Stracona - Foster Kate - ebook + książka
NOWOŚĆ

Stracona ebook

Foster Kate

0,0

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Powieść inspirowana prawdziwym procesem sądowym z XVII wieku w Edynburgu, w którym Lady Christian Nimmo została oskarżona o zamordowanie Jamesa Forrestera –swojego kochanka i wuja.

Nominowana do Women's Prize for Fiction 2024, nagrodzona Scottish Crime Debut of the Year 2023, znalazła się na krótkiej liście CWA New Blood Dagger 2024.

Odważna, śmiała i rozkosznie nieprzyzwoita odwrócona interpretacja siedemnastowiecznego procesu sądowego.

Czy historia zatoczy koło? A może Lady Christian Nimmo wreszcie zostanie wysłuchana?

Edynburg, październik 1679 roku. Lady Christian Nimmo zostaje aresztowana pod zarzutem zamordowania swojego kochanka, lorda Jamesa Forrestera. Wpływowy mężczyzna ginie w tajemniczych okolicznościach, a prasa nie zostawia na Christian suchej nitki: Cudzołożnica. Zbrodniarka. Morderczyni. Jeszcze rok wcześniej cieszyła się szacunkiem i przywilejami. Nie była też jedyną kobietą w życiu Forrestera ani jedyną, która mogła pragnąć jego śmierci. Czy Christian to bezwzględna zabójczyni, czy raczej ofiara świata, w którym mężczyźni dyktują zasady, a kobiety płacą najwyższą cenę?

„Ostatecznie nie miało znaczenia, co powiedziałam na rozprawie. Nikt mi nie uwierzył.

Stracona to wciągająca reinterpretacja prawdziwego morderstwa z XVII-wiecznej Szkocji, ukazana z perspektywy kobiet, które historia skazała na milczenie. Powieść odsłania kulisy procesu i mrocznych realiów epoki, w której hipokryzja i podwójne standardy decydowały o losie oskarżonych. Doceniona za feministyczne podejście, książka przywraca głos tym, które przez wieki były marginalizowane.

Wciągająca... trzyma w napięciu do ostatniej strony. – „The Times”

Arcydzieło! – Janice Hallett, autorka bestsellera The Appeal

Wyjątkowa – porywające śledztwo z wyraźnie feministycznym akcentem. – „Daily Mail”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁU:

The Maiden

Redaktorka prowadząca: Ewelina Kapelewska

Wydawczyni: Katarzyna Masłowska

Redakcja: Ewa Kosiba

Korekta: Małgorzata Lach

Projekt okładki: Moesha Parirenyatwa, Pan Macmillan Art Department

Opracowanie graficzne okładki: Wojciech Bryda

Zdjęcie na okładce: © Charlotte Day

Copyright © 2023 by Kate Foster

Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Edyta Świerczyńska, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-145-5

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek

Mojej matce Margaret Foster.

Żałuję, że nie będzie Ci dane

przeczytać tej książki.

„Była wielką bezbożnicą

ze szpadą pod halką”.

– John Lauder, lord Fountainhall

Historical Notices of Scottish Affairs

Rozdział 1

Christian

Więzienie Tolbooth, Edynburg

październik 1679

Zostajesz skazana na ścięcie. Niech Bóg zmiłuje się nad twą duszą. Przygotuj się w modlitwie na spotkanie z Panem”.

Słowa szeryfa, solenne niczym dzwony katedry Świętego Idziego, dźwięczą mi w uszach przez całą drogę z sądu do więzienia. Sześciu uzbrojonych w pałki konstablów wlecze mnie przez plac. W prospektach napisano, że jestem niebezpieczna, lecz to nie przeszkadza ich wolnym dłoniom obłapiać mnie, gdzie popadnie, po zbójecku zrywać guziki i kokardki. Wśród ogłuszającego zgiełku ulicy widzę tylko lubieżne, zlewające się w bezkształtną masę twarze. Ręce mam skute kajdanami, więc moją jedyną bronią przeciwko co śmielszym napastnikom są wymierzane na oślep kopniaki.

Jestem w samym oku cyklonu, w którego zwodniczy spokój wdzierają się skrawki doznań: kwaśna woń ulicznego kramarza, przebłysk czerwonego pióra u kapelusza, szczęk ostrza, które dopiero spadnie.

Mówili, że może uda mi się zjednać sobie sędziego.

„Włóż tę białą suknię z koronki. Padnij na kolana i przysięgnij, że jesteś niewinna”.

Teraz strzępy uwalanej sukni wiszą na mnie żałośnie, uparcie ciągnąc w błoto, dopóki nie zatrzaskują się za nimi ciężkie drzwi więzienia. Żałuję, że nie próbowałam odszukać wzrokiem Johanny i po raz ostatni nie spojrzałam w niebo.

Ciągną mnie po schodach do labiryntu cuchnących korytarzy tu i ówdzie oświetlonych anemicznym żółtawym płomieniem latarni. Gdy mijamy cele dłużników i wszelkiej maści skazańców, ich lokatorzy już wiedzą. Bo mają uszy. „Ciach!”, syczą przez kraty, z błyskiem w oku gładząc się brudnymi paluchami po nie mniej brudnych szyjach.

Wtrąciwszy mnie do ostatniej celi, zziajani konstable ocierają pot z czoła. „Niezłe ziółko!”, mówią ich pożądliwe spojrzenia, którymi omiatają mój rozchełstany stanik, gdy próbuję go poprawić. Pomimo mroku ich wilcze zęby błyskają w uśmiechu. Nie zważając na wilgoć, przywieram do najdalszej ściany z zakratowanym okienkiem.

„W poniedziałek o świcie zostaniesz zaprowadzona na taras Tolbooth na spotkanie z ostrzem Dziewicy. Szukaj kapłana, by towarzyszył ci w tych ostatnich godzinach. Morderczyni”.

Trzy dni. Czy każą matce patrzeć? Czy zobaczę jeszcze Johannę? I falujące, porośnięte żółtym janowcem pola Corstorphine, tak żywe i zuchwałe jak niegdyś ja sama?

Dziś zostało mi już tylko kołatanie zlęknionego serca odmierzające ostatnie minuty życia, które skończę na klęczkach w obszczanej sukni skuta, bosa i we łzach.

Powinnam była błagać goręcej.

Powinnam była zapłakać nad jego śmiercią.

Konstable wygładzają kurtki, poprawiają kapelusze i odmaszerowują, zostawiając mnie sam na sam z rosłym strażnikiem, który staje w rozkroku w drzwiach.

– Ten twój adwokat pewnie czeka na dole – oznajmia, nie ruszając się na centymetr.

– Czy mógłbyś go przyprowadzić? – proszę. Zdążyłam się już nauczyć, by akurat do niego podchodzić z pokorą.

– A co dostanę za fatygę? – pyta z błyskiem w oku widocznym nawet w cieniu krat przecinającym jego zakazaną gębę.

– Zwyczajowe dwie monety – szepczę.

– Teraz, gdy cię skazali, moja cena wzrosła – odparowuje.

Na te słowa resztką siły woli opanowuję drżenie. Nie zobaczy mojego strachu.

– Podaj ją więc memu adwokatowi – mówię, a on kiwa głową, nieśpiesznie krzyżując ręce na szerokiej piersi, jakby rozkoszował się każdą chwilą naszej „pogawędki”.

– Nie omieszkam – rzuca. – I pamiętaj: możesz mieć tu wszystko, czego dusza zapragnie. Za odpowiednią cenę. – Wyszczerza zęby, oblizując usta językiem. Na myśl o małym tête-à-tête z morderczynią krew uderza mu do twarzy.

– Dziękuję – bąkam najwylewniej, jak tylko potrafię.

Dzwoni kluczami i wolno wychodzi, zatrzaskując za sobą drzwi. Po chwili korytarzem niesie się tylko słabnące echo jego radosnego pogwizdywania.

A ja po raz pierwszy od ogłoszenia wyroku zostaję sama.

Dziewica. W jednym z pamfletów, które znalazły drogę do naszej biblioteki w Roseburn House, był jej szkic. Najohydniejsze zbrodnie Szkocji, brzmiał jego tytuł. Leżał na najwyższej półce i zakazano mi do niego zaglądać, więc robiłam to tylko wtedy, gdy nikogo nie było w pobliżu. Instrument do wykonywania kary śmierci o drewnianych ramach i stalowym ostrzu. Budząca grozę machina wysokości dwóch dorosłych mężczyzn stosowana wyłącznie do egzekucji szlachetnie urodzonych. Śmierć od jej ostrza jest ponoć bardziej bezbolesna niż od topora, choć żadna z jej ofiar, ma się rozumieć, nie powróciła, by to potwierdzić – głosił pamflet i pod spodem wymieniono nazwiska przeklętych na wieki skazańców, którzy zakosztowali ostrza Dziewicy.

Zgroza. Rzuciłam broszurkę z powrotem na półkę, jakby parzyła, ale do końca dnia nie mogłam się otrząsnąć z wrażenia, jakie zrobiła na mnie jej okrutna bohaterka. „Co znowu nabroiłaś, Christian?”, dopytywała przy stole Johanna, widząc moją niecodzienną bladość.

„Z zimną krwią zabiłaś lorda Jamesa Forrestera”.

