdziesiątych, ale uzyskane z tej zorganizowanej kradzieży pieniądze zbudowały fortuny, które dzisiaj mocno oddziałują na scenę polityczną. A właśnie weszliśmy w okres sukcesji, ówcześni beneficjenci mają już swoje lata, dorobili się ogromnych pieniędzy i muszą na kogoś scedować firmy, nieruchomości, jachty i kochanki… To spowodowało ruchy tektoniczne. One nie są na razie odczuwalne, ale proszę być cierpliwym. Są tacy, którzy chcą się na tym pożywić. Aby im się to udało, muszą wyportkować nie tylko naturalnych sukcesorów, czyli dzieci i młode żony, lecz także ludzi znacznie bardziej zdeterminowanych, działających w cieniu i niemal nikomu nieznanych.
Terlecki wyprostował się na krześle i uważnie spojrzał na Lubawińskiego. Ludzie cienia. Słyszał już to pojęcie dawno temu, ale nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy i gdzie.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz