Stowarzyszenie Przyjaciół Morderców - Jarosław Klonowski - ebook

Stowarzyszenie Przyjaciół Morderców ebook

Jarosław Klonowski

2,0

Opis

Dwie kryminalno-komediowe nowele, rozgrywające się w latach dwudziestych, różni praktycznie wszystko. Nawet owe lata dwudzieste.

„Żaluzja” bowiem toczy się współcześnie, w latach dwudziestych, ale obecnego wieku. Opowiada z ironią i śmiechem (lecz jest to śmiech przez łzy), na temat współczesnych bolączek. Korporacyjne wyścigi szczurów, łatwy seks, samotność we dwoje, czy wydające się mrzonką poszukiwanie prawdziwego spełnienia w miłości.

Kędzior i Adi są kumplami od zawsze, choć różni ich wiele. Jeden jest ułożony, drugi to lekkoduch. Pech chce, że zakochują się w tym samym momencie w tej samej dziewczynie (a nawet dwóch).

A cała historia zaczyna się pod prysznicem. Tylko skąd się tam wzięło tyle krwi?

„Urodziny Edwarda”. Złote lata dwudzieste XX wieku. Stany Zjednoczone. Edward jest starym, bogatym zgredem. Wie o tym cała rodzina i znajomi, bo przyjaciół już nie ma. Wszyscy wyczekują tylko, aż zejdzie z tego świata. Kiedy jednak na urodzinowej imprezie starego piernika ich marzenie się ziszcza, okazuje się, że nieboszczyk zostawił oprócz spadku, szokującą niespodziankę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pparczy

Z braku laku…

Żenada, a nie komedia pomyłek.
00

Popularność




Tytuł: Stowarzyszenie Przyjaciół Morderców

Copyright © by Jarosław Klonowski

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja i korekta: Alicja Szalska-Radomska

Ilustracja na okładce: Łukasz Gwiżdż

Projekt okładki: Strangely Twisted

Ilustracje w książce: Adam Dobosz, Łukasz Gwiżdż, Jarosław Klonowski

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wydawca: Kości, Łódź 2023

koscipublishing.pl

[email protected]

ISBN 978-83-967093-4-9

Wstęp

Jeśli założymy, że horror w pewien sposób zniekształca rzeczywistość, naginając ją do nadnaturalnego, to w jakimś sensie tak samo czyni komedia. Dziś przedstawiam Państwu dwie nowele mojego autorstwa, które – ocierając się o czarny kryminał – eksponują mnie jako autora z pewnym, mam nadzieję dobrym, poczuciem humoru. Obie, stworzone jako scenariusze teatralne, posiadają swoistość wynikającą z ich przeznaczenia, lecz – jak myślę – bronią się również w formie niezależnej od scenicznych desek.

Urodziny Edwarda były wystawiane wielokrotnie na scenie kameralnej Stowarzyszenia Przystań, zawsze powodując u widowni salwy wybuchów śmiechu. Postać głównego bohatera ożywiał Kamil Mączka, z którym miałem ogromną przyjemność współpracować w ramach Studia Grozy. Dlatego oczywistością jest dedykacja, którą poczynię na końcu. Ta tragikomedia rozgrywa się w czasie jednego wieczora w latach 20. XX wieku, na kolacji, która dla niektórych będzie tą ostatnią.

Warto zwrócić uwagę, że pierwotnie scenariusz teatralny powstał z udziałem zdolnego młodego autora – Janusza Kotońskiego. Aby jednak dostosować tekst do języka noweli, musiałbym dokonać daleko idących przeróbek, uznałem więc, że lepiej usunąć dwie sceny (które, owszem, były znakomite, bawiły i wzbogacały sztukę, lecz nie zmieniały zasadniczo biegu akcji), niż pozwalać sobie na interpretację czyjegoś pomysłu.

Z kolei Żaluzja nigdy nie została wystawiona. Tutaj mamy do czynienia z satyrą na społeczeństwo, pary, stosunki damsko-męskie w ogóle, funkcjonowanie w korporacji. Akcja również rozgrywa się w latach 20., lecz wieku XXI. Jest też obecny morderca i jest to o tyle niespodziewane, że w sztuce nie miało go być. Pierwotnie była to komedia romantyczna. Jednak właściwym krokiem było uczynienie z Żaluzji thrillera. Czasy sprzyjają bowiem temu, że czujemy się niezrozumiani, samotni, że ożywają w nas rozliczne demony. A w tym utworze uwidacznia się to dość ciekawie i myślę, że w sposób pomysłowy.

Ogromne podziękowania kieruję w stronę Kamila Mączki oraz całej reszty występujących w Edwardzie aktorów: Eweliny Deruckiej, Wiktorii Donart, Oliwii Tralewskiej, Patryka Janczaka, Weroniki Dębińskiej. Dziękuję Januszowi Kotońskiemu za to, że zgodził się na manewr zrobienia ze scenariusza noweli. Dziękuję również Jackowi Sulkowskiemu, reżyserowi Urodzin Edwarda.

Urodziny Edwarda

Potężny, łysiejący mężczyzna, ubrany w kosztowny, dwurzędowy garnitur w modne paski siedział przy stole obficie zastawionym przystawkami na kosztownych półmiskach. Bruschetta z pieczarkami, paluchy serowe, bycze jądra, ciastka krabowe i inne cuda, które wyczarowały dwie jego przyrodnie siostry. Widok podobnych zakąsek jedynie wprawiał mężczyznę w jeszcze gorszy nastrój i czynił bardziej sennym. „Jak długo jeszcze wytrzymam”, pytał sam siebie w myślach, walcząc ze znużeniem.

To się w ogóle kiedyś jadło w jakimkolwiek stanie USA?! Jakieś cholerne, europejskie łajno, a nie jedzenie dla prawdziwego mężczyzny. I jak długo w ogóle ma wyjaśniać tym dwóm ograniczonym idiotkom, że z żarcia to go interesuje jedynie wysmażony średnio stek?! Te właśnie myśli krążyły po głowie Edwarda, kiedy zasypiał, obserwując zmrużonymi w szparki oczami, jak układają te wszystkie „frykasy” tuż pod jego nosem.

Cała rodzina Edwarda się zastanawiała, jak można w ogóle zasnąć w czymś takim jak stojący u szczytu stołu okazały wózek inwalidzki. Sporządzono go w Monachium na specjalne zamówienie, żeby utrzymał stufuntowe ciało. Pikowany fotel na kółkach może i był na swój dziwny sposób gustowny i wytworny, lecz przypominające renesansowy tron cudo, obite niewygodną skórą, ze złotymi okuciami i ramami oraz szprychami z hartowanej stali, było częściej powodem do szeptanych pokątnie niewybrednych żartów niż podziwu. Cóż, Edward Umbridge miał może pieniędzy jak lodu, lecz nie szło to w parze z gustem. Wystarczyło się rozejrzeć po wystroju wnętrza. Antyczne meble o złotych okuciach nie pasowały do siebie nawzajem. Nadmierny przepych i blichtr. Zero wyczucia czy dobrego smaku.

Prawie nieruchomo, z zamkniętymi oczami, raz po raz pozwalając opaść głowie w dół tak, że prawie stykała się z blatem, Ed drzemał w świetle kryształowego żyrandola zawieszonego trochę za nisko nad stołem.

Nawet teraz, gdy oddawał się drzemce, jego oblicze sprawiało wrażenie skrzywionego w niezadowoleniu. Ten ponad osiemdziesięcioletni mężczyzna o tuszy wskazującej, że całe życie jadł jedynie steki z wołowiny i popijał je burbonem, był głową całej rodziny Umbridge’ów, głową, która nigdy nie potrzebowała obok siebie żądnej drugiej głowy, prawej ręki, lewej ręki czy wreszcie pary męskich jąder innych niż jego własne. Był autokratą doskonałym, człowiekiem, którego potęga nie ograniczała się do wagi ciała, lecz wykraczała znacznie dalej, w obszar interesów i finansów. Brzydki i blady niczym rekin ludojad, z podwójnym podbródkiem, oddechem pachnącym tytoniem i paskudnymi manierami Edward dorobił się w szalonych latach dziesiątych i dwudziestych na wypuszczanych na Wall Street akcjach. Inwestował głównie w przemysł samochodowy, w tym w firmę Willys Corporation, która do 1918 współzawodniczyła z samym Fordem o prym na rynku. No, ale potem rozpoczął się powolny, ale nieunikniony zgon Willysa. Nie pomogło wynajęcie Waltera P. Chryslera, który odszedł z General Motors po swojej sprzeczce z Billym Durantem. Willys i Chrysler, nie potrafili się dogadać co do nazwy marki i wdrożonego przez Waltera programu oszczędnościowego. To się musiało źle skończyć. A skończyło się… fatalnie.

Edward ciężko to zniósł. Przez lata był biznesmenem skończonym, silnym, wykorzystującym niedolę innych i idącym do celu po trupach, a także lubiącym w pewnej dawce nawet spore ryzyko. Niestety, Willys kończył rok 1921 z pięćdziesięcioma milionami długu, a rynek samochodowy dalej słabł. Odbiło się to także na jednym z głównych udziałowców Willys Corporation, czyli Edwardzie Umbridge’u. Reszta rady nadzorczej była za ogłoszeniem bankructwa, Ed głosował przeciw.

Teraz, niedołężny po swoim udarze, którego doznał na skutek kłótni z innym członkiem rady i osobistym wspólnikiem, mieszkał z przyrodnią siostrą i rozpamiętywał swoją dawną potęgę.

Do sporu między długoletnimi partnerami doszło w 1922 roku, podczas wigilijnego bankietu zorganizowanego w Ubridge House. Rozpisywano się na ten temat w kolumnie towarzyskiej jeszcze przez trzy kolejne tygodnie. Wielu odsunęło się od Eda. W zasadzie jedynie Maple trwała przy bracie. Na pierwsze imię miała Wilhelmina, ale serdecznie go nie znosiła.

Panna Maple była od brata młodsza o prawie trzy dekady. Mieli różne matki i tego samego ojca, który dał im szansę jedynie na to, aby do końca świata nim gardzić. Edward Senior był z zawodu komiwojażerem, psem na kobiety, a także bigamistą. Udowodniono mu cztery żony (z czego dwie w tym samym czasie i bez formalnego rozwodu). Miał z nimi piątkę dzieci, w tym dwójkę mulatów, z którymi reszta rodzeństwa nie utrzymywała żadnego kontaktu.

Po śmierci ojca na syfilis i zamknięciu matki dziewczynek w przytułku w tymże samym roku Edward zaopiekował się dwiema małymi jeszcze siostrami. Stał się głową rodziny. A teraz Maple spłacała ów dług zaciągnięty tyle lat temu.

Ed dogorywał w domu, ogromnej i przepysznej niczym pałac maharadży rezydencji, wymagając od roku stałej opieki pod każdym niemal względem.

– To co, kochanie, nalać ci jeszcze zupki? – rozległ się dziewczęco dźwięczny głos Maple, drobnej, korpulentnej starej panny, o włosach szarych jak wełna i spiętych na głowie w ciasny kok. Ubrana w niemodną spódnicę w kształcie kielicha, uzupełnioną przez zapinaną na perłowe guziki koronkową koszulę z żabotem i bufiastymi rękawami; Maple dodawała sobie tym ubraniem co najmniej dziesięć kolejnych lat. Uwijała się wokół brata, bez odprowadzania spojrzeniem swojej młodszej siostry Doris, krążącej po kuchni. Doris była młodsza od Maple o niespełna dekadę. Tyczkowata, z maleńkimi piersiami i długimi do szyi nogami podobała się nadal niektórym desperatom. Poruszała się z nonszalancją femme fatale i ubierała jak dwudziestoletnia panna na wydaniu. Musiało być jej zimno tego jesiennego wieczoru, miała bowiem na sobie srebrzystą sukienkę bez ramion, ozdobioną długimi frędzlami. Nic, że tego typu strój nie pasował w żaden sposób do przygotowywania posiłku… Był ponadczasowy, a Doris czuła się w nim swobodnie. Zamiast w pidżamie, mogłaby spać w tej kiecce. Gdyby oczywiście nie spała całkiem nago.

