Star Wars Wielka Republika. Próba odwagi - Justina Ireland - ebook

Star Wars Wielka Republika. Próba odwagi ebook

Ireland Justina

3,7

Opis

Powieść dla starszych dzieci (wiek: 8+) autorstwa Justiny Ireland – autorki bestsellerów „New York Timesa”

Vernestra Rwoh to szesnastoletnia, świeżo upieczona rycerka Jedi, która otrzymała zadanie pilnowania dwunastoletniej Avon Starros podróżującej na pokładzie luksusowego liniowca na niesamowitą nową stację kosmiczną, zwaną Latarnią Gwiezdny Blask. Nim jednak podróż rozpocznie się na dobre, dochodzi do groźnej eksplozji. Cudem uniknąwszy wyssania w przestrzeń kosmiczną, Vernestra, Avon, jej droid J-6, padawan Jedi i syn ambasadora uciekają z uszkodzonego liniowca na pokładzie promu serwisowego. Niestety, nie mają możliwości nawiązania kontaktu z nikim z zewnątrz, a ich zapasy są ograniczone. Postanawiają wylądować na pobliskim księżycu, który zapewni im schronienie… i niewiele więcej. Nie wiedzą, że w dżungli czyha tajemnicze zagrożenie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (42 oceny)
7
16
18
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ani16

Całkiem niezła

" Star Wars. Wielka Republika. Próba odwagi " autorstwa Justiny Ireland jest książką o przetrwaniu, przyjaźni, wspieraniu się w ciężkich chwilach i walce ze złem.
10
Risuu

Całkiem niezła

Sympatyczna lektura dla młodszych czytelników. Smaczki dla zaznajomionych z komiksami z cyklu High Republic.
00

Popularność




Wielka Repu­blika

STAR WARS

WIELKA REPU­BLIKA

W galak­tyce, rzą­dzo­nej przez prze­świetną REPU­BLIKĘ i chro­nio­nej przez czci­god­nych i mądrych RYCE­RZY JEDI, panuje pokój.

Repu­blika pla­nuje nie­ba­wem wysła­nie w naj­dal­sze zakątki Zewnętrz­nych Rubieży sta­cji kosmicz­nej LATAR­NIA GWIEZDNY BLASK, sta­no­wią­cej sym­bol wszyst­kiego, co dobre. Ma ona nieść świa­tełko nadziei każ­demu, kto ją dostrzeże.

Pod­czas gdy Rebu­blika prze­żywa błogi okres roz­kwitu, zna­ko­mi­cie mają się rów­nież jej prze­ra­ża­jący nowi wro­go­wie. Straż­nicy pokoju i spra­wie­dli­wo­ści będą musieli wkrótce sta­wić czoła nie­bez­pie­czeń­stwu zagra­ża­ją­cemu im samym, galak­tyce, a także Mocy…

Chro­no­lo­gia

Pro­log

Pro­log

Klinith Da ostroż­nie posa­dziła skra­dziony holow­nik frach­towy na obrze­żach doku, pod­czas gdy jej part­ner Gwi­shi wziął się do prze­trzą­sa­nia prze­dzia­łów, aby odszu­kać list prze­wo­zowy statku. Zabie­ra­nie róż­nych rze­czy słab­szym było fan­ta­stycz­nym spo­so­bem na życie, ale od czasu do czasu wyma­gało rów­nież mie­rze­nia się z pew­nymi nie­do­god­no­ściami, na przy­kład wtedy, gdy robotę utrud­niali ci jacyś durni urzęd­nicy. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach Kli­nith nie przej­mo­wa­łaby się takimi bła­host­kami – jako kobieta w galak­tyce peł­nej ras znacz­nie sil­niej­szych od jej gatunku potra­fiła świet­nie sobie radzić – ale pod­czas tej misji musieli dzia­łać pota­jem­nie, co ozna­czało nie­stety, że strze­la­nie do ludzi było wyklu­czone.

– Naprawdę sądzisz, że zażą­dają ofi­cjal­nych papie­rów? – spy­tała, odsu­wa­jąc z twa­rzy pukiel wście­kle różo­wych wło­sów. Pod­chwy­ciła prze­lot­nie swoje odbi­cie w jed­nym z bocz­nych paneli wido­ko­wych. Wyglą­dała… dziw­nie. Usu­nęła wszyst­kie widoczne kol­czyki, a zdo­biące jej ciało sym­bole Bły­ska­wicy – tatu­aże świad­czące o jej sta­tu­sie i karie­rze piratki – zasła­niał kom­bi­ne­zon, ale nie zamie­rzała zmie­niać fry­zury. Była Nihilką, nawet jeśli w tej misji uda­wała kogoś innego.

Po chwili namy­słu się­gnęła do kie­szeni i wsu­nęła w dziurki w dol­nej war­dze srebrny kol­czyk. O tak – tak było nieco lepiej. Nor­mal­niej.

– Na takim wygwiz­do­wie nie powinni sobie zawra­cać tym głowy – stwier­dził Aqu­alish; miał pro­blemy z wymową w basicu, więc jego słowa brzmiały nieco beł­ko­tli­wie. – Repu­blika nie ma peł­nej kon­troli nad tą czę­ścią galak­tyki. Jesz­cze nie.

