Strefa mroku - Niels Krause-Kjær - ebook + książka

Strefa mroku ebook

Krause-Kjaer Niels

3,2

Opis

Pasjonująca historia, ani jednego nudnego momentu. „Politiken” Młody urzędnik z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zostaje zamordowany w przededniu rozpisania wyborów parlamentarnych. Dziennikarz Ulrik Torp, który na fali zwolnień wylądował na zasiłku dla bezrobotnych, zostaje skierowany przez urząd pracy na praktyki w dzienniku „Dagbladet”. Jego pierwszym tematem jest morderstwo w MSW. Zamordowany urzędnik prawdopodobnie zwietrzył oszustwo na wielką skalę. Z pomocą stażysty Ulrik Torp trafia na trop grupki byłych polityków i prominentnych dygnitarzy, którzy nie przebierając w środkach, są gotowi bronić społeczeństwo przed nieliberalną agendą, sterowaną przez tweety i posty na Facebooku. Akcja powieści rozgrywa się na pograniczu mediów i polityki, przedstawia aktualne dylematy polityczne oraz wykorzystuje we współczesnym kontekście prawdziwą historię Firmy – prywatnej duńskiej służby wywiadowczej, stworzonej po drugiej wojnie światowej i rzekomo zlikwidowanej w latach sześćdziesiątych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (48 ocen)
8
12
15
9
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Klaudia19963

Nie polecam

Jedna z najdziwniejszych książek jaką czytałam, nie polecam. Momentami ciężko było się połapać, za dużo informacji próbuje autor przekazać a tekstu niewystarczająco. Dużo niewiadomych, może będzie kolejna cześć.
00

Popularność




Mørkeland

© Niels Krause-Kjær & Lindhardt og Ringhof Forlag A/S

All rights reserved

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Joanna Cymbrykiewicz

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Magdalena Stec

Korekta: Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan, Justyna Techmańska

ISBN: 978-83-8230-072-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

www.mlodybook.com.pl

www.facebook.com/BookMlody

www.instagram.com/mlodybook

E -wydanie 2020

Rozdział 1

Daphne Preca niepostrzeżenie wślizgnęła się do baru.

Jak zwykle zastanawiała się, co czyni to miejsce tak przytulnym. Czy to dwaj bracia – właściciele lokalu, którzy od ponad dwudziestu pięciu lat wytrwale stali za barem. A może goście, mieszanka starszych, rdzennych mieszkańców wyspy i zbłąkanych turystów. Niewykluczone, że przyczyniały się do tego banalne tabliczki wiszące na ścianie za barem: Men without shirts are not welcome. Women without shirts get free drinks. Albo wąski taras, biegnący wzdłuż budynku, gdzie można było przesiadywać na niezliczonych ławkach, pić piwo i obserwować życie toczące się w porcie: miejscowych rybaków, promy pływające wahadłowo na główną wyspę, turystów próbujących dokonać wyboru między pięcioma lokalami gastronomicznymi na przystani. Nierzadko, z pewnym rozczarowaniem, wybierali specjalność wyspy – królika w czosnku. Może chodziło o pozostałości z czasów brytyjskiego panowania, które nadawały lokalowi wrażenie bezczasowości i bezpieczeństwa.

Bez względu na powód Daphne była zawsze w dobrym humorze, wchodząc do baru Gleneagles w portowej miejscowości Ghajnsielem na wyspie Gozo. Jeśli Malta stanowiła rubież Europy, to Gozo stanowiło rubież Malty.

Tu się urodziła, tu czuła się u siebie.

Było późne popołudnie pod koniec sierpnia; sezon turystyczny dobiegał kresu, podobnie jak miejscowe wakacje i najcieplejsza część lata. Prawie trzydzieści stopni i błękitne niebo; dało się wytrzymać. Daphne Preca czuła jednak, jak biała bluzka lepi jej się do pleców. To był długi i efektywny dzień. Czekało ją już tylko ostatnie, najważniejsze spotkanie, zanim wróci promem na główną wyspę, do swojego aktualnego mieszkania w Valletcie.

Rozejrzała się; dochodziła piąta, a jego jeszcze nie było. Zamówiła dwa małe piwa z beczki i usiadła na tarasie, by przyglądać się życiu w porcie i zastanowić nad wywiadami, które tego dnia przeprowadziła po drugiej stronie wyspy.

Widać było, że ludzie boją się z nią rozmawiać i tego, że ich zobaczą w jej towarzystwie. Jeden z wywiadów odbył się w jednym z licznych dużych kościołów, zlokalizowanych na wyspie. Szeptem, zupełnie jakby były audytor miał pójść do piekła, gdyby „On” go usłyszał. Kim był „On”, nie wiadomo. Mogła to być włoska mafia, rosyjscy oligarchowie, może maltańscy sędziowie. Albo premier lub bliscy mu ludzie.

Jako niezależna dziennikarka od prawie roku interesowała się premierem i jego kontaktami. Premier był młody, energiczny i liberalny, choć przewodził zrewitalizowanej Partii Pracy. Swoją drogą Daphne za pierwszym razem sama na niego głosowała. Gospodarka ruszyła z kopyta, bezrobocie spadło, premier zaś pod wieloma względami stanowił uosobienie tego, co się podoba w europejskich stolicach, z Brukselą na czele. Z kontynentalnego punktu widzenia po wielu latach anarchii na Malcie w najmniejszym państwie Unii wreszcie zapanował spokój. Żadnego grożenia wetem, żadnego votum separatum. Za to w kraju trudno będzie niedługo uświadczyć choćby kawałek asfaltu, który całkowicie lub częściowo nie zostałby opłacony przez Brukselę.

Mniejsza o to, że korupcja w tym wyspiarskim państewku była zjawiskiem szeroko znanym i powszechnym na wielu szczeblach: wszystkie dziesięć najbogatszych osób w kraju według najnowszej listy „Forbesa” wywodziło się ze świata polityki.

Zgodność w UE była najważniejsza.

Dzięki zdemaskowaniu kancelarii adwokackiej Mossack Fonseca z Panamy dziennikarce udało się ustalić, że zagraniczne spółki sprzedawały maltańskie paszporty ludziom oferującym najwyższą cenę. W ten sposób Malta i Cypr stały się przepustkami do obywatelstwa unijnego zwłaszcza dla rosyjskich bogaczy o szemranej reputacji. Jednocześnie Daphne była bliska zdobycia miażdżących dowodów, które potwierdzały, że z rządu Azerbejdżanu szły przez Panamę na Maltę gigantyczne kwoty. Chodziło najprawdopodobniej o przelewy na miliony koron, do których dochodziło między córką prezydenta Azerbejdżanu a piękną żoną premiera Malty.

Właśnie tego miało dotyczyć dzisiejsze spotkanie.

Daphne postrzegała siebie jako jednoosobową armię, ale tak też to wyglądało przez większą część jej pięćdziesięciodwuletniego życia. Teraz miała rozmawiać z byłym pracownikiem banku, który twierdził, że posiada potwierdzenia przelewów z byłej sowieckiej republiki do żony premiera.

Daphne Preca wzięła łyk piwa. Gdzie on się podziewa? Sprawdziła komórkę i wybrała numer, który jej podał i przez który się komunikowali. Musiał mieć wyłączony telefon.

Posiedziała jeszcze godzinę, popijając letnie, wygazowane piwo przeznaczone dla jej gościa. Zostawiła pięć euro, co stanowiło suty napiwek, również za kolejny raz, kiedy tu zajrzy, skinęła do jednego z braci za barem i ruszyła do samochodu, zaparkowanego na placyku poniżej.