Podkrążone oczy mężczyzny otworzyły się pod opadającymi powiekami, a twarz przybrała wyraz niesmaku. No nie… Jeszcze tu był. A już myślał, że obudził się w piekle.

– Co gadałaś? – mruknął głębokim basem.

– Zupki?

– Zupki, zupki, czy ja wyglądam na jakiegoś pana zupkę?! – Mlasnął ustami przypominającymi pysk karpia i wymamrotał pod nosem: – Matko Boska, ciągle tylko te zaciągane śmietaną, ohydne wywary z kur… Zaraz zacznę gdakać. Jak ja tego nie znoszę. Chcą mnie otruć, jestem o tym przekonany. – Resztę zaś dodał głośniej, a jego głos stał się skrzekliwy: – Tak, kochana siostrzyczko, nalej mi jeszcze zupki.

– Oczywiście, kochanie.

– Ej, ty tam, Doris, a co tam u tej twojej zidiociałej córki? – Odwrócił się do młodszej z sióstr, która w tym samym momencie stała na wyciągniętych nogach, eksponując całkiem apetyczną pupę, pomimo wejścia przez kobietę zeszłej jesieni w okres wieku średniego. Chyba że myliły go słabnące oczy… Pośladki trochę się zamazywały, no ale zawsze był mężczyzną nie tylko z wielkim apetytem, ale i podobną wyobraźnią. Kobieta sięgała po coś z szafki zawieszonej wysoko nawet dla jej długich, ozdobionych czarnymi pończochami nóg.

– Radzi sobie – usłyszał jej zachrypnięty, nisko modulowany głos.

– Ha! – wykrzyknął głosem sępa. – Znalazła w końcu jakąś porządną pracę czy nadal się obija, czekając na fundusz powierniczy, którego nigdy nie będzie?

Doris odwróciła się, jej wzrok, pomimo wyrazistego makijażu, błyszczał nieco błędnie. Miała nietypową urodę, z szeroko rozstawionymi, trująco zielonymi oczami i buźką w kształcie serca, z wysoko sklepionymi kośćmi policzkowymi, podkreślonymi przez róż i lekkie fale jasnych włosów ufryzowanych w zaczesanego gładko boba. Niestety, skądinąd zgrabne nogi nie nadążały za wagą ciała spowolnionego przez ciężar nalewki, którą Doris ukryła w trzeciej na lewo szafce u góry. Innymi słowy, kobieta była dość mocno wstawiona. Nie należało się dziwić, skoro piła już od czasu wcześnie spożytego tego dnia śniadania.

– Zajęła się aktorstwem, drogi bracie – rzuciła, usiłując opanować zachrypnięty głos, żeby nadmiernie nie bełkotać.

– Aktorstwem… Dobre sobie. – Odwrócił się do stołu Ed. Zatopił palce w oliwkach, wydobył jedną i wciągnął ją do ust. – Zajęła się dawaniem…

Kątem oka złowił oburzony wyraz twarzy młodszej z przyrodnich sióstr, której róż przemienił się we wzburzony fiolet ogarniętego sztormem morza. „Może jakby nie popijała na boku, nie miałaby takich rumieńców”, pomyślał.

Maple zeszła obojgu z oczu, udając, że zajmuje się zmywaniem naczyń, byleby w tym przedstawieniu nie uczestniczyć.

– Chciałaś coś powiedzieć, siostrzyczko? – rzucił z wyraźnym wyzwaniem w wodnistych oczach Edward, mierząc kątem oka Maple, lecz zwracając się do młodszej siostry.

– Nie… – mruknęła, usiłując utrzymać się na nogach Doris. Nie pomagały w tym bynajmniej bardzo wysokie obcasy. – Masz oczywiście rację, braciszku. Na szczęście Poli nie zbywa urody. Na pewno pozna jakiegoś porządnego chłopaka…

– Chłopaka?! – parsknął Edward. – Jej potrzeba chłopa, mężczyzny… Z prawdziwego zdarzenia… Tia… Dziś to już takich nie ma… Miękkie chłoptysie myślą, że jak postrzelali się trochę z Niemcami na wojnie, to od razu przybyło im od tego męstwa. Coś ci powiem, ta wojna, to była zabawa w piaskownicy. Siedzieli w tych swoich okopach i budowali baby z piasku. Dziecinna igraszka. Wojna okopowa, pozycyjna, jak to nazwali. Pozycyjna. Kiedyś to mi się to słowo z czym innym kojarzyło. Tia, ja i mamuśka, mieliśmy swoje wojny pozycyjne, możecie mi wierzyć.

– Musisz? – bąknęła Doris.

– A żebyś wiedziała, że muszę. A i na wojnie też byłem. Wszyscy o tym wiecie.

– No tak, wszyscy wiemy – to samo rozległo się z ust obu sióstr tak, jakby nagle stały się jednojajowymi bliźniaczkami. – Słynna wojna secesyjna… Upadek konfederatów.

– A żebyście wiedziały – wybuchnął Edward. – Świat był kiedyś zupełnie inny. A raczej, inaczej urządzony. Weźmy taki przykład… Kobiety pracowały. Starały się dogodzić swojemu mężczyźnie. A co mamy teraz? Siedzi taka, a jeszcze lepiej… leży. Leży i pachnie. Weźmy taką… Polettę. Dajcie spokój. Paszkwil, jak jej matka. To znaczy, nie, nie, na razie jest na czym oko zawiesić. Jeszcze tak. Ale pierwsze objawy już są. O, są, jak jasna cholera są. Dlatego pamiętajcie, drodzy panowie, zanim podejmiecie jakieś ważkie życiowe decyzje, pamiętajcie, że wasza teściowa, to wasza żona za dwadzieścia–trzydzieści lat.

Obie kobiety rozejrzały się, jakby szukały publiczności, do której przemawia Edward.

– Aaa, tak. Przyjrzyjcie mi się uważnie.

– Odbiło ci już całkiem, Ed? – rzuciła Doris.

– Mnie? Mnie odbiło? Nie, nie odbiło. Spędzam po prostu czas z wami, babsztylami, zamiast w porządnym, męskim towarzystwie, rżnąc w karty i pijąc wódę. Dziecinnieję, zamieniam się w babę w portkach. Robię się żałosny, ot co. Ale niedoczekanie wasze. – Jego głos stał się gruby, gdy Edward pogroził dwóm osłupiałym kobietom palcem wskazującym. – Ja się tak łatwo, cholera, nie dam! Ja jestem Edward Umbridge!

– Tia, jesteś prawdziwym mężczyzną. Takim, jak twój, pożal się Boże, wspólnik, Bradley Jones Trzeci – sarknęła Doris. – Zrobił cię na sto tysięcy zielonych, ten twój „prawdziwy przyjaciel” i sprowadził na głowę biuro śledcze i cały tabun rządowych urzędasów. Tyle ci przyszło z jego prawdziwego „męskiego towarzystwa”, że prawie zbankrutowałeś.

Przez chwilę Edward siedział w swoim fotelu inwalidzkim za kilka tysięcy jak wryty.

– Taka jesteś mądra? – Obrócił się bokiem, mierząc siostrę.

– Nie narzekam, Ed – odparła kobieta, przytrzymując się kuchennego blatu, żeby przypadkiem nie wywinąć orła.

– Urocza jak zawsze, prawda, Doris? – odparł po długim namyśle. Zmierzył przyrodnią siostrę zjadliwie. – To dlatego kochanego George’a już nie ma między nami, nie? Zawsze byłaś tak samo urocza przy bliższym poznaniu. Biedak przejrzał na oczy.

Doris skrzywiła się, naśladując, czego chyba nikt nie zauważył, najgorszą z min swojego brata.

– A, powiedz mi, ta twoja Pola ma teraz kogoś? – zapytał bez związku.

Odpowiedź, która padła z ust Doris, nie należała do najchętniej udzielonych.

– Jest taki jeden.

– Z twojego tonu głosu wnoszę, że to ciągle ten sam – odparł rozbawionym głosem. – Jak mu jest? Chester?

Maple postawiła na środku stołu ogromną wazę i dużą chochlą nalała bratu zupy, nucąc pod nosem Marsz weselny Wagnera.

– Chuck – odparła Doris.

– Chuck – burknął Ed, naśladując odgłos czkania, wodząc wzrokiem za oddalającą się Maple. – Dobre imię. Dla kota. Ale, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Maple? A co to za ścierwo w tym pływa? Mam nadzieję, że smakuje lepiej, niż pachnie.

Powąchał, spróbował i wypluł.

– Co za gówno…

– Dlaczego tak mówisz? – Nadbiegła z powrotem druga z sióstr. – To jest naprawdę pyszny chłodnik!

– To dlatego jest taki zimny?! – Edward wypluł resztę tego, co miał w ustach, do talerza. – Od początku o to ci tak naprawdę chodziło. Żebym był zimny jak ta zupa. Rusz tyłek i przynieś mi coś prawdziwego.

– Ale jest tylko chłodnik! Indyk jeszcze w piekarniku!

– To rusz ten tłusty tyłek i zrób, żeby się zrobił cieplnik. No, przecież masz te swoje rozliczne talenty! Wszyscy opowiadają, jak to ty świetnie kucharzysz. Szkoda, że ci „wszyscy” nie są u nas codziennie na obiedzie. W sobotę? Grochówka. I proszę, od razu mam od niej gazy. W niedzielę? Schab z jakimś zielonym gównem w środku. I kasza z sosem. Chociaż to taki syf. I jeszcze chłodnik. Zupa to ma być gorąca, o, żebym sobie język sparzył! Chłodnik. – Pokręcił głową. – No trzeba mieć wyobraźnię, żeby wymyślić chłodną zupę. Doris! Jutro ty gotujesz.

– Ale… Jestem tu tylko na dzisiaj… – zauważyła Doris.

– Milcz, jak do mnie mówisz, Dorcia! – wrzasnął, grożąc obu siostrom palcem. – Ja was wszystkich wyszkolę! Ja wam wszystkim pokażę! Co wy myślicie, że stary jestem, że można mnie traktować jak jeszcze jeden mebel?! O, nie, moje drogie. Ja was wszystkie poustawiam… I to wkrótce, do ciężkiej cholery.

Nagle poczuł, jak opada go znowu uczucie wycieńczenia. Opuścił głowę na oparcie fotela i zanim zrozumiał, co się stało, już drzemał.