Podob­nie jak Kli­nith, Gwi­shi był ubrany w pro­sty ska­fan­der zakry­wa­jący jego ozna­cze­nia Bły­ska­wicy, ale nie paskudną bli­znę na policzku, pamiątkę po strzale z bla­stera, który pozba­wił go oka. Ślad był zabar­wiony na nie­bie­sko: poszar­pana linia prze­ci­na­jąca prawą dolną powiekę i koń­cząca się na kle. Nim rana się zago­iła, wpusz­czono w nią tusz, aby widać było na pierw­szy rzut oka, że choć Aqu­alish doznał poważ­nych obra­żeń, osoba, która mu je zadała, nie będzie już miała oka­zji popeł­nić tego samego błędu.

Nihi­lo­wie odpła­cali za wszyst­kie krzywdy po trzy­kroć.

Kli­nith się­gnęła po bla­ster i nóż – bo w sytu­acjach, w któ­rych nale­żało zacho­wać dys­kre­cję, noże były cza­sami bar­dziej przy­datne niż broń ener­ge­tyczna – i umie­ściła je w swo­jej skrzynce na narzę­dzia. Gwi­shi też zabrał swój bla­ster, a także maskę i zbior­nik z ovak­sem, które rów­nież wło­żył do wła­snej skrzynki narzę­dzio­wej, razem z resztą ekwi­punku. Gaz będzie nie­zbędny do uniesz­ko­dli­wie­nia mecha­ni­ków na pokła­dzie „Moc­nego Skrzy­dła”, luk­su­so­wego liniowca, który śle­dzili aż do Portu Haileap, odle­głej pla­cówki na skraju Sek­tora Dal­nań­skiego.

Plan był pro­sty: pole­cono im dostać się na pokład „Skrzy­dła” i sabo­to­wać je, tak aby nikt na statku nie prze­żył. Linio­wiec miał na Haileap pod­jąć kogoś z jakichś powo­dów waż­nego dla Repu­bliki, a Nihi­lo­wie chcieli dać jej do zro­zu­mie­nia, że jej obec­ność w tej czę­ści galak­tyki nie jest mile widziana.

Ani teraz, ani ni­gdy. Repu­blika tylko psuła inte­resy i mie­szała im szyki.

Zanim Kli­nith opu­ściła pokład holow­nika, wró­ciła jesz­cze po drugi bla­ster – na tyle mały, że mie­ścił się w cho­lewce jej buta. Nie­kiedy robiło się gorąco i ludzie obry­wali. Tę część Kli­nith lubiła naj­bar­dziej.

Krótki spa­cer przez gęstą dżun­glę, pośród strze­li­stych mar­mu­ro­drzew poro­śnię­tych błę­kit­nym mchem… i ich oczom uka­zał się ruchliwy, gwarny kosmo­port. Kli­nith celowo wylą­do­wała na ubo­czu, aby ona i Gwi­shi mogli wejść na jego teren nie­po­strze­że­nie. Ostat­nim, czego w tej chwili potrze­bo­wali, było zbyt wiele osób zada­ją­cych nie­wy­godne pyta­nia. List prze­wo­zowy czy nie, im mniej uwagi na sie­bie ścią­gną, tym lepiej.

– Tam jest. – Gwi­shi wska­zał potężny sta­tek zaj­mu­jący więk­szość lądo­wi­ska. Był co naj­mniej dzie­sięć razy więk­szy od holow­nika frach­to­wego, który ukra­dli, i Kli­nith poczuła na jego widok ukłu­cie stra­chu.

– Jak, na sie­dem gene­tiań­skich księ­ży­ców, mamy to znisz­czyć? – jęk­nęła.

Gwi­shi wes­tchnął.

– Od środka – powie­dział. – Jesteś Nihilką. Zacho­wuj się więc, jak­byś nią była, i prze­stań maru­dzić.

– Wcale nie maru­dzę – obru­szyła się jego kole­żanka. Nie miała pro­blemu z misją. Po pro­stu… wyda­wała jej się ona bar­dziej poważna od poprzed­nich zle­ceń, jakby Kli­nith miała nagle awan­so­wać. I co tu dużo mówić: jeśli się jej powie­dzie, jeżeli zrobi wszystko, jak trzeba, z pew­no­ścią tak wła­śnie się sta­nie: awan­suje. Wesp­nie się wyżej w hie­rar­chii Nihi­lów. Kto wie? Może nawet będzie odpo­wia­dała bez­po­śred­nio przed samym Kas­sa­vem?

Kli­nith i Gwi­shi byli już bli­sko statku i kobieta uśmiech­nęła się sze­roko na myśl o świe­tla­nej przy­szło­ści, która z pew­no­ścią czeka ją już nie­ba­wem. Znisz­cze­nie „Moc­nego Skrzy­dła” będzie na ustach wszyst­kich.

– Nie mogę się już docze­kać! – Wes­tchnęła. – To będzie… naprawdę coś. Szkoda tylko, że zabrak­nie oka­zji do porząd­nej demolki…

Gwi­shi przy­glą­dał jej się przez chwilę bez słowa.

– Chodźmy – powie­dział wresz­cie.