Kurwa mać. Że też nie ma tych papierów!

Okazało się później, że bombę zrobiono z około pięciuset gramów semteksu, czyli z takiej samej ilości jak w przypadku tej użytej w 1988 roku w zamachu nad Lockerbie, w którym życie straciło dwieście siedemdziesiąt osób.

Huk eksplozji bomby samochodowej rozległ się na pół wyspy; był zdecydowanie głośniejszy niż najintensywniejsze fajerwerki, które mieszkańcy Gozo tak chętnie odpalają przy lada okazji.

Bomba zadziałała dokładnie tak, jak miała zadziałać.

Uciszyła Daphne Precę.

Rozdział 2

Ulrik Torp miał tego dnia dwa ważne spotkania, oba wbrew woli. Było to, jak stwierdził, więcej niż przez ostatnich pięć lat.

– Kupa czasu, panie Torp. Trzeba dbać o zęby.

Torp próbował kiwnąć głową, ale nie miał odwagi ze względu na żelastwo tkwiące w jego ustach. Dentysta był przyzwyczajony do monologów.

– To zupełnie jak z dziećmi i samochodami. Trzy razy „u”: utrzymanie, utrzymanie, utrzymanie.

Mówił właściwie do siebie, grzebiąc w zębach Torpa. Po ośmiu latach nie prezentowały się zbyt pięknie. Na początku zapominanie i odsuwanie na później, przez ostatnich pięć lat powód zaniedbań stanowiły pieniądze.

Był koniec września, dzień był przyjemny jak na ten miesiąc – zauważyła Karen, gdy wychodził. Od dłuższego czasu uskarżał się na lekki ból zęba, może to nic takiego, ale Karen naciskała i w końcu uległ. Zza głowy dentysty widać było czubek drzewa za oknem. Łagodny wietrzyk kołysał liśćmi wte i wewte. Pod sufitem, tuż nad fotelem dentystycznym, wisiał kolorowy rysunek przedstawiający kilkoro dzieci nad jeziorkiem. Sześcioro – dwie dziewczynki i czterech chłopców. Jeden z nich trzymał wędkę.

– Teraz usuniemy kamień, zajmę się tym ubytkiem, który panu dokucza, a potem umówimy się na przyszły tydzień na wymianę wypełnienia w trzonowcu. No to zaczynamy, panie Torp.

Lekarz sięgnął po wiertło i włączył je w powietrzu, nim przyłożył do zęba. Na moment Torpowi zadzwoniło w uszach, ale dentysta, niezrażony, nie przestawał mówić. O wakacjach w Hiszpanii, cenach domów na Frederiksbergu i licznych uchodźcach. W domu też tak gadał? Czy ludzie, którzy nie lubią, gdy się im przerywa, świadomie wybierają studia stomatologiczne właśnie z tego powodu? Torp kiwał głową, starając się uczestniczyć w rozmowie, kiedy tylko mógł.

– Początek paradontozy, ale zaradzimy temu. Używa pan wykałaczek? Bo wydaje mi się, że raczej nie.

Torp bardzo ostrożnie pokręcił głową.

Dentysta zaczął naciskać po prawej stronie żuchwy.

– Hm – mruknął. Użył ślinociągu, by osuszyć to miejsce, i dotknął kolejny raz. – Boli?

Torp na początku lekko pokręcił głową, po czym potwierdził.

– Fhochę – powiedział spomiędzy tamponów waty, ślinociągu i przyrządu, który dentysta postanowił włożyć mu do ust.

– Hm. Ma pan tam mały guzek czy coś takiego.

Wyjął mu z ust watę, ślinociąg oraz ów tajemniczy przyrząd i kazał przepłukać usta.

– Od dawna pan to ma?

Torp niespecjalnie zwracał na ten guzek uwagę, ale owszem, od pół roku, może od roku.

– Czy narośl się powiększyła?

Atmosfera uległa zmianie. Rozgadany i jowialny dentysta spojrzał z troską na pacjenta, którego nie widział na fotelu od wielu lat. Torp długo się zastanawiał, bezwiednie chwytając się za prawy policzek.

– Tak, trochę.

– To pewnie nic takiego, panie Torp, ale musimy pobrać próbkę, żeby mieć całkowitą pewność. Skieruję pana na biopsję, najlepiej do Szpitala Królewskiego.

– Co to jest? – Torp wyprostował się na fotelu, choć siedzenie wciąż było położone.

– Zapewne nic groźnego, po prostu musimy się upewnić.

– Ale co to może być? Co trzeba zbadać?

Stomatolog się zawahał.

– Proszę się niepotrzebnie nie niepokoić. To może, podkreślam, może być nowotwór. A nowotwór w rzadkich przypadkach bywa złośliwy.

Ulrik Torp poczuł, jak gabinet się kurczy, jak powietrze ucieka, jak zasycha mu w ustach. Dlaczego nikt nie miał odwagi wypowiedzieć słowa „rak”?

– Jeśli tak jest, to ważne, by go w porę uchwycić.

– A tak jest? Został uchwycony w porę?

Lekarz uciekł wzrokiem.

– Trudno powiedzieć. Wypiszę panu skierowanie, przekonamy się.

Dentysta tego nie powiedział, ale z jego tonu i spojrzenia Torp wywnioskował, że ośmioletnia przerwa w leczeniu nie stanowi najlepszego startu.

W recepcji umówił się na kolejną wizytę, by wymienić plombę, choć wydawało mu się to teraz nieważne. Tak, zapłaci od razu. Wpisał kod PIN i pełen niepokoju zaakceptował kwotę, tysiąc dwieście trzynaście koron.

To było pierwsze spotkanie tego dnia. Czy w ogóle zdarzyło mu się jakiekolwiek ważne spotkanie od utraty pracy w „Dagbladet”? Dzień, w którym stracił zasiłek, też na swój sposób był ważny, ale to przecież nie było spotkanie.

Parę minut później Ulrik Torp stał na chodniku jak ogłuszony.

Dotąd dwa razy w życiu naszło go to dziwne poczucie, że wszystko toczy się dalej, jakby nic się nie stało, choć tak naprawdę rzeczywistość wzięła ostry zakręt. Światła na skrzyżowaniu zmieniły się z czerwonych na zielone, jeździły samochody, ludzie dokądś zmierzali. Wszystko było jak przedtem, a przecież nie było. Czy świat tego nie dostrzegał?

Pierwszy raz przydarzyło mu się to tamtego poranka, gdy Karen urodziła Sofie. Poród był długi i skomplikowany, ale około siódmej ich córka w końcu przyszła na świat. Kilka godzin później Karen poprosiła świeżo upieczonego tatusia, by poszedł do miasta po cążki do paznokci dla niemowląt. Potem się zastanawiał, czy nie potrzebowała po prostu chwili świętego spokoju. Wtedy też tak stał. Na parkingu przed szpitalem, wysłany po cążki do paznokci w świat, który wydawał się niewzruszony cudem, jaki właśnie nastąpił.

Drugi raz przeżył podobną sytuację, gdy przed paroma laty zmarł jego ojciec. Wtedy stał na parkingu przed domem opieki, niemym świadkiem jego zdumienia. Wszyscy zachowywali się jak gdyby nigdy nic. Ubrany na niebiesko listonosz z PostNord minął go na rowerze – czy naprawdę rozwożą teraz listy tylko raz w tygodniu? Dwóch nastolatków z nadwagą pętało się po chodniku z ustami pełnymi pizzy, zapewne zakupionej w 7-Eleven na rogu. Podczas długiej przerwy pizza pełniła funkcję kanapek dla młodych ludzi wychowanych w dobrobycie, przyszłych pacjentów poradni cukrzycowych. Czy nie wiedzą, że po drugiej stronie muru leży martwy człowiek?