* * *

Powiedzieć, że Umbridge House był okazały, to jakby nic nie powiedzieć. Budynek miał dwa piętra i kilkanaście sypialni; posiadał dwa olbrzymie skrzydła i front z ogromnym, wysypanym żwirem podjazdem dla kilkudziesięciu samochodów. Ozdobiony stojącą pośrodku neoklasycystyczną fontanną parking wiał jednak od mniej więcej roku pustką. Nikt ze wspólników, zarządu czy współpracowników nie odwiedzał Edwarda od czasu pamiętnej wigilijnej kolacji 1922. Ed dał wtedy popis, który wszyscy zapamiętali. Usiłował ni mniej, ni więcej, jak postrzelić swojego wspólnika ze strzelby na słonie, którą tamten mu sprezentował na urodziny. Ganiał potem biedaka po całym ogrodzie w stylu geometrycznym, wykrzykując inwektywy i strasząc wszystkich do tego stopnia, że albo porozjeżdżali się do domów, albo rozbiegli do różnych kryjówek. Po godzinie polowania nagły zawał powalił w końcu stufuntowego mężczyznę, posyłając jego spocone, pozbawione czucia ciało na okoliczny żywopłot.

Minęli chryslerem Chucka fontannę. „Bardziej przypomina pomnik”, pomyślał Charlie. Zaparkował najbliżej drzwi, jak tylko mógł, i zerwał z oczu gogle na skórzanym pasku. Następnie wysiadł, obszedł auto i wypuścił Polę. Spojrzał przed siebie, biorąc głęboki wdech. Dom był rzęsiście oświetlony latarniami i otoczony dookoła majestatycznymi kolumnami. Przypominał podobne rezydencje w Georgii i Nowym Orleanie, może poza otaczającym go i nie do końca tu pasującym geometrycznym ogrodem. Wujaszek Edward nie znosił bałaganu i to za jego sprawą okolica trzydziestu akrów od domu została uporządkowana, stawy zasypane, wzgórza zrównane. On też sprowadził dziesięciu najlepszych ogrodników i wyremontował dom. Był kiedyś mężczyzną nie tylko potężnym, ale i pełnym wigoru. Chuck podziwiał go przez prawie cały pierwszy tydzień znajomości z Polą.

No, ale potem zostali zaproszeni na wigilię do Umbridge House.

– Myślisz, że to rozsądne tu stawać, blisko okna? – rzuciła, spoglądając w stronę auta Pola. – Jak wujaszek zobaczy markę wozu, wpadnie w szał.

– Serio? – Skrzywił się Chuck. – To takie dla niego ważne? Zresztą, stary praktycznie nie rusza się od stołu. Nic nie zobaczy poza twoją śliczną buzią, mała.

Podeszli do ganku i zatrzymali się przed drzwiami zaopatrzonymi w świetlik. Dziewczyna zbliżyła się do Chucka, lecz zamiast dać mu soczystego buziaka, na jakiego liczył, zaczęła poprawiać mu krawat. Nie znosił, kiedy kobiety tak się zachowywały. Kim on jest, maminsynkiem?! Wzdrygnął się, ale jej na to pozwolił.

– Tylko proszę cię, Charles, zachowuj się, byle jak, ale się zachowuj – oznajmiła w swój naturalny, energiczny sposób akcentując głoski. Stali w blasku zawieszonej nad drzwiami latarenki. Uśmiechnął się do niej. Miała wielkie, czarne jak kotka oczy i w ogóle wyglądała niczym laleczka zapakowana w futro z lisa. Porcelanowa cera, a pod futerkiem nogi, za które wielu dałoby się udusić i pokroić w plastry… Cycki, owszem, miała Poletta trochę małe, z powodzeniem mieściły się w dłoni Chucka i jeszcze zostawało sporo miejsca, no ale nie zawsze można mieć wszystko… Smoliście czarne loki wyzierały przez rąb cloche. Normalnie wytworność wzrostu sześciu stóp…

Był od niej niższy. Dało się to zauważyć do tego stopnia, że aż chłopaki z golf klubu żartowali o tym, jak mogłaby mu napluć na jego pokrytą brylantyną głowę. Nie przejmował się tym zanadto, rekompensując sobie kupowaniem za pierwsze większe gaże najlepszych trzyrzędowych garniturów, uzupełniając tych kilka cali specjalnie zamawianymi u jednego Włocha perłowoszarymi kapeluszami. Podobno robił je także dla nowojorskiej mafii.

Tylko dziś, z uwagi na założenie gogli do jazdy samochodem, wymienił kapelusz na kaszkiet. Był w nim cholernie przystojny, o czym wiedział. I to w ten uroczy, chłopięcy sposób, za jakim szalały panienki. Ze swoimi bardzo jasnymi włosami i pociągłą twarzą, po której zawsze błądził pełen zadowolenia uśmiech, był mężczyzną, za którym babki szalały. Kretyni z golf klubu mogli się, za przeproszeniem, cmoknąć.

Jego i Poli kariery dopiero się rozkręcały. Filmowy świat stał otworem. Zwłaszcza jeśli chodziło o Chucka. Dostał niedawno angaż w filmie o gangsterze, luźnej kontynuacji Dziewczyny i Gangstera z 1914. Miał tam grać główną rolę przy boku Toma Londona i Johna T. Dillona. Wkręcił też Polę; na razie jako jedną z dziewczynek głównego mafiosa, granego przez Londona.

Świat mógł za chwilę oszaleć na ich punkcie, ale potrzebowali kasy, zanim nastąpi premiera tego filmu, noszącego na razie roboczy tytuł Strzał znikąd.

Po to tu przyjechali. Poza tym oczywiście, żeby się porządnie najeść. Maple była mistrzynią gotowania. „Marnowała się przy tym starym pryku”, myślał Chuck. Jak już będą mieli kasy jak lodu, zabiorą ją w charakterze kucharki do swojego apartamentu na Manhattanie. Lubił Maple. Była milutką starszą panią, która nikomu nie wadziła.

– Skarbie, mam tę sprawę w jednym palcu, zobaczysz. Skapnie nam z fortuny tego starego okrągłe sześć zer. To będzie porządny grosz na nasze sprawy.

– Nie mów tak, to jest rodzina.

– Tia, wiem, kim dla ciebie jest. Tylko nie rób z siebie niewiniątka, jakby to był ktoś dla ciebie ważny. Ty i ja, skarbie, my jesteśmy z tej samej gliny. Myślisz, że nie wiem? Nie oszukuj mnie, mała.

– Och, przestań…

– No co się tak dziwisz, mała? Jeśli stary ma do ciebie słabość, to chyba możemy liczyć na małe co nieco, nie? A wtedy, rozumiesz, nie będziemy musieli nigdy więcej chodzić w łaski do agentów tego świata. Nigdy więcej! Wyobraź sobie! Nigdy więcej siedzenia na kolanach tłustym prykom, żeby dostać rolę!

Pola zmierzyła Chucka badawczo.

– Nie wiedziałam, że kiedyś to robiłeś!

– Och, daj spokój, nie strój sobie ze mnie żartów.

– Nie stroję. – Wyjęła z torebki okrągłe, składane lusterko kieszonkowe i poprawiła szminkę. – Ty byś chciał, żebym usiadła na kolanach staremu. I w ogóle ci to nie przeszkadza.

Stanął za dziewczyną.

– Mnie nie przeszkadza? Mnie?!

– Tobie. – Przyjrzała się swojej twarzy w odbiciu. Zaczynała mieć kurze łapki. Latka leciały. Kończyła w styczniu dwadzieścia trzy lata. A tu? Ani męża, ani kariery. Nic.

– Przecież to tylko nieszkodliwy stary pryk! – burknął. – Poza tym, coś ci powiem, słonko. To jest biznes. Chcesz coś znaczyć? Zacząć jakąś karierę?

– Wiesz ty co?! – Głos Poli wyrażał krańcowe oburzenie.

– Spokojnie, skarbie. Po prostu odegraj swoją rolę i dalej wszystko potoczy się samo. Wyobraź sobie. Wszystkie drzwi do wszystkich wytwórni staną otworem. To my będziemy decydować, kto zagra. I co. Zobaczysz. A, i kupię ci tego twojego pudla, o którym zawsze marzyłaś. I dywan do łazienki. Taki włochaty, po kostki. Będziemy się w nim tarzać, he, he, he i liczyć pieniądze. Co tam! Będziemy się tarzać w pieniądzach. Mówię ci.

– Ty tylko tak gadasz. I dobrze wiesz, że poza moim funduszem powierniczym nic tak naprawdę nie dostanę od tego starego sknery.

Przez moment miał bardzo zabawny wyraz twarzy. Tak, jakby połknął coś niedobrego. Normalnie nabrał wody w usta. „Co takiego właściwie powiedziała?”

– Wiem, co mówię – opanował się w końcu. – Wierz mi. Stary ma pełno kasy ukrytej w tym cholernym domu. Nie musisz się nawet o nic prosić. Jest ukryta. Wszędzie.

– Wszędzie? – Zmrużyła oczy podejrzliwie. – Znaczy gdzie? I skąd akurat ty to wiesz?

Wzruszył ramionami.

– Choćby i w rurach. No, pewnie banknoty trochę śmierdzą, ale na dobrą sprawę, która kasa nie śmierdzi?!

Prychnęła.

– Stroisz sobie ze mnie żarty. – Trąciła mężczyznę, kręcąc z uśmiechem głową. – Zawsze wiedziałeś, jak mnie rozbawić. No ale bądź już poważny, Chuck. Nie będę okradała własnej rodziny.

– Jestem poważny. Słuchaj no mnie. To oni cię okradają. Cały czas. To się tobie należy, mała. Zrobimy tak. Jak się dziś wszyscy popiją, a zawsze wcześniej czy później są na takich imprezach totalnie wstawieni, zbadamy cały dom. Każde bierze jedno skrzydło. Nikt nie zauważy zniknięcia paru tysięcy. Ty powiesz, że się źle czujesz.

– Że ja się źle czuję? – Chyba nie rozumiała, do czego mężczyzna zmierza.

– Dokładnie. Eeee, powiesz na przykład… że masz te, no… mdłości.

– Mdłości?? Ale co sobie wtedy Doris pomyśli?

– No jakby ci powiedzieć, co sobie twoja mamcia pomyśli, to mnie akurat guzik obchodzi. Słuchaj, ty rozejrzysz się po lewym skrzydle. Ja po prawym. Przynajmniej przeżyjemy przygodę. A może…

Zbliżył się do niej z łobuzerskim śmiechem.

– Może wybierzemy potem jedną z dziesięciu tysięcy sypialni i tam się spotkamy?

Pola trąciła go mocniej, a potem z błogim uśmiechem na ustach nacisnęła dzwonek. Poczuła jego ręce na sobie i zachichotała. Szybko się jednak wyprostowała, poprawiając na sobie ubranie.

Otworzyła jej Doris, co było w zaistniałej sytuacji kompletnie niezręczne. Pola drgnęła, spodziewając się każdego poza własną matką, która natychmiast ogarnęła spojrzeniem uśmiechającego się pewnie i stojącego za blisko jej córki gacha. Nie uszło uwadze dziewczyny, że jej matka wywraca oczy do góry na widok Chucka.

– O, cześć, mamo – rzuciła zbyt wysokim głosem dziewczyna, walcząc z uczuciem speszenia. Już od hallu poczuła wyraźnie aromatyczny zapach pieczonego indyka, zmieszany z lawendą na mole i przetrawionym alkoholem, który bił z ust Doris. Sądząc z nieco chwiejnej pozy, musiała już być nieźle wstawiona. – Właśnie mówiłam Charlesowi, och…

– Jesteście spóźnieni – zauważyła, okręcając się na pięcie, Doris i odeszła. Przy okazji prawie się zachwiała na wysokich obcasach, Poletta widziała to dość wyraźnie.

– Mówiłam ci, że się spóźnimy. – Spojrzała z wyrzutem na chłopaka Pola. – A ty tylko ble, ble, ble. Wszędzie tylko ta głupia prasa. Ciągle tylko te twoje wywiady i flesze aparatów.