W por­cie roiło się od istot z naj­róż­niej­szych ukła­dów. Jako ostatni przy­sta­nek na tra­sie pro­wa­dzą­cej do naj­nie­bez­piecz­niej­szych z nie­ozna­ko­wa­nych regio­nów galak­tyki Port Haileap, podob­nie jak inne kosmo­porty na skraju tego, co uzna­wano za cywi­li­zo­waną prze­strzeń, był miej­scem, w któ­rym jed­nostki uzu­peł­niały paliwo, a ludzie spraw­dzali, czy u ich bli­skich wszystko w porządku, i pró­bo­wali się nieco odprę­żyć przed spę­dze­niem dłu­giego czasu w cia­snej prze­strzeni na pokła­dzie tego lub innego statku. Duże lądo­wi­sko, zasta­wione towa­rami i oto­czone pier­ście­niem skle­pów, wyglą­dało wypisz, wyma­luj jak więk­szość podob­nych pla­có­wek, w któ­rych Kli­nith była do tej pory – może za wyjąt­kiem potęż­nych mar­mu­ro­drzew maja­czą­cych w oddali i się­ga­ją­cych ku fio­le­to­wemu niebu zie­lo­nymi koro­nami. Tłum ludzi, Tran­do­shan, Pan­to­ran i przed­sta­wi­cieli wielu innych ras, kłę­bił się jak okiem się­gnąć; każdy spie­szył do wła­snych spraw, kie­ru­jąc się do róż­nych punk­tów ota­cza­ją­cych lądo­wi­sko. Na widok reklamy kasyna w głębi jed­nego z kory­ta­rzy Kli­nith zaswę­działy ręce. Minęło już sporo czasu, odkąd ostatni raz zda­rzyło jej się zagrać w ryke­strę, popu­larną grę w kości. W tej chwili miała jed­nak na gło­wie waż­niej­sze rze­czy niż hazard.

Razem z Gwi­shim wspięli się po tra­pie na pokład „Moc­nego Skrzy­dła”. Sto­jący u jego szczytu repu­bli­kań­scy straż­nicy śmiali się z cze­goś i w ogóle nie zwra­cali uwagi na pira­tów, gdy ci ich mijali. Kobieta i Aqu­alish zupeł­nie nie rzu­cali się w oczy: ide­al­nie wta­piali się w tłum innych mecha­ni­ków, nie­ustan­nie wcho­dzą­cych na pokład luk­su­so­wego liniowca i go opusz­cza­ją­cych. Gdy już zna­leźli się na statku, Gwi­shi klep­nął ją w plecy.

– Coś za łatwo poszło – zauwa­żył. I miał rację. Ona rów­nież była tego samego zda­nia.

Kiedy szli kory­ta­rzem, Kli­nith poczuła, jak gdzieś w głębi jej trzewi wzbiera zna­jome uczu­cie gniewu. To był wielki sta­tek o pięk­nych zło­tych pod­ło­gach i sre­brzy­stych ścia­nach, na któ­rych umiesz­czono ekrany wyświe­tla­jące deli­katne kwia­towe motywy zmie­nia­jące się co kilka sekund. Pró­bo­wała sobie wyobra­zić, jak by to było naprawdę podró­żo­wać takim wykwint­nym środ­kiem trans­portu. Nie było jej jed­nak na to stać – i zło­ściło ją to nie­po­mier­nie. Nie mogła się docze­kać, aż znisz­czy „Mocne Skrzy­dło” i będzie patrzyła, jak jego piękno roz­pra­sza się w pustce prze­strzeni kosmicz­nej.

Szła za Gwi­shim, zatrzy­mu­jąc się, gdy co jakiś czas wska­zy­wał pla­kietkę na ścia­nie. Sta­tek był tak duży, że co kilka metrów umiesz­czono mapy, aby pasa­że­ro­wie mogli się zorien­to­wać, jak dotrzeć do róż­nych czę­ści liniowca.

– Ja idę tutaj. – Gwi­shi wska­zał jakiś punkt na mapie, a potem pokle­pał ciężką skrzynkę z narzę­dziami, którą niósł. – Pod­rzucę im kilka nie­spo­dzia­nek. Ty zaj­mij się kap­su­łami ratun­ko­wymi i dopil­nuj, by sku­tecz­nie wyłą­czyć je z użytku. Roz­bit­ko­wie to ostat­nia rzecz, na jakiej nam zależy. To powinna być kata­strofa, przy któ­rej wypa­dek z udzia­łem „Szlaku Dzie­dzic­twa” wyda się miłym dniem spę­dzo­nym w parku roz­rywki.

Nim jed­nak Kli­nith zdą­żyła coś na to odpo­wie­dzieć, Gwi­shi odwró­cił się na pię­cie i ruszył w swoją stronę, zosta­wiw­szy ją sam na sam z obo­wiąz­kiem usta­le­nia, gdzie znaj­dują się kap­suły ratun­kowe. Po kilku chwi­lach spę­dzo­nych na pró­bach roz­gry­zie­nia mapy (Kli­nith nie była zbyt dobra w ich czy­ta­niu, w dodatku miała wra­że­nie, że tę tutaj celowo spo­rzą­dzono tak, by wpro­wa­dzała w błąd) udało jej się usta­lić, że są na sąsied­nim pokła­dzie.

Gdy jed­nak do nich dotarła, oka­zało się, że nie jest sama. W pobliżu krę­cił się droid ser­wi­sowy. Na jej widok prze­rwał to, co aku­rat robił.

– Czy to ty masz pokwi­to­wać odbiór kap­suł? – spy­tał. Wyglą­dał jak nie­wielka skrzynka, z któ­rej wysta­wało kilka usta­wio­nych pod róż­nymi kątami chwy­ta­ków.

– Tak – potwier­dziła. – Ale otrzy­ma­li­śmy roz­kaz ich zmo­dy­fi­ko­wa­nia. W tym celu będę z nich musiała wymon­to­wać moduły łącz­no­ści i nawi­ga­cji.

Droid prze­to­czył się kawa­łek w przód i w tył, prze­twa­rza­jąc usły­szane infor­ma­cje.

– Nie dosta­łem takich pole­ceń – stwier­dził wresz­cie. – Muszę zak­tu­ali­zo­wać dane, aby pobrać nowe instruk­cje.