No i teraz. Na chodniku, przed gabinetem swojego starego dentysty, z widmem skierowania na biopsję i sprawdzenia, czy guz – nowotwór – w policzku jest złośliwy. Czy takie rzeczy mogą w ogóle być łagodne? Ulrik Torp przyglądał się ludziom, którzy przemykali obok, wsiadali do autobusów i gawędzili. Mieli to wszystko w dupie. Jakżeby inaczej.

Torp wsiadł na rower.

Cześć, Ulriku. Chciałabym się z Tobą spotkać w sprawie kilku opcji, które mogą mieć wpływ na Twoje świadczenia. To dość pilne. Czy możesz wpaść do urzędu pracy jutro o 13.00? Cmok Ane

„Cmok Ane”. To brzmi jak „cmokane”. Z automatycznej sygnaturki mejla dowiedział się, że Ane ma na nazwisko Vildmose i zajmuje się pośrednictwem pracy. Jak zresztą oni wszyscy. Zjawił się kwadrans przed czasem, głównie dlatego, że postanowił przyjechać tu prosto od dentysty, nie wracając do domu po kanapkę. To może poczekać.

Podciągnął spodnie, które zrobiły się o parę numerów za duże, wszedł do urzędu i usiadł, nie anonsując się. Rozejrzał się wokół, próbując podzielić pozostałych dwanaścioro oczekujących na trzy grupy, do których zgodnie z jego mniemaniem należeli. Jedna trzecia nie chciała pracować. Jedna trzecia nie mogła. Ostatnia zaś część mogła, jeśli tylko danemu delikwentowi się zechce. Torp zdążył już nabrać wątpliwości, do jakiej grupy on sam należy.

Naprzeciwko niego siedziała dziewczyna w wieku dwudziestu, może dwudziestu dwóch lat. Ze sporą nadwagą. Może w ciąży, trudno ocenić. W każdym razie ona nie mogła. Obok niej łysy facet po trzydziestce z tatuażami pokrywającymi ramiona i część szyi. Prawa noga chodziła mu nerwowo w górę i w dół, gdy bez zainteresowania spoglądał w smartfon. Na pewno mógł pracować, ale zapewne ma coś lepszego do roboty – zgadywał Torp. Po prawej starszy mężczyzna. Torp się nieco wystraszył, oceniając, że gość jest w tym samym wieku co on. Starszy? Elegancko ubrany, może kiedyś zajmował się aprowizacją i rozwoził chipsy i słodycze do mniejszych sklepów, wykonując ten rodzaj pracy, z którym obecnie algorytmy i supermarkety radzą sobie same. On chciał. Ale czy mógł? Po lewej siedział imigrant albo uchodźca. Ulrik Torp wiedział, że zasadniczo jest między nimi różnica, ale nie miał już siły się nad tym zastanawiać. Ten zapewne jest imigrantem, skoro siedzi w pośredniaku. Młody mężczyzna przed trzydziestką. Arab, może z Iraku. Temu się nie chciało – to akurat jasne. Właściwie to dlaczego nie zajmie się odbudową własnego kraju?

Torp powiódł wzrokiem po całej dwunastce. Sześcioro nie mogło, czworo nie chciało, dwoje może i mogło – brzmiała jego wyliczanka. Był głodny i pluł sobie w brodę, że jednak nie zahaczył o dom. Spojrzał na telefon, by sprawdzić aplikację newsową „Dagbladet”.

Kryzys polityczny wymyka się spod kontroli.

De Nationale, nowa partia o profilu narodowym, która w kolejnych wyborach zapewne dostanie się do Folketingu, od dawna domagała się, by warunkiem poparcia dla konserwatywnego premiera z ugrupowania De Liberale, Pallego Enevoldsena, było referendum w sprawie członkostwa w UE.

Jak dotąd nikt nie zwracał na to większej uwagi.

Duże ugrupowanie sojusznicze, Partia Ludowa, było właściwie przeciwne Unii i optowało za referendum, ale jeszcze bardziej pragnęło mieć udział w rządzeniu po kolejnych wyborach. „Przecież nie możemy głosować za czymś, czego nikt z sali nie zaproponował” – zastrzegał za każdym razem jej przewodniczący z wilczym uśmiechem na ustach.

Ale teraz partia De Nyradikale, nowi radykałowie, zaczęła mieszać wszystkim szyki, wywołując niepożądane reakcje. Jeden z komentatorów nazwał to „wypadkiem drogowym w zwolnionym tempie”. Partia De Nyradikale wspierała opozycję, jej członkowie byli zwolennikami UE, ale jeszcze większymi entuzjastami referendów. Łańcuch zdarzeń został uruchomiony przez przypadkowy wywiad, którego nietuzinkowy lider partii udzielił telewizji.

„Skoro jesteście takimi wielkimi zwolennikami referendów, to dlaczego Duńczycy nie mogą sami zagłosować nad członkostwem w Unii?”

„Ależ oczywiście, że mogą”.

„Dlaczego więc nie złożycie takiej propozycji w Folketingu?”

„Być może to zrobimy”.

I tyle. Nic ponadto.

Pokazywano ten materiał na okrągło.

W żmijowym gnieździe w Christiansborgu zawrzało. Lider ludowców musiał wydać oświadczenie, że jeśli De Nyradikale wyjdą z taką propozycją, to jego partia zagłosuje za. To samo dotyczyło lewicy i jednej z małych, konserwatywnych partyjek. Wszystko to nie miałoby większego znaczenia, gdyby afera nie rozprzestrzeniła się wśród członków jednej z partii koalicyjnych, co nagle wywołało tarcia w Partii Pracy. Mniejszość – a może była to większość? – klubu parlamentarnego poparła pomysł referendum. Choćby po to, by obalić rząd i doprowadzić do rozpisania wcześniejszych wyborów.

To zupełnie jak w tej historii o motylu, który trzepocze skrzydełkami w Azji i wywołuje tym sztorm w Europie – pomyślał Torp. Właściwie to nawet dosłownie. W wielu krajach UE pewne siły polityczne przebąkiwały coś o pójściu za „duńskim przykładem”.

Ale najpierw nowi radykałowie muszą w ogóle zgłosić taką propozycję, a potem powinna się rozegrać walka o władzę w Partii Pracy.

Komentator polityczny „Dagbladet” Jørgen Høegh wyrokował, że wszystko powinno się rozstrzygnąć w przyszłym tygodniu.

Torp przesunął stronę w dół. Właśnie przy takich okazjach najbardziej brakowało mu dawnej pracy w charakterze dziennikarza politycznego.

We Włoszech po zamachu na popularnego premiera, który to zamach miał miejsce tuż przed wakacjami, właśnie tworzył się nowy rząd. Pół roku wcześniej ówczesny premier doszedł do władzy, reprezentując poglądy łączące w nieodgadniony sposób eurosceptycyzm, sympatię do Rosji, całkowity zakaz wpuszczania imigrantów i zagwarantowanie powszechnego dochodu podstawowego. W stosunkowo młodej partii nikt nie mógł przejąć po nim władzy, więc zgodnie z przewidywaniami bez swojego charyzmatycznego założyciela i lidera ugrupowanie się rozpadło. Obecnie były konserwatywny premier znów został premierem, choć przy poparciu byłej populistycznej partii rządzącej. Cóż – pomyślał Torp. Jak sugerował pewien ekspert, bomba samochodowa, która ostatnio zabiła dziennikarkę na Malcie, prawdopodobnie została podłożona przez włoską mafię.