– Cwaniara…

– Co mówiłeś? – spytała mężczyzny ze środka Doris.

Chuck przekroczył próg pierwszy, prawie odpychając Polę.

– Że to nasza zasrana powinność jako osób publicznych – oznajmił już w hallu. – Musimy być w blasku fleszy. Musimy się w nich kąpać, kochanie. Tak jej powiedziałem. Świat śledzi każdy nasz ruch.

– Już sobie tak nie dodawaj – usłyszał wołanie Doris. – Jeszcze ci daleko do osoby publicznej.

– Jaki ty jesteś wulgarny… – Ruszyła śladem mężczyzny Pola, zatrzymując go i sycząc jak jakaś mała żmijka.

– Po prostu szczery.

– Co nie oznacza, że musisz od razu powiadamiać dzienniki, kiedy idziemy na urodziny – wystękała cicho, tak aby mama nie usłyszała. – Czy my nie możemy nic już zrobić jak normalni ludzie?

– Znowu się kłócicie? – wołała Doris gdzieś spoza hallu.

Stał tam razem z Polą przez krótką chwilę. Odebrał od niej futro, nieco ratując swoją reputację dżentelmena. Było to dość spore pomieszczenie, z podłogą w szachownicę. Na wprost ciągnęły się kręcone schody na piętro, na prawo znajdowało się przejście do salonu. Zawsze się dziwił, że w tak dużym domu Edward nie trzymał żadnej stałej służby, ograniczając się do wynajmowania ludzi z agencji.

– Kochanie, o normalności to ty mi tu nie mów – uśmiechnął się Charles. – Poza tym, nie mam z pojawieniem się prasy, absolutnie nic wspólnego. Po prostu tak się zaczyna sława.

Pola weszła do salonu. Chuck ruszył jej śladem.

– Są już wszyscy – zauważyła, choć Maple mieszkała przecież z Edwardem.

– Tak, całe pięćdziesięciotysięczne party – rzucił z przekąsem Chuck, spostrzegając drzemiącego u szczytu stołu ogromnego gospodarza. – No, ale należało się tego spodziewać. Myślę, że na pogrzeb starego przyszłoby więcej osób. O, to mi podsuwa pomysł. Może w przyszłym roku zawiadomimy wszystkich o pogrzebie i odczytaniu testamentu?!

Doris zmierzyła kątem oka mężczyznę, wychodząc z podanym jej przez Chucka wierzchnim odzieniem Poli. Nie uszło jej uwadze, w czym oprócz kupionego jej na gwiazdkę futra przyszła na urodzinową kolację jej córka. Połyskujący atłas odsłaniającej nogi sukienki na ramiączkach i perły nadawały się raczej do klubu jazzowego albo nawet sypialni niż tutaj. Już słyszała w głowie, jak zwyzywa wygląd Poli ten stary piernik, Ed. A potem zacznie się na widok dziewczyny ślinić, choć kwadrans wcześniej wyzwał ją od dziwek. No, ale faktycznie Poletta, jej maleńka Pola, była bardziej rozebrana niż ubrana, a kiecka przypominała do złudzenia koszulkę nocną.

– Jeżeli tylko on doczeka przyszłego roku – krzyknęła Doris z hallu, usiłując zmienić nie tylko temat, ale także tok własnych myśli.

– A co to niby miało znaczyć? – westchnęła Pola.

– A jak myślisz? – stwierdził swoim flegmatycznym głosem Chuck, wciągając w nozdrza miłą woń pieczonego mięsa, wyczuwalną od strony kuchni. Poczuł, jak ślina podchodzi mu do ust. – Ta stara jaszczurka zaplanowała już wszystkim życie, a niektórym śmierć…

Przerwał, spostrzegając tuż przed sobą Doris ze ściągniętymi ustami i ramionami założonymi po sobie.

– Tak w ogóle, to witam panią, dawno się nie widzieliśmy… – skomentował speszony.

– Ja jakoś nie żałuję – odparła egzaltowanym głosem. – Zresztą, z tego, co słyszę, to pan chyba też nie…

Chuck dostrzegł Maple przemierzającą wraz z tacą przestrzeń między kuchnią a salonem.

– Dzień doberek, Maple! – zawołał przez cały pokój Chuck. – A co wy macie takie grobowe miny?! Komuś się zmarło?!

– No wiesz co! – burknęła, stanąwszy za nim Pola.

– Albo odwrotnie, ktoś ciągle żyyywy – oznajmił dźwięcznie. – Taaak. Witam. Ja i Poletta byliśmy w okolicy i żeśmy się, że tak powiem, wpadli, że się tak wyrażę.

– Na litość boską… – odparła świszczącym głosem Maple, nadbiegając w ich kierunku. – Możecie już być ciszej? Edward śpi, a tu już jest wystarczająco głośno… Siadajcie, proszę. I pół tonu ciszej.

– Śpi – odparł nadal dość głośno Chuck. – Albo mu się w końcu zmarło.

Poczuł na sobie wzrok wszystkich.

– No co? Z tego, co wiem, to ma już swoje lata… – W głosie mężczyzny zabrzmiało tłumaczenie. – Nie jest to najwyższy czas? Po co ma się męczyć, skoro…

Pola ostentacyjnie uderzyła się otwartą ręką w głowę.

– Boże, Chuck, jaki ty jesteś niedyskretny! Takie rzeczy wygadywać przy mojej rodzinie?

– Przecież żartuję, widać, że przycina komara… Jakby nie żył, nie mówiłbym podobnych rzeczy – zawahał się. – Sam by się śmiał z tego w głębi duszy.

Przemierzył stół, sięgając po oliwkę widelczykiem.

– To chyba jedyna osoba w tej pożal się Boże rodzinie z jako takim poczuciem humoru.

Zasiedli do stołu; Chuck obok Poli, zakładając nogę na nogę, z nieco przesadną nonszalancją. Maple tuż przy bracie, a Doris naprzeciwko córki.

– Dwa prymitywy zawsze się dogadają – uznała Doris. – Już teraz wiem, co mnie tak w tobie odstręczało…

Edward ocknął się, jego oczy padły na Polę, pojawił się w nich błysk rozpoznania, a po chwili coś głębszego. I niezbyt podobającego się zarówno dziewczynie, jak i jej chłopakowi.

Rozległo się chrząkanie.

– Poletta? – rzucił stary. – Chodź tu z tą twoją chudą dupą, niech no ci się przyjrzę.

Dziewczyna ostrożnie spełniła prośbę, podrywając się z krzesła.

– Obróć się, no.

– Wujku!

Edward uśmiechnął się ślisko.

– Ech, no, powiedzmy, coś tam w sobie masz, komuś się spodobasz – ocenił, mrużąc jedno oko. Spojrzał na resztę gości. – No, co tak się gapicie, jakbyście nigdy mężów nie miały. O, wybacz, Maple. Kto by chciał taki pasztet jak ty.

Poprawił się w fotelu na tyle, na ile pozwoliły mu zastałe kończyny.

– No dobra, zebraliśmy się tutaj wszyscy… – odkaszlnął – …z okazji moich, he, he, he „entych” urodzin. Tia…

Wziął głęboki wdech, a potem nagle huknął:

– Gówno prawda! Kasę przyszliście ze mnie wycyckać! Ale obawiam się, że muszę was rozczarować. – Rozejrzał się zadowolony. – Oooo, teraz to złapaliście miny… Wszystkie pieniądze do banku zaniosłem, he, he, he, a co wy myśleliście, nie będę tego po domu trzymał. Przykuty do wózka jestem. Co, myślicie, że wam ufam? Maple jedynie ufam. Bo co ona by miała z tymi pieniędzmi zrobić? Żaden szanujący się facet nawet bogatej by jej nie chciał, a ona sama się przecież stąd nie wyniesie.

Starszą z sióstr zamurowało.

– Maple, to ja wam powiem, to jest rewelacyjna siostra-opiekunka – ciągnął z rozmarzonym wyrazem twarzy Ed, wzbudzając uśmiech na twarzy starszej z sióstr. – Mój anioł, cholerny, stróż. Ktoś ładniejszy, milszy miałby własne życie. Ale nie Maple. Po co jej własne życie bez urody i charakteru, co nie?! Co się gapicie?! A, chrzańcie się wszyscy. Maple?! Przynieś mi no jakiegoś buzona.

Panna Maple jakby ocknęła się ze snu, zrywając się z miejsca.

– Buzona? – spytała, jakby nie rozumiejąc słowa.

– No co, no, nie rozumiesz? Coś, żebym się poczuł lepiej. Jakieś lekarstwo. Niech w ostateczności będzie szampan. Stoi tego w kuchni, jakbyśmy mieli Nowy Rok witać.

W tym samym czasie Doris, korzystając z okazji, że wszyscy słuchają starego, lekko rozchwianym krokiem podeszła do córki. Wzięła ją za rękę, spostrzegając niemy protest na twarzy Chucka, i zachęciła dziewczynę do krótkiego spaceru w stronę kuchni.

– Dawno się nie widziałyśmy, córciu. Co tam u ciebie słychać? – zapytała w sposób, który chyba tylko dla niej był dyskretny. – Oprócz tego… że dalej męczysz się z tym prymitywem…

Mimowolnie wywróciła oczami.

– Prymityw, nie prymityw, jedyny z tu zgromadzonych osiągnąłem coś w życiu – zawołał Chuck, który wszystko, albo większość, usłyszał. – I to własną pracą. Słowo kompletnie w tym domu nieznane. Słowo, które…

– U mnie, mamo? – przerwała mężczyźnie Pola, ciągnąc za sobą matkę, aż znalazły się poza krawędzią stołu. – Przygotowuję się do nowego spektaklu.

Chuck zerwał się, zobaczył jeszcze kątem oka, jak Maple nalewa do szklanki Edwarda burbona. Oblizał się, widząc, że stary wychyla rubinowy napój do dna. Sam by przepłukał gardło. Ale oczywiście jego tu nikt nie poczęstuje. „Naślę na nich federalnych, jeśli najdzie mnie kiedyś ochota”, pomyślał. Ale może później. Albo nawet innego dnia. O tak, da im wszystkim popalić.

– O, nie, nie, nie będzie żadnego spektaklu… – Ruszył za kobietami. – Przyszłością sztuki jest film i nic tego nie zmieni. Już o tym rozmawialiśmy z Polą i myślę, że już prawie to rozumie.

Doris wyjrzała, piorunując mężczyznę wzrokiem.

– A kim ty, przepraszam, jesteś, żeby czegoś zabraniać mojej córce?! I po co wtrącasz się w naszą rozmowę, hę? Zapraszałam cię do niej?!

– Kimś, kto dba o interesy Poli. Taka ładna, naiwna dziewczyna potrzebuje kogoś poważnego, żeby wziął w ręce jej kiełkującą karierę. A kto jak nie ja się do tego nadaje? Co? Może pani? Co pani wie o show-biznesie?!

– Naiwna, to akurat dobrze powiedziane. Bo tylko ktoś naiwny zadawałby się z taką szują. Jest pan zwykłym łowcą posagów! O! – Doris zbliżyła się i uderzyła mocno w stół. – W końcu ktoś to tu powiedział.

– Ja? – parsknął, siadając ostentacyjnie na najbliższym krześle Chuck. – A po co, zdaniem szanownej pani, byłyby mi potrzebne wasze, o, przepraszam, wujka Edwarda, pieniądze? To jest jakaś niedorzeczność. Coś, co tylko w pani głowie mogło powstać. Kasa! To jedynie wam w głowie. Prawda, Ed? – Zmierzył mężczyznę, po czym widząc, że stary znów drzemie, zwrócił się raz jeszcze do kobiet. – No i znowu przyciął komara. Zanudzicie kiedyś biedaka na śmierć.