Na ścia­nie wisiał duży hydro­klucz; Kli­nith zdjęła go i zwa­żyła w dłoni, sza­cu­jąc jego cię­żar.

– Och, ależ mam wszyst­kie nie­zbędne aktu­ali­za­cje tutaj, pod ręką! – zapew­niła robo­cika i z całej siły opu­ściła na niego klucz – a potem jesz­cze raz i kolejny, dopóki z dro­ida nie zostało wiele wię­cej niż kupka bli­żej nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych meta­lo­wych czę­ści. Wów­czas Kli­nith się uśmiech­nęła, oce­nia­jąc swoje dzieło znisz­cze­nia.

A więc mimo wszystko nada­rzyła się oka­zja do demolki.

Roz­dział pierw­szy

Roz­dział pierw­szy

Verne­stra Rwoh spoj­rzała na lśniący sta­tek doku­jący na lądo­wi­sku i pomy­ślała o cze­ka­ją­cym ją zada­niu z mie­szanką pod­eks­cy­to­wa­nia i stra­chu. To będzie jej pierw­sza misja dla Rady Jedi oraz jej pierw­sze zada­nie jako rycerki Jedi. Marzyła o tym dniu, odkąd została pada­wanką. Paso­wano ją cał­kiem nie­dawno i na­dal miała wra­że­nie, że to wszystko to tylko jakiś piękny sen.

Nawet jeśli przy­dzie­lone jej zada­nie pole­gało po pro­stu na zadba­niu o bez­pie­czeń­stwo córki pani sena­tor. Cóż, mogłoby się zda­wać, że niań­cze­nie dzieci nie należy do obo­wiąz­ków ryce­rzy Jedi… Ale Ver­ne­stra nie zamie­rzała pozwo­lić, by ta myśl zepsuła jej humor. Cze­ka­jący na lądo­wi­sku luk­su­sowy linio­wiec, który przy­słała sama pani kanc­lerz, był wielki i oka­zały. W porów­na­niu z nim inne statki doku­jące w Por­cie Haileap wyda­wały się mikre i skromne; jego kadłub lśnił niczym wyrzu­cona na brzeg wiro­ryba, sre­brzy­sty, smu­kły i obły. „Mocne Skrzy­dło” miało szes­na­ście pokła­dów (z któ­rych jeden prze­zna­czono w cało­ści na kasyno), trzy piękne ogrody, a nawet salę restau­ra­cyjną mogącą pomie­ścić tysiąc osób. Sta­tek był bar­dziej zbyt­kowny niż cokol­wiek, co Ver­ne­stra miała oka­zję oglą­dać dotąd w swoim życiu, a Port Haileap regu­lar­nie odwie­dzały liniowce naj­zna­mie­nit­szych biur podróży – od Galaxy Tours poprzez Thril­l­Space Tra­vels aż po Chan­drila Star Lines – oprócz, oczy­wi­ście, jach­tów wypo­czyn­ko­wych, na pokła­dach któ­rych zja­wiali się tu odwie­dza­jący odludne pla­nety amba­sa­do­rzy czy poszu­ki­wa­cze przy­gód żądni odkry­wa­nia nowych świa­tów na nie­zba­da­nych tere­nach.

„Mocne Skrzy­dło” zaś… O, to było coś zupeł­nie innego. Klasa sama w sobie. To był sta­tek odpo­wiedni dla waż­nej dele­ga­cji.

Ver­ne­stra popra­wiła tabard (lśniący złoty orna­ment wzdłuż dol­nej kra­wę­dzi wska­zy­wał na jej rangę rycerki ze Świą­ty­nii na Hyne­stii) i prze­stą­piła nie­spo­koj­nie z nogi na nogę, dziw­nie skrę­po­wana w stroju znacz­nie ele­gant­szym od tego, który nosiła na co dzień. Port Haileap był gwar­nym, cza­sem nie­zbyt przy­ja­znym miej­scem, w któ­rym Ver­ne­stra zazwy­czaj poka­zy­wała się w swoim zwy­kłym zesta­wie: zło­tej tunice i kre­mo­wych spodniach, z pro­stym tabar­dem ozdo­bio­nym takim samym zło­tym wzo­rem jej Świą­tyni co ten na jej galo­wym ubio­rze. W pla­ców­kach takich jak Port Haileap obno­sze­nie się z prze­py­chem raczej nie było dobrym pomy­słem. Ten nie­wielki skra­wek cywi­li­za­cji wydarty gęstwie mar­mu­ro­drzew­nego lasu ist­niał, by umoż­li­wiać frach­tow­com dale­kiego zasięgu uzu­peł­nie­nie rezerw paliwa oraz zaopa­trze­nia. Wygląd mło­dej rycerki Jedi był ostat­nią rze­czą, którą zaprzą­ta­łyby sobie głowę odwie­dza­jące to miej­sce istoty. Ten sta­tek miał jed­nak udać się na sta­cję kosmiczną Latar­nia Gwiezdny Blask, naj­więk­sze osią­gnię­cie prze­świet­nej Repu­bliki, a na jego pokła­dzie miała podró­żo­wać dele­ga­cja z pobli­skiej Dalny, aby po wizy­cie na sta­cji lecieć na Coru­scant. Ver­ne­stra nie mogła się im poka­zać w zwy­kłej zga­szo­nej bieli i pro­stych haftach. I tak oto była tu w swoim odświęt­nym stroju, czu­jąc się w nim zde­cy­do­wa­nie nie­kom­for­towo.