– Ulrik Torp?

Mężczyzna uniósł głowę. Miała około czterdziestu lat, jasne włosy, modne okulary i błysk w oku. Torp potwierdził i wstał.

– Cześć, Ulriku. Ane – powiedziała, wyciągając rękę. Torpowi ulżyło, że cmok został na papierze. Uścisnął jej dłoń, podciągnął spodnie i podążył za nią do jej biurka. Spódniczka Ane była obcisła, zbyt obcisła.

Mówiąc, kobieta spoglądała to na niego, to na ekran komputera.

– Widzę, że byłeś niejako pod ochroną jako osoba poszukująca pracy – zagaiła.

To prawda. W tym kontekście sformułowanie „osoba poszukująca pracy” było zdecydowanie na wyrost. Po zwolnieniu z „Dagbladet”, by móc otrzymywać zasiłek dla bezrobotnych, grzecznie szukał w internecie posad, których oczekiwał od niego system. Specjalista do spraw komunikacji w gminie Gentofte. Dziennikarz w dziale komunikacji w ISS. Redaktor na pół etatu w nowej gazetce, wydawanej przez Błękitny Krzyż. Zastępstwo za kobietę na macierzyńskim jako sekretarz redakcji w „Expressen”. Przez te dwa lata, w których przysługiwał mu zasiłek dla bezrobotnych, wysłał grubo ponad sto aplikacji. Poszedł na jedną rozmowę w większej firmie, ale od razu wyczuł, że są zdziwieni jego wiekiem. Do diabła, przecież podawał go w swoim standardowym CV!

Jak wszyscy bezrobotni dziennikarze początkowo określał się wolnym strzelcem i miał w kieszeni, nieodzowne w branży, tanie wizytówki. TorpKommunikation – kompetencja i doświadczenie. Zamówił tysiąc, z czego pięćset za pół ceny. Rozdał dwadzieścia, po czym dał sobie spokój. Trochę pisał, coś tam sprzedawał po żałośnie niskich stawkach, które natychmiast odliczano mu z zasiłku. Potem zapomoga. Ze względu na to, że Karen pracowała na część etatu jako nauczycielka, załapywał się na niewielką pomoc ze środków publicznych, choć zasadniczo był na utrzymaniu żony, jak to beznamiętnie określiła pracownica gminnego ośrodka pomocy. Niecałe trzy tysiące koron miesięcznie. Ulrik Torp kilka razy ostrożnie podsuwał Karen myśl, że może poradziliby sobie bez tych pieniędzy, a on uniknąłby centrów pomocy, urzędu pracy, doradców zawodowych, pracowników opieki społecznej, blankietów, stawiania się na konsultacje, kontroli i ubezwłasnowolnienia. Ale z rozmów z Karen nic nie wynikło, więc odpuścił. To samo dotyczyło urzędu pracy – właściwie już mu nie zawracali głowy. Państwo dobrobytu nie ponosiło wielkich kosztów na człowieka, którego od dawna zaliczano do grupy „nie chce”. Pojedyncze osoby zastanawiały się, czy „nie może”.

– Musimy coś na to zaradzić – oświadczyła Ane. – Może nadszedł już czas, byśmy poszerzyli zakres poszukiwań o inne zawody. W obecnej chwili mamy ogromne zapotrzebowanie na niewykwalifikowaną siłę roboczą. Ale wróćmy do najważniejszego, Ulriku – ciągnęła, obdarzając swojego nowego klienta profesjonalnym zainteresowaniem. – Otrzymaliśmy propozycję praktyk zawodowych jakby szytą na miarę dla ciebie. Nie mogą ci zaproponować więcej niż te dwa tysiące osiemset czternaście koron, które teraz otrzymujesz miesięcznie, ale praktyki trwają cztery tygodnie i stanowią doskonałą możliwość, byś wrócił do zawodu i na rynek pracy.

Ulrik Torp spojrzał na nią bez słowa. Przyglądnął się jej wypielęgnowanym paznokciom, wyczuwając bijącą z jej ciała energię. Taka energia bierze się z niezachwianej wiary we własną pracę. Kobieta musi tu być zupełnie nowa. Dlaczego, u diabła, jego teczka wylądowała akurat na jej biurku?

– „Dagbladet” poszukuje praktykanta. W twoich papierach czytam, że znasz tę gazetę.

Torp poczuł pustkę w żołądku, przelotnie dotknął prawą ręką policzka i pomyślał o biopsji. Wezwą go na nią bezpośrednio ze szpitala czy przez dentystę? Pewno ze szpitala. Właściwie to wyczuwał ten guzek – nowotwór – od jakiegoś roku. Pierwszy raz zwrócił na niego uwagę zeszłego lata, gdy malował duży pokój. Nacisnął guzek językiem; zdecydowanie się powiększył. Czy boli? Dentysta wielokrotnie o to dopytywał. Oczywiście, że boli, skoro się go naciska.

– Zgadza się, prawda? Widzę, Ulriku, że pracowałeś w „Dagbladet” przez wiele lat jako dziennikarz polityczny.

Torp drgnął. Niechby już, cholera, dali sobie spokój. Czy naprawdę w dziennikach nie istnieje dolna granica bylejakości? Kryzys sięgnął tak daleko, żeby zatrudniać zwolnionych dziennikarzy jako praktykantów?

Ane kontynuowała swoją działalność akwizytorską:

– „Dagbladet” pisze, że w związku z wyborami do Folketingu, które najprawdopodobniej zostaną rozpisane na jesieni, gazeta będzie potrzebować dziennikarzy. Trafia ci się prawdziwa okazja, Ulriku.

Torp wyobraził sobie swoje dawne miejsce pracy. Pewnie wszystko wyglądało tak jak przed pięcioma laty, nie licząc tego, że nie było tam już setki pracowników, część pracy została wyekspediowana do tańszych agencji, skład, z wyjątkiem pierwszej strony, wykonywała teraz firma outsourcingowa w Indiach, a sprzedaż spadła o połowę. Nie licząc tego wszystkiego, nic się nie zmieniło. Ciągłe zebrania redakcji, potwornie przewidywalne ewaluacje pod tytułem „dobrześmy to zrobili”. Działo się tak zwłaszcza w przypadku pomysłów szefostwa, od którego z czasem zaczęły wychodzić wszelkie inicjatywy, więc dziennikarze od rana do wieczora po prostu wklepywali słowa do komputerów jak obłąkani.

– A jeśli nie będę mógł?

Ane źle odczytała jego obiekcje.

– Oczywiście, że będziesz mógł, Ulriku. Wprawdzie już od pięciu lat nie pracujesz jako dziennikarz, ale przecież zajmowałeś się tym całe swoje dorosłe życie.

Przechyliła głowę gestem profesjonalisty.

– Pozwól, że coś ci powiem. Kiedy człowiek zostanie zwolniony i ląduje na bezrobociu, nietrudno stracić wiarę w siebie, zaręczam ci. Wydaje mi się, że tak jest w twoim przypadku, ale to coś, co człowiek sam sobie wmawia. Najważniejsze to wrócić do gry. Widzę w tobie ogromny potencjał, Ulriku, naprawdę.

Torp przypomniał sobie, dlaczego tyle razy ostrożnie napomykał Karen, że może poradziliby sobie bez tych jego dwóch tysięcy ośmiuset czternastu koron miesięcznie.

– Ulriku, czuję, że jesteś silny – powiedziała Ane z naciskiem. – Ta praca dobrze ci zrobi.

– A jeśli nie będę mógł?