W tle rozległ się łagodny głos Maple i odgłos czyjegoś czkania:

– Kochani, ja was proszę, przestańcie się kłócić. I to jeszcze w taki dzień…

– Oczywiście, Maple – burknął Chuck. – Jestem tego samego zdania. I niestety jestem w tym oczywiście sam.

– Jesteś?! – spytała z powątpiewaniem starsza z sióstr.

– Udowodnię ci – odparł, oblizując wargi. – Doris? Ja wiem, że między nami nigdy nie było zbyt dobrze, ale wszystko, co robię, robię dla dobra pani córki, ponieważ ją kocham. Co prowadzi mnie do tego, co dziś miałem zamiar uroczyście wyznać.

Właśnie miał powstać, niestety, w tej samej chwili rozdzwonił się telefon, stojący w hallu blisko szafy na płaszcze. Doris runęła w tamto miejsce, pozostawiając córkę samą.

– A ty co tak wystartowałaś?! – zawołała za nią starsza siostra.

– Czekam na ważny telefon, bardzo przepraszam – odparła wyraźnie zakłopotana pytaniem kobieta.

– Na telefon?! – Chuck wstał. – Tutaj? Nie no, to już jest przesada, słuchajcie. Maple? Czy ty… Czy ty rozumiesz coś z tego? Ona zamówiła rozmowę… tutaj?

– No wiesz, na pewno wiedziała, że tu będzie – usiłowała ją tłumaczyć siostra. – Może to od lekarza?

– Psychiatry chyba. No ja zasadniczo rozumiem, że ona wiedziała, że tu będzie, ale co było takie ważne, że nie mogła z tym poczekać do jutra?! Poczekaj, tylko… – zniżył głos – ja posłucham, co ona gada…

Z tymi słowami podkradł się do hallu, przedzielonego od salonu ścianką działową z otwartymi szeroko dwuskrzydłowymi drzwiami. Obok tych drzwi wisiał portret młodego, niespełna dwudziestoletniego, Edwarda Umbridge’a w mundurze konfederatów. Był niemal naturalnych rozmiarów. Tam Charles się zaczaił, przyklejając ucho do ściany w miejscu, gdzie po drugiej stronie stała Doris, mrucząc już konspiracyjnie do mikrofonu w kształcie trąbki stanowiącej część bazy telefonu, ze słuchawką na grubym sznurku przytkniętą do ucha.

– Tak, tak, ja rozumiem, ale to jednak nie jest jeszcze czas – usłyszał jej zniżony nieco głos. „Nigdy nie potrafiła być dyskretna”, pomyślał.

– Dokumenty? – ciągnęła. – Ja wiem, pan mówił. Już wszystko przygotowane, ale ja jeszcze nie jestem gotowa. To jeszcze nie jest ten czas. No, wie pan. Wszystkie formalności załatwimy w poniedziałek, tak, tak, tak.

– Formalności, aha! – Kiwnął głową mężczyzna, na co Doris drgnęła, obejrzała się, ale nie dostrzegła niczego przez próg. Skłoniło to Maple, aby także podejść i posłuchać.

– Do tego czasu adwokaci uwiną się z papierkową robotą – ciągnęła, przyśpieszając tak, aby możliwie szybko zakończyć rozmowę. Wpłynęło to na natężenie jej głosu. – Tak, wiem, że są opieszali, ja rozumiem, tylko że… Potrzebujemy jeszcze aktu zgonu…

Tym razem Chuck nie zdołał się powstrzymać, wykrzykując do portretu:

– Aktu zgonu?! A kto umarł?!

– Ja już w takim razie muszę kończyć, tak, tak, tak… – wykrzyczała do słuchawki Doris. – W poniedziałek, z samego rana…

To mówiąc, z hukiem odłożyła urządzenie i odwiesiła słuchawkę. To wypłoszyło Maple z powrotem. Doris tymczasem poprawiła fryzurę i nieco niezręcznie, prawie się potykając, wyjrzała w stronę salonu. Tam spostrzegła na sobie wzrok wszystkich, poza śpiącym Edwardem. Chuck stał w drzwiach z założonymi po sobie ramionami.

– A ty co tu chcesz? – zagaiła.

– No wiesz, już mówiłem – zmieszał się nieco młody mężczyzna, przypominając, co zamierzał wcześniej uczynić.

– Ale… Co? – spytała, podejrzliwie mrużąc oczy, Doris.

Na to Chuck niezgrabnie sięgnął za pazuchę, wydobywając niewielkie, atłasowe opakowanie w kształcie graniastosłupa, i odwrócił się na pięcie. Następnie przemierzył pokój, szukając spojrzeniem Poli. Niestety, prawie w ostatnim momencie, gdy właśnie wyjmował coś niewielkiego z puzderka, a Pola zrywała się zaskoczona i podniecona z krzesła, podejrzewając już, co się stanie, wydarzył się wypadek. Chuck natrafił obcasem na podwinięty dywan, zahaczył go, a potem wyrżnął się jak długi. W wyniku tego niesiony przez niego pierścionek wystrzelił w powietrze, lądując z cichym chlupotem w wazie pełnej zupy.

Dziewczyna pisnęła cieniutko, osłaniając obiema dłońmi czerwone od szminki wargi w geście przerażenia.

– Och, to doprawdy romantyczne… – Dołączyła do nich Maple, wykrzykując śpiewnie: – O, jakie z was gołąbeczki… Musimy to uczcić lampką wina.

Tanecznym krokiem obeszła stół, podczas gdy Pola i Doris runęły do wazy, łapczywie obszukując palcami zupę w poszukiwaniu pierścionka. Przez chwilę zawzięcie tokowały, grzebiąc w różowym płynie, wreszcie Doris udało się coś wyciągnąć.

– Nalej też staremu, to już się w ogóle nie obudzi – prychnął, jakby nic się przed chwilą nie stało, Chuck. Zebrał się jakoś do kupy i podszedł sprężystym krokiem do dwóch kobiet. – Może mi pani to łaskawie oddać?

Doris minęła mężczyznę, jakby był powietrzem, obchodząc jednocześnie stół. W jej oku rozbłysnął monokl, przez który przyjrzała się pierścionkowi.

– Znasz się na żartach, co? – spytała. – Tak jak na pierścionkach zaręczynowych. Ten tu, to chyba nie jest prawdziwy diament…

– No wiesz co, mamo… – westchnęła Pola.

– No, co? – Zerknęła na córkę Doris. – Tyle jest wart ten gach, ile jego podarek.

– Chciałbym zauważyć, że to nie jest zwykły „podarek”. – Złapał się za klapy marynarki Chuck. Coraz bardziej się irytował, było to po nim widać, choć usiłował zachować twarz. – To jest pierścionek zaręczynowy.

– O, nie! A wie pan dlaczego? Bo żeby to był pierścionek zaręczynowy, to potrzebne są zaręczyny. A ja, drogi panie, nie wyrażam na nie zgody!

Na potwierdzenie swoich słów Doris uderzyła otwartą dłonią z pierścionkiem o stół.

– Zabieraj pan to gówniane szkiełko!

– Doris! – wykrzyknęła nagle Maple. – Indyk!

Po tych słowach obie kobiety krzyknęły, żeby w następnej sekundzie runąć pędem do kuchni, skąd faktycznie zaczynało już trochę dymić.

* * *

– Słyszysz to, Edwardzie? – Maple podeszła do brata, wołając podekscytowanym głosem i prawie strącając butelkę z whisky. Dalej drzemał, więc od kilku chwil rozcinaniem olbrzymiego, rumianego indyka zajmował się Chuck, którego mina zdradzała dość duże wzburzenie. Przy okazji oblizywał co chwilę palce, co wywoływało z kolei skwaszenie na twarzy Doris.

Maple szarpnęła parę razy brata.

– Ed! Pola się żeni, a ty słodko śpisz!

– Wychodzi za mąż – rozległ się monotonny głos Doris. – I wcale nie wychodzi.

– Edwardzie? – Starsza siostra zdawała się jej nie słyszeć. – Kochaniutki? Ed? Co ci jest?

– No śpi przecież – mruknęła Doris.

– Maple, spokojnie, to może poczekać – zauważył ponuro Charles, wylizując kciuk po odłożeniu dużego szpikulca do mięsa na pusty talerz obok. – Niech pani usiądzie.

– Chuck, dlaczego jesteś taki chamski?! – mruknęła Pola.

– A jak myślisz, skarbie ty mój, rybeńko. Zrobiłem z siebie pośmiewisko, przez nerwy i twoją matkę. Co ty sobie myślisz? Że ja się oświadczam każdej?! I co środę? Otóż nie. Wiesz, ile mnie to kosztowało?!

– Sądząc z wyglądu pierścionka, niewiele – bąknęła Doris. – I trzeba to było lepiej zaplanować. Zachował się pan byle jak.

Założyła ramiona po sobie.

– Mam dość – warknął przez zęby. – I nie, Doris. Tu się nie da nic zaplanować. Nie z tą rodziną. I nie z taką kobietą jak pani. Ale coś pani powiem, pani Doris – zaakcentował jej imię, jakby samo w sobie było obraźliwe. Westchnął, nim przeszedł do rzeczy: – Ten facet ma takich laluń jak Pola na pęczki! Ha! I dlatego au revoir! Ja muszę dbać o reputację, a zadając się z taką pełną dziwaków rodziną, mogę na tym zwyczajnie źle wyjść. No, a teraz idę zapalić. Mierzi mnie atmosfera panująca tutaj. Dziękuję, Maple, indyk wyszedł na pewno zawodowy. Szkoda, że co niektórzy tutaj nie potrafią nawet dobrze jajecznicy usmażyć…

Wymawiając ostatnie słowa zmierzył wpatrującą się w niego szeroko otwartymi i już lekko zamglonymi oczami Polettę. Łzy dziewczyny nie zatrzymały go, gdy ruszył do hallu po swój płaszcz.

Gdy tylko przebrzmiały kroki, rozległ się łomot zatrzaskiwanych drzwi.

Doris zmierzyła krytycznie córkę:

– Ja naprawdę nie wiem, kochana Poleczko, czemu ty się jeszcze z nim użerasz. Przecież to cham i prostak…

Pola posłała w kierunku matki znaczący uśmiech.

– Ma swoje zalety, mamusiu…

Ta nie kryła oburzenia odpowiedzią.

– O czym ty mi tu mówisz?!

– A o niczym, mamusiu – odparła, rozglądając się dokoła Pola. – Mamusiu, wiesz, gdzie się podział mój pierścionek?

– No właśnie, nawet ci się porządnie nie oświadczył – ciągnęła Doris. – To elementarne zasady kultury, ale co może wiedzieć o nich taki prymityw jak Chuck! A te jego filmy? Idiotyczne komedie dla śmiejących się z niczego impertynentów.

– Patrz, Doris, on ma jakiś dziwny kolor skóry… – wtrąciła Maple, dotykając skóry na policzku Edwarda palcem.

– Jest blady jak zawsze. I co z tego?

– Może powinnam z nim częściej wychodzić?