Wystar­czyło jed­nak samo wspo­mnie­nie o Latarni Gwiezdny Blask, by ode­rwać jej myśli od misji i koniecz­no­ści jak naj­lep­szego wypeł­nie­nia powie­rzo­nego jej zada­nia, tak aby nie przy­nieść Jedi wstydu. Potężna sta­cja kosmiczna, w poło­wie świą­ty­nia, w poło­wie zaś pla­cówka Repu­bliki, powsta­wała, odkąd Ver­ne­stra się­gała pamię­cią. Już jako jedna z mło­dzi­ków dziew­czyna sły­szała, jak starsi roz­ma­wiają mię­dzy sobą o tym, w jaki spo­sób Gwiezdny Blask – bo sta­cję czę­sto nazy­wano tak w skró­cie – zmieni galak­tykę na lep­sze, szcze­gól­nie w przy­padku pla­net leżą­cych z dala od Jądra. Poprawa łącz­no­ści, więk­sze wspar­cie Repu­bliki… Latar­nia Gwiezdny Blask miała odmie­nić dosłow­nie wszystko. Sta­cja Repu­bliki w kosmicz­nych ostę­pach Zewnętrz­nych Rubieży miała być bez­pieczną przy­sta­nią w dzi­czy, świa­teł­kiem w ciem­no­ści. Dzięki niej galak­tyka sta­nie się lep­szym miej­scem – dla wszyst­kich. Ver­ne­strę spo­tkało praw­dziwe szczę­ście, że będzie mogła ją zoba­czyć na wła­sne oczy.

Myśl o niej spra­wiała, że młoda rycerka czuła się dumna z tego, że jest Jedi, i cie­szyła się, że Moc dała jej tę szansę. Pró­bo­wała nie dopu­ścić do tego, by roz­pie­rała ją duma, bo wie­działa, iż ten zaszczyt to w rów­nej mie­rze zasługa Mocy, co jej wła­snej cięż­kiej pracy, gdy jed­nak patrzyła na „Mocne Skrzy­dło” i roz­my­ślała o kilku kolej­nych tygo­dniach, trudno jej było nie czuć pod­eks­cy­to­wa­nia.

Cóż, na swoją obronę miała to, że ostatni rok był naprawdę trudny. Ver­ne­stra została pod­dana pró­bom Jedi wcze­śniej niż więk­szość pada­wa­nów, z pole­ce­nia jej mistrza i – ku zasko­cze­niu wielu osób – prze­szła je pomyśl­nie. „Kim ona jest? Nikim spe­cjal­nym!” – mam­ro­tali pod nosem nie­któ­rzy z pada­wa­nów i… cóż, w zasa­dzie mieli rację. Ver­ne­stra była tylko zwy­kłą miria­lań­ską dziew­czyną obda­rzoną darem Mocy – ist­niały setki innych pada­wa­nów i mło­dzi­ków takich jak ona.

O ile się jed­nak orien­to­wała, była też jedyną Jedi, która prze­szła próby przy pierw­szym podej­ściu w wieku pięt­na­stu lat, pod­czas gdy więk­szość pada­wa­nów na­dal sta­wiała pierw­sze kroki na ścieżce nauki w zako­nie. Mimo to przez więk­szość czasu zamiast dumy czy pychy pły­ną­cej z bycia „cudow­nym dziec­kiem” Ver­ne­stra czuła olbrzy­mią odpo­wie­dzial­ność i potrzebę poma­ga­nia galak­tyce w każdy moż­liwy spo­sób, który tylko Moc i Rada Jedi uznają za sto­sowny. Czy jed­nak to naprawdę było takie złe: poświę­cić chwilę, aby nacie­szyć się wła­snymi osią­gnię­ciami? Ver­ne­stra przy­mknęła oczy, pozwo­liła, by wypeł­niła ją Moc, i zasta­no­wiła się nad wła­snymi uczu­ciami oraz zada­niem, które ją cze­kało. Nawet teraz, gdy miała już szes­na­ście lat, bycie rycerką Jedi wyda­wało jej się olbrzy­mim wyzwa­niem. Wie­działa jed­nak, że pora­dzi sobie z nim naj­le­piej, jak zdoła – i będzie to robiła tak długo, jak trzeba.

Posta­no­wiła, że będzie się cie­szyła tą pierw­szą misją, nawet jeśli cho­dziło tylko o opiekę nad dziec­kiem.

– Hej! Zatrzy­mać ją!

Cały spo­kój prysł jak bańka mydlana, a gdy Ver­ne­stra otwo­rzyła oczy, spo­strze­gła dro­ida ser­wi­so­wego ści­ga­ją­cego drobną ciem­no­skórą dziew­czynkę pędzącą na zbu­do­wa­nym z czę­ści śmi­go­sku­te­rze. Ciemne włosy oka­lały jej buzię gąsz­czem nie­sfor­nych kędzio­rów, a w jed­nej oble­czo­nej w ręka­wiczkę dłoni mała trzy­mała lśniący moc­nym bla­skiem krysz­tał zasi­la­jący. Malu­jący się na jej twa­rzy wyraz rado­snego triumfu Ver­ne­stra znała aż za dobrze.

Avon Star­ros, córka sena­torki Ghirry Star­ros, znowu roz­ra­biała.

Avon nie widziała jesz­cze Ver­ne­stry, która posta­no­wiła wyko­rzy­stać tę prze­wagę. Pod­nio­sła ręce, zwra­ca­jąc dło­nie wnę­trzem w stronę dziew­czynki… i pchnęła ją Mocą. Dziew­czynka spa­dła ze skle­co­nego z przy­pad­ko­wych czę­ści pojazdu, zamiast jed­nak upaść bole­śnie na zie­mię, zawi­sła w powie­trzu, podob­nie jak sku­ter, który zatrzy­mał się na środku doku.