Gdyż koniec końców moje słowa nie miały najmniejszego znaczenia. Nikt na sali sądowej nie dał im wiary.

A teraz przybędą tysiącami, by oglądać moją egzekucję. Każda upudrowana peruka i żebracza miska zwrócona zgodnie ku szafotowi.

W uszach słyszę przenikliwe dzwonienie zwiastujące kolejny atak żołądka. Tylko nie to. Nie mogę zwymiotować, bo ten obmierzły strażnik znów zedrze ze mnie przyodziewek jak wtedy pierwszego dnia. Jego gorący oddech na mojej szyi. Najlepsza peleryna. Kornet. Jedwabna halka. „Nic tu po eleganckich strojach”. Potrzebuję powietrza. W celi cuchnie nieopróżnionym nocnikiem. Opieram czoło o zimne okienne kraty i dzwonienie w uszach zastępują połajanki matki, które znam na pamięć. „Christian, nie. Bo złapie cię słońce. A dama nie powinna mieć piegów”.

Wciąż nią jestem. Damą. Ostatni szlachetny przydomek, którego kurczowo się trzymam.

Z dołu dobiega człapanie porządnych skórzanych trzewików na kamiennych schodach. Przez niewielki zakratowany otwór u szczytu drzwi widzę, jak mój adwokat, pan Dalhousie, zdejmuje kapelusz. Brodę ma splątaną od nerwowego mierzwienia towarzyszącego równie splątanej mowie obrończej, której nie pomógł nawet gruby plik notatek przytaszczonych do sądu.

Jego palce owijają się wokół krat i podchodzę bliżej.

– To już koniec – stwierdza z rezygnacją. – Pomówię z kapelanem więziennym. Przyjdzie się z tobą pomodlić, pani… – Głos więźnie mu w gardle.

– Panie Dalhousie – szepczę przez kraty, zaciskając palce na jego pięściach aż do pobielenia kłykci. W ustach nagle czuję kwaśny posmak. – Na pewno da się coś jeszcze zrobić.

– Obawiam się, że nie. Obronie nie dano wiary – starannie dobiera słowa. Ciekawe, czy mój własny adwokat w ogóle mi wierzy, bo jego sceptycznie zmarszczone czoło od początku mówiło więcej niż tysiąc słów. – Kapelan więzienny służył pociechą wielu skazańcom, pokrzepi i ciebie, pani.

– Nie chcę żadnej duchowej pociechy – wycedzam wolno, by przyjął to do wiadomości. Gdyż dotarło do mnie, niestety poniewczasie, że pomimo gór ksiąg i notatek wiszących karkołomnie nad głowami jego asystentów pan Dalhousie raczej nie należy do najbystrzejszych. – Proszę, aby powtórzył pan memu mężowi, że nadal go kocham, bez względu na wszystko. A jeśli w jego sercu została choć krztyna miłości do mnie, spełni moją ostatnią prośbę. Chyba że chce publicznego upokorzenia w postaci widoku żony na szafocie.

Pan Dalhousie zdaje się nigdy nie słyszał tak dosadnych słów z ust damy, bo jego grdyka podskakuje, gdy z trudem przełyka ślinę. Musi mieć w tym swój udział również wszechobecny odór ekskrementów wyzierający z głębi więziennych trzewi, który oględnie mówiąc, chyba nie służy jego delikatnemu powonieniu.

– Nie widzę, co jeszcze twój mąż mógłby zrobić, pani – szepcze przez kraty. – Choć nie miał takiego obowiązku, pan Nimmo już wydał fortunę na adwokatów. Nie wspominając o zapewnieniu ci bezpiecznych i jak najwygodniejszych warunków wśród tej przestępczej zgrai. Obawiam się, że czas pogodzić się z losem.

– Przekaż memu mężowi, że chcę przekupić strażnika, by pomógł mi uciec – mówię szeptem, ściskając jego wiotkie palce.

Pan Dalhousie nigdy nie przeciąga tych wizyt. Zostaje na tyle długo, by mieć co opowiadać swym kolegom po fachu nad szklaneczką trunku czy podtrzymać na duchu matkę i Johannę. „Znosi to dzielnie. Jej zawzięta natura ma jednak swoje zalety”.

Gdy znów zostaję sama, mój oddech wreszcie wraca do jakiej takiej normy. Modląc się, by pan Dalhousie przeszedł obojętnie obok kuszących witryn Luckenbooths, oczyma wyobraźni odprowadzam jego postać prosto do dorożki, która ma go zawieźć do mego męża.

Teraz mogę tylko czekać.