– Och, Wilhelmino Maple, jesteś doprawdy najmilszą i najbardziej opiekuńczą osobą, jaką znam. – Doris podeszła do siostry, okrążając zarówno ją, jak i brata. – A twoja cierpliwość? Doprawdy! Ja miałabym już potąd zmieniania mu pieluch. I te jego ciągłe utyskiwania! Mam nadzieję, że kiedyś ci wynagrodzi, że jesteś dla niego praktycznie pielęgniarką, powiernicą i siostrą w jednym. Poświęciłaś dla niego swoją młodość i zamiast znaleźć sobie jakiegoś uczciwego kandydata na męża, jak mój świętej pamięci George, ty trwałaś przy Edwardzie niewzruszenie, jak Dziewica Orleańska… Doprawdy…

Maple obserwowała tę tyradę z dziwnym wyrazem twarzy i z otwartymi ustami.

– A tobie co się stało, moja droga? – podsumowała.

– Mnie? Nic, moja droga.

– Indyk doprawdy wyszedł zawodowy, ciociu… – stwierdziła, mlaskając, Pola. Od tego wszystkiego poczuła, jak jej kiszki marsza grają. Na widok spojrzeń matki i ciotki trochę dziewczynę zmieszało i postanowiła szybko zmienić temat. – O jejku… No, a wujkowi naprawdę twardo się przysnęło, co nie?

Maple ruszyła zamyślona przez salon. Nagle coś zachrzęściło jej pod niemodnym, kwadratowym obcasem.

– O, co to jest? – Schyliła się. – O, niebiosa! Twój pierścionek, moja droga…

Położyła resztki szkiełka i sam pierścionek na stole.

– No rzeczywiście, brylanty, diamenty – burknęła, nachylając się nad połamanymi fragmentami, Doris. – Jak cholera.

– Mamo! – wykrzyknęła Pola.

W tej samej chwili fotel na kółkach drgnął i głowa Edwarda uderzyła o stół z głośnym impetem.

Wszyscy zamarli. Drzwi otworzyły się, wpuszczając Chucka, nadal owładniętego chmurą papierosowego dymu. Przemierzył hall i zauważył od razu, jak wszyscy znieruchomieli.

– Co tak cicho? Wszyscy tutaj umarliście?

Natrafił na oburzone miny zebranych. I dopiero wtedy spostrzegł pana domu.

– Nie, tylko wujek… – jęknęła płaczliwie Poletta.

– Spokojnie, tylko spokojnie, kochanie. – Zbliżyła się do niej Maple. – Nikt tu jeszcze nie umarł. Znam się na tych sprawach. Wuja ma poczucie humoru, tak jak mówił dziś Charles. Tylko się opanujcie. Nic takiego nie ma miejsca. Po prostu… O, mam łyżkę.

Przytknęła sobie sztuciec do ust i dmuchnęła.

– W kryminalistyce to się nazywa „kontrolowanie oddechu”. Charles, możesz no przytrzymać głowę Edwarda?

Chuck zbliżył się, nie zdejmując płaszcza, i bardzo niezgrabnie wzniósł głowę drugiego mężczyzny. Maple zbliżyła łyżkę.

– A ty skąd to wszystko wiesz?

Pytanie Doris pozostało bez odpowiedzi.

– No dobrze… – Maple się wyprostowała. A potem, jakby podcięto pod nią nogi, zemdlała, zabierając po drodze złapany naprędce obrus, wylewając tym burbona i wyrzucając połowę tego, co stało na stole, razem z naczyniami. Zabrałaby wszystko, lecz przyciśnięta do blatu głowa Edwarda zatrzymała materiał.

* * *

Maple podniosła się z wolna, ale nadal czuła, że nie potrafi wstać, tak jakby miała sparaliżowane częściowo swoje dwie, rozrzucone na bok nogi. Bluzkę miała poplamioną przez zupę, a kawałki indyka przystrajały jej włosy.

– Już dobrze, kochani, nic mi nie jest. Już dobrze… – wychrypiała, robiąc ze sobą jako taki porządek. – Ojej, biedny Edward… Niech ktoś zadzwoni po policję. A w tym czasie…

Ściągnęła brwi.

– A co to takiego?

Z tymi słowami wlazła nagle pod stół, czołgając się pod krzesło brata.

– Biedny Edward… – dochodziło stamtąd. Po chwili rozległo się jeszcze bardziej piskliwe: – A co to, do diabła, jest? Kolczyk?

– A może indyk był nieświeży? – Pokręciła głową Doris.

Spod stołu rozległ się skrzekliwy wrzask.

– Sama jesteś nieświeża… – Maple wypełzła, a jej do tej pory skrzywiona twarz zmieniła się, przyjmując na powrót swój miękki i sympatyczny wygląd. – To znaczy, kochanie, to na pewno nic, co zjadł.

– A on w ogóle coś jadł? – zwróciła uwagę Pola. – Może to z głodu?

– Kochane Polu i Doris, takich idiotek to ze świecą szukać – zauważył Chuck, jednak coś przekonało go, żeby zaniechać umieszczenia indyczego udka w ustach i odłożył je z powrotem na talerz. – Ciocia Maple jest przecież najlepszą kucharką po tej stronie rzeki Hudson.

– Ale on faktycznie nic nie jadł – rzuciła Maple. – Był ostatnio na kroplówce.

– No i widzisz, siostro, czym to grozi. Częste picie skraca życie. A ty sobie ciągle dolewasz do herbatki rumu. Może będziesz następna?

– A co to miało znaczyć, Doris?

– Że jesteś pijaczką, droga Maple. Ja piję tylko herbatkę. Z bergamotką. No, czasem wieczorem pozwolę sobie na koniaczek. Poprawia krążenie.

– Wujkowi już nie poprawi – przyznał Chuck.

Pokój przeciął krzyk Poletty:

– Chuck!

Maple wzięła kolczyk do ręki.

– A to ciekawe… Doris, to twój?

– Nie noszę tandety, to pewnie Poli.

– Mamusiu!

Doris wzruszyła ramionami.

– No takie rzeczy pozwalasz sobie kupować. Ten twój Chuck to w ogóle nie ma stylu. Nie to, co mój George. Opowiadałam wam kiedyś? Mój George oświadczał mi się z milion razy. A kiedyś, gdy zaprosił mnie do swojego pałacyku na wakacje, udał, że wychodzi. To było… w Szwajcarii. Zaprosił mnie tam na przecudne dwa tygodnie, krótko po tym, jak rozpadł się mój trwający kilka lat burzliwy romans z panem Jerzym Harławickim, wielkim polskim aktorem i impresariem teatralnym. No w każdym razie wydawało mi się, że George już zrezygnował z ubiegania się o moją rękę i chce mnie jedynie pocieszyć. Jaka byłam głupia i lekkomyślna! Wyobrażasz sobie, kochanie? – zwróciła się do Poli. – Twój papo udawał, że wychodzi. Ale w rzeczywistości skrył się za kotarą w hallu i obserwował, jak się rozbieram. Jaką ja wtedy miałam figurę! Znacznie lepszą, niż ty masz dzisiaj, wybacz, Poletto, ale związek z tym całym Chuckiem, zdecydowanie ci nie służy. Jesteś płaska jak deska. No w każdym razie, jak już zmyłam makijaż, to wyszedł i stwierdził, że teraz muszę przyjąć jego oświadczyny, bo widział mnie nago. Nazwałam go zwierzęciem i kazałam się wynosić. I wtedy odrzekł, że w takim razie oboje musimy zginąć. To się nazywa fantazja! I wyjął, wiecie, rewolwer. Kiedy broń dwa razy wystrzeliła, udałam, że mdleję, i padłam na podłogę. Na szczęście kule trafiły tylko w otomanę. Ale biedaczek George pomyślał, że zabił swoją boginię. Tak dokładnie to powiedział. W nocy, w samiutkiej koszuli, uciekłam do jego ekskluzywnego hotelu w Adlon. A po tygodniu przyjęłam zaręczyny. Inaczej byłam pewna, że rodzina wyśle mojego biednego George’a na kurację do Baden-Baden! To się nazywa miłość, a nie… to… to…

Wskazała na Polę i Chucka i dopiero wtedy spostrzegła, jak wszyscy się jej bacznie i nieruchomo przypatrują.

– Jakby cię to interesowało, Doris, to twój brat nie żyje – oznajmiła niepodobnym do siebie, niskim głosem starsza siostra kobiety.

– George też. Od ponad dwudziestu lat.

– Bo go wykończyłaś.

– Idiotka. Wiem, dlaczego tak mówisz.

– Bo to prawda?

– Daj spokój. Przecież wiem, jak sama byłaś w nim zakochana…

– W kim niby?

– No nie w Edwardzie!

– Ale z ciebie głupia zołza…

– Ja jestem głupią zołzą?! – oburzyła się Doris. – Ja jestem głupią zołzą?!

– A to twoje gadanie na temat doczekania przyszłego roku? – Podeszła do siostry sprężystym krokiem Maple. – Te twoje rozmowy przez telefon w hallu?! Tak jakbyś wiedziała doskonale, co się wydarzy! To jest oczywiste, że zaplanowałaś to od początku, a że zawsze miałaś niewyparzony język, to po prostu się wygadałaś!

– Wygadałam? Co ty…

– A może nie? A ten adwokat?!

– Jaki adwokat?

– No nie udawaj głupiej… To znaczy, głupszej, niż jesteś. Oczywiście, Doris. Przyznaj się lepiej. No w końcu, bądź co bądź, jesteśmy siostrami. Będziemy cię próbowali ochraniać, na ile zdołamy, na ile pozwoli nam majestat prawa.

– Ochraniać?! Przed czym?

– No, a jak myślisz? Przed policją, przed… najgorszym karcerem. No bo więzienia, obawiam się, niestety nie unikniesz.

– Ty się dobrze czujesz?! Nie no, ja wychodzę.

– Wszyscy stąd najlepiej by wyszli – podsumował Chuck.

– Wychodzę i już – oświadczyła dobitnym głosem Doris.

Maple stanęła siostrze na jej drodze do drzwi.

– Ani się waż.

Po czym po chwili Maple spoliczkowała siostrę. Doris przez chwilę stała zmieszana i oburzona. Następnie, po namyśle, oddała. Ni z tego, ni z owego, dwie kobiety zaczęły się w najlepsze szarpać. Za ich plecami stał Chuck. Wzniósł w palcach kolczyk pozostawiony na stole przez Maple.

– O! Tutaj go podpiłowano… – oznajmił.

Przerwało to walkę i obie kobiety spojrzały w jego stronę.

– Dziwne – kontynuował. – Wygląda mi to na zamierzone. Tylko kto by robił coś takiego. I w rzeczy samej: po co?

– Proszę mi to pokazać! – wykrzyknęła Maple.

Za ich plecami rozległ się odgłos krztuszenia. Obejrzeli się. Chuck zdołał dopaść do Edwarda na chwilę zanim ten, usiłując się jakoś zebrać, wypluł krew i runął raz jeszcze na blat.

– No teraz to na pewno zszedł – podsumował po chwili zupełnego osłupienia mężczyzna. Wtem jego wzrok trafił na coś błyszczącego, leżącego obok kałuży plwocin i rzygów pomieszanych z krwią.

Wzniósł to do światła, mrużąc oczy.

– Proszę mi to zostawić! – usłyszał ton nakazu.

Wręczył Maple okruchy cyrkonii.

– Ależ proszę bardzo, pani detektyw! – rzucił z kpiną.

Przez chwilę kobieta zawzięcie milczała.

– No i wszystko jasne – oznajmiła po chwili znaczącej ciszy. – Rozwikłałam sekret podpiłowanego kolczyka, moi kochani. Posłużył mordercy jako narzędzie zbrodni. Poprzez dodanie sproszkowanych diamentów do picia morderca uśmiercił mojego biednego brata. Och Edwardzie, któż by chciał twojej śmierci!