– Wiem, że sobie poradzisz. Biorę się do omawiania szczegółów z gminnym ośrodkiem pomocy. – Uśmiechnęła się.

Taka właśnie była: sypiąca komunałami Cmok-Ane o kipiących energią oczach, ubrana w zbyt obcisłą spódniczkę. Obrończyni zasad, która jednym kliknięciem w klawiaturę pozbawi go – czy raczej Karen – dwóch tysięcy ośmiuset czternastu koron, jeśli Torp się nie podporządkuje. Pomyślał o rachunku u dentysty, który właśnie uiścił.

– Dziś jest wtorek. W „Dagbladet” chcą, byś zaczął od poniedziałku. Pamiętają cię, Ulriku. Zajmę się papierami i wszystko załatwię. Powodzenia, Ulriku, daj z siebie wszystko. Pokaż się im z jak najlepszej strony.

Torp powstrzymał się siłą, by nie spytać, na jakim kursie dla idiotów uczą takich bredni. Wstał i podał jej rękę, zastanawiając się, ile razy nazwała go Ulrikiem, choć nigdy wcześniej się nie widzieli. Dziesięć? Miał świadomość, że on ani razu nie zwrócił się do niej po imieniu.

Za każdym razem, gdy Ulrik Torp wkładał klucz do zamka ich dwupokojowego mieszkania na Frederiksbergu, ogarniała go gorycz. Jakby odrętwienie kończyn, nawet po dwóch latach. Karen natomiast była jedynie nieco markotna, nic ponad to. „Ulriku, daj spokój!” – mawiała tylko w takich sytuacjach. Miała mniejsze problemy z adaptacją i akceptowaniem przeciwności, rzadko biorąc coś do siebie. On natomiast to robił, nawet jeśli to coś nie było wymierzone w niego. Dlaczego tak się stało? Gdzie popełnił błąd? Czy w ogóle go popełnił? Czy to wina kogoś innego? Nie według nowej politycznej logiki; teraz wszystko jest osobiste. To już łatwiej było w latach siedemdziesiątych, kiedy winę zrzucało się na społeczeństwo. Ulrik Torp pomyślał o niezliczonych artykułach, które jako dziennikarz w „Dagbladet” napisał na temat raportów ekspertów, zaleceń, zatrudnienia nowej siły roboczej, struktur mobilizujących, reform na rynku pracy, niezbędnych strategii politycznych, uwzględniania konkurencji międzynarodowej, UE i globalizacji. „Tak to po prostu jest” – jak to ujął któryś minister. Ale czy musi tak być? Pisał to wszystko w przeświadczeniu, że te kwestie nigdy nie będą dotyczyły jego samego. Bo dostosowywanie się, ograniczenia i tak dalej należały do świata, do którego nie należy ani on, ani ludzie z jego otoczenia.

No i to mieszkanie. Ostateczna materializacja upodlenia. Wszedł do wąskiego przedpokoju. Karen zdążyła już wrócić. Siedziała w dużym pokoju w ich skórzanym fotelu Wing Chair projektu Wegnera – jednym z ostatnich świadków minionych czasów. Wyglądał nieodpowiednio w małym pomieszczeniu, gdzie upchnięto zbyt dużo mebli. Powiedzieli sobie „cześć”, nim Torp wycofał się do podłużnej kuchni, by zrobić sobie kanapkę. Kuchnie, gdzie można porozmawiać, też już nie dla nich.

– Jak było u dentysty?

Karen spojrzała z dizajnerskiego fotela, wyraźnie zaskoczona, że nie było go w domu, gdy wróciła z pracy w małej szkole prywatnej.

Zawahał się.

– Ząb mnie już nie boli, mam lekką paradontozę, ale wychwyconą w porę. W przyszłym tygodniu muszą mi wymienić plombę.

– Upiekło ci się po tylu latach.

W jej głosie pobrzmiewała nutka wyrzutu, ale tylko nutka. Dzięki temu, że odpuszczał sobie dentystę, zaoszczędzili sporo pieniędzy.

– Urząd pracy chce od poniedziałku wysłać mnie na praktyki w „Dagbladet”. Cztery tygodnie.

– To dobrze? – Spojrzała na niego z troską.

– Taaak, może – skłamał, odgryzając spory kawałek kanapki z pasztetem, by nie musieć nic więcej mówić.

Zamilkła na dłuższą chwilę, a on jej nie popędzał.

– A co poza tym?

Nie będą już rozmawiać o „Dagbladet”? Co ma tam robić, czy się cieszy, że zobaczy dawnych kolegów? Czy to dla niego szansa na powrót? Torp wiedział, że chciała go oszczędzić, nie wiedział natomiast, czy jej troska go cieszy, czy wkurza.

– A co ma być? – Musnął się po prawym policzku. Czy jutro wyznaczą mu termin?

– No cóż – odparła Karen, wracając do lektury książki, o której koleżanki z dyskusyjnego klubu czytelniczego miały rozmawiać pod koniec miesiąca. Obcy Alberta Camusa. Akurat przerabiały klasyków. Torp przed wieloma laty czytał tę książkę, lecz nie rozumiał jej przesłania. To jej „no cóż” go zirytowało. Brzmiało zarazem staroświecko i arogancko. Jakby musiała się zająć ważniejszymi rzeczami, co zapewne nie mijało się z prawdą.

– Przyniosę mleko – powiedział i wyszedł.

Rozdział 3

Fasada „Dagbladet” właśnie tym była. Fasadą. Nowy redaktor naczelny przeprojektował logo gazety – napis wykonany nowym, w zamierzeniu nowoczesnym krojem pisma widniał też na samym budynku. Surowy i prosty. Drzwi obrotowe zastąpiono śluzą, której wewnętrzny portal ze szkła kuloodpornego otwierał się dopiero po zamknięciu szklanych podwoi od ulicy. Przebudowana recepcja składała się obecnie ze stali i szkła.

Jedynym rozpoznawalnym elementem wystroju była dla Ulrika Torpa starsza pani w recepcji.

– Torp! – Charlotte uśmiechnęła się na jego widok. – A niech mnie licho!

Ulrik Torp rzucił okiem na kwit, który otrzymał od Cmok-Ane z urzędu pracy.

– Charlotte! Jestem umówiony z waszą szefową HR, Yvonne.

Kobieta zignorowała tę informację.

– Kopę lat! Która to była transza zwolnień? Trzecia? Kiedy wyleciał cały sekretariat?

Torp pokręcił głową, po czym ustalili, że w takim razie musiała to być poprzednia.

– Jak się miewasz? Wracasz do nas?

– Jeśli rozpiszą wybory do Folketingu, w przyszłym miesiącu będzie więcej roboty. Mam przy tym pomóc.

Denerwował się tą Yvonne, szefową HR, i chciał już to mieć za sobą, choć ku własnemu zaskoczeniu autentycznie się ucieszył z ponownego spotkania z recepcjonistką, która przez ponad dwadzieścia pięć lat pilnowała telefonów. Teraz zajmowała się przede wszystkim pilnowaniem śluzy antyterrorystycznej; telefon stacjonarny redakcji dzwonił bardzo rzadko.

Ulrik Torp wolał na początek ominąć pomieszczenia redakcji na pierwszym i drugim piętrze, więc z naklejoną na piersi nalepką z napisem „gość” udał się windą prosto na trzecią kondygnację do szefowej działu HR. Pamiętał ją z dawnych czasów jak przez mgłę. Ten sam gabinet, tyle że tytuł dyrektorski.

– Torp! Niezła gratka, że udało nam się pozyskać cię z powrotem. Prawdę mówiąc, nawet nie wiedziałam, że jesteś… – zawahała się – …że jesteś dostępny.

Ulrik Torp zignorował zarówno wstęp, jak i sposób, w jaki wybrnęła z kłopotu. Określenie „dostępny” stanowiło dla niego elegancki kompromis w krainie nowomowy, gdzie po jednej stronie znajdował się TorpKommunikation – kompetencja i doświadczenie, po drugiej zaś – zapomoga dla bezrobotnych. Jeśli oboje uznają, że nie ma sensu marnować na to więcej rozpaczliwych słów, będą w stanie zachować twarz.

Ulrik Torp i Yvonne wymienili się formalnościami wymaganymi przez biurokrację urzędu pracy oraz „Dagbladet”, Ulrik dostał identyfikator z czterotygodniowym terminem ważności, laptop i tanią chińską komórkę – i nagle znów stał się pracownikiem gazety.

– Możesz sam pójść do redakcji, by się przywitać – zaznaczyła Yvonne. – Zgłoś się do redaktora zarządzającego Arnego Lunda, znasz go. Arne wie, że się zjawisz.

Ulrik zdarł z piersi nalepkę, wymieniając ją na identyfikator „Dagbladet” ze swoim starym zdjęciem, pochodzącym z archiwum gazety. Od razu sobie przypomniał, jak to jest nie rozstawać się z tą kartą, ciągle dyndającą mu przy marynarce lub pasku, gdy przemieszczał się po budynku. Niczym karta członkowska jakiegoś klubu, o której dopiero potem się dowiedział, że wcale nie gwarantuje automatycznego doń wstępu.

Ulrik Torp zszedł po schodach, przeklinając w duchu czekające go godziny. Mnóstwo powitań, pozdrowień, tych wszystkich „dzień dobry”, „cześć”, „cudownie-że-wróciłeś” i „bez-sensu-że-wyleciałeś” w siedemnastu wariantach oraz „co słychać?”, choć większość jego dawnych kolegów doskonale znała odpowiedź na to pytanie. Kopenhaga i branża dziennikarska były zbyt małe, by tak smakowita i krzepiąca historia o tym, że komuś powodzi się gorzej niż nam samym, mogła przejść niezauważona.

Gabinet Arnego Lunda zmienił się w najmniejszym stopniu. Właściwie to wcale się nie zmienił – zauważył Torp. Biurko aż uginało się od teczek i prasy. Regał za plecami Lunda wypełniały po brzegi książki, ułożone według systemu, w którym nawet sam Arne nie mógł się rozeznać. Statuetka prestiżowej nagrody Cavlinga pyszniła się w samotnym majestacie na szczycie regału, stanowiąc świadectwo świetności Lunda, zanim przed wielu laty został redaktorem zarządzającym. Torp wiedział, że pięć lat temu nie mógłby zostać zwolniony bez podpisu Arnego. Wielu wyleciało. Karen i kilku kolegów próbowali go wtedy przekonywać, że nie powinien brać tego do siebie. I że jest różnica między zwolnieniem a rozwiązaniem umowy. Pieprzyć ich. Jak można nie brać tego do siebie? Dwadzieścioro troje zwolniono, prawie dwustu zostało. Jak nie traktować tego osobiście? A jednak nie odczuwał względem szefa złości ani rozgoryczenia. Od jego odejścia blisko sto osób wyleciało w kilku transzach – czy rozwiązano z nimi umowy, pal licho terminologię. I tak nie miał na to żadnego wpływu. Winą obarczać można było tylko w ograniczonym stopniu dawnego lub obecnego redaktora zarządzającego, dyrektora generalnego czy choćby prezesa zarządu. Google, Facebook, kurczący się rynek ogłoszeń drobnych, internet, zmiana nawyków czytelniczych, globalizacja, czas. Odpowiedzialność za to, że dzienniki, które kiedyś pod względem finansowym funkcjonowały bez najmniejszego problemu, a teraz znalazły się w kryzysie egzystencjalnym, bez względu na to, czy ukazywały się na papierze, czy w formie elektronicznej, rozkładała się pomiędzy wiele czynników.

– Torp! Dobrze cię widzieć. – Arne Lund uniósł wzrok i skonfrontował się z tym czymś, co człowiek widzi w dawnych kolegach z klasy, których przypadkowo spotyka na ulicy, a mianowicie z przeszłością.

– Wzajemnie.

– Musisz wiedzieć, że to nie był mój pomysł. Wpadli na niego ludzie z HR i działu świadczeń.

Lund dostrzegł znak zapytania malujący się na twarzy Torpa.

– Tak, dochrapaliśmy się działu świadczeń. Mają wyszukiwać pieniądze z publicznych źródeł, żebyśmy nie musieli płacić ze swoich.

Torp wciąż milczał.

– Mam wrażenie, że przynoszą spore zyski – dodał Lund, siląc się na uśmiech, którym chciał zasugerować, że to tylko żarcik. – Rozumiem, że twój TorpKommunikation nie wypalił.

Arne był zgodnie z tym, jak go zapamiętał Torp, ożywczo bezpośredni.

– Takie rzeczy nigdy się nie udają – ciągnął. – Większość bezrobotnych dziennikarzy wrzuca „kommunikation” przed lub za własne nazwisko i wydaje im się, że tworzą jakąś markę.

To ostatnie Lund powiedział bardziej do siebie, kręcąc lekko głową. Gdyby wciąż istniały świadczenia przedemerytalne, wiekowo by się na nie łapał, ale umysłowo absolutnie nie. Łysy, niedogolony, dokładnie jak pięć lat temu, w znoszonym szarym kardiganie – tym samym? – włożonym na pogniecioną niebieską koszulę. Na biurku stał dzbanek i dwie filiżanki. Yvonne mówiła prawdę; rzeczywiście oczekiwano tutaj Torpa.

– Nie, nic z tego nie wyszło – odparł. Była to chyba najszczersza wypowiedź o własnej sytuacji, którą sformułował od czasu zwolnienia. Arne Lund nalał kawy.

– Jestem całkiem dobry w swojej robocie, ale jak dla mnie „Dagbladet” to zakład pracy chronionej. Ja też nie dałbym sobie rady gdzieś tam na szerokim stepie. Naprawdę – powiedział Lund, podsuwając filiżankę Torpowi. – Ale do rzeczy. Spędzisz tu kolejne cztery tygodnie. Jutro na bank rozpiszą wybory do Folketingu. De Nyradikale nie mają żadnego racjonalnego pretekstu, by się wycofać z żądania referendum w sprawie członkostwa w Unii. Jutro przed południem zbiera się ich klub parlamentarny, by podjąć oficjalną decyzję, czy wyjść z tą propozycją podczas obrad. Ludowcy ich wspierają, Partia Pracy pewnie też. Kiedy to się stanie, premier będzie musiał zareagować. Mam poważne wątpliwości, czy oni naprawdę tego chcą, ale ani De Liberale, ani Partia Pracy się z tego nie wywiną. Boże, chroń nas przed błaznami. – Arne Lund pokręcił głową.

– To klasyk – zgodził się Torp. – Najgorsze, co może przydarzyć się partii, to nagłe poparcie większości dla jej programu. Poza tym nie o to im chodziło.

Obaj panowie zaśmiali się poufale.

Partia Ludowa stała się ofiarą własnej retoryki i strachu, że straci głosy na rzecz nowego ugrupowania, De Nationale, narodowców. Partia Pracy chciałaby obalić rząd, a De Nyradikale są, cóż, nowymi radykałami żyjącymi w świecie fantazji. Lund i Torp niemal zawsze postrzegali duńską politykę z tej samej perspektywy.

– Czyli jak mniemam, od dziś będziemy pisać mnóstwo o polityce, aż do wyborów? – Torp wyprostował się na krześle.

Arne Lund kiwnął głową.

– Masz to jak w banku, to będą decydujące wybory. Jeśli dawna ekipa się nie utrzyma, obudzimy się w Świrlandii.

Torp znów się roześmiał. „Świrlandia”. Często używali tego określenia, rozmawiając o polityce. Zdążył o nim zapomnieć, zresztą o miłych chwilach w „Dagbladet” też. Narady redakcji, wieczory przed deadline’em, moment, gdy wydanie szło do druku. Insiderskie rozmowy, duma zawodowa, kiedy dany materiał miał sens i odbijał się szerokim echem wśród czytelników. Torp się ożywił.

– Będziemy robić codzienny dodatek?

– Jeszcze nie zdecydowano. Papier kosztuje, ale każdego dnia wrzucimy co najmniej parę stron tematycznych, bylebyśmy całkiem nie zapomnieli o reszcie świata.

Ulrik Torp znów się uśmiechnął. Reszta świata miała to do siebie, że schodziła na dalszy plan z chwilą rozpoczęcia rozgrywek przedwyborczych.

– I tutaj przychodzisz nam z pomocą ty, Torp – ciągnął Arne Lund. – Kilku dziennikarzy z działu reportażu zostanie przerzuconych do redakcji politycznej, i to już od dzisiaj. Ty masz dołączyć do działu reportażu, by wypełniać powstałe luki.

Ulrik Torp brał właśnie łyk kawy, gdy Lund wypowiedział ostatnie zdanie. Zastygł w bezruchu, wylewając odrobinę, na co właściciel biurka nie zwrócił uwagi.

– Z twoim doświadczeniem możesz od razu się do tego zabierać. Zrobisz to lewą nogą, Torp. Lewą nogą.

– Oczywiście, w porządku. Lewą nogą, jasna sprawa.

Ulrik sam się zdumiał własnymi słowami. Jak można ująć tyle gówna w tak niewielu słowach? Wezwano go, by przeredagowywał telegramy agencji Ritzau, pisał o wypadkach komunikacyjnych i przeglądał depesze prasowe?

Ale co miał powiedzieć? Że po pięciu latach nieobecności, jako praktykant powołany do życia przez dział świadczeń i Cmok-Ane z urzędu pracy, z pensją w wysokości dwóch tysięcy ośmiuset czternastu koron za cztery tygodnie, będzie pisał wyłącznie o duńskiej polityce? Że nawet dla pięćdziesięciopięcioletniego beneficjenta zapomogi dla bezrobotnych i pacjenta onkologicznego są jakieś granice? Z technicznego punktu widzenia nie był wprawdzie jeszcze pacjentem onkologicznym. Wciąż nie pobrano mu wycinka z guzka na policzku. Z nowotworu.

Zadzwoniono ze Szpitala Królewskiego z informacją, że z powodu błędu technicznego nie został jeszcze zapisany na USG i biopsję. W najbliższych dniach dostanie esemesa z terminem. Kobieta bardzo go przepraszała.

– Gdzie właściwie mam siedzieć? – zapytał tylko.

– Jedynie ja i kilkoro innych mamy własne gabinety i biurka. Prawie wszyscy zadowalają się swoją szafką na laptopa i papiery i siadają po prostu przy wolnym biurku. Wielu się na to skarżyło, ale prawdę mówiąc, doskonale się to sprawdza – zaakcentował Lund, wstając. – Dochodzi jedenasta, zbliża się zebranie redakcji. Chodźmy razem, przywitasz się z innymi.

Ulrik Torp rozpoznał kilka osób. Zebranie redakcji odbywało się w tej samej sali konferencyjnej, która po licznych racjonalizacjach wreszcie sprawiała wrażenie wystarczająco dużej. Jeszcze dwie transze zwolnień za rok czy dwa i będzie idealna – pomyślał. Wokół stołu siedziało pół tuzina ludzi, drugie tyle stało pod ścianami. Widocznie frekwencja dopisała ze względu na spodziewane wybory do Folketingu. Arne Lund nie zasiadł u szczytu stołu, a jednak pod pewnym względem tak było. Młody redaktor naczelny, który nastał zaraz po odejściu Torpa, stał przy drzwiach, zapewne z zamysłem, by w którymś momencie niepostrzeżenie się wymknąć. Nazywał się Asbjørn Henriksen. Czterdzieści dwa lata, opalony, jasnoniebieski dopasowany garnitur i biała koszula o różowawym odcieniu. Przez chwilę był prezenterem w telewizji i uchodził za większego służbistę, niżby tego oczekiwano od redaktora naczelnego. Ulrik Torp bardzo mało o nim wiedział. Asbjørn był synem wyjątkowo szanowanego byłego już dygnitarza Nielsa Henriksena, który przez kilka dobrych dekad kierował najpierw Ministerstwem Sprawiedliwości, a potem Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Czy on jeszcze żyje? Pewno tak.

– Heja! – przywitał się młody Henriksen na odległość z uśmiechem na ustach i przyjaznym spojrzeniem, gdy Arne Lund rozpoczął zebranie, przedstawiając starego znajomego Ulrika Torpa, który spędzi tu najbliższe cztery tygodnie, by podczas kampanii wyborczej przyczynić się do zachowania właściwego poziomu w dziale reportażu.

„Heja”?

Ulrik Torp ograniczył się do skinienia. Z rozmysłem nie usiadł, choć gdy wszedł do sali, jeszcze parę krzeseł było wolnych.

Rozpoznał kilkoro dawnych kolegów, zgromadzonych wokół stołu.

Jørgen Høegh, analityk polityczny w „Dagbladet”, zwany również Jastrzębiem1. Przezwisko, które zyskał wiele lat temu, dlatego że był całkowitym przeciwieństwem tego drapieżnego ptaka. Rzadko coś łowił, nie odznaczał się szczególną aktywnością, latał wyjątkowo nisko i nikt ani w redakcji, ani poza nią nie rozumiał, jakim cudem wolno mu było rok za rokiem wypełniać szpalty błahostkami, komunałami i relacjami z pogaduszek z tym topowym politykiem – najczęściej centrolewicowym jak czytelnicy – z którym ostatnio jadł lunch.

Ulrik Torp kiwnął głową do Super-Bente, Bente Clausen, związanej z „Dagbladet” od zawsze. Nie była już zatrudniona w redakcji, po prostu pozwalano jej tu przychodzić, kiedy chciała, i pisać za skromną freelancerską stawkę. W przypadku niektórych pracowników tak się właśnie zdarzało. W latach świetności branża dzienników wprowadziła dla siebie coś w rodzaju wcześniejszej emerytury i czasem utrzymywano ten przywilej. Na szyi Super-Bente kołysały się wisiorki, nieprzerwanie od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku. Pieszczotliwie nazywano ją szefową gangu bursztynowego. Miała taki sam wpływ na analizę polityczną jak magnes na kompas: wszystkie strony świata przestawały istnieć, ale Bente chciała dobrze.

– Nie rozumiem, dlaczego nowi radykałowie zgadzają się z narodowcami. Znam sporo ludzi z De Nyradikale – wypaliła, podczas gdy Malene Astrup, szefowa działu politycznego zajmującego się Christiansborgiem, próbowała przeanalizować napiętą sytuację i kwestię niedobranego, tymczasowego aliansu obu partii.

Pięć lat temu, gdy Torp wyleciał z pracy, Malene Astrup była stażystką w redakcji parlamentarnej. Teraz kwestiami politycznymi zajmowały się tam trzy osoby plus stażystka, czyli o połowę mniej. Malene często zapraszano do telewizji w roli komentatorki, z której to roli dobrze się wywiązywała. Jastrzębia nikt nie zapraszał.