Jest późne popołudnie i główna ulica dopiero budzi się do życia – codzienna bieganina za sprawunkami dobiegła końca i tylko patrzeć, jak poranna klientela aptekarzy i perukarzy przeniesie się gremialnie do domów uciech, po drodze zahaczając o kawiarnie i bary ostrygowe, w których niechybnie zaroi się od plotek. Już widzę, jak brać cechowa pospołu ze szlachecką pochyla się nad dzisiejszym prospektem, by za śmieszną cenę jednego pensa być na bieżąco z najświeższymi doniesieniami. A boleśnie szczegółowy raport z sali sądowej to idealna pożywka dla złaknionych skandali apetytów.

Pani Christian Nimmo NIE PRZYZNAJE SIĘ

do zabójstwa swego kochanka i zarazem wuja,

lorda Jamesa Forrestera!

Kto by pomyślał? Żona kupca Nimmo z lordem Forresterem! Hańba dla nich obojga. Hańba dla rodziny. A jej wina jest niewątpliwa. Widzieliście dzisiejszą burdę? Ci biedni konstable ledwie uszli z życiem.

Niech Bóg zmiłuje się nad jej duszą.

Plotka skacze z głowy na głowę jak chyża wesz i lotem błyskawicy rozbiega się po całym Edynburgu. Zrodzona przy zasłanych prospektami kawiarnianych stolikach przemyka ciasnymi zaułkami i wślizguje się do salonu, sypialni i powozu, wpada na dno filiżanki i planszę do tryktraka.

I tak jak wesz wszędzie, gdzie się pojawi, żeruje na prawdzie i reputacji.

Przymykam powieki i powtarzam sobie, kim jestem, bo tego jednego mi nie odbiorą. Nie puszczając nici, z której utkana jest moja historia, sięgam pamięcią do jej początków. A wszystko zaczęło się zeszłej jesieni w Roseburn. Jakby to było wczoraj.

„Prospekt Kaledoński”

Edynburg, 26 września

Relacja z procesu pani Christian Nimmo

– przed obliczem szeryfa Johna MacDonalda

Jedyny naoczny świadek, panna Violet Blyth, pokojówka zamordowanego lorda Jamesa Forrestera: „Widziałam to jak na dłoni, panie. Bo tam byłam, panie. Wszystko stało się pod jaworem na końcu alejki. To była ona, panie”.

(W tym miejscu świadek wskazuje palcem ławę oskarżonych i panią Nimmo).

„Nie, nie tknęłam w życiu ani kropelki, a tamtego dnia zjadłam tylko garsteczkę łakoci. Kandyzowanych wiśni, jeśli pamięć mnie nie myli, panie”.

„Och, i to jak krzyczeli! Mówiłam już o tym konstablom, panie. A potem przebiła go jego własną szpadą. Może i jest damą, ale walczyć umie jak mężczyzna, panie”.

„Bo tak jest, pani. Próżno oskarżasz mnie o tę zbrodnię. Nikt przy zdrowych zmysłach w to nie uwierzy. Nie wiedziałabym nawet, za który koniec szpady złapać, panie”.

Pani Rita Fiddes, znajoma panny Blyth: „O, Violet dobrze wie, jak posługiwać się męską szpadą, jeśli wie pan, co mam na myśli. Ma w tym aż nadto doświadczenia. Aż nadto”.

(Na te słowa przez widownię przetacza się fala stłumionego śmiechu. O godzinie czwartej zostaje ogłoszona przerwa i szeryf MacDonald udaje się na wczesną kolację, na którą był umówiony).

Rozdział 2

Christian

Roseburn House pod Edynburgiem

październik 1678

Mówią, że bezczynne ciało jest warsztatem diabła. Każdego więc ranka, tuż po obowiązkowej owsiance i szklance mleka, matka wysyłała mnie i Johannę na świeże powietrze. Za drzwiami niezmiennie skręcałyśmy w lewo i mijając bukszpanowy żywopłot, rozpoczynałyśmy swój zwyczajowy obchód ogrodu z przystankiem przy krzewach róż. Nie żebyśmy choć raz ośmieliły się uszczknąć coś dla siebie. Nie wolno nam też było zbliżać się do stajennych i opuszczać terenu posiadłości.

Cały spacer zajmował góra czterdzieści pięć minut, ale matka nazywała go naszą „godziną ruchu”. Zwykle obserwowała nas z okna, pilnując, byśmy nie pominęły ani jednego zakątka. Po powrocie zaś musiałyśmy zdać jej szczegółową relację, zwłaszcza ja. „Wrony były dziś wyjątkowo wybredne, jeśli chodzi o patyczki na gniazda”, opowiadałam. „Patrzcie, jakie piękne kasztany!”, zachwycałam się. Wtedy matka dłonią w perfumowanej rękawiczce dotykała podbródka i kiwała z uśmiechem głową. „Czarujące, Christian”, chwaliła, po czym wsiadała do powozu, by udać się z kurtuazyjną wizytą do któregoś z sąsiednich majątków.