Wszyscy popatrzeli na siebie wymownie.

– Och, wuja, biedny wuja Ed – zaintonowała Poletta.

Chuck zmierzył dziewczynę z politowaniem.

– Weź już się uspokój. Nie udawaj, że ci na nim zależało… A ty, Maple? Sproszkowany kolczyk, serio? I co, może on się nim zakrztusił, co? To najgłupszy rodzaj morderstwa, jaki można wymyślić. I najdurniejsze narzędzie zbrodni.

– No wiesz co? – Pola zaczęła się wachlować ręką.

– No właśnie wiem, kotku.

Przewróciła oczami.

– Nie zwracam na ciebie uwagi – westchnęła. – Och, ale tu jest duszno. Czy ma może ciocia szklaneczkę wody?

– Nie udawaj takiej słabej. I tak nikt ci nie uwierzy.

– Ale z ciebie nędzny gnojek. – Pola wstała, przemierzyła pokój i weszła do kuchni, naprawdę wyglądając blado. Jej wzrok natrafił przypadkiem na butelkę szampana. Chwyciła ją i pociągnęła mocno z gwinta. A następnie sięgnęła jednak po kieliszek z suszarki i tak zaopatrzona wróciła do pokoju, nalewając sobie po drodze szampana i delikatnie go ciumkając. – Wspaniały – oznajmiła. – Zawsze powtarzałam, że szampan jest moim napojem, a śmiech filozofią.

– A odwyk wyjściem z sytuacji – dokończyła Maple. – Jak to w naszej rodzinie.

– Sama ciocia widzi, jakie z niej ziółko – wtrącił Chuck. – Wszystko, co o Poli piszą w kolumnie towarzyskiej, to prawda.

– A co o tobie piszą, dziwkarzu jeden?! – Pola przyśpieszyła, wpadając biegiem do środka salonu. Z impetem odstawiła butelkę na stół. – Niech ciocia posłucha. Kiedyś pogryzł kucyka, bo był zazdrosny o cukier, którym go poczęstowałam!

– Bzdury – mruknął. – Bzdury i kalumnie. Niech ciocia nie słucha…

– Niech ciocia właśnie słucha! – wykrzyknęła Pola. – Jesteś jak klaun, Charlesie Montano! Żyjesz w świecie własnej fantazji. Myślisz, że wszyscy będą ci ulegać, bo zaczynasz mieć sławę i pieniądze! Ale coś ci powiem, ta dziewczyna – wskazała siebie – ma coś, czego ty nie potrafisz zrozumieć. Jestem prawdziwą ikoną aktorstwa.

– W barchanowych majtkach…

Maple weszła pomiędzy kłócącą się parę.

– No dobrze, przestańcie już. To tutaj, to poważna sprawa. Czy ktoś zadzwonił już po policję?

– A widziała ciocia, żeby ktoś dzwonił? – zauważył Chuck.

Doris wtoczyła się między pozostałą trójkę.

– Ja to jestem zdania, że to ten bydlak zrobił. – Wskazała Chucka. – Cholerny łowca posagów… To kolczyki w jego guście. Czy raczej, jego bezguściu.

– To najbardziej durne wytłumaczenie, jakie dziś od ciebie usłyszałem, Doris. Jestem pod wrażeniem, bo wiem, jak trudno ci to było wymyślić.

– Dopiero będziesz, jak wezwę policję.

– Hola! – warknął. – Chyba o jednej rzeczy zapominacie! Ja i Pola byliśmy spóźnieni! A tak w ogóle, to mam alibi. Byłem… na papierosie.

– Byłeś tu, gdy wydarzył się zgon.

Chuck podszedł do kobiety na tyle blisko, że poczuł jej pijacki oddech.

– Doris, porozmawiajmy, ale wiesz, tak bez ogródek. Masz o mnie… wyrobione zdanie. Masz też do tego prawo. Rzadko się zdarza, że jeśli facet jest ten, to jego teściowa uważa, że jest odpowiedni.

– Nie jestem twoją teściową.

– Fakt. Niezaprzeczalny fakt. No widzisz, Doris, jak chcesz, potrafisz logicznie myśleć. Ale powiem ci coś jeszcze, Doris. Jak dłużej będziesz takie głupoty wygadywać, to ja… zadzwonię po swojego adwokata, rozumiesz?! Wtedy on tu przyjedzie. Wparuje tu, jest w tym cholernie dobry. A wtedy, jak on to już zrobi… nie będzie zmiłuj. I nie będzie ratowania skóry.

– Jakiego ratowania?! Jakiej skóry?!

– Doris, daj spokój. Wszyscy wiemy, wszyscy wiemy.

– Ty idioto. Nie masz żadnych dowodów.

– Pewnie, że nie. Mam same poszlaki, przynajmniej na razie. Ale jakbyś trochę oglądała filmów gangsterskich, na przykład ostatni, w którym grałem, to byś wiedziała, że istnieje coś takiego jak rozprawa poszlakowa.

– Wymyśliłeś to na poczekaniu.

– Nie no, jasne. Na poczekaniu… Kto to widział… Nie rozumiesz, głupia kobieto?! Ja jako jedyny nie miałem interesu w tym, że stary zmarł. A zresztą, był starszy od węgla i pewnie po prostu zapomniał, że trzeba oddychać. Moim zdaniem to zwykły, tragiczny zbieg okoliczności. A nawet jeśli ktoś stoi za jego zejściem, to z całą pewnością nie jestem to ja. Wiesz dlaczego? Ponieważ jestem jedynym normalnym człowiekiem w tym pokoju, poza ciocią Maple. Ta rodzina zawsze była dziwna. A ten dom? Fizykiem ani elektrykiem nie jestem, ale tutaj dzieje się coś… cokolwiek dziwacznego. Czasami światło nie jest tam, gdzie powinno, a tam, gdzie powinno być, zwyczajnie go nie ma. A ten ziąb, czujecie?

Maple drgnęła.

– Co ma pan dokładnie na myśli, panie Chuck?

– Nic nie mam, do cholery, na myśli. Ale wiecie co? Ja może już zadzwonię po adwokata. Bo ta stara megiera chyba usiłuje mnie wrobić.

– Masz rację, Chuck – zmierzyła go Pola. – Zadzwoń lepiej po adwokata, ty idioto.

– Zaraz, zaraz, spokojnie. – Maple znowu weszła pojednawczo między parę. – Nikt nie będzie nigdzie na razie dzwonił. Chuck, Pola, siadać mi do stołu. Doris, ty też się miarkuj. Siadajcie.

O dziwo, wszyscy posłuchali starszej pani, siadając niemal mechanicznie.

– A teraz. Ustalmy, czyj to kolczyk – zaproponowała Maple.

– Na pewno Chucka – oznajmiła pewnym głosem Doris.

– Tak, i może jeszcze go noszę w wolnym czasie – burknął mężczyzna. – Razem z kolią.

– No cóż, wydaje się pasować do pierścionka, który kupił pan Poli – zwróciła uwagę Maple. – Polu, kochanie? Czy to twój kolczyk?

– Ciociu! – rozległ się pełen pretensji głos dziewczyny, potem jednak pojawiło się na jej twarzy zawahanie. – No, taaaak. To mój kolczyk. Ale co on tam robił? Naprawdę nie wiem, ciociu.

– To oczywiste, kochanie – oznajmiła Maple. – Pozostawił go morderca. Morderca, który jest w tym pokoju.

Chuck roześmiał się, odginając głowę do tyłu, wstał i ruszył bez słowa w kierunku hallu.

– Wszystkie jesteście lekko zbzikowane – zawołał na odchodnym. – Naprawdę nie wiem, czemu nie widziałem tego od razu. Ja stąd naprawdę wychodzę.

Doris stanęła na drodze Chucka.

– Zejdź mi z drogi, stara trukwo – zagroził przez zęby.

– Bo co? Bo podzielę los brata?

– Charles, chodź no tutaj lepiej – zawołała Maple. – Pomóż mi go dźwignąć.

– Kogo? – odwrócił się.

– Eda. Bardzo cię proszę.

– Czy my możemy tak go nosić i podnosić, Maple? – zapytała młodsza z sióstr, śledząc nieufnie, jak mężczyzna podchodzi do trupa. – A policja? A odciski palców i inne tropy?

– Doris, kochanie? Siedź, proszę, cicho i nie odzywaj się niepytana.

– Olaboga, on chyba żyje! – Chuck dał ostry krok w tył.

Wszyscy zamarli, na co Chuck uderzył się z rozmysłem w kolano.

– Nie no, nabrałem was… On jest sztyyyyywny jak deska do prasowania.

Nim usłyszał kolejne wyrzuty za swoje nieprzystojne żarty, wzrok Charlesa natrafił na coś wystającego z butonierki w marynarce starego. Wyciągnął z kieszonki złożoną kilkakrotnie kartkę.

– A to co? – zapytał sam siebie.

– Co masz na myśli, chłopcze? – spytała, zaglądając mu przez ramię Maple.

– Kartka mu wystawała jak but z butonierki.

– Pokaż no…

Maple rozwinęła podaną kartkę, po czym podeszła do znajdującego się obok antycznego sekretarzyka w poszukiwaniu okularów. Następnie, po znalezieniu pudełka z nimi i chwili krzątania się, postąpiła kilka kroków, podnosząc okulary do oczu. Przez chwilę usta kobiety poruszały się, gdy bezgłośnie odczytywała tekst.

– Pogróżki? – spytała Doris, na co jej siostra wzniosła nos znad kartki.

– List miłosny. Od anonimowego wielbiciela. Do… do ciebie, Polu…

– Ale jaki to ma związek… – burknęła Doris. – I co to robiło w marynarce Edwarda?

Pola zrobiła się purpurowa na twarzy.

– To pismo… Eda – wybąkała Maple, robiąc kolejny, niepewny krok. – Wszędzie rozpoznam te koślawce. Ale co to… Co to ma znaczyć?

– Dostałam to znowu przed paroma dniami. – Pola zwróciła się nie do ciotki, tylko do własnej matki.

– Ale… – Starsza z sióstr nie rozumiała.

– Nie domyślasz się, Maple? – sarknęła Doris. – Przecież to oczywiste. Edward miał słabość do małej Poletty. To on był tym cholernym wielbicielem. To dlatego tak rzadko tu przyjeżdżałyśmy. Chroniłam Polę przed jego…

– Mamo! Tak wcale nie było, wujek nigdy…

– Zamilcz, moja droga – przerwała córce swoim egzaltowanym głosem i podchodząc do dziewczyny, przytuliła ją mocno. – No już, ciii.

Położyła rękę na ustach Poletty, drugą pogładziła jej włosy.

Chuck sprężystym krokiem okrążył wszystkie kobiety.

– Dobra, dobra, mam serdecznie dość tej rozmowy. Pachnie mi tu kolejnym skandalem. Ty lubisz skandale, kochanie, wiem, ale mnie w to nie mieszaj.

Pola wyrwała się mamie i zrównała z mężczyzną.

– Chuck, posłuchaj, skarbie…

Chwycił ją za oba nadgarstki.

– Ja już się dość nasłuchałem dziś wieczór głupot. Teraz to ty mnie wysłuchaj… A najlepiej obie to zróbcie. Ty i ta twoja, za przeproszeniem, mamcia.

Podszedł bardzo blisko Poli i wyciągnął palec w górę. Trwał w tej komicznej pozie dobre kilkanaście sekund.

Doris pokręciła znacząco głową.

– Patrzcie go, co za komediant… Pomylił życie z jednym ze swoich filmów. I nie wie, co teraz powiedzieć, bo nikt mu nie dał scenariusza do nauczenia na pamięć.

– Stoisz za blisko, Chuck – zmierzyła swojego chłopaka Poletta.

– Stoję tam, gdzie mi się podoba, skarbie.

Na te słowa dziewczyna z wielką siłą odepchnęła Chucka, na co ofiara wybuchu padła na stół, zachwiała się, a po chwili usiadła okrakiem na krześle, cudem w ten sposób unikając gorszego upadku.

Maple zaczęła chodzić po pokoju z nieco nieswoim wzrokiem.

– To jakaś niedorzeczność. Edward i Pola? Bzdura, on by nigdy…

Doris wywróciła oczami.

– Właśnie, że tak. I to nawet często. Ale skąd ty to możesz wiedzieć, siostrzyczko miłosierdzia. Całe życie byłaś w niego zapatrzona jak w jakiś święty obrazek. Boże, jak dobrze, że to się już skończyło…

– Więc to twoja sprawka! – wykrzyknęła nagle starsza pani. – Twoja i Poletty!

– Idiotką się nie bywa, jest się nią całe życie – skomentowała w odpowiedzi Doris.

– Ciociu, mam prośbę, nie mieszaj w to Poli – dołączył się Charles. – Ona z tym nie ma nic wspólnego. Pamięta ciocia? Przyszliśmy razem. Spóźnieni! To ta jej wyrodna matka usiłuje nas wrobić! No bo która inna matka pozwoliłaby na coś podobnego? Co? Podłożyła tam ten kolczyk i…

– Usiłujesz się mnie pozbyć, ty… ty…

Doris rzuciła się na Chucka z pięściami, lecz złowił obie w locie.

– Weź te łapy, jędzo! – Odepchnął kobietę, ta zatoczyła się, jęcząc z bólu, na sam środek salonu.

– Wiecie co? Ja stąd wychodzę. W nosie mam gliny i w nosie mam was. Pola, jak chcesz, możesz ze mną iść, jak nie, urządźcie sobie z tą całą ciocią Maple i twoją stukniętą matką babskie pogaduchy. Ja w każdym razie nie szukam takiego taniego rozgłosu, no, czołem!

– Siadaj, Chuck, albo pożałujesz – oznajmiła tym samym co wcześniej, zmienionym, głosem Maple. – Zabójca jest w tym pokoju, a ja muszę ustalić, kto nim jest. Ty już trzeci raz chciałeś nas opuścić, więc choćby to jedno mocno ciebie obciąża.

Zamierzał jakoś to zripostować, ale odebrało mu głos.

Maple znowu zaczęła krążyć po pokoju.

– Wróćmy lepiej do tematu właściciela kolczyków.

– A po co niby mielibyśmy do niego wracać?

– Bo to oczywiste, Charles, że coś musiał robić ten proszek z kolczyka w szklance Edwarda.

– Szklance, którą ty mu podałaś. Widziałem na własne oczy.

– Nie tak szybko, Charlie – przerwała mężczyźnie Doris. – Naczynie mogło się wydawać czyste, ale może wcale nie było. Może dotarłeś do niego pierwszy.

– Ja? A niby kiedy?

– Wczoraj.

– Wczoraj?!

– No, chyba nie powiesz, że cię tu wczoraj nie było?!

– Chuck?! – Pola wypowiedziała imię mężczyzny pełnym niedowierzania głosem.

– No, co?

– Maple?! – Dziewczyna zwróciła się do swojej ciotki.

– Przykro mi, moja droga – mruknęła z uśmiechem starsza pani. – Chuck to szczwany lis. Bywał tu raz na jakiś czas. Oczywiście nie wiedziałaś o tym. W ten sposób był poza wszelkim podejrzeniem. I tak, to prawda. Chuck był tu także wczoraj. Widziałam jego zaparkowany wóz na naszym podjeździe.

– Chuck, co ty tutaj robiłeś?! – Głos dziewczyny przypominał dźwięczne miauknięcie przejeżdżanego przez samochód kociaka.

– No, co ja robiłem, co ja robiłem – powtórzył jak zdarta płyta. – Mieliśmy ze starym pewne… układy. Nieważne.

– To znaczy? – nie ustawała Pola. – Jakie znowu układy?!

– Nooooo, takie tam. Stary lubił filmy, a ja mu pożyczyłem od kumpla ze studia kilka, w których występowała jedna z jego ulubionych gwiazd. Takich nieoficjalnych, w których…

– Sprzedawałeś mu pornosy?!

– Nie nazwałbym tego… pornosami. Tam mało co w ogóle widać. Ale to nie ma nic do rzeczy. Byłem tu wczoraj dosłownie na moment. Nawet nie wszedłem dobrze do domu. Co wam się zdaje?! Że wrzuciłem mu w tym czasie do szklanki jakiś sproszkowany kolczyk? I to jeszcze kolczyk, który wcześniej dałem Poli? A skąd waszym zdaniem miałem wiedzieć, że on będzie właśnie z niej pił, co? No, bardzo mądre. A jakby mnie to oczyściło z wszelkich zarzutów. No, bardzo mądre, niewątpliwie! Właściwie to byłbym poza wszelkim podejrzeniem. Wiecie co? To jest naprawdę na siłę kombinowane. I wiecie co jeszcze? Ja chyba faktycznie zadzwonię do swojego adwokata.

– No zadzwoń do niego, do jasnej cholery, w końcu, mam dość tego słowotoku! – warknęła Doris, zaciskając pięści.

– Spokojnie, mamuśka, przyjdzie i na to czas. A w słowotokach to nie dorównam nigdy tobie i twoim historiom o przeklętym George’u. Więc, o czym to ja? A, tak. Będzie adwokat. Ale najpierw…

– Najpierw, to wszyscy niech usiądą, tak, jak już raz prosiłam. Ustalmy szczegóły. Po kolei.

– A ty, ciociu? – zauważyła Pola. – Nie siadasz?

– Ja, kochanie, jestem poza wszelkim podejrzeniem.

– Wiesz, Maple, szczerze wolałbym, żeby zajął się tym ktoś z zewnątrz – odparł ironicznie Charlie. – Jakiś policjant… może?

– A to niby czemu?

Chuck jeszcze nie miał dość ironii.

– Wiesz, nie to, żebym wątpił w profesjonalizm twoich detektywistycznych usług, ale sama też moim zdaniem jesteś na tej twojej śmiesznej liście podejrzanych.

– Ja? A to co za nowy absurd?!

– A kto spędzał z Edwardem cały czas? Jak mówi stare, rzymskie przysłowie: „trzymaj przyjaciół blisko, ale najbliżej wrogów”! Aha!

– Idiota.

– Ale myślący. Widzę, jak się właśnie zmieszałaś.

Maple zastanawiała się naprawdę długo, spozierając czasem na tego czy na owego.

– Kochana siostro, chcesz nam coś powiedzieć?! – zachęciła ją Doris.

– A żebyś wiedziała, kochana siostro! – wrzasnęła starsza pani.

Nikt nie spodziewał się takiego wybuchu.

– No to się nie krępuj, kochana!

– Ja mam się krępować?! – parsknęła głośno. – O, co to, to nie. Nigdy więcej nie będę się krępować!

Wzięła głęboki oddech.

– O to wam od początku chodziło! Doris, Poletta, Chet…

– Właściwie: Chuck.

– Cokolwiek! – krzyczała Maple. – Wam to jest łatwo. Jesteście tu raz na dwa tygodnie. Dwa tygodnie! Nie wiecie, jak to jest! Nawet przez godzinę nie możecie utrzymać języka na wodzy. I paplacie bez sensu. A ja? Jestem tutaj uwięziona przez dwadzieścia pięć lat. Dwadzieścia pięć lat z tym prykiem! A ostatni rok?! To dopiero była jazda bez trzymanki! Myślicie, że co? Że uwielbiam chodzić w kółko jego cuchnącego siusiami wózka? Znosić jego humory? Smarować śmierdzącym kremem śmierdzące odleżyny?! Wczoraj naumyślnie rozlał zupę. A wiecie, jaką miał minę?! Jakby ktoś go nie znał, pomyślałby, że jest szczęśliwy jak dziecko. Więc tak! TAK! Nienawidzę go! Nienawidzę go tak samo, jak mojego życia! Ed jest kulą u mojej nogi! Wrzodem na mojej dupie! Gdybym tylko mogła odwrócić bieg zdarzeń dwadzieścia pięć lat temu, gdy ten cholerny grubas mnie poprosił po śmierci swojej żony, żebym się tu wprowadziła, to… To spakowałabym się i wyjechała daleko stąd, gdzieś, gdzie by mnie nie znalazł. I tak. Mam czasami ochotę ścisnąć te jego pomarszczone gardło, aż zabraknie w nim powietrza. Ale, na litość boską, myśleć o tym, a zrobić coś takiego, to dwie różne rzeczy. I na litość boską, cokolwiek byście pomyśleli, nigdy nie przeszłoby mi przez myśl wprowadzić moje głupie myśli w czyn!

Chuck długo zerkał, wreszcie odwrócił się i rzucił zmienionym głosem: – No więc jak już ustaliliśmy, ze wszystkich tutaj zebranych tylko ja nie mam motywu.

– Nie masz? – wtrąciła Doris.

– Oczywiście, że nie mam. Już tłumaczę, bo nie wszyscy, widzę, tu nadążają… Maple mogła chcieć uwolnić się od roli wiecznej pielęgniarki. Czy sama tego nie przyznała? Doris? Myślisz, że nie wiem o twoich karcianych długach, które brat spłacał? No i Poletta. Piękna Poletta i jej sekrety. Jej tak zwana kariera aktorska i marzenie o funduszu powierniczym, którego nie ma, bo go wuja Edzio zlikwidował, jak mu przestała siadać na kolankach.

Pola zmierzyła mężczyznę zszokowanym wzrokiem.

– Powiedział mi to tydzień temu. No ale jak już wspomniano, to tylko poszlaki, co nie? Dajcie mi się tylko trochę rozejrzeć. – Wstał. – Wszystkie miałyście motyw, ale nie sądzę, że wszystkie to zrobiłyście.

– Zlikwidował mój fundusz?! – Poletta usłyszała jedynie jedno zdanie. Zerknęła na Doris, na co jej matka kiwnęła z żalem głową.

– Co ty insynuujesz? – Przyjrzała się mężczyźnie zachmurzonym wzrokiem Maple.

– Nic nie insynuuję. To, moja kochana ciociu, są fakty. Fakty nie zmyślone, tylko autentyczne. Kto był z nim przez cały czas? Tylko ty się nim zajmujesz. Ergo: albo widziałaś morderstwo, albo w nim brałaś udział.

– Er, co? – usłyszał głos Doris.

– Ja… Ja miałabym…

– Tak. Miałabyś.

– Ja go zaraz… – Raz jeszcze Maple podeszła do sekretarzyka, lecz tym razem zamiast okularów wydobyła trzęsącymi się rękami broń.

– Co ty robisz z tą pukawką?! – jęknął Chuck z obliczem zmienionym strachem.

– Zastrzelę cię. Za impertynencję. To ja się tu nim opiekuję, zmieniam pieluchy, gotuję, a ty śmiesz mnie oskarżać o takie rzeczy?!

Zbliżyła się, mierząc do chłopaka swojej siostrzenicy.

– Ty… Ty chłystku!

– Takim zachowaniem nie polepszasz swojej sytuacji… – odparł panicznie wysokim głosem mężczyzna.

– Ciociu, przecież nie jest nabity! – roześmiała się w podobnym tonie Pola.