– Avon – zagad­nęła spo­koj­nie Ver­ne­stra. – Co to ma zna­czyć?

Dziew­czynka odwró­ciła się w jej stronę; na widok Ver­ne­stry rado­sna mina zrze­dła, zastą­piona skwa­szo­nym gry­ma­sem.

– Uchhh… sądzi­łam, że jesteś już na pokła­dzie!

– Nie. Uzna­łam, że nim odle­cimy, przejdę się jesz­cze ostatni raz po por­cie. Widzę, że nie tylko ja wpa­dłam na taki pomysł. Co znów wypra­wiasz?

– Nic! – obru­szyła się dziew­czynka. – Nic nie zro­bi­łam! Na gwiazdy, nie wiem, dla­czego zawsze o wszystko mnie obwi­niasz, Vern.

Na dźwięk okrop­nego zdrob­nie­nia Ver­ne­stra zaci­snęła zęby. Douglas Sunvale ją tak nazy­wał i cho­ciaż nie zamie­rzała zwra­cać uwagi mistrzowi Jedi, nie miała skru­pu­łów przed popra­wia­niem kogoś młod­szego od niej:

– Nie nazy­waj mnie tak, pro­szę – powie­działa, a potem zwol­niła uścisk Mocy i Avon upa­dła na zie­mię – która nie była wcale tak daleko. Sku­ter, który Avon bez wąt­pie­nia zmon­to­wała wła­sno­ręcz­nie z mate­ria­łów pozo­sta­wio­nych bez opieki w kosmo­por­cie, ude­rzył w pobli­ską stertę skrzyń.

– Jesteś okropna! – jęk­nęła roz­płasz­czona na ziemi Avon, dra­ma­tycz­nym gestem roz­rzu­ca­jąc koń­czyny na boki.

– Do ziemi było bli­sko – zauwa­żyła Ver­ne­stra, cho­ciaż w głębi duszy zda­wała sobie sprawę z tego, że to było z jej strony podłe: pozwo­lić dziew­czynce upaść, zamiast ostroż­nie ją posta­wić.

– Wezmę to – oznaj­mił tym­cza­sem droid ser­wi­sowy, wyłu­sku­jąc ze skry­tej w ręka­wiczce dłoni Avon krysz­tał, a potem odwró­cił się na pię­cie i odma­sze­ro­wał w swoją stronę.

Ver­ne­stra pode­szła do Avon i wycią­gnęła do niej rękę, aby pomóc jej wstać, ale dziew­czynka spio­ru­no­wała ją tylko wzro­kiem i sama dźwi­gnęła się z ziemi.

– Pew­nego dnia – oznaj­miła – gdy będę naj­słyn­niej­szą wyna­laz­czy­nią galak­tyki, stwo­rzę urzą­dze­nie blo­ku­jące Moc! Zoba­czymy, jak ci się to spodoba!

Ver­ne­stra się roze­śmiała.

– Avon, roz­ma­wia­ły­śmy już o tym. Moc jest wszę­dzie wokół nas, a także wewnątrz nas. To coś innego niż twoje krysz­tały zasi­la­jące. Nie można jej zablo­ko­wać. A skoro już o tym mowa, dla­czego zabra­łaś temu dro­idowi źró­dło zasi­la­nia?

Avon prych­nęła.

– Było mi potrzebne do eks­pe­ry­mentu, ale wcale nie zamie­rzam ci się z tego tłu­ma­czyć, Jedi. Wiem, że znowu zna­la­zła­byś jakiś spo­sób, żeby wszystko zepsuć. A poza tym… jak to, nie możesz po pro­stu odczy­tać tego z moich myśli? – Skrzy­żo­wała ręce na piersi, a Ver­ne­stra wes­tchnęła.

Ona i Avon wiecz­nie się o coś sprze­czały. I to nie dla­tego, że Ver­ne­stra nie lubiła swo­jej pod­opiecz­nej, wręcz prze­ciw­nie: uwa­żała nie­które z licz­nych wyna­laz­ków Avon oraz część jej teo­rii za nie­zwy­kle wręcz fascy­nu­jące. Nie­stety, Avon nie lubiła, gdy cze­goś jej zabra­niano – i wła­śnie dla­tego zna­la­zła się w Por­cie Haileap. Jej matka, sena­torka Ghirra Star­ros, posta­no­wiła wysłać ją tutaj, licząc na to, że czas spę­dzony na skraju prze­strzeni kosmicz­nej sprawi, iż Avon bar­dziej doceni swoje pełne wygód życie na Coru­scant. Jakimś jed­nak cudem sku­tek był póki co odwrotny od zamie­rzo­nego i dziew­czynka była jesz­cze bar­dziej zde­ter­mi­no­wana, by robić, co jej się żyw­nie podoba, czyli zasad­ni­czo skła­dać maszyny z tego, co aku­rat wpa­dło jej w ręce.

Nie ist­niał żaden realny powód, dla któ­rego Avon mia­łaby towa­rzy­szyć dele­ga­cji na Gwiezdny Blask i wra­cać z nią na Coru­scant; jej matka nie posłała po nią, a ona nie miała do ode­gra­nia pod­czas podróży żad­nej spe­cjal­nej roli, ale mistrz Douglas, sto­jący na czele pla­cówki, popro­sił, aby Avon im towa­rzy­szyła, bo syn dal­nań­skiego amba­sa­dora był rówie­śni­kiem dziew­czynki. Jedi liczył na to, że ta dwójka się zaprzy­jaźni i że ta więź skłoni lud Dalny do spoj­rze­nia na Repu­blikę nieco łaskaw­szym okiem.