Bycie czarującą jest nad wyraz pożądaną cechą. Czarująca dama potrafi z niczego upleść porywającą opowiastkę i tym samym utrzymać zainteresowanie upatrzonego dżentelmena, nawet jeśli nie jest szczęśliwą posiadaczką różanych usteczek czy złotych loków jak Johanna.

A ja nie byłam.

Z tego też powodu tamtego jesiennego poranka zamiast pomagać młodszej siostrze w niekończących się przygotowaniach do zbliżającego się ślubu, wciąż niezamężna spacerowałam sobie z nią radośnie po ogrodzie.

– Do sypialni jasne zasłony czy ciemniejsze, w odcieniu granatu? – zapytała w pewnej chwili. – Głowa mnie już boli od tych wiecznych dylematów!

– Tylko granat – rozstrzygnęłam za nią ten ostatni, podnosząc leżącą na ścieżce gałązkę. Gdy z pieniędzmi zaczęło być krucho, musiałyśmy odprawić paru ogrodników. – Ciemne zasłony są najpraktyczniejsze i ochronią obicia przed wypłowieniem. O prywatności nie wspominając.

Nie zazdrościłam siostrze owego „bólu głowy od wiecznych dylematów”, zamążpójścia zresztą też nie. Wystarczyło, że było na ustach całego Edynburga zachwycającego się jej urodą, którą bezdyskusyjnie przyćmiewała starszą siostrę – czyli mnie. Bo prawda była taka, że pomimo romantycznych liścików, jakie od pół roku wymieniała ze swym narzeczonym, Robertem Gregorem, wychodziła za niego dla pieniędzy.

– Zatem postanowione – przytaknęła z uroczym kiwnięciem główką.

Nie wiedzieć kiedy zawędrowałyśmy do północnego zakątka, ukrytego za kępką rozłożystych drzew. Jako że nie sięgało go sokole oko pani domu, siłą rzeczy był niemożliwie zapuszczony. Jego granic strzegły kłujące osty, a po murku wspinały się z mozołem pędy jeżyn. Zawsze miałam słabość do owego ustronia, bo podobnie jak ja rozpaczliwie wyrywało się ku wolności. Ze swymi wysokimi kominami i przestronnym poddaszem Roseburn House był najokazalszą rezydencją w promieniu wielu mil, górującą nad pobliską Water of Leith, w której ciemnym strumieniu miejscowe gospodynie prały pościel i myły nogi. Na nadprożu naszego domu wyryto słowa: „Nadzieja tli się w duszy” – jakże prawdziwe podczas tych długich godzin, które spędziłam w oknie, podążając wzrokiem za meandryczną wstęgą rzeki.

Gdy już dotarłyśmy do naszego sekretnego zakątka, pierwsze pytanie Johanny brzmiało:

– Masz ją?

Chodziło rzecz jasna o grubą książeczkę w bordowej oprawie pod tytułem Porady dla szczęśliwych małżonków. Leżała na najwyższej półce biblioteczki, tam gdzie wszystkie najciekawsze publikacje, których nie wolno nam było czytać. Na samą wzmiankę o zakazanym owocu policzki mojej siostry oblały się bladym rumieńcem. Zawsze tak łatwo było ją zawstydzić!

– Tylko tym razem bez żadnych okropieństw, Christian – szepnęła ostrzegawczo.

Otworzyłam na ilustrowanej stronie, którą poprzedniej nocy pochłonęłam z wypiekami na twarzy przy migoczącym świetle samotnej świeczki.

Mąż winien zbliżać się do żony z najwyższą delikatnością, kusząc ją pocałunkami i czułymi słówkami, a wówczas żona winna poddać się jego miłosnym pieszczotom.

– Och, Christian… – Johanna zadrżała, momentalnie zapominając o granatowych zasłonach i im podobnych.

– Och, Johanno… – odparowałam szeptem. – Już niedługo Robert Gregor będzie sobie z tobą tak poczynał. Spójrz tylko na ten obrazek uległej żony.

– Błagam, daruj – prosiła, odwracając wzrok.

– Trzeba cię podszkolić – upierałam się. Wciąż nie mogłam oderwać oczu od leżącej na wznak kobiecej postaci. Jak długo musi wytrzymać w tej pozycji? Przecież on widzi całą jej nagość! I czy to boli? – Inaczej nie nauczysz się być dobrą żoną.

– I tak nią będę! – syknęła Johanna. – Widziałam się z panem Gregorem dziesiątki razy i jest coraz bardziej zakochany. To o ciebie się martwię. Masz już prawie osiemnaście lat i ani jednego konkurenta na horyzoncie.