Obok Asbjørna Henriksena stała młoda kobieta, której Torp wcześniej nie widział. Trudno było oderwać od niej wzrok. Nie była szczególnie piękna, ale był w niej jakiś urok i bezpośredniość, które automatycznie przyciągały uwagę. Zgadywał, że ma koło trzydziestki. Na lewym barku widać było fragment niewielkiego tatuażu. „Katrine Taber-Nielsen” – głosił napis na jej identyfikatorze.

Ulrik był mile zaskoczony, gdy po spotkaniu nie musiał specjalnie się z nikim witać. Wielu mijało go, klepiąc po ramieniu i mówiąc „cześć”, ale zaraz pospiesznie się oddalali. Zjawisko znane w przypadku katastrof, wypadków i innych brutalnych zajść – pomyślał Torp. Ocalali odczuwają często wyrzuty sumienia – słuszne lub nie – że przeżyli. A może rzeczywiście się spieszą? Z tego, co widział, chyba tak właśnie było.

Podeszła do niego Katrine Taber-Nielsen.

– Cześć.

– Cześć.

– Czyli to ty jesteś Ulrik Torp. – Wwierciła się w niego swoim intensywnie błękitnym spojrzeniem, co było zarówno przyjemne, jak i onieśmielające. Bardziej jednak przyjemne. Nie czekając na potwierdzenie, którego nikt nie potrzebował, kontynuowała: – Pamiętam, że mój ojciec parę razy o tobie wspominał. Zdemaskowałeś aferę z finansowaniem partii z nielegalnych źródeł.

Torp skinął głową, rozgrzany próżnością, o której już dawno zapomniał. Materiał o mały włos nie przyniósł mu tamtego roku nagrody Cavlinga. Zarówno Partia Pracy, jak i ugrupowanie De Liberale otrzymywały przelewy pieniężne z sektora biznesowego i prywatnego poprzez zupełnie nietransparentny system klubów biznesowych, usług, środków ze związków zawodowych i od pracowników partii, którzy w rzeczywistości byli zatrudnieni i wynagradzani przez różne organizacje międzybranżowe, przedsiębiorstwa i związki zawodowe. Sytuacja nie zmieniała się od wielu lat, więc tak naprawdę nie było czego demaskować, bo większość dobrze o tym wiedziała. Nowością były natomiast skala zjawiska, jego metodyczność i udokumentowanie. Ulrik Torp odzyskał wówczas szacunek w samym „Dagbladet” i pośród ludzi ze swojej branży po tym, jak kilka lat wcześniej dosłownie wyrzucono go z dobrego towarzystwa, bo w konflikcie wewnątrzpartyjnym w aktywny sposób opowiedział się po jednej ze stron, i od tej pory większość zdawała sobie sprawę, że postąpił w jedyny słuszny sposób, choć jego czyn nie mieścił się w katalogu zachowań wzorcowych, których uczono na studiach dziennikarskich.

Ujawnienie nielegalnych wpływów na konto partii miało dwie konsekwencje. Po pierwsze, skończył się regularny przepływ pieniędzy i widmowych pracowników z firm, organizacji międzybranżowych i związków zawodowych. No, prawie. Po drugie, rok później Folketing, z Partią Pracy i liberałami na czele, przyjął większością głosów ustawę zwiększającą dwukrotnie państwową dotację dla partii politycznych w Christiansborgu.

Cała historia oraz niedoszła nagroda Cavlinga zapoczątkowały krótkotrwały okres rozkwitu Ulrika Torpa zarówno pod względem zawodowym, jak i prywatnym. Po kilku latach w cieniu na nowo uwierzył w swoją pracę i w siebie. Miała sens, przyczynił się do zmiany. Ale powoli zaczął osuwać się w melancholię, której powody pojmował najmniej ze wszystkich.

Karen uważała, że przechodzi kryzys wieku średniego, i zapewne po części miała rację. Ale było coś jeszcze: frustracja z powodu upadku, jaki wokół siebie obserwował. „Wiesz to, podejrzewasz czy wygłaszasz własne zdanie?” – potrafił ku niedowierzaniu Karen spytać sucho swojego wówczas świeżo upieczonego zięcia, który brylował przy obiedzie wiedzą rodem z Wikipedii i Google’a, rozprawiając o skomplikowanych zagadnieniach. Obserwował, jak ludzie utwierdzają się w swojej niewiedzy na Facebooku, i widział, jak utalentowani politycy nie mają już odwagi wypowiedzieć trzech skomplikowanych zdań z rzędu z obawy przed oskarżeniem o zadzieranie nosa. Jednocześnie czuł, że sam jest ciągnięty w dół. Że mentalny sufit się obniża. Dlatego fakt, że w kolejnej transzy zwolnień padło właśnie na niego, nie powinien był szczególnie go dziwić.

– Możesz usiąść tutaj, naprzeciw mnie. Zazwyczaj przy tym biurku siedzi Gorm, ale przez najbliższe tygodnie wynosi się z innymi do Christiansborga. – Katrine Taber-Nielsen rozłożyła ramiona, jakby zamierzała mu wręczyć jakiś puchar.

Torp włączył świeżo otrzymanego laptopa, przypomniał sobie kod dostępu i znalazł się w wewnętrznej sieci „Dagbladet”. Pół godziny później z kanapką ze stołówki pod ręką pisał już swoją pierwszą historię. Szef działu reportażu, młody facet z plerezą, poprosił go, by sprawdził, o co poszło w facebookowej sprzeczce między pośrednikiem nieruchomości i celebrytką z jakiegoś reality show, o której Torp nigdy nie słyszał.

– Zakup, do którego nie doszło z jakiegoś tam powodu – wyjaśnił Plereza.

– To materiał na newsa?

– Oczywiście. I najlepiej, żebyśmy zamieścili go w sieci przed „Expressen”. Możesz ewentualnie zadzwonić do obojga, ale jeśli nie odbiorą, zerżnij cytaty z Facebooka. To robota na już.

Żadna z rzeczonych osób nie odebrała telefonu. Katrine Taber-Nielsen, która właśnie pisała artykulik o pięknej pogodzie u schyłku lata, zapewniła, że to zupełnie bez różnicy. Teksty na Facebooku celebrytka i pośrednik napisali przecież sami, więc Torp nie musi nawet wyjawiać czytelnikom, że „Dagbladet” się z nimi nie kontaktował.

Spór o transakcję mieszkaniową – napisał Torp w nagłówku, odgryzając kawałek kanapki z łososiem. Pośrednik nieruchomości z północnej Zelandii wszedł w spór ze sprzedającą, gdyż…

– Nie, nie, nie! – roześmiała się Katrine Taber-Nielsen, która niepostrzeżenie czytała mu znad ramienia. – To nie idzie na strony biznesowe i do „Børsen2”, tylko do „Dagbladet” i do internetu.

Torp uniósł wzrok. Podjechała do niego na swoim krześle, przejęła klawiaturę i znieruchomiała z palcami nad klawiszami na jakieś dziesięć, piętnaście sekund, namyślając się. Następnie napisała:

Obleśna Karin: Pośrednik nieruchomości celebrytów mnie oszukał – głosił teraz nagłówek.

– Chyba nie mówisz poważnie – zaprotestował Torp.

– W życiu nie mówiłam poważniej. – Uśmiechnęła się. – Myślisz, że po co przez trzy lata studiowałam na Harvardzie i Cambridge?

– Serio?

Kiwnęła głową.