Ver­ne­stra rów­nież miała taką nadzieję – głów­nie z tego względu, że jej zda­niem Avon po pro­stu potrze­bo­wała przy­ja­ciela.

– Panienko Avon! Jest już panienka spóź­niona. Jeśli natych­miast nie wsią­dzie panienka na pokład tego statku, roz­przę­gnę prze­wody i zoba­czymy, jak będzie się wów­czas spra­wo­wał panienki śmigo-sku­ter!

W ich stronę drep­tał różo­wo­złoty droid dorów­nu­jący wyso­ko­ścią Ver­ne­strze. J-6, droid pro­to­ko­larny Avon, był po czę­ści jej straż­ni­kiem, po czę­ści opie­ku­nem. Bar­dzo bez­czel­nym i pew­nym sie­bie, należy dodać. Wyra­żał się w spo­sób dia­me­tral­nie różny od wszyst­kich dro­idów pro­to­ko­larnych, z któ­rymi Ver­ne­stra miała w życiu do czy­nie­nia – i przy­pusz­czała, że palce maczała w tym sama Avon.

Dziew­czynka wes­tchnęła ciężko i odsu­nęła nie­sforne loki z buzi, a potem pode­szła do swo­jego unie­ru­cho­mio­nego śmi­go­sku­tera i spró­bo­wała go usta­wić tak, aby móc wspiąć się na sio­dełko.

– Cóż, wygląda na to, że zabawa skoń­czona. Możesz mi wie­rzyć, Jay-Six, sabo­taż nie jest konieczny. Idziesz, Vern? Chyba nie chcesz się spóź­nić?

Ver­ne­stra się uśmiech­nęła i kiw­nęła głową. Naprawdę nie mogła się docze­kać, kiedy zoba­czy Latar­nię Gwiezdny Blask, nawet jeśli ozna­czało to koniecz­ność doło­że­nia dodat­ko­wych sta­rań, by utrzy­mać Avon z dala od kło­po­tów.

– Chodźmy.

Gdy szli w stronę trapu „Moc­nego Skrzy­dła”, Ver­ne­stra potknęła się nagle i zaczerp­nęła gwał­tow­nie tchu. Avon zer­k­nęła na nią kątem oka.

– Wszystko w porządku?

Ver­ne­stra przy­ło­żyła dłoń do piersi i popa­trzyła na Aqu­ali­sha, który maj­stro­wał coś wła­śnie przy panelu dostępu w pobliżu trapu. Odwza­jem­nił spoj­rze­nie, łypiąc na nią troj­giem oczu. Jed­nego z dol­nej pary bra­ko­wało – w jego miej­scu wid­niała zabar­wiona na błę­kitno bli­zna. Poza tym nie wyróż­niał się niczym szcze­gól­nym; miał na sobie taki sam poma­rań­czowy ska­fan­der jak pozo­stali człon­ko­wie zespołu ser­wi­so­wego kosmo­portu.

– Nic mi nie jest. – Ver­ne­stra odpo­wie­działa w końcu na pyta­nie Avon i uśmiech­nęła się blado do Aqu­ali­sha, który odwró­cił się bez słowa, wra­ca­jąc do prze­rwa­nej czyn­no­ści – cokol­wiek robił. Coś w jego wyglą­dzie – a może zacho­wa­niu? – zaalar­mo­wało Ver­ne­strę bar­dziej, niż powinno. Ogar­nęło ją dziwne uczu­cie nie­po­koju, któ­rego nie umiała wyja­śnić. „Jestem po pro­stu pode­ner­wo­wana i zanadto pod­eks­cy­to­wana wyprawą na Gwiezdny Blask, to wszystko” – tłu­ma­czyła sobie. To była jej pierw­sza praw­dziwa misja Jedi i bar­dzo jej zale­żało, by wszystko poszło, jak należy. To wła­śnie dla­tego przej­mo­wała się nawet przy­pad­kowo napo­tka­nym mecha­ni­kiem, zwy­czaj­nie wypeł­nia­ją­cym swoje zada­nia.

A przy­naj­mniej tak sobie wma­wiała, nawet jeśli w głębi duszy wcale nie była o tym do końca prze­ko­nana.

Odsu­nęła złe prze­czu­cia na bok i ruszyła wraz z Avon i J-6 w głąb „Moc­nego Skrzy­dła”, pró­bu­jąc się sku­pić na pil­no­wa­niu, by dziew­czynka nie ucie­kła, nim sta­tek wystar­tuje. Ver­ne­stra miała ręce pełne roboty i nie potrzeba jej było do tego wszyst­kiego jesz­cze wypa­try­wa­nia w każ­dym zaka­marku Mocy zjaw i upio­rów.

Roz­dział drugi

Roz­dział drugi

Avon weszła na pokład statku eskor­to­wana przez J-6 i Ver­ne­strę. Nie mogła ode­rwać wzroku od mie­cza świetl­nego spo­czy­wa­ją­cego w kabu­rze na bio­drze star­szej dziew­czyny. Broń była zasi­lana krysz­ta­łem kyber, a ona sły­szała o nich nie­sa­mo­wite histo­rie. Za każ­dym razem, gdy Jedi uży­wała swo­jego mie­cza, jego ostrze lśniło fio­le­tową ener­gią. Avon pró­bo­wała namó­wić Ver­ne­strę, by ta pozwo­liła jej zer­k­nąć na broń, ale rycerka grzecz­nie, acz sta­now­czo, odmó­wiła:

„Jedi i kyber są połą­czeni wię­zią Mocy – wyja­śniła. – Mój krysz­tał śpiewa dla mnie, a mój duch odpo­wiada na jego zew. To nie jest zwy­kły krysz­tał ener­ge­tyczny, Avon. Przy­kro mi, ale nie mogę ci go dać, żebyś go zba­dała”.