Przyznaję, tym stwierdzeniem skutecznie zamknęła mi usta. Mogłabym dać jej kuksańca w bok, ale to niczego by nie zmieniło. Miała zupełną rację: starsza siostra powinna wydać się pierwsza. Tylko kto by mnie chciał? Pan Gregor był tak majętny, że nasze problemy finansowe go nie odstraszały i z chęcią rozwiązał sakiewkę, pokrywając wszelkie ślubne wydatki. Matka nazywała Johannę swoją ślicznotką i skakała wokół niej od samego rana, rozpływając się w uśmiechach. Robert pokonał innych konkurentów do ręki jej córki, w tym obu braci Hardiech; szeptano nawet, że był nią zainteresowany niejeden londyński dżentelmen. I tak w wieku niespełna szesnastu lat moja siostra miała przed sobą świetlaną przyszłość u boku bogatego męża.

Ze mną było inaczej. Wyobrażałam sobie, że za plecami obwołano mnie „brzydulą”: oczy koloru burych mgieł znad Nor Loch, niesforne kosmyki wymykające się spod każdej wstążki. Gdy jechałyśmy gdzieś z wizytą, matka dawała mi swoje perły, by rozjaśniły moją cerę. „Jaka szkoda, że nikt się jeszcze nie oświadczył biednej lady Christian! Umie zabawić rozmową jak nikt, a spod jej ręki wychodzą istne haftowane cudeńka, o talencie malarskim nie wspominając. Może gdy już Johanna pójdzie na swoje…”

Ale nawet miesiąc po jej ślubie pozostałam tą samą dziewczyną, która skrycie gardzi tańcem i marzy o podróżach dookoła świata. Choć ku zachwytowi sprowadzonego do Roseburn guwernera pochłaniałam książkę za książką i miałam niezwykle lekkie pióro, przymioty te nie cieszyły się wśród kawalerów takim wzięciem jak pokora, milczenie czy łagodność owieczki. I mimo że ani matka, ani Johanna nigdy by tego publicznie nie przyznały, żadna z moich sztandarowych zalet nie wpisywała się w kanony edynburskiej socjety.

Zostałam przedstawiona chyba wszystkim młodzieńcom w mieście, ale żaden jakoś nie zwalił mnie z nóg. Nie ma bowiem nic bardziej nużącego od towarzystwa amatorów whisky przechwalających się nowymi karetami swych ojców albo ględzących bez ładu i składu o cudach architektury oglądanych podczas ostatniej podróży do Glasgow czy Londynu – miejsc, których nigdy nie dane mi było odwiedzić. No i te bezczelne, taksujące spojrzenia. Gdy tylko się pojawiały, dawałam jasny wyraz swemu znudzeniu, tłumiąc ziewnięcie za ziewnięciem i błądząc obojętnym wzrokiem po salonie. Dzięki temu najczęściej kończyło się na jednej wizycie – i tym lepiej, bo powtórki bym nie zniosła.

Kiedy jeszcze cieszył się dobrym zdrowiem, ojciec nieraz patrzył na matkę ze szczerą, nieskrywaną miłością. Nie na jej perły, bufki czy treski, lecz wprost na nią, jakby był gotów zrobić wszystko, by ją uszczęśliwić. Takiego właśnie uczucia pragnęłam, choć nigdy nie odważyłabym się zwierzyć z tych marzeń nikomu na świecie, nawet Johannie.

A teraz zostawiła mnie w tyle. Jak zawsze.

– Szybciej, Christian, ty guzdrało. Nie mam całego dnia. Listy same się nie napiszą. I zostaw tę dziką różę, znasz zasady.

Patrzyłam, jak oddala się równym, marszowym krokiem, szeleszcząc obijającą się o kostki suknią. Jej pewności siebie nie zagrożą nawet obawy przed nocą poślubną, pomyślałam z podziwem. Ciekawe, czy i we mnie je wzbudzi, jeśli w ogóle będzie mi dana. Czy położę się na wznak jak tamta żona z obrazka? A jeśli nie zechcę? Wcisnęłam książeczkę na samo dno kieszeni halki.

Gdy wróciłyśmy ze spaceru, przed domem stał obcy powóz, pyszny i modnie oszklony. Na szczycie schodków zaś czekała matka, niemal przeskakując z nogi na nogę.

– Chodźcie prędzej, przyjechał kupiec bławatny z pomysłami na urządzenie twego nowego domu, Johanno – zawołała, łapiąc mnie za nadgarstek i mocno ściskając. – To wielki honor, że pan Andrew Nimmo pofatygował się do nas osobiście – rzuciła ostrzegawczo, zanim zdążyłam syknąć z bólu. – Przywiózł przepiękne próbki tkanin, a wraz z nimi zajmujące opowieści ze swej ostatniej podróży do Calais. To coś w sam raz dla ciebie, Christian, więc idź się odświeżyć i czym prędzej do nas dołącz.

Jeszcze jeden dżentelmen i jego bajdurzenia. Ale cóż miała począć moja biedna matka? Obejście pani domu wiele mówi o kondycji finansowej rodziny. Czy w towarzystwie napomyka mimochodem o swej nowej oranżerii albo paraduje w modnej sukni prosto z Italii? A może ukryta za pierzastym wachlarzem dyskretnie wypytuje o stan cywilny gości płci męskiej?

Moja matka, lady Hamilton z Roseburn, należała do tej drugiej kategorii. Mój świętej pamięci ojciec przepuścił rodzinny majątek przy karcianych stołach i po jego śmierci przed dwoma laty tytuł przeszedł na jego młodszego brata. Ale kiedy na jaw wyszły nasze problemy finansowe, z litości pozwolono nam zostać w Roseburn. Choć miała puste kieszenie, moja matka znała cały Edynburg.

Gdy się szykowałam, zaczerwieniony nadgarstek nie przestawał mnie piec. Andrew Nimmo musiał być bardzo majętnym kawalerem. Bezbrzeżne nudy. Wolałabym zostać na górze przy sztalugach. Zasady zasadami, ale jak z pamięci przenieść na płótno dziką różę? Sięgnęłam do kieszeni halki, gdzie zakazana gałązka spoczywała tuż obok równie zakazanych Poraddla szczęśliwych małżonków, i przed zejściem na dół przezornie schowałam oba fanty do szuflady sekretarzyka.

Pan Nimmo siedział w salonie z matką i Johanną, świecąc początkującą łysiną. Pewnie jako nudziarz pierwszej wody z całego serca gardził perukami. Na mój widok poderwał się z miejsca na wzór swego dziarskiego asystenta, który dwoił się i troił, układając gdzie popadnie misterne kompozycje z próbek tkanin we wszystkich kolorach tęczy.

Lichą czuprynę pan Nimmo nadrabiał wzrostem i szerokimi barkami, a jego sylwetkę podkreślał idealnie skrojony kaftan w komplecie z kamizelką wyszywaną złotą nicią. Miał przenikliwe niebieskie oczy i nienaganne maniery; skłoniwszy się szarmancko, podał mi rękę i pomógł usiąść. A te próbki! Cały stół był nimi zasłany: płachty szkarłatnego jedwabiu, marszczonego szyfonu, pysznego ciemnego aksamitu… Te, które nie dostały się na blat, zwisały z oparć wszystkich wolnych krzeseł, uwalniając mocny korzenny zapach. Fiona, jedyna pokojówka, którą zatrzymałyśmy, postawiła herbatę na orzechowym stoliku pod oknem, ale byłyśmy zbyt zaabsorbowane tym niezwykłym tęczowym spektaklem, by myśleć o podwieczorku.

– Nie narzekam na interesy – oznajmił w pewnej chwili pan Nimmo. – Londyn i zagranica zabijają się o naszą wełnę, edynburskie damy dosłownie wyrywają sobie nasz towar. A wszyscy wiemy, że niełatwo sprostać ich wymaganiom. Proszę pozwolić, lady Johanno, że doradzę pani w kwestii tkanin, które cieszą się wzięciem na najwykwintniejszych salonach.

Wiedziałam, że to nie dla mnie, ale nie mogłam się powstrzymać. Wstałam i zaczęłam się przechadzać po salonie, przebiegając mrowiącymi palcami po płachtach miękkiego aksamitu, sztywnego barwionego szyfonu i gładkiego królewskiego jedwabiu. Zupełnie jakby w ich egzotycznych włóknach były zaszyte obce strony, z których przybyły.

– Widzę, że jesteś, pani, amatorką szlachetnych tkanin. – Pan Nimmo nie spuszczał ze mnie oka. Matka nadstawiła ucha zza nietkniętej filiżanki, a nieświadoma niczego Johanna zanurzyła się w morzu marszczonego granatu. – Te pochodzą z Chin – dodał.

– Chiny – powtórzyłam, czując nagły podmuch wiatru dmącego w żagle. – Był pan tam? – zainteresowałam się.

Gdy się uśmiechnął, kąciki jego oczu ściągnęły się wesołymi zmarszczkami. Podszedł bliżej.

– Niezupełnie – przyznał, zniżając głos. – Ale miałem szczęście odwiedzić Danię, Norwegię i inne zamorskie kraje. Bezkresowi błękitu nad pełnymi żaglami dorównuje tylko ten rozpościerający się pod nimi. A jeśli mocno się przypatrzysz, w spienionych falach ujrzysz syreny i wieloryby.

Iście poetycki język jak na prostego kupca. I zupełnie niepodobny do oklepanego bajdurzenia o londyńskiej architekturze.

– Czy udało im się zwabić pana swym zgubnym śpiewem? – zapytałam, czując, jak usta wyginają mi się w mimowolnym uśmiechu. Ten pan Nimmo wyglądał na zbyt wyrafinowanego światowca, by dać się omamić prostym syrenim sztuczkom.

– Przyznaję, że nie – szepnął. – Ale ich towarzystwo może być milsze od niejednego na edynburskich salonach.

Na takie dictum prawie parsknęłam śmiechem.

– Nie tylko na edynburskich – uściśliłam.

Przytrzymał moje spojrzenie odrobinę dłużej, niż wypadało.

– Panie Nimmo, czy mógłby mi pan doradzić najlepsze upięcie zasłon? – przerwał nam nagle proszący głos Johanny. – Nie chciałybyśmy zabrać panu całego dnia. – Z naburmuszoną minką szturchnęła pobliski stos aksamitów.

– Oczywiście, lady Johanno, w tej chwili. – I z tymi słowy porzucił mnie, by zająć się swą zaniedbaną klientką.

Koniec końców wybrano pyszny granatowy aksamit na rzeczone zasłony i baldachim – w myśl zasady naszej niestrudzonej matki, która na każdym kroku powtarzała, że jej córeczka musi mieć wszystko co najlepsze.

Zatrzymałam się przy płachcie srebrzystego jedwabiu na tyle długo, że po chwili zaintrygowany pan Nimmo znów do mnie podszedł.

– Esencja szlachetności – powiedziałam, przebiegając delikatnie palcami po gładkiej tkaninie. – Tak musi wyglądać tafla morza.

– W istocie – przytaknął. – Trafiła pani w samo sedno, choć zapewne nigdy nie widziała jej na żywo. Ma pani oko artystki. – Sięgnął po nożyk i odciął kawałek próbki. – Na pamiątkę – powiedział. – Dla damy, która potrafi docenić piękno.

Gdy odjechał, matka zarządziła kolację, na którą podano kurczaka w cieście i lekki pudding jęczmienny, a potem poszłam do siebie. Porady dla szczęśliwych małżonków musiały zaczekać, aż wszyscy pójdą spać, więc w międzyczasie uczesałam niesforne włosy zwilżoną szczotką i śniąc na jawie o niedościgłych widnokręgach, rozgwieżdżonym niebie oraz baśniowych mieszkańcach podmorskich głębin, spragnionymi palcami gładziłam jedwabisty skrawek morza od pana Nimmo. Czy moje marzenia były aż tak dziecinne?

Nie umiałam odpowiedzieć.

Nie chciałam nawet zwierzać się z nich matce czy Johannie, by nie usłyszeć, że pan Nimmo pewnie rozdaje swoje jedwabne skrawki na prawo i lewo.

Podobnie jak inne gniazda rodowe rojące się od wdów z niezamężnymi córkami, Roseburn House nie musiał długo czekać na wizytę kolejnego dżentelmena.

Nazajutrz bowiem odwiedził nas lord James Forrester, który przyjechał omówić z matką pewną delikatną sprawę. Dość powiedzieć, że gdyby miejscowe dewotki ją zwietrzyły, zgorszonym szeptom za modlitewnikami nie byłoby końca.

Zjawił się tuż po naszej „godzinie ruchu”, podczas której uraczyłam Johannę kolejnym fragmentem Porad dla szczęśliwych małżonków:

Żona winna dbać o zaspokojenie męża, nigdy nie odmawiając mu zbliżeń. Bowiem w ten tylko sposób ustrzeże go przed grzesznymi pokusami, które czają się za każdym rogiem!

Podjechał z tętentem kopyt, siejąc popłoch wśród zajętych swoimi sprawami wron, których krakanie godnie zaanonsowało jego przybycie.

„Prospekt Kaledoński”

Edynburg, 26 września

Szeryf John MacDonald: „Zanim rozpoczniemy dzisiejsze przesłuchanie, pragnę zapewnić wielmożnych panów, iż choć rzuciłem okiem na wulgarne ballady o tej ohydnej zbrodni i rzekomym związku ofiary z oskarżoną, którymi oblepione są ściany każdej kawiarni, w żadnej mierze nie rzutują one na moją bezstronność w tej sprawie. W żadnej”.

Rozdział 3

Christian

Roseburn House pod Edynburgiem

październik 1678

Dalsza część dostępna w wersji pełnej