Avon już dawno temu stwier­dziła, że naj­bar­dziej wku­rza­jącą cechą Ver­ne­stry była jej nie­złomna uprzej­mość. Auten­tyczna przy­krość, z jaką zawsze odma­wiała proś­bom Avon. To było nie­mal tak samo dener­wu­jące jak nie­ustanne narze­ka­nie J-6 w kwe­stii jej ubioru.

– Panienko Avon, powin­ni­śmy się teraz udać do panienki kwa­ter i przy­go­to­wać się do kola­cji. Mam rów­nież dla panienki sukienkę, którą przy­słała panienki matka. Będzie ide­alna na uro­czy­ste otwar­cie Gwiezd­nego Bla­sku, ale nim tam dotrzemy, trzeba będzie doko­nać kilku popra­wek kra­wiec­kich – poin­for­mo­wał ją droid, zło­ci­sto­ró­żowe ucie­le­śnie­nie zrzę­dli­wo­ści.

– Tak, to dobry pomysł – oce­niła Ver­ne­stra. – Acz­kol­wiek powin­ni­ście mieć na te poprawki całe mnó­stwo czasu. Mistrz Douglas powie­dział, że z powodu serii nie­daw­nych kata­strof nad­prze­strzen­nych będziemy podró­żo­wali z pręd­ko­ścią pod­świetlną nieco dłu­żej, dopóki nie dotrzemy do bez­piecz­nego punktu skoku wewnątrz układu, z któ­rego wej­dziemy w nad­świetlną, aby kon­ty­nu­ować naszą podróż. Praw­do­po­dob­nie dobrze byłoby więc zna­leźć sobie jakieś przy­tulne miej­sce i przy­go­to­wać się na długą podróż.

– Och, to cudowna wia­do­mość! – zapiała z mecha­nicz­nym zachwy­tem J-6. – Ten sta­tek to istne dzieło sztuki, wcie­le­nie luk­susu i nowo­cze­sno­ści. Nie mogę się docze­kać, aż pode­pnę się do sieci i zak­tu­ali­zuję swoje opro­gra­mo­wa­nie. Poza tym całe wieki minęły, odkąd ostatni raz ktoś oli­wił moje stawy. – Droid posłał Avon zna­czące spoj­rze­nie, a dziew­czynka par­sk­nęła.

– Ostat­nim razem, gdy pró­bo­wa­łam zak­tu­ali­zo­wać ci sys­temy, wście­kłaś się! – wypo­mniała maszy­nie.

– Bo doda­łaś do mojego opro­gra­mo­wa­nia cały słow­nik aqu­ali­shań­skich prze­kleństw! – odcięła się J-6. – Jesteś okrop­nym dziec­kiem, nie­wdzięcz­nym i pod­łym.

Avon wyszcze­rzyła zęby w uśmie­chu, bo J-6 mówiła kom­plet­nie bez prze­ko­na­nia.

– Może i tak, ale przy­po­mnij sobie tylko, co było, gdy zja­wili się ci han­dla­rze winem i pró­bo­wa­łaś przy­wi­tać ich kapi­tana! Nie wie­dzia­łam nawet, że Aqu­ali­sho­wie mają poczu­cie humoru, ale człon­ko­wie jego załogi nie­mal pękli ze śmie­chu!

Bla­do­zie­lona skóra Ver­ne­stry pociem­niała o kilka odcieni, a jej ciemne brwi powę­dro­wały tak wysoko w górę, że nie­mal dotknęły linii wło­sów.

– A więc to dla­tego mistrz Douglas musiał zejść do doku i zakoń­czyć bójkę, która wtedy wybu­chła… Oni wcale się nie śmiali, Avon! Te pogwiz­dy­wa­nia to u nich obe­lgi! Och, pew­nego dnia twoje psoty naprawdę wpę­dzą cię w tara­paty…

Avon wzru­szyła tylko ramio­nami i puściła przy­ganę Ver­ne­stry mimo uszu.

– Mniej­sza o to, Vern. No to… na­dal odpo­wia­dasz za pil­no­wa­nie, żebym pod­czas tej podróży dobrze wypa­dła, tak?

Prawda była taka, że Avon pla­no­wała zostać w Por­cie Haileap. Wcale nie miała ochoty ni­gdzie się stam­tąd ruszać. Gdyby udało jej się pozbyć Jedi, któ­rzy odle­cie­liby na Coru­scant (wszystko wska­zy­wało na to, że to Moc zawsze zdra­dzała Avon, nim jesz­cze zro­biły to czuj­niki i dro­idy straż­ni­cze), mogłaby wresz­cie skoń­czyć swój naj­now­szy wyna­la­zek, anty­gra­wi­ta­cyjne wkładki do butów. Nie­stety, tuż przed wyprawą J-6 zaczęła pako­wać jej rze­czy i oznaj­miła, że lecą do Latarni Gwiezdny Blask razem z dele­ga­cją dyplo­ma­tyczną z Dalny. Jedy­nym plu­sem było to, że obo­wiąz­kiem jej pil­no­wa­nia obar­czono Ver­ne­strę, co ozna­czało, że Avon być może będzie miała ponow­nie oka­zję przyj­rzeć się mie­czowi świetl­nemu Jedi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki