Star Wars Wielka Republika. Pośród cieni - Justina Ireland - ebook

Star Wars Wielka Republika. Pośród cieni ebook

Ireland Justina

4,2

Opis

Najmroczniejsze sekrety najtrudniej wydobyć na światło dzienne... Sylvestri Yarrow dotyka pasmo niekończących się – zdawałoby się – nieszczęść. Robi, co w jej mocy, aby po śmierci swojej matki utrzymać rodzinny interes, ale nawarstwiające się długi, a także nasilone ataki Nihilów na niespodziewające się niczego statki sprawiają, że Syl grozi utrata wszystkiego, co zostało jej po matce. Udaje się po pomoc do galaktycznej stolicy, Coruscant, ale wszystko zmienia się, gdy trafia w sam środek sporu między dwoma najpotężniejszymi rodami Republiki, walczącymi o kawałek przestrzeni kosmicznej na pograniczu. Uwikłanie po same uszy w konflikcie między najbogatszymi i borykanie się z ich problemami to ostatnia rzecz, na jaką Syl ma w tej chwili ochotę… ale obietnica sowitej nagrody wystarczy, aby dała się wciągnąć w coś, co okazuje się skomplikowaną intrygą. Tymczasem rycerka Jedi Vernestra Rwoh zostaje wezwana na Coruscant, nie ma jednak pojęcia czemu ani przez kogo. Zjawia się w stolicy wraz ze swoim padawanem Imrim, a także mistrzem Jedi Cohmakiem Vitusem i jego padawanem Reathem. Zostają poproszeni o rozwiązanie sporu rodzinnego na pograniczu. Ale… właściwie dlaczego? Co tak ważnego kryje ten pusty kawałek przestrzeni kosmicznej? Odpowiedź doprowadzi Vernestrę do głębszego zrozumienia własnych umiejętności, zaś Syl zmusi do powrotu do przeszłości… a także poznania prawd, ukrytych dotąd pośród jej cieni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 443

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (17 ocen)
5
11
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sebaaaa

Całkiem niezła

liczyłem na coś lepszego 😞
00

Popularność




WPRO­WA­DZE­NIE

CHRO­NO­LO­GIA

PRO­LOG

Sylve­stri Yar­row spoj­rzała na leżący przed nią rachu­nek i nie­mal zaczęła krzy­czeć. Dla­czego nikt jej nie ostrzegł, jak kosz­towne jest utrzy­my­wa­nie wła­snego statku? Wzrost cen paliwa oraz zagro­że­nie ze strony Nihi­lów zmu­sza­jące ich do zmian tras wyczy­ściły konto jej, a także załogi nie­mal do zera. Gdy już dostar­czą ładu­nek wina z jagód gno­stry, reali­zu­jąc naj­bar­dziej docho­dowy kurs od wielu mie­sięcy, zosta­nie im jesz­cze do spła­ce­nia resztka długu po ostat­nim tan­ko­wa­niu w Por­cie Haileap. Nie mówiąc już o wciąż nie­za­pła­co­nych rachun­kach z Batuu. W tym tem­pie i w takich oko­licz­no­ściach już wkrótce będzie zadłu­żona po uszy w poło­wie galak­tyki.

Syl opa­dła na opar­cie swo­jego fotela w kok­pi­cie „Ser­pen­tyny”, jej dumy i jed­no­cze­śnie przy­czyny ostat­nich zmar­twień, i wpa­trzyła się w spo­kojny błę­kit ota­cza­ją­cej ich nad­prze­strzeni. Było tu dość ciemno, by widziała wyraź­nie wła­sne odbi­cie w ilu­mi­na­to­rze – na śnia­dej twa­rzy widocz­nej w lśnią­cej tafli malo­wał się wyraz głę­bo­kiej roz­pa­czy i Syl wie­działa, że jeśli jej drugi pilot, Neeto, zoba­czy ją w takim sta­nie, natych­miast zorien­tuje się, jak bar­dzo jest kiep­sko. Wzięła więc głę­boki oddech, przy­mknęła oczy i spró­bo­wała się nad tym wszyst­kim jesz­cze raz spo­koj­nie zasta­no­wić.

Musiało ist­nieć jakieś roz­wią­za­nie. Gdyby wciąż pra­co­wali dla Gil­dii Byne, która jakiś czas temu została roz­wią­zana z powodu pod­pi­sy­wa­nia kon­trak­tów nie­wol­ni­czych, mie­liby jakąś ochronę przed wie­rzy­cie­lami, ale bez gwa­ran­cji zle­ceń i udziału w zyskach Gil­dii Syl była zdana sama na sie­bie. I wła­śnie dla­tego mio­tała się teraz w despe­ra­cji, szu­ka­jąc roz­wią­za­nia wła­snych pro­ble­mów finan­so­wych. Całe życie spę­dziła, prze­wo­żąc ładunki, ale jakimś cudem nagle oka­zało się, że to zbyt mało, by jakoś wią­zać koniec z koń­cem. Galak­tyka się zmie­niła – i to wcale nie na lep­sze. I jak zawsze, ci, któ­rzy przę­dli naj­cie­niej, odczuli to na swo­jej skó­rze naj­bo­le­śniej.

„Co robić? – myślała gorącz­kowo. – Wydłu­żyć kursy? Zacząć zabie­rać pasa­że­rów? Podwoić stawki… które i tak są już wyż­sze niż rok temu?” Jakie magiczne rów­na­nie uczy­ni­łoby dostar­cza­nie ładun­ków zyskow­nym pro­ce­de­rem – szcze­gól­nie w tych trud­nych cza­sach, gdy Nihi­lo­wie, piraci kosmiczni bez choćby krzty poczu­cia honoru czy instynktu samo­za­cho­waw­czego, zagra­żali bez­pie­czeń­stwu szla­ków nad­prze­strzen­nych? Jak miała pozbyć się dłu­gów i zacho­wać sta­tek, który był rów­nież jedy­nym domem, jaki znała?

Jeśli wie­rzy­ciele na­dal będą ją nękali, odbiorą jej w końcu „Ser­pen­tynę”, a wów­czas Syl zosta­nie z niczym… podob­nie jak Neeto i M-227. Już na samą myśl o tym czuła paskudny cię­żar w żołądku. Musiała zna­leźć jakiś spo­sób, by inte­res się krę­cił – tak jak czy­niła to zawsze jej matka. Nie miała jed­nak poję­cia, co robić, a próby zna­le­zie­nia jakie­goś wyj­ścia z tej sytu­acji przy­pra­wiały ją o ból głowy.

– Emtoo? – zagad­nęła, otwie­ra­jąc oczy i zwra­ca­jąc się do dro­ida sie­dzą­cego w fotelu dru­giego pilota. – Chyba mamy pro­blem…

Droid-ochro­niarz odwró­cił w jej stronę głowę przy akom­pa­nia­men­cie zgrzytu, na dźwięk któ­rego Syl odru­chowo się skrzy­wiła.

– Będziemy ci też musieli kupić nieco tego taniego smaru… – Się­gnęła po sto­jącą w pobliżu puszkę i zaczęła oli­wić prze­guby robota. Licząca sobie ponad dwie­ście lat jed­nostka M-227 była naj­star­szym dro­idem, jakiego Syl kie­dy­kol­wiek spo­tkała, i do tego kom­plet­nie bez­u­ży­tecz­nym jako ochro­niarz. Podob­nie jak „Ser­pen­tyna” droid sta­no­wił część spadku, który dziew­czyna odzie­dzi­czyła, gdy jej matka została zabita przez nihil­skich najeźdź­ców, był także jedną z nie­wielu rze­czy, które mogła nazwać swoim dobyt­kiem. Wie­działa, że powinna go sprze­dać, ale jakoś nie mogła się do tego zmu­sić. Był dla niej jak rodzina. Przy­po­mi­nał jej o daw­nych, lep­szych cza­sach.

Wła­ści­wie to wcale nie tak odle­głych, bo od tam­tej tra­ge­dii minęło zale­d­wie kilka mie­sięcy. Syl zaczęła w myśli nazy­wać ten okres cza­sami „przed”: przed tym, nim Nihi­lo­wie znisz­czyli pokaźną część sto­licy Valo, gdy zabili setki tysięcy istot. Przed tym, jak Repu­blika uświa­do­miła sobie, że są oni praw­dzi­wym zagro­że­niem. Matka Syl, Chan­cey Yar­row, wie­działa, że Nihi­lo­wie są nie­bez­pieczni, od samego początku. Ich bru­talne hordy nękały obrzeża galak­tyki, dając się miesz­kań­com we znaki gorzej niż komu­kol­wiek innemu. Połą­czyła siły z garstką innych spe­dy­to­rów i wspól­nie orę­do­wali za tym, by pla­nety z pogra­ni­cza sprzy­mie­rzyły się i chro­niły szlaki przed Nihi­lami, szcze­gól­nie po roz­wią­za­niu Gil­dii Byne, jed­nak nie wskó­rali za wiele.

Ich wysiłki nie uchro­niły rów­nież Chan­cey, która zgi­nęła z rąk gra­bież­ców.

Syl otarła łzy, które nie­spo­dzie­wa­nie napły­nęły jej do oczu.

– Pro­szę. Nie martw się – powie­dział M-227, prze­sad­nie akcen­tu­jąc zgło­ski. Jego moduł arty­ku­la­cyjny nie był aktu­ali­zo­wany od wielu lat, a w ciągu kilku ostat­nich mie­sięcy jego stan znacz­nie się pogor­szył. To była kolejna rzecz, którą Syl wiecz­nie odkła­dała na póź­niej, gdy będzie miała nieco dodat­ko­wych kre­dy­tów na zby­ciu.

– Za późno… – wyszep­tała, bar­dziej do sie­bie niż do dro­ida. Wsparła głowę na dło­niach i wzięła głę­boki oddech, prze­cze­su­jąc pal­cami ciemne loki i pusząc nastro­szoną czu­prynę jesz­cze moc­niej. Syl uwiel­biała „Ser­pen­tynę”. Kochała mknąć przez kosmiczną czerń i ska­kać w chłodny błę­kit nad­prze­strzeni. Uwiel­biała spo­ty­kać nowych ludzi i odwie­dzać nowe miej­sca, dziwne i eks­cy­tu­jące. A najbar­dziej ze wszyst­kiego uwiel­biała to, że nikt jej tego nie zabra­niał. Była znacz­nie bar­dziej nie­za­leżna niż więk­szość osiem­na­sto­la­tek w galak­tyce.

Wie­działa jed­nak, że jeśli szybko cze­goś nie wymy­śli, nie zdoła wyży­wić sie­bie ani Neeta, nie mówiąc już o napra­wach kapry­śnego hiper­na­pędu czy mody­fi­ka­cjach, które chciała wpro­wa­dzić do sil­ni­ków swo­jego statku.

„Ser­pen­tyna” wysko­czyła z nad­prze­strzeni z lek­kim wstrzą­sem i nagle alarmy jak jeden mąż zawyły potę­pień­czo.

– Nie ma mnie minutę i już wszystko zaczyna się sypać! – poskar­żył się Neeto Jana­jana z głębi kory­ta­rza pro­wa­dzą­cego do mesy. Sul­lu­sta­nin nie biegł, sta­wiał po pro­stu nieco dłuż­sze kroki niż zwy­kle. Jego lśniące, czarne oczy ni­gdy nie zdra­dzały choćby cie­nia nie­po­koju, a na pozna­czo­nym głę­bo­kimi bruz­dami obli­czu o wydat­nych fał­dach policz­ko­wych rzadko malo­wał się wyraz lęku. Syl zasta­na­wiała się cza­sem, czy w jego słow­niku ist­nieje w ogóle takie sfor­mu­ło­wa­nie jak „śpie­szyć się”, czy może jest to po pro­stu coś, czego zna­cze­nia nie poj­muje, podob­nie jak kon­cep­cji nie­wtrą­ca­nia się w nie­swoje sprawy. – W co rąb­nę­łaś?

– W nic! – jęk­nęła. – Po pro­stu wysko­czy­li­śmy z nad­prze­strzeni! I zanim zapy­tasz: nie, nic nie zro­bi­łam. Wyrwało nas! Chyba odro­binę za wcze­śnie… – dodała, zer­k­nąw­szy na odczyty. Odło­żyła data­pad na bok, ekra­nem do dołu. Nie było potrzeby, by Neeto wie­dział, że byli nie tylko spłu­kani, ale i zadłu­żeni po uszy. Może i mało potra­fiło wytrą­cić go z rów­no­wagi, ale widmo kon­traktu nie­wol­ni­czego mogło zde­ner­wo­wać każ­dego, on zaś już kie­dyś posma­ko­wał takiego gorz­kiego życia.

W Gil­dii Byne nie zawsze było różowo – Syl zaczęła zda­wać sobie z tego sprawę dopiero teraz, zmu­szona głę­biej się nad tym zasta­no­wić. Neeto był tylko jedną z licz­nych ofiar dra­pież­nych kon­trak­tów nie­wol­ni­czych orga­ni­za­cji, nim zaczął pra­co­wać dla Chan­cey Yar­row, ale ani Syl, ani jej matka nie miały o tym poję­cia, nim Gil­dia nie została roz­wią­zana.

M-227 wstał, zgrzy­ta­jąc zasta­łymi sta­wami, a Neeto zajął jego miej­sce w fotelu dru­giego pilota. Zmarsz­czył czoło, mru­żąc lekko swoje duże, czarne oczy i strzy­gąc wiel­kimi uszami.

– Hmm, to na pewno nie szczątki. Bo gdyby tak było, pro­wa­dzi­li­by­śmy tę roz­mowę w atmos­fe­rze znacz­nie uboż­szej w tlen.

Syl poki­wała głową.

– Prze­pro­wa­dzę dia­gno­stykę. Może się cze­goś dowiemy.

– Dobry pomysł – skwi­to­wał Neeto. – Sądzisz, że te plotki, które sły­sze­li­śmy w Por­cie Haileap… były praw­dziwe?

Pod­czas zała­dunku Syl i Neeto pod­słu­chali roz­mowy na temat stat­ków zni­ka­ją­cych nagle ze szla­ków. Zda­niem kilku co prze­sąd­niej­szych prze­woź­ni­ków to była sprawka Nihi­lów. „Widzie­li­ście, co zro­bili pod­czas Festi­walu Repu­bliki na Valo – powie­dział Migda, stary, zapra­wiony w bojach kosmiczny łazęga, szczę­ka­jąc żuwacz­kami. – Co, gdyby mieli w swo­ich sze­re­gach użyt­kow­ni­ków Mocy?”

„Jedi ni­gdy by na to nie przy­stali” – zapro­te­sto­wał wów­czas z obu­rze­niem Neeto, a Syl w pełni się z nim zga­dzała. Nie było szans na to, aby naj­po­tęż­niejsi użyt­kow­nicy Mocy w galak­tyce pozwo­lili Nihi­lom wyko­rzy­sty­wać Moc do czy­nie­nia zła. Z holo­wia­do­mo­ści wyni­kało, że Jedi wal­czą obec­nie z Nihi­lami w imie­niu Repu­bliki, a fakt, iż połą­czyli z nią siły, dawał nadzieję na szyb­kie poło­że­nie kresu zagro­że­niu.

Syl na­dal nie sądziła, by ta zbie­ra­nina, pożal się Mocy, pira­tów, była zdolna do cze­goś tak skom­pli­ko­wa­nego, jak wycią­ga­nie stat­ków z nad­prze­strzeni.

– Może natra­fi­li­śmy na jakiś roz­błysk sło­neczny? – pod­su­nęła.

Neeto mruk­nął coś pod nosem, nie potwier­dził, ale i nie oba­lił jej teo­rii.

– To dziwne…

Syl prze­łknęła ślinę, czu­jąc, że zaschło jej w gar­dle. Bo Neeto miał rację. Nim zgi­nęła jej matka, rów­nież wyda­rzyło się coś dziw­nego: odczyty wska­zy­wały jakieś kosmiczne war­to­ści, a potem nagle poja­wiły się statki, które przy­pu­ściły na nich atak. Teraz jed­nak… chyba nie mieli znowu do czy­nie­nia z Nihi­lami? Zapla­no­wała trasę omi­ja­jącą wszyst­kie sek­tory, które kie­dy­kol­wiek zgło­siły poja­wie­nie się w oko­licy najeźdź­ców. Powinni być bez­pieczni!

Odsu­nęła tro­ski na bok i zabrała się do prze­pro­wa­dza­nia dia­gno­styki hiper­na­pędu, pod­czas gdy sta­tek dry­fo­wał swo­bod­nie w prze­strzeni kosmicz­nej. To była stan­dar­dowa pro­ce­dura – rzadko zda­rzało się, by jed­nostka została wyrwana z nadprze­strzeni bez powodu, ale przy roz­kle­ko­ta­nym hiper­na­pę­dzie „Ser­pen­tyny” wszystko było moż­liwe, szcze­gól­nie gdy dodać do tego prze­pro­wa­dzone w pośpie­chu obli­cze­nia i nie­do­kładną trian­gu­la­cję. Potrze­bo­wali nowego hiper­na­pędu – i pew­nie rów­nież kom­pu­tera nawi­ga­cyj­nego, któ­re­goś z now­szych, dokład­niej­szych modeli.

To zaś spra­wiło, że myśli o tym, iż cier­pią na doj­mu­jący brak pie­nię­dzy, powró­ciły nie­pro­szone.

– Coś jest nie tak – mruk­nął Neeto, wyry­wa­jąc ją ponow­nie z odmę­tów roz­pa­czy. – Spójrz tylko, wygląda, jak­by­śmy jakimś cudem wró­cili do sek­tora Berenge. Nie ma tu nic poza mar­twą gwiazdą i… cóż, kom­plet­nie niczym.

Syl zamru­gała oczami, gdy na jej ekra­nie poja­wiły się dane sygna­li­zu­jące w pobliżu obec­ność licz­nych stat­ków.

– Ale jak… o nie, nie, nie, tylko nie to! – jęk­nęła. – Znowu to samo!

Neeto wyj­rzał przez ilu­mi­na­tor.

– Czy to…? – spy­tał cicho i zawie­sił głos.

Wymie­nili spoj­rze­nia i dziew­czyna poczuła, jak po ple­cach peł­znie jej zimny dreszcz.

– Nihi­lo­wie – wyszep­tała.

Sul­lu­sta­nin poki­wał głową.

– Pew­nie tak. Wszystko wska­zuje na to, że w sło­wach Migdy było ziarno prawdy.

Syl poczuła, jak gdzieś w głębi jej trzewi zaczyna kieł­ko­wać strach.

– Nie sądzisz chyba, że to oni w jakiś spo­sób wycią­gnęli nas z nad­prze­strzeni, co?

Neeto wzru­szył ramio­nami.

– Nie mam poję­cia. Ale nie zamie­rzam tu tkwić bez­czyn­nie i cze­kać, żeby móc ich zapy­tać oso­bi­ście, jak to zro­bili.

Kiw­nęła głową, sta­rała się zapo­mnieć o innych zmar­twie­niach i bez reszty sku­pić na nad­la­tu­ją­cych stat­kach.

– Zabie­rajmy się stąd.

– Już się robi – odmruk­nął Neeto, po czym prze­łą­czył przy­ci­ski.

„Ser­pen­tyna” odpa­liła sil­niki i odwró­ciła się od nad­la­tu­ją­cych stat­ków, kie­ru­jąc ku miej­scu, w któ­rym zostali wyrwani z nad­prze­strzeni.

– Nie mogę namie­rzyć ani jed­nej boi! – poskar­żył się Neeto. W tak rzadko uczęsz­cza­nych zakąt­kach galak­tyki, jak sek­tor Berenge, boje to naj­lep­sza gwa­ran­cja popraw­nego wyty­cze­nia trasy – były niczym minia­tu­rowe latar­nie w głę­bo­kiej prze­strzeni kosmicz­nej, stra­te­gicz­nie roz­miesz­czone trans­mi­tery, emi­tu­jące prze­miesz­cza­jące się szyb­ciej od pręd­ko­ści świa­tła sygnały, któ­rymi mógł się kie­ro­wać w nadprze­strzeni kom­pu­ter nawi­ga­cyjny, gdy nie znało się bez­piecz­nej drogi. I wyda­wały się wręcz nie­za­stą­pione w przy­padku tak prze­sta­rza­łego sprzętu, jak ten na pokła­dzie „Ser­pen­tyny”.

Jed­nak ska­ka­nie na pod­sta­wie loka­li­za­cji tylko jed­nej boi wią­zało się z dużym ryzy­kiem. Opty­malną sytu­acją było namie­rze­nie co naj­mniej trzech, w opar­ciu o roz­miesz­cze­nie któ­rych można by obli­czyć skok. Im wię­cej, tym lepiej, bo dzięki temu pilot miał dokład­niej­sze roze­zna­nie w ich ukła­dzie i lepiej orien­to­wał się w moż­li­wo­ściach dotar­cia w dane miej­sce – wła­śnie po to doko­ny­wano trian­gu­la­cji.

– Czy nie możemy sko­czyć bez usta­la­nia celu podróży? – spy­tała Syl, pró­bu­jąc nakło­nić kom­pu­ter nawi­ga­cyjny do ska­li­bro­wa­nia choćby naj­krót­szego skoku. Cóż, to było pyta­nie reto­ryczne. Znała odpo­wiedź, nawet jeśli bar­dzo, ale to bar­dzo jej się ona nie podo­bała.

– To nie jest zbyt dobry pomysł, ale na pewno lep­szy od tego, co szy­kują dla nas nasi przy­ja­ciele. I tak, wiem. Musimy jed­nak pod­jąć ryzyko.

Syl się skrzy­wiła.

– Bałam się, że to powiesz…

– W porządku, namie­rzy­li­śmy boję. Trzy­maj się! – powie­dział Sul­lu­sta­nin, zmie­nia­jąc trasę skoku w opar­ciu o poje­dyn­czy sygnał.

Oczy­wi­ście, wła­śnie ten moment musiał wybrać sil­nik ich statku, aby odmó­wić współ­pracy.

Gdy Syl usły­szała odgłosy dez­ak­ty­wo­wa­nych sys­te­mów tra­cą­cych stop­niowo moc, w jej żołądku ufor­mo­wała się lodo­wata kula stra­chu.

– O nie! Tylko nie teraz!

Neeto się skrzy­wił.

– Domy­ślam się, że regu­la­tor coaxium uznał, że jed­nak nie będzie dłu­żej cze­kał na wymianę – stwier­dził spo­koj­nym, opa­no­wa­nym gło­sem, w któ­rym nie było cie­nia paniki. Jedy­nym wido­mym świa­dec­twem tego, że czuje się nie­kom­for­towo, była dodat­kowa pio­nowa zmarszczka, która poja­wiła się mię­dzy jego dużymi, lśnią­cymi oczami. – Utknę­li­śmy jak kol­co­ryba w beczce – dodał, przy­glą­da­jąc się nad­la­tu­ją­cym stat­kom. – Musimy się ewa­ku­ować…

– Nie – zapro­te­sto­wała Syl. Jej strach nie zma­lał ani na jotę, ale wypro­sto­wała się w swoim fotelu i spoj­rzała pew­nie przed sie­bie.

– Tak – oświad­czył twardo Sul­lu­sta­nin. – Nihi­lo­wie chcą nam zapewne ode­brać ładu­nek, a może i sta­tek, a my nie mamy czasu na naprawy. Jeśli uciek­niemy, być może uda nam się ujść z życiem. Wąt­pię, by zauwa­żyli kap­sułę ratun­kową. Emtoo? Poin­for­muj, pro­szę, Syl, jakie są nasze szanse na prze­trwa­nie, jeśli się teraz ewa­ku­ujemy. Nim nas dorwą.

M-227 odwró­cił się w ich stronę pośród jęków i zgrzy­tów.

– Ewa­ku­acja to w tej sytu­acji nasza naj­lep­sza opcja.

– Nie – powtó­rzyła Syl, zwie­sza­jąc ponow­nie ramiona. Oto­czyła ciało rękami, zmro­żona samą myślą o tym, że mia­łaby opu­ścić „Ser­pen­tynę”. Spę­dziła na pokła­dzie tego statku całe swoje życie, prze­wo­żąc z matką towary. Łączyły się z nim nie­ro­ze­rwal­nie wszyst­kie zwią­zane z nią wspo­mnie­nia, zarówno te dobre, jak i złe. – To wszystko, co mam, Neeto – szep­nęła. – A poza tym dosko­nale wiesz, że ucie­ka­nie nie jest w moim stylu. Jeśli Nihi­lo­wie chcą mój sta­tek, będą musieli mi go ode­brać. Beti i ja pora­dzimy sobie z nimi. – Pochy­liła się i z kabury umiesz­czo­nej pod pul­pi­tem kon­tro­l­nym wyjęła swój zmo­dy­fi­ko­wany kara­bin bla­ste­rowy. Gdy matka wrę­czyła Syl broń, nada­jąc jej imię na cześć lalki, którą bawiła się w dzie­ciń­stwie, żar­to­wała, ale miano przy­lgnęło, i od tam­tej pory Syl i Beti sta­no­wiły zabój­czy tan­dem. Sylve­stri ni­gdy nie chy­biała, a w tam­tym strasz­nym dniu, w któ­rym zgi­nęła jej matka, nie zdo­łała powstrzy­mać Nihi­lów tylko dla­tego, że użyli tru­ją­cego gazu.

Neeto wes­tchnął.

– Syl…

– Kapi­tan nie opusz­cza swo­jego statku, nie­ważne, co się dzieje. – Dziew­czyna zamru­gała, aby pozbyć się z oczu łez i odwró­ciła się w stronę Neeta. – To wszystko, co mi zostało, i o co warto wal­czyć.

Sul­lu­sta­nin wstał i wska­zał za ilu­mi­na­tor, na nad­cią­ga­jące statki.

– Jak sądzisz, jak wiele osób zgi­nęło taką samą śmier­cią jak twoja matka? Musimy opo­wie­dzieć komuś o tym, co tu się wyda­rzyło. Myślisz, że Repu­blika albo Jedi wie­dzą, że Nihi­lo­wie zapu­ścili się nawet tutaj? Zabili do tej pory tak wiele osób… ale to ozna­cza, że ni­gdzie nie jest już bez­piecz­nie. Powin­ni­śmy poin­for­mo­wać o tym kogoś z Repu­bliki. Jak ina­czej ostrze­żemy inne trans­por­towce, że nie powinny się tu zapusz­czać?

Syl znowu zamru­gała, a M-227 zaczął się kie­ro­wać w stronę kap­suły ratun­ko­wej, kuś­ty­ka­jąc jak bar­dzo stary czło­wiek. Każ­demu jego kro­kowi towa­rzy­szyło popi­ski­wa­nie prze­rdze­wia­łych sta­wów. Cóż, jeśli nawet jej droid straż­ni­czy nie chciał wal­czyć… to było naprawdę kiep­sko. Syl wie­działa, że obaj mają rację, ale w tym momen­cie nie mogła się powstrzy­mać. Wcale nie miała ochoty słu­chać głosu roz­sądku. Chciała tylko prze­stać czuć ból zła­ma­nego serca.

– „Ser­pen­tyna” to mój dom – szep­nęła.

– Mój rów­nież – przy­po­mniał jej Neeto stłu­mio­nym od natłoku emo­cji gło­sem; rzadko sobie na to pozwa­lał. – I obie­cuję ci, że go odzy­skamy. Jed­nak aby to zro­bić, musimy naj­pierw prze­żyć.

Kiw­nęła głową, z ocią­ga­niem wstała i wsu­nęła Beti do kabury na ple­cach, a potem puściła się bie­giem do kap­suły ratun­ko­wej w ślad za Neetem i M-227, aby rato­wać życie i porzu­cić jedną z ostat­nich pamią­tek, jakie zostały jej po matce.

Dotarli do kap­suły w tej samej chwili, w któ­rej od ścian statku odbiły się echem odgłosy Nihi­lów prze­dzie­ra­ją­cych się przez śluzę powietrzną. Kiedy star­to­wali, mknąc przez czerń kosmosu, Syl nie mogła prze­stać myśleć o „Ser­pen­ty­nie”.

Zrobi wszystko, co w jej mocy, aby odzy­skać swój sta­tek.

A jeśli jej się to nie uda… zadba o to, by Nihi­lo­wie zapła­cili jego rów­no­war­tość we wła­snej krwi.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Verne­stra Rwoh zamknęła oczy i ode­tchnęła głę­boko. Zie­lona twarz Miria­lanki wygła­dziła się, a napię­cie cza­jące się zazwy­czaj w kąci­kach jej oczu znik­nęło bez śladu – sześć maleń­kich rom­bów, wyta­tu­owa­nych w dwóch pio­no­wych liniach, w końcu ukła­dało się w regu­larny wzór. Ciche szem­ra­nie stru­myka zmie­niło się w gło­śniej­szy, jed­no­stajny szum potoku, który z kolei prze­kształ­cił się w rwącą rzekę, wpły­wa­jącą do morza będą­cego Mocą. Każdy Jedi postrze­gał ją w nieco inny spo­sób – dla Ver­ne­stry zawsze była ona niczym sze­roko roz­lana sieć wód, łączą­cych ze sobą wszel­kie życie w galak­tyce.

Zanu­rza­jąc się w potę­dze i poten­cjale Mocy, Ver­ne­stra poczuła wresz­cie spo­kój, któ­rego bra­ko­wało jej przez cały dzień. Ogród medy­ta­cyjny na pokła­dzie Latarni Gwiezdny Blask był jej ulu­bio­nym miej­scem. Wokół nie było żywej duszy – tylko niczym nie­zmą­cony spo­kój, mdły zapach ghe­rul­liań­skich pną­czy… i słodka, bło­go­sła­wiona cisza.

Ver­ne­stra oddy­chała powoli, pogrą­żona w medy­ta­cji, głę­boko połą­czona z Mocą całym swoim jeste­stwem. Na­dal nie radziła sobie zbyt dobrze z dystan­so­wa­niem się od rze­czy­wi­sto­ści; gnę­biona codzien­nymi tro­skami, czę­sto zbyt szybko wra­cała do swo­jego fizycz­nego ja, ale z każdą kolejną medy­ta­cją szło jej coraz lepiej. Nie, żeby miała dużo czasu na tego typu aktyw­ność. W ciągu ubie­głego roku co rusz wysy­łano ją na kolejne misje, więc te nie­liczne momenty, które miała dla sie­bie, były bar­dzo cenne. Stop­niowe wyco­fa­nie, ode­rwa­nie od rze­czy­wi­sto­ści spra­wiało, że czuła się wyci­szona i bar­dziej sku­piona, a dokład­nie tego w tej chwili potrze­bo­wała.

Ucze­nie wła­snego pada­wana było trudne.

Przej­ście prób w wieku pięt­na­stu lat mogło się wyda­wać nie lada wyczy­nem, ale to nic w porów­na­niu z próbą naucze­nia kogoś, jak być Jedi. W wieku zale­d­wie szes­na­stu lat Ver­ne­stra wzięła pod swoje skrzy­dła swo­jego pierw­szego pada­wana, a rok póź­niej na­dal zma­gała się z tru­dami naucza­nia innego Jedi, zwłasz­cza kogoś tak instynk­tow­nie nawią­zu­ją­cego więzi ze wszyst­kimi wokół, jak Imri Can­ta­ros. Jako natu­ralny empata chło­piec wyczu­wał nawet naj­de­li­kat­niej­szą zmianę nastro­jów u osób ze swo­jego oto­cze­nia.

Włącz­nie z wła­sną mistrzy­nią.

Ver­ne­stra wzięła go na swo­jego ucznia, bo miała wra­że­nie, że zawio­dła chło­paka, gdy tra­fili na Wevo. Imri opła­ki­wał wów­czas śmierć swo­jego poprzed­niego mistrza, a ona nie dostrze­gła w porę pierw­szych zwia­stu­nów żalu, a także całego gniewu oraz wąt­pli­wo­ści, które wyra­stały buj­nie na tak żyznej gle­bie emo­cji. Wyda­wało jej się, że może mu pomóc zbu­do­wać pew­ność sie­bie, poka­zać, że on rów­nież może zostać wspa­nia­łym Jedi, jeśli tylko będzie ciężko pra­co­wał i podą­żał za wska­zów­kami Mocy. Naucza­nie sta­no­wiło pod­wa­linę zakonu – dzie­le­nie się wie­dzą było nie­mal tak samo ważne, jak chro­nie­nie życia. Miria­lanka sądziła, że wzię­cie pod opiekę pada­wana będzie łatwe, że przyj­dzie jej to bez trudu dzięki jej wro­dzo­nym pre­dys­po­zy­cjom.

Jed­nak… cóż, to było rok temu, a w ciągu minio­nych mie­sięcy ona i Imri bar­dzo się do sie­bie zbli­żyli i wiele się nauczyli o zawi­ło­ściach rela­cji mistrz–pada­wan. Prze­ko­nała się na wła­snej skó­rze, że dla każ­dej osoby droga do osią­gnię­cia rangi ryce­rza jest inna i że mniej powinna sku­piać się na tym, co spraw­dza się w jej przy­padku, a bar­dziej na tym, co będzie dobre dla chłopca. To zaś oka­zało się naprawdę trudne. Począt­kowo chciała, aby Imri uczył się w ten sam spo­sób co ona, bo wyda­wało jej się, że to naj­lep­szy wybór. Szybko prze­ko­nała się jed­nak, że wcale tak nie jest.

I tak oto robiła, co w jej mocy, aby pomóc Imriemu wyty­czyć wła­sny szlak do zosta­nia ryce­rzem. Cza­sami ozna­czało to uświa­do­mie­nie sobie, że sam musi szu­kać wła­snej drogi i że powinna mniej anga­żo­wać się w jego codzienną naukę. Pró­bo­wała namó­wić go do obser­wo­wa­nia innych mistrzów Jedi na pokła­dzie Latarni Gwiezdny Blask, bo prze­by­wało tu rów­nież kilku takich, któ­rzy nie szko­lili obec­nie uczniów. Poza tym uznała, że przyda mu się świa­do­mość, że nawet mimo iż wszyst­kich Jedi łączy wspólny cel, to jed­nak cza­sem bar­dzo się od sie­bie róż­nią.

Zaczy­nała podej­rze­wać, że jej pro­blemy są po czę­ści spo­wo­do­wane wła­śnie tym, że tak dobrze się ze sobą doga­dują. Była tylko o dwa lata star­sza od niego i czę­sto trak­to­wała go bar­dziej jako kolegę niż ucznia. Zawsze czuła się tro­chę głu­pio, mówiąc mu, żeby zro­bił to czy tamto. Nie żeby Imri miał coś prze­ciwko, ale jej wła­sny mistrz, Stel­lan Gios, był wobec niej znacz­nie surow­szy, gdy ją szko­lił, i za każ­dym razem czuła się w jego obec­no­ści nieco onie­śmie­lona. Może powinna spró­bo­wać trak­to­wać chłopca bar­dziej jako ucznia, za któ­rego była odpo­wie­dzialna, a mniej jako przy­ja­ciela, który potrze­bo­wał po pro­stu odro­biny dodat­ko­wego wspar­cia?

To jed­nak nie zna­czyło wcale, że Ver­ne­stra nie pró­bo­wała uczyć go, jak być porząd­nym Jedi – nic podob­nego. Ozna­czało to po pro­stu, że spę­dzała wię­cej czasu niż powinna, zasta­na­wia­jąc się, czy wła­ści­wie robi to, co trzeba. Moc wie­działa, jakie sta­ra­nia pod­jęła, a mimo to wciąż drę­czyło ją poczu­cie, że powinna robić coś innego.

Coś wię­cej.

– Vern! Tu jesteś!

Ver­ne­stra otwo­rzyła oczy i zoba­czyła sto­ją­cego przed nią Imriego; jego blade policzki były zaru­mie­nione. Tylko jedna osoba na całym pokła­dzie Latarni Gwiezdny Blask nazy­wała ją Vern, więc widok jej pada­wana w ogro­dzie medy­ta­cyj­nym nie był dla niej nie­spo­dzianką. Chło­pak, nieco wyż­szy i postaw­niej­szy od niej, uśmie­chał się, jakby wła­śnie odkrył jakiś nowy sekret Mocy.

– Domy­ślam się, że twoja… roz­mowa o mie­czach świetl­nych z mistrzy­nią Avar była owocna?

Imri od mie­sięcy opo­wia­dał o cha­rak­te­ry­stycz­nej ręko­je­ści i tech­nice walki mie­czem świetl­nym mistrzyni Jedi; zafik­so­wał się na tym do tego stop­nia, że Ver­ne­stra w końcu pod­dała się i zapy­tała dowo­dzącą Gwiezd­nego Bla­sku, czy ta zechcia­łaby odbyć lek­cję spa­rin­gową z jej uczniem. Co zaska­ku­jące, Avar Kriss chęt­nie przy­stała na jej prośbę. Mistrzyni Jedi była bar­dzo hojna, jeśli cho­dzi o dys­po­no­wa­nie wła­snym cza­sem – zwłasz­cza gdy w grę wcho­dzili pada­wani – i Ver­ne­stra skry­cie marzyła o tym, że któ­re­goś dnia będzie rów­nie kom­pe­tentna, co Avar Kriss. Bo na razie w tej dzie­dzi­nie czuła się mniej niż pew­nie.

Co za iro­nia, że po raz pierw­szy zakwe­stio­no­wała swoje kom­pe­ten­cje Jedi aku­rat teraz, gdy szko­liła wła­snego pada­wana! Czy to nie ona powinna być tą, która zna odpo­wie­dzi na wszyst­kie pyta­nia i roz­trop­nie ich udziela?

Imri prze­stę­po­wał z nogi na nogę, wyglą­dał bar­dziej jak pod­eks­cy­to­wany mło­dzik niż jak pada­wan.

– Spójrz tylko! – Wycią­gnął swój miecz świetlny, żeby Ver­ne­stra mogła go obej­rzeć. Do jego ręko­je­ści dodano dodat­kowy emi­ter, z któ­rego wysu­nęło się ostrze, gdy Imri akty­wo­wał broń. – Powie­dzia­łem mistrzyni Avar, jak bar­dzo podoba mi się jej miecz świetlny, a ona pomo­gła mi nieco zmo­dy­fi­ko­wać mój pro­jekt! Odparła, że dodat­kowy cię­żar sprawi, że będzie lepiej leżał w dłoni pod­czas walki, i rze­czy­wi­ście, jest znacz­nie lepiej! I obie­cuję, że go nie stracę! – Wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

Był nieco wyczu­lony na punk­cie swo­jego mie­cza. Jego poprzedni zagi­nął nie­mal rok temu i jesz­cze do nie­dawna pada­wan korzy­stał z broni wypo­ży­cza­nej ze zbro­jowni Gwiezd­nego Bla­sku. Minęło zale­d­wie kilka mie­sięcy od chwili, gdy mógł w końcu wyru­szyć na poszu­ki­wa­nia nowego krysz­tału kyber – w podróż zde­cy­do­wa­nie nie­bez­pieczną z powodu zagro­że­nia ze strony Nihi­lów. A po tra­ge­dii na Valo, w któ­rej w ciągu jed­nego strasz­li­wego dnia zgi­nęło tyle istot, dla Jedi jesz­cze waż­niej­sze było posia­da­nie na podo­rę­dziu broni, tak aby w każ­dej chwili mogli w razie potrzeby jej użyć. Atak zmu­sił wszyst­kich Jedi do przej­ścia w stan naj­wyż­szej goto­wo­ści. Mało kto na­dal wie­rzył, że Nihi­lo­wie są drob­nym, lokal­nym pro­ble­mem, a w ciągu ostat­nich kilku tygo­dni nawet naj­bar­dziej poko­jowo nasta­wieni Jedi chęt­niej się­gali po mie­cze świetlne już przy pierw­szych zwia­stu­nach nie­bez­pie­czeń­stwa.

Wszę­dzie… z wyłą­cze­niem ogrodu medy­ta­cyj­nego.

– Imri… – zaczęła Ver­ne­stra, roz­pla­ta­jąc skrzy­żo­wane nogi. Po chwili wstała. – Jeste­śmy w ogro­dzie medy­ta­cyj­nym.

– Och, racja! Prze­pra­szam – bąk­nął potul­nie chło­piec. Nawet jeśli rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nał momen­tami roz­do­ka­zy­wane nek­siątko, potra­fił szybko się opa­mię­tać, gdy tylko zwró­cono mu uwagę, i to było godne pochwały.

Bo gafy zda­rzały mu się bez­u­stan­nie.

– Poza tym na zewnątrz czeka na cie­bie droid łącz­no­ściowy – dodał, cho­wa­jąc miecz świetlny z powro­tem do kabury. – Wydaje mi się, że im rów­nież nie wolno wcho­dzić na teren ogrodu medy­ta­cyj­nego.

Ver­ne­stra uśmiech­nęła się do niego i zmierz­wiła mu czule czu­prynę, mimo iż był od niej o pół głowy wyż­szy.

– Ow­szem. Czy wspo­mi­nał, od kogo jest wia­do­mość?

Holo­ro­zmowy na żywo, w prze­ci­wień­stwie do nagra­nych wia­do­mo­ści, które były na pokła­dzie Gwiezd­nego Bla­sku na porządku dzien­nym, sta­no­wiły rzad­kość, zazwy­czaj zare­zer­wo­waną dla sytu­acji awa­ryj­nych. Ver­ne­stra nie znała poza mistrzy­nią Avar nikogo, kto regu­lar­nie kon­tak­to­wałby się z galak­tyką za pośred­nic­twem holo­gra­mów prze­ka­zy­wa­nych w cza­sie rze­czy­wi­stym.

Imri pokrę­cił głową. Wyszedł z ogrodu tuż za nią; ciszę i spo­kój zastą­pił szum zra­sza­czy, aż wresz­cie zna­leźli się w dłu­gim, lśnią­cym, bia­łym kory­ta­rzu, któ­rym dotarli do jed­nej z głów­nych hal Gwiezd­nego Bla­sku. Zgiełk i rwe­tes panu­jące na pokła­dzie draż­niły uszy po cza­sie spę­dzo­nym w ciszy ogrodu medy­ta­cyj­nego i Ver­ne­stra wes­tchnęła.

Może powinna była wró­cić do Portu Haileap, gdy mistrzyni Avar jej to pro­po­no­wała? Gdy mistrzyni Jedi Jorinda Bof­frey, Del­phi­dianka o prąż­ko­wa­nej, lśnią­cej skó­rze i łagod­nym obej­ściu, zatrzy­mała się na pokła­dzie Gwiezd­nego Bla­sku, powie­działa jej, że chęt­nie przyj­mie ją do swo­jej małej świą­tyni, ale jed­no­cze­śnie zachę­ciła do słu­cha­nia pod­po­wie­dzi Mocy i uda­nia się tam, dokąd ta ją przy­zy­wała. Ver­ne­stra nie była pewna, czy to wła­śnie Moc kazała jej zostać tu, na Gwiezd­nym Bla­sku, ale dzięki temu, że zaba­wiła tu dłu­żej, mogła wziąć udział w wielu misjach rato­wa­nia życia. A poza tym, gdyby opu­ściła sta­cję, ona i Imri stra­ci­liby bar­dzo wiele oka­zji do nauki. W Por­cie Haileap nie­wiele się działo, a ona celowo odkła­dała decy­zję o powro­cie na póź­niej, aby jak naj­peł­niej doświad­czyć życia na pokła­dzie Gwiezd­nego Bla­sku, który był nie tyle pla­cówką, ile raczej tęt­nią­cym życiem mia­stem. Być może zwle­kała zbyt długo i zakon odsy­łał ją teraz z powro­tem do Haileap?

– O, wła­śnie jedzie! – powie­dział Imri, gdy w ich stronę poto­czył się, zaska­ku­jąco nie­sta­bil­nie, dwu­ko­łowy droid. Sre­brzy­sty pręt połą­czony z osią robota roz­su­nął się, two­rząc ekran, na któ­rym mru­gało nazwi­sko Ver­ne­stry.

– To ja jestem Ver­ne­stra Rwoh! – zawo­łała, gdy droid ją minął. Na dźwięk jej słów zawró­cił, nie­omal się przy tym prze­wra­ca­jąc. Wpadł na prze­jeż­dża­ją­cego aku­rat obok nich astro­me­cha, który wydał z sie­bie serię obu­rzo­nych pisków, a następ­nie zawró­cił i zato­czył koło, nim wresz­cie zatrzy­mał się przed Ver­ne­strą i Imrim.

– Jestem Ver­ne­stra Rwoh – powtó­rzyła rycerka, a ekran z jej nazwi­skiem zami­go­tał jesz­cze raz, po czym poja­wiła się na nim kla­wia­tura.

– Pro­szę wpi­sać hasło – zażą­dał droid.

– Eee… nie znam hasła.

Stali na samym środku kory­ta­rza, więc istoty i dro­idy śpie­szące w obu kie­run­kach musiały ich omi­jać. Ver­ne­stra spró­bo­wała cof­nąć się pod ścianę, aby zejść im z drogi. Imri zamru­gał raz i drugi, a rumie­niec na jego policz­kach zbladł.

– Czy mi się wydaje się, czy jakoś tu dziś wyjąt­kowo tłoczno? – bąk­nął.

Ver­ne­stra poki­wała głową.

– Pew­nie z pogra­ni­cza przy­le­ciał jakiś więk­szy trans­por­to­wiec.

– Czy mogli­by­śmy się spo­tkać w porze posiłku? – zapy­tał Imri. Strze­lał oczami na lewo i prawo i wyglą­dał, jakby widok całego tego tłumu kłę­bią­cego się w kory­ta­rzu przy­pra­wiał go o mdło­ści.

– Przy­tło­czony? – spy­tała go Ver­ne­stra. Wszystko wska­zy­wało na to, że po tra­gicz­nych wyda­rze­niach na Valo chło­piec stał się jesz­cze bar­dziej wyczu­lony na nastroje ota­cza­ją­cych go osób i wyda­wało się, że naj­więk­szy wpływ miały na niego duże grupy istot nie­wraż­li­wych na Moc.

– Bar­dzo – potwier­dził.

– Spró­buj może wró­cić do ogrodu medy­ta­cyj­nego? – pod­su­nęła. – Przyjdę po cie­bie, gdy już doga­dam się z tym tutaj dro­idem. I pamię­taj, pro­szę, żeby nie wyj­mo­wać mie­cza z kabury!

Imri poki­wał głową i pośpie­szył w stronę, z któ­rej przy­szli, a Ver­ne­stra sku­piła się z powro­tem na miga­ją­cym przed nią ekra­nie.

– Pro­szę wpi­sać hasło – powtó­rzył droid łącz­no­ściowy.

– Och, aku­rat ten jest zepsuty – dobiegł z głębi kory­ta­rza czyjś głos.

Gdy Ver­ne­stra odwró­ciła się w stronę jego źró­dła, dostrze­gła zna­jomą twarz, uśmiech­niętą od ucha do ucha.

– Reath! – zawo­łała. – Czy już wró­ci­łeś z wyprawy do gene­tiań­skich ruin?

Pada­wan poki­wał głową. Reath Silas był pil­nym, wiecz­nie sku­pio­nym uczniem Jedi o bla­dej cerze, brą­zo­wych wło­sach, bystrych, lśnią­cych inte­li­gen­cją oczach i abso­lut­nie uro­czej awer­sji do przy­gód. Ver­ne­stra znała go, odkąd byli mło­dzi­kami, i wła­śnie dla­tego zawsze tak dziw­nie się czuła, widząc go na­dal z pada­wań­skim war­ko­czy­kiem. Przy­po­mi­nał jej fakt, że zaszła znacz­nie dalej od więk­szo­ści swo­ich rówie­śni­ków, nawet jeśli czuła się w tym momen­cie nie­zbyt pew­nie.

Reath poskro­bał się w poty­licę i roze­śmiał krótko.

– Taak. Koniec koń­ców oka­zało się, że ruiny wyglą­dają znacz­nie mniej oka­zale, niż sądzi­li­śmy, a zwa­żyw­szy na tra­ge­dię na Valo, mistrz Coh­mac uznał, że lepiej będzie wró­cić zawczasu, zamiast cze­kać na poten­cjalne wezwa­nie do powrotu. Chyba bar­dziej przy­damy się tutaj, pod­czas walki z Nihi­lami…

– Pew­nie – potwier­dziła. – Na Valo było… – Urwała, wra­ca­jąc myślą do rzezi na pla­ne­cie, która nie­dawno dołą­czyła do Repu­bliki. Festi­wal Repu­bliki miał być wiel­kim wyda­rze­niem, jed­no­czą­cym galak­tykę i potwier­dza­ją­cym siłę i róż­no­rod­ność Repu­bliki, pod­czas któ­rego miała ona przy­jąć pod swoje skrzy­dła Valo, jed­nak zamiast tego zmie­nił się w masową tra­ge­dię, gdy Nihi­lo­wie przy­pu­ścili na pla­netę atak. Tak wiele strat… i tak wiele cier­pie­nia. Żaden z Jedi, któ­rzy stam­tąd wró­cili, nie był w sta­nie opi­sać kosz­maru i skali tego, co się tam roze­grało, mimo iż we wszyst­kich repu­bli­kań­skich mediach nie trą­biono o niczym poza kata­strofą, a także teo­riami spi­sko­wymi na temat tego, co i dla­czego poszło nie tak. – Sporo się tam działo.

– Och – bąk­nął Reath. – Nie wie­dzia­łem, że tam byłaś. Przy­kro mi…

– Nic nie dzieje się bez przy­czyny, nawet jeśli nie wia­domo jesz­cze, dla­czego tak się stało. Wła­śnie tak działa Moc. To zna­czy, tak sobie powta­rzam. I wiem, że to w żaden spo­sób nie zmniej­szy tra­ge­dii tam­tych wyda­rzeń, ale muszę się w tej chwili na tym sku­pić. – W innym przy­padku praw­do­po­dob­nie zro­bi­łaby wszystko, byle tylko spę­dzać cały wolny czas na pła­wie­niu się w spo­koju kosmicz­nej Mocy i nie wra­cać do codzien­nych spraw zwią­za­nych z żywą Mocą.

Żywa Moc była ener­gią łączącą ze sobą wszyst­kie istoty żywe, kosmiczna Moc zaś samą galak­tyką, nie­zmie­rzona i bez­kre­sna. Gdy ktoś naprawdę tego chciał, łatwo mógł się zagu­bić w jej prze­stwo­rze. Nie­któ­rzy Jedi z dez­apro­batą patrzyli na tych, któ­rzy zanie­dby­wali zbyt długo swoje ciała, aby podą­żać za zewem kosmicz­nej Mocy.

Mimo to Ver­ne­stra czuła cza­sem echo jej przy­zy­wa­ją­cego głosu. Brzmiał niczym szum odle­głych fal i Miria­lanka zasta­na­wiała się, co odna­la­złaby, gdyby podą­żyła za tym dźwię­kiem na skraj zna­nej galak­tyki. Wolała jed­nak nie pod­da­wać się temu impul­sowi zbyt czę­sto.

– Pro­szę wpi­sać hasło – upo­mniał się uprzej­mie droid.

– Nie mam żad­nego hasła! – jęk­nęła Ver­ne­stra. – Przy­się­gam, że za chwilę użyję mie­cza i…

– Mogę…? – Reath wska­zał na robota.

Ver­ne­stra odsu­nęła się na bok.

– Nie krę­puj się.

Reath pla­snął otwartą dło­nią w bok mecha­nicz­nego cze­repu, na co kilka osób w kory­ta­rzu zare­ago­wało zasko­czo­nymi spoj­rze­niami, ale po chwili ekran roz­bły­snął, uka­zu­jąc puste pomiesz­cze­nie.

– Rany, dzięki! – ucie­szyła się Ver­ne­stra.

– Nie ma za co. Hm, cóż, lepiej wrócę, żeby pomóc mistrzowi Coh­ma­cowi roz­ła­do­wy­wać sta­tek. Do zoba­cze­nia póź­niej! – Reath wmie­szał się w tłum kłę­biący się na kory­ta­rzu, a Ver­ne­stra sku­piła tym­cza­sem uwagę z powro­tem na dro­idzie. Kto­kol­wiek pró­bo­wał się z nią skon­tak­to­wać, naj­wy­raź­niej wró­cił już do swo­ich spraw. Zer­k­nęła na ekran, usi­łu­jąc doj­rzeć na nim coś, co powie­dzia­łoby jej, co to wła­ści­wie za miej­sce. Tak naprawdę spo­dzie­wała się, że zoba­czy nagle spo­glą­da­jącą na nią z ekranu Avon Star­ros. To nie byłby pierw­szy raz, gdy jej eks­po­do­pieczna zmon­to­wa­łaby moduł łącz­no­ści, aby uciąć sobie z nią poga­wędkę.

– Halo? – zawo­łała Ver­ne­stra, ale wyglą­dało na to, że po dru­giej stro­nie rze­czy­wi­ście nikogo nie ma.

– Ver­ne­stra! – Na wyświe­tla­czu poja­wiła się nagle twarz mistrza Stel­lana Giosa i usta dziew­czyny roz­cią­gnęły się w sze­ro­kim uśmie­chu. – Wybacz. Nie przy­pusz­cza­łem, że nawią­zy­wa­nie połą­cze­nia z Gwiezd­nym Bla­skiem może trwać tak długo.

– Mistrzu Stel­la­nie! Czyż­byś zaczął zapusz­czać sobie brodę?

– Ow­szem. Cho­ciaż zasad­ni­czo nie z wyboru, nie mia­łem po pro­stu czasu jej przy­ci­nać… – Star­szy Jedi prze­su­nął dło­nią po twa­rzy i uśmiech­nął się do rycerki smęt­nie, czu­jąc pod pal­cami szorstki zarost na policz­kach i pod­bródku.

Mistrz Stel­lan nieco przy­po­mi­nał Ver­ne­strze Reatha, nie dla­tego, że wszy­scy ludzie byli do sie­bie podobni, tylko dla­tego, że obaj mieli tak samo bladą cerę i brą­zowe włosy. Jed­nak pod­czas gdy Reath gar­bił się, żeby nie rzu­cać się w oczy, to kiedy mistrz Stel­lan wcho­dził do pomiesz­cze­nia, samym swoim wyglą­dem budził sza­cu­nek i wymu­szał posłuch. Przej­mo­wał kon­trolę nad sytu­acją w natu­ralny spo­sób, który zawsze spra­wiał, że Ver­ne­stra czuła się dumna, iż jest jego pada­wanką.

– Dobrze wyglą­dasz, taki lekko… eee, zapusz­czony, mistrzu Stel­la­nie – poin­for­mo­wała go z uśmie­chem. – Cał­kiem jak boha­ter któ­re­goś z tych holo­se­riali przy­go­do­wych Zagro­że­nia pogra­ni­cza.

Gios się roze­śmiał.

– Tak mię­dzy nami, zapusz­czam ją głów­nie dla­tego, żeby wyglą­dać dostoj­niej. Bycie człon­kiem Rady Jedi to poważna sprawa. – Nagle spo­waż­niał. – Jak sobie radzisz po tym… po tym wszyst­kim, co zaszło na Valo? Myślę, że atak pod­czas Festi­walu Repu­bliki wstrzą­snął każ­dym z nas, jed­nak to wła­śnie wów­czas widzie­li­śmy się po raz ostatni, a ja bar­dzo źle się czu­łem z tym, że od tam­tej pory nie mie­li­śmy szansy dłu­żej poroz­ma­wiać.

Po tym, jak Nihi­lo­wie wymor­do­wali tak wiele tysięcy istot na Valo, Jedi przy­pu­ścili atak na ich twier­dzę na Gri­zalu, roz­bi­ja­jąc siły wroga i poważ­nie hamu­jąc jego nisz­czy­ciel­skie zapędy. W chwili obec­nej połą­czone siły Jedi i Repu­bliki toczyły liczne bitwy w całej galak­tyce, aby wyeli­mi­no­wać zagro­że­nie z ich strony raz na zawsze.

Ver­ne­stra skrzy­żo­wała ręce na piersi. Zde­cy­do­wa­nie wola­łaby nie poru­szać tematu walki, ale nie mogła ot tak, zbyć mistrza Jedi.

– Czuję się tak dobrze, jak tylko to moż­liwe, zwa­żyw­szy na sytu­ację – odparła oględ­nie. – I cie­szę się, że cię widzę. Mar­twi­łam się. Po Valo… – Urwała. Wszy­scy widzieli obraz mistrza Stel­lana sto­ją­cego pośród zglisz­czy i pobo­jo­wi­ska, mię­dzy wyją­cymi z bólu isto­tami, pod­czas gdy po policzku spły­wała mu samotna łza. Stał się boha­te­rem Valo w chwili, gdy wszyst­kich innych uznano za win­nych tra­ge­dii, włącz­nie z panią kanc­lerz, która na­dal jesz­cze docho­dziła do sie­bie. Ver­ne­stra wciąż dziw­nie się czuła z myślą, że Jedi, który ją szko­lił, był teraz kimś w rodzaju galak­tycz­nego cele­bryty.

Stel­lan poki­wał głową.

– Valo wszystko zmie­niło… i to w zasa­dzie wła­śnie z tego powodu się z tobą kon­tak­tuję. Chcia­łem wezwać cie­bie i two­jego pada­wana na Coru­scant.

Ver­ne­stra zamru­gała, zasko­czona. Puls nieco jej przy­śpie­szył, więc wzięła kilka głę­bo­kich, uspo­ka­ja­ją­cych odde­chów. Wszy­scy wie­dzieli, że wezwa­nie do głów­nej Świą­tyni wią­zało się zazwy­czaj z czymś poważ­nym, a ona czuła, jak na jej barki opada cię­żar odpo­wie­dzial­no­ści. Ale… to dobrze wró­żyło, zga­dza się?

– Czy… z jakie­goś kon­kret­nego powodu? – spy­tała nie­śmiało.

– Cóż, jeśli cho­dzi o ści­słość, to tak. – Stel­lan znów się roz­pro­mie­nił. – Twoje boha­ter­stwo i odwaga zostały dostrze­żone i doce­nione. Ktoś z grona sena­to­rów Repu­bliki nalega, abyś to wła­śnie ty pomo­gła roz­wią­zać pewien pro­blem, z któ­rym bory­kamy się w sek­to­rze Berenge.

– Berenge? – powtó­rzyła, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, co wie na temat tej czę­ści pogra­ni­cza. Popra­wiła spięte w kucyk czar­no­fio­le­towe włosy, gra­jąc na zwłokę, aby móc sobie to wszystko nieco lepiej prze­my­śleć. – Ale… ale tam nic nie ma.

– I wła­śnie w tym cały pro­blem – wes­tchnął mistrz Gios. – Tak czy ina­czej, zapo­znam cię ze szcze­gó­łami już na miej­scu.

Ver­ne­stra poki­wała głową.

– Jak się domy­ślam, omó­wi­łeś już wszystko z mistrzy­nią Avar?

– Za chwilę się z nią skon­tak­tuję. Nie martw się, Ver­ne­stro. To ci wyj­dzie tylko na dobre. Nie dość, że w tak mło­dym wieku zosta­łaś rycerką, to już zdą­ży­łaś się wyka­zać. Zakon powi­nien się cie­szyć, mając w swo­ich sze­re­gach kogoś takiego jak ty. Niech Moc będzie z tobą.

– I z tobą rów­nież – odparła, koń­cząc roz­mowę. Przy­gry­zła wargę. Wie­ści mistrza Stel­lana powinny ją ucie­szyć. Daw­niej marzyła o tym, żeby wypeł­niać misje dla głów­nej Świą­tyni Jedi na Coru­scant, i oto jej marze­nie się speł­niało, a miała zale­d­wie sie­dem­na­ście lat!

Jed­nak zamiast się cie­szyć, czuła jedy­nie roz­pacz. Na pokła­dzie Latarni Gwiezdny Blask mogła się tak wiele nauczyć! Sta­cja kosmiczna stała się prak­tycz­nie jej domem. Nie mówiąc już o tym, że nie chciała teraz opusz­czać mistrzyni Avar, która pla­no­wała wła­śnie zakro­joną na dużą skalę misję. Ver­ne­stra pra­gnęła wziąć w niej udział. Chciała pomóc usu­nąć z pogra­ni­cza zagro­że­nie, jakim byli Nihi­lo­wie, poma­gać osad­ni­kom budo­wać nowe życie, tak aby mogli czuć się bez­pieczni i chro­nieni przed kolej­nymi ata­kami.

Wzięła głę­boki oddech i wró­ciła do ogrodu medy­ta­cyj­nego, aby odszu­kać Imriego. Naj­pierw coś zje­dzą, a potem zapyta o radę mistrzy­nię Avar. Jeśli ktoś mógł dora­dzić jej w chwili takiej jak ta, to tylko ona.

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Reath Silas nie był zbyt szczę­śliwy w związku z koniecz­no­ścią powrotu na pokład Latarni Gwiezdny Blask, ale skła­małby, gdyby powie­dział, że na myśl o tym nie czuł i pew­nej ulgi. W ciągu ostat­niego roku, od chwili, gdy zaczęła się jego walka z Dren­gi­rami na ama­xiń­skiej sta­cji kosmicz­nej, stop­niowo przy­zwy­cza­jał się do prze­ży­wa­nia przy­gód. Mistrz Coh­mac może i był histo­ry­kiem i folk­lo­ry­stą, ale miał rów­nież upodo­ba­nie do poszu­ki­wa­nia arte­fak­tów w bar­dzo, ale to bar­dzo nie­bez­piecz­nych miej­scach.

Jak dotąd do Reatha strze­lano nie­zli­czoną ilość razy (acz­kol­wiek ni­gdy nie został tra­fiony) i dwu­krot­nie pró­bo­wano go porwać (w tym raz sku­tecz­nie). Wal­czył rów­nież z tyloma Nihi­lami i Dren­gi­rami, że stra­cił już rachubę. Ode­brał też życie kilku wro­gom i świa­do­mość tego faktu bar­dzo mu cią­żyła, gdy tylko zaczy­nał zbyt mocno się nad tym zasta­na­wiać. Mimo to na­dal był prze­ko­nany, że doko­nał dobrego wyboru, pro­sząc Coh­maca Vitusa, aby ten został jego mistrzem, po tym, jak stra­cił swoją poprzed­nią mistrzy­nię – Jora Malli zgi­nęła, wal­cząc z Nihi­lami po kata­stro­fie „Szlaku Dzie­dzic­twa”.

Jed­nak wciąż zda­rzały się też chwile takie jak ta, gdy roz­ła­do­wu­jąc sta­tek po powro­cie z ostat­niej misji, w pew­nym sen­sie żało­wał swo­jej decy­zji.

– Mistrzu Coh­macu? Czy naprawdę, eee… potrze­bu­jesz wszyst­kich sześć­dzie­się­ciu czte­rech tomów Alma­na­chu tere­nów nie­zna­nych Lerica Schmi­re­landa? – zagad­nął Reath, spo­glą­da­jąc na sto­jącą przed nim skrzy­nię. Cho­ciaż kochał infor­ma­cje zapi­sane na data­ta­śmach, nie dało się zaprze­czyć, że ważyły swoje.

– Wyda­nie na data­ta­śmach zawiera kilka nowych loka­li­za­cji i nieco innych infor­ma­cji, któ­rych nie ma na wer­sji z bazy danych – wyja­śnił mistrz Coh­mac i pod­niósł skrzy­nię Mocą, by opu­ścić ją na cze­ka­jący w pobliżu wózek. – Schmi­re­land to jeden z naj­więk­szych umy­słów Epoki Odkryć i wiel­kim zanie­dba­niem byłoby nie­po­sia­da­nie tutaj, w biblio­tece Latarni Gwiezdny Blask, kopii jego dzieła.

Reath nie odpo­wie­dział, zamiast tego wró­cił do prze­no­sze­nia skrzyń na pobli­ski wózek. Zasia­da­jący za jego ste­rami droid zapisz­czał z poiry­to­wa­niem i mistrz Coh­mac wes­tchnął.

– Potrwa to tyle, ile musi, przy­ja­cielu – wyja­śnił, odpo­wia­da­jąc na obu­rzony komen­tarz robota, który skar­żył się, że ma też inne rze­czy do roboty.

Reath pod­niósł dłoń i Mocą prze­niósł na wózek dwie ostat­nie skrzy­nie. To była naprawdę absur­dalna liczba arte­fak­tów i taśm, ale mistrz Coh­mac pozo­stał nie­wzru­szony: jego zda­niem bar­dzo istotne było, aby zacho­wać tak wiele pamią­tek z Gene­tii, jak tylko to moż­liwe, jako że już wkrótce na pla­ne­cie wybuch­nie naj­praw­do­po­dob­niej wojna domowa. Zakon zazwy­czaj nie mie­szał się w podobne sprawy, ale mistrz Coh­mac uznał, iż pety­cja zło­żona przez spo­łecz­ność aka­de­micką pla­nety jest kusząca, i zdo­łał oca­lić nie­mal dwie całe biblio­teki, a także zbiory arte­fak­tów z jed­nego z muzeów. Pew­nego dnia, gdy sytu­acja nieco się unor­muje, zakon zwróci arte­fakty pra­wo­wi­temu rzą­dowi, jed­nak do tego czasu miały pozo­stać na pokła­dzie Latarni Gwiezdny Blask.

– Wygląda na to, że to już koniec – wes­tchnął mistrz Coh­mac, ocie­ra­jąc dło­nią spo­cone czoło. Podob­nie jak Reath na­dal miał na sobie swój strój polowy, brą­zową tunikę, zale­d­wie o odcień ciem­niej­szą od cie­płej barwy jego kar­na­cji. Jego ciemna broda była nieco zmierz­wiona (ostat­nie kilka dni na Gene­tii spę­dzili, ukry­wa­jąc się przed rewo­lu­cjo­ni­stami, któ­rzy zda­niem Jedi byli emi­sa­riu­szami króla demo­nów), jed­nak poza tym wyda­wał się zado­wo­lony z pracy, jaką wyko­nali. Ostatni raz Reath widział u niego taką minę jesz­cze przed tra­ge­dią na Valo i ata­kiem na nihil­skiego Jeźdźca Nawał­nicy, Pana Eytę, który po niej nastą­pił. Podróż na Gene­tię była dokład­nie tym, czego mistrz Jedi potrze­bo­wał po udziale w tak wiel­kiej bitwie, a Reath czuł pewną ulgę, widząc, że Coh­mac spra­wia wra­że­nie nieco mniej zatro­ska­nego niż ostat­nimi czasy.

– Może powin­ni­śmy pójść coś zjeść? – zapro­po­no­wał.

– Po spo­tka­niu z mistrzy­nią Avar – zastrzegł Coh­mac. – Chciał­bym ją spy­tać, czy ruszyło się może coś w spra­wie mojej prośby o spro­wa­dze­nie kopii Medy­ta­cji mistrzyni Eve­lyn Qwisp z archi­wów na Coru­scant.

Reath zdo­łał stłu­mić wes­tchnie­nie, ale jego żołą­dek zabur­czał gło­śno i sły­sząc to, mistrz Coh­mac się roze­śmiał.

– Leć, zjedz coś. Zła­piemy się, gdy skoń­czę roz­ma­wiać z Avar.

Reath nie cze­kał, aż jego mistrz zmieni zda­nie – ruszył nie­zwłocz­nie śpiesz­nym kro­kiem do wspól­nej mesy. Jedna z rze­czy, za któ­rymi naprawdę tęsk­nił pod­czas misji, to praw­dziwe jedze­nie, zde­cy­do­wa­nie smacz­niej­sze niż pasty i batony, na które było się ska­za­nym pod­czas podróży.

Gdy wcho­dził do sto­łówki, przy­wi­tał go zapach pie­czo­nych warzyw i aro­ma­tycz­nego chleba, i pada­wan nie­mal załkał z rado­ści. Strefa jadalna na pokła­dzie Latarni Gwiezdny Blask była naprawdę impo­nu­jąca, jak zresztą wszystko na sta­cji. Prze­stronne pomiesz­cze­nie zasta­wiono dłu­gimi rzę­dami lśnią­cych sto­łów, skru­pu­lat­nie puco­wa­nych przez dro­idy ser­wi­sowe, pod­czas gdy przed­sta­wi­ciele Repu­bliki i inni podróżni wcho­dzili, jedli i wycho­dzili. W prze­ciw­le­głym krańcu sto­łówki znaj­do­wał się kon­tuar, przy któ­rym dro­idy kuchenne nad­zo­ro­wały wyda­wa­nie nie­mal stu róż­nych dań, pod­grze­wa­nych w lśnią­cych, sre­brzy­stych naczy­niach. Strefa jadalna była zawsze czynna, bo przez teren sta­cji prze­wi­jały się całe rze­sze istot naj­róż­niej­szych ras, mają­cych różne cykle dzienne, jed­nak dziś pano­wał tu mniej­szy tłok niż zazwy­czaj, więc Reathowi udało się bez cze­ka­nia zdo­być tacę i bez kolejki podejść do lady z jedze­niem.

Pla­no­wał zjeść tyle pie­czo­nego har­mo­ni­ka­baczka i świeżo upie­czo­nego ziar­no­chleba z grubą war­stwą nie­bie­skiego masła i jesz­cze grub­szą war­stwą kon­fi­tury z żół­tych dzwo­no­wo­ców, ile sam waży.

Zała­do­waw­szy tacę jedze­niem, pod­szedł do dłu­giego rzędu sto­łów. Zamie­rzał wła­śnie usiąść przy jed­nym z wol­nych, gdy zauwa­żył, że macha do niego zna­joma zie­lo­no­skóra postać. Uśmiech­nął się do roz­pro­mie­nio­nej Ver­ne­stry i zaczął iść w jej stronę, żeby zjeść razem z nią i chłop­cem, który jej towa­rzy­szył.

– Reath! Czy pozna­łeś już mojego pada­wana, Imriego Can­ta­rosa? – spy­tała Miria­lanka, gdy usiadł obok niej.

Zamru­gał z zasko­cze­nia. Sły­szał co prawda, że rycerka wzięła sobie pada­wana, ale świa­do­mość, że Jedi – którą znał, odkąd byli mło­dzi­kami – ma już ucznia, spra­wiła, że poczuł się nieco zagu­biony… a może i odro­binę nie­udolny. Wie­dział, że nie jest jesz­cze gotów, by przejść próby i zostać ryce­rzem, jed­nak pozor­nie pozba­wiona wysiłku sku­tecz­ność Ver­ne­stry i jej bie­głość w nie­mal każ­dej dzie­dzi­nie wywo­łały w nim uczu­cie, iż powi­nien bar­dziej się sta­rać. Odsu­nął na bok nie­pro­szone myśli i sku­pił się ponow­nie na roz­mo­wie.

– Nie – zaprze­czył. – Eee, jestem Reath Silas – przed­sta­wił się, macha­jąc na powi­ta­nie sie­dzą­cemu przy stole chłopcu. Na oko dałby mu tyle samo lat, ile miał sam: osiem­na­ście, ale teraz, gdy zajął miej­sce naprze­ciwko niego, Imri wydał mu się nieco młod­szy. W jego sze­roko otwar­tych oczach i nieco zmar­twio­nym wyra­zie twa­rzy ujrzał coś, co przy­wo­dziło mu na myśl jego samego, gdy był młod­szy.

Imri odma­chał i sku­pił się ponow­nie na swoim tale­rzu, na­dal spra­wiał wra­że­nie dziw­nie zafra­so­wa­nego. Reath pod­niósł brew i spoj­rzał pyta­jąco na Ver­ne­strę, która zbyła go jed­nak, jakby zatro­ska­nie chłopca – cokol­wiek go gnę­biło – nie miało zbyt wiel­kiego zna­cze­nia.

– No to… teraz, gdy nie wal­czę już z dro­idem łącz­no­ścio­wym, możesz mi w końcu opo­wie­dzieć o Gene­tii. Czy jest tak piękna, jak mówią? – zapy­tała rycerka. – Imri, czy to przy­pad­kiem nie twoja ojczy­sta pla­neta?

Pada­wan poki­wał głową, a potem wzru­szył ramio­nami.

– I tak, i nie. Mój ojciec pocho­dził z Gene­tii, a moja mama z Hyne­stii. Zanim moi rodzice oddali mnie do świą­tyni na tej dru­giej pla­ne­cie, gdy odkryli, że jestem wraż­liwy na Moc, miesz­ka­li­śmy po tro­chu na obu świa­tach. Nie­wiele pamię­tam z tego okresu… – Zmarsz­czył czoło i wbił wzrok w talerz, jakby nie miał ochoty brać udziału w roz­mo­wie. Reath nie znał go dość dobrze, aby wie­dzieć, czy to u niego nor­malne, a ponie­waż nie był zbyt dobry w odczy­ty­wa­niu emo­cji ota­cza­ją­cych go istot, spró­bo­wał się po pro­stu do niego pokrze­pia­jąco uśmiech­nąć.

Mimo to chło­piec nawet nie pod­niósł na niego wzroku.

– Och, w takim razie sam będziesz musiał nam opo­wie­dzieć, jak jest teraz na Gene­tii, Reath, cho­ciażby ze względu na Imriego – powie­działa Ver­ne­stra.

Zacho­wa­nie pada­wana naj­wy­raź­niej w naj­mniej­szym stop­niu jej nie dzi­wiło, bo uśmiech­nęła się tylko do niego, ale widok zmarsz­czo­nych tatu­aży w kąci­kach jej oczu przy­po­mniał Reathowi nie­spo­dzie­wa­nie o cza­sach, w któ­rych oboje byli mło­dzi­kami. Pamię­tał Ver­ne­strę jako cichą, spo­kojną dziew­czynę, wiecz­nie poświę­ca­jącą zbyt dużo czasu na szli­fo­wa­nie roz­ma­itych umie­jęt­no­ści i przy­swa­ja­nie wie­dzy. A może wła­śnie wcale nie zbyt dużo? Miała rangę rycerki, pod­czas gdy Reath na­dal był pada­wa­nem, a jego mistrz ani sło­wem nie zająk­nął się nawet na temat przy­go­to­wań do prób.

Nagle Imri pode­rwał głowę znad swo­jego tale­rza, a wyraz zatro­ska­nia malu­jący się na jego twa­rzy jesz­cze się pogłę­bił.

– To nic takiego. Ja też się cza­sem tak czuję… – bąk­nął, pokle­pu­jąc przy tym pokrze­pia­jąco dłoń Reatha. Maleńka iskra zazdro­ści, która tliła się wcze­śniej w piersi star­szego chłopca, zga­sła, nim zdą­żyła buch­nąć pło­mie­niem, i Reath zamru­gał, zer­ka­jąc podejrz­li­wie na dru­giego pada­wana.

– Co… co takiego wła­śnie zro­bi­łeś? – zapy­tał go, igno­ru­jąc wcze­śniej­szą prośbę Ver­ne­stry.

– Ja… nic nie zro­bi­łem – zapro­te­sto­wał Imri, a na jego blade policzki wystą­pił silny rumie­nie.

– Ow­szem, zro­bi­łeś. Ja rów­nież to poczu­łam – wtrą­ciła Ver­ne­stra; jej uprzejmy uśmiech znikł bez śladu. – To było jak… – Wyko­nała bli­żej nie­okre­ślony gest dło­nią. – Jak gła­dze­nie… albo koje­nie? Ale… co takiego pró­bo­wa­łeś ukoić?

– Ja po pro­stu… Reath spra­wiał wra­że­nie nieco wzbu­rzo­nego i chcia­łem, żeby poczuł się lepiej.

– Uko­iłeś moje roz­draż­nie­nie – stwier­dził Reath, zain­try­go­wany spo­so­bem, w jaki Imri użył Mocy. – Nie tyle je usu­ną­łeś, co… w pewien spo­sób stłu­mi­łeś.

Ver­ne­stra wstała.

– To nie jest wła­ściwe. Imri, nie możesz uży­wać Mocy do mani­pu­lo­wa­nia innymi!

Reath otwo­rzył usta, żeby sta­nąć w obro­nie chłopca – nim utra­cili Lodena Gre­at­storma, poznał twi’lekań­skiego Jedi i wie­dział, że podobną tech­nikę sto­suje się rzadko, jed­nak uży­wana w odpo­wiedni spo­sób może być naprawdę bar­dzo przy­datna – ale nim zdą­żył coś powie­dzieć, ugryzł się w język, przy­tło­czony falą emo­cji, która napły­nęła nagle od młod­szego pada­wana.

– Nie chcia­łem…! – zaczął Imri, ale urwał na widok Ver­ne­stry pod­no­szą­cej dło­nie w geście kapi­tu­la­cji.

– Spo­koj­nie, Imri. Weź głę­boki wdech. Wiem, że mogłeś to zro­bić mimo­wol­nie, ale będziemy musieli nad tym popra­co­wać, żeby upew­nić się, że zdo­łasz kon­tro­lo­wać te… odru­chy. Naj­pierw jed­nak… powin­ni­śmy poroz­ma­wiać z mistrzem Maru. Moż­liwe, że będzie wie­dział, co takiego zro­bi­łeś, i znał jakieś ćwi­cze­nia, które pomo­głyby ci to opa­no­wać. A może znaj­dziemy coś na ten temat w biblio­tece? – Ver­ne­stra uśmiech­nęła się do Reatha prze­pra­sza­jąco. – Wybacz. Naprawdę chcia­łam posłu­chać opo­wie­ści o two­jej wypra­wie. Od czasu tra­ge­dii na Valo wszyst­kim nam jest ciężko, a to tylko jedna z wielu rze­czy, nad któ­rymi musimy popra­co­wać…

– Och, nie przej­muj się. Dobrze było znów cię zoba­czyć, Ver­ne­stro. Mam nadzieję, że spo­tkamy się jesz­cze nie­ba­wem. – Led­wie wypo­wie­dział te słowa, dotarło do niego, że to nie była zwy­kła grzecz­no­ściowa for­mułka, naprawdę chciał ją znów zoba­czyć i świa­do­mość tego faktu spra­wiła, że zaru­mie­nił się lekko.

Imri zer­k­nął na niego z ukosa nie­zbyt przy­jaź­nie i Reath zaczął się zasta­na­wiać, czy chło­piec naprawdę potrafi tak łatwo odczy­tać jego emo­cje. Odkaszl­nął, żeby ukryć zmie­sza­nie; patrząc w ślad za odcho­dzącą dwójką, poczuł sporą ulgę.

Wie­dział, że zakon potę­pia takie rze­czy, ale nie mógł nic pora­dzić na to, że Ver­ne­stra… cóż, podo­bała mu się. Była bystra, miła i trak­to­wała zakon rów­nie serio, jak inni mistrzo­wie. Nie dawało się jej nie lubić. To jed­nak wcale nie zna­czyło, że była obiek­tem jego wes­tchnień, prawda? Jedi nie mogli zawie­rać mał­żeństw ani mieć dzieci, a Ver­ne­stra z pew­no­ścią trak­to­wała swoje przy­sięgi śmier­tel­nie poważ­nie.

Z jakie­goś powodu pomy­ślał nagle o Nan, Nihilce, którą spo­tkał… cóż, wyda­wało mu się, że to było całe wieki temu. Nagle zaczął się zasta­na­wiać, czy kie­dy­kol­wiek jesz­cze ją spo­tka i co dziew­czyna teraz pora­bia. Czy w ogóle na­dal żyła? A może zgi­nęła w jed­nej z wielu bitew, które od tam­tej pory Nihi­lo­wie sto­czyli z Jedi i siłami Repu­bliki?

Nie miał poję­cia i nie wie­dział w ogóle, dla­czego pomy­ślał o niej aku­rat teraz… ani dla­czego wła­ści­wie zaczął się zasta­na­wiać nad tym, jak by to było poca­ło­wać kogoś. Przy­po­mniaw­szy sobie, że Nan pró­bo­wała mu się przy­po­do­bać tylko po to, żeby wycią­gnąć od niego infor­ma­cje, odsu­nął to dziwne, krę­pu­jące uczu­cie na bok i zabrał się do pała­szo­wa­nia, wie­dząc, że prę­dzej czy póź­niej mistrz Coh­mac po niego przyj­dzie, a wów­czas będzie musiał się sku­pić na kolej­nym zada­niu.

A on nie miał zamiaru zabie­rać się do pracy o pustym żołądku.

ROZ­DZIAŁ TRZECI

Nan stała na ubo­czu w świą­tyni na pokła­dzie „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia” i przy­glą­dała się spo­tka­niu Oka z jego Jeźdź­cami Nawał­nic. Podob­nie jak na całym statku, tutaj rów­nież pano­wał pół­mrok, a powie­trze prze­sy­cała nikła woń rdzy i roz­kładu. Nie­gdyś ten obiekt był miej­scem kultu, cho­ciaż Nan nie roz­po­zna­wała żad­nego z sym­boli wyry­tych w ścia­nach. Jesz­cze jakiś czas temu Oku z pew­no­ścią nie prze­szłoby nawet przez myśl, by zapro­sić Jeźdź­ców Nawał­nic na pokład swo­jego okrętu, jed­nak w ciągu kilku ostat­nich mie­sięcy Repu­blika i jej Jedi poważ­nie prze­trze­bili liczne tajne bazy Nihi­lów, zmu­sza­jąc ich do mobi­li­za­cji i reor­ga­ni­za­cji sze­re­gów.

– Nie powin­naś tu być! – szep­nął do niej chło­piec o kilka lat młod­szy od niej; więk­szość twa­rzy prze­sła­niała mu szopa jasnych kosmy­ków.

– A ty? – odcięła się, przy­gła­dza­jąc wła­sne ciemne włosy i uda­jąc, że kom­plet­nie nie przej­muje się zło­śli­wym komen­ta­rzem. Krix miał rację. Teo­re­tycz­nie nie powinna tu prze­by­wać, ale jeśli ten wku­rza­jący mały mynock zamie­rzał się tu krę­cić, żeby pod­słu­chi­wać, to ona nie mogła być gor­sza. – Lepiej się odczep, zanim zaro­bisz nożem mię­dzy żebra.

Nim chło­pak się cof­nął, par­sk­nął cicho i mimo­wol­nie zaczęła roz­wa­żać w myśli różne sce­na­riu­sze zakoń­cze­nia jego żało­snego żywota, cho­ciażby po to, aby usu­nąć z tego pomiesz­cze­nia jego smród.

Jej doświad­cze­niami z ostat­niego roku można by obdzie­lić setki istot – czuła się, jakby prze­żyła w tym cza­sie kilka żyć. Wal­czyła z Jedi i napa­dała na stocz­nie. Zgro­ma­dziła dla Oka wię­cej danych niż któ­ry­kol­wiek z jego zaufa­nych szpie­gów. Jej młody, nie­winny wygląd i umie­jęt­ność kła­ma­nia bez zająk­nię­cia czy­niły ją wręcz nie­za­stą­pio­nym źró­dłem infor­ma­cji. Była w sta­nie prze­ko­nać dosłow­nie każ­dego, by uwie­rzył w to, co chciała, i wyko­rzy­sty­wała tę zdol­ność bez skru­pu­łów w imie­niu Oka, Mar­chiona Ro.

Uczci­wie zapra­co­wała na miej­sce u jego boku… w prze­ci­wień­stwie do Kriksa, który był obśli­zgłą szu­mo­winą o kośla­wych zębach, spę­dza­jącą wię­cej czasu na stwa­rza­niu pro­ble­mów niż przy­no­sze­niu chwały Burzy. Nan naprawdę miała ochotę zamor­do­wać tego bla­dego dupka, ale bała się, że Ro z jakie­goś powodu może na nim zale­żeć, więc zamiast tego łyp­nęła tylko na chło­paka spode łba, mając szczerą nadzieję, że prę­dzej niż póź­niej skoń­czy po złej stro­nie lufy bla­stera.

– Dla­czego docho­dzą mnie słu­chy o stra­tach w naszych ludziach na Dal­nie? – pytał Mar­chion Ro, usa­do­wiony w potęż­nym fotelu sto­ją­cym naprze­ciwko miejsc zaj­mo­wa­nych przez jego Jeźdź­ców Nawał­nic i spra­wia­jący wra­że­nie kom­plet­nie znu­dzo­nego roz­mową. Nan prze­cho­dziły ciarki za każ­dym razem, gdy widziała go w tym wyda­niu: bez hełmu, z czar­nymi wło­sami spły­wa­ją­cymi swo­bod­nie na jego nagą, chro­pawą skórę i nazna­czone gwiezd­nymi sym­bo­lami ramiona. Jego pozba­wione wyrazu oczy były czarne jak kosmos, a Nan stała dość bli­sko, by dostrzec, jak led­wie zauwa­żal­nie strzyże uszami. Nikt nie wie­dział, z jakiego gatunku pocho­dzi. A każdy, kto o to pytał, koń­czył jako zimny trup. Mar­chion Ro był rów­nie piękny, co zabój­czy, i Nan cie­szyła się, że spo­tkało ją szczę­ście dzie­le­nia z nim prze­strzeni.

– To po pro­stu kolejny spi­sek Repu­bliki, pró­bu­ją­cej zama­sko­wać fakt, że wygry­wamy – oświad­czył naj­now­szy naby­tek pośród Jeźdź­ców, Kara Xoo, bru­talna Quar­renka, która uwa­żała tor­tury za coś w rodzaju sportu wido­wi­sko­wego. Nan podo­bał się spo­sób jej dzia­ła­nia, pole­ga­jący głów­nie na dużej dawce zdro­wej roz­wałki, dopra­wio­nej szczyptą gra­bieży. Ten jeden raz, gdy miała oka­zję uczest­ni­czyć w napa­dzie wraz z jej Nawał­nicą, świet­nie się bawiła, nawet jeśli nie obło­wiła się zbyt­nio. Awansu na Jeźdź­czy­nię Xoo dochra­pała się zaś tylko dla­tego, że po ataku na Valo wszelki słuch po Panie Eycie zagi­nął. Więk­szość Nihi­lów uznała, że nie żyje. I wła­ści­wie nikt spe­cjal­nie za nim nie tęsk­nił.

– Skoro tak, to dla­czego twoja flota została zre­du­ko­wana do zale­d­wie dwu­dzie­stu stat­ków? – spy­tała Lourna Dee. Podob­nie jak Ro umo­ściła się w swoim fotelu wygod­nie i spra­wiała wra­że­nie total­nie wylu­zo­wa­nej. Lourna była Twi’lekanką o skó­rze w nie­zdro­wym odcie­niu zie­leni, ubraną w nie­od­łączny pan­cerz i znacz­nie nie­bez­piecz­niej­szą, niż mogło się wyda­wać na pierw­szy rzut oka, a każdy prze­ciw­nik, który zlek­ce­wa­żył jej bru­tal­ność, słono pła­cił za swój błąd. Nie cheł­piła się ani nie prze­chwa­lała jak Kara czy poprzedni Jeź­dziec Nawał­nicy, Pan Eyta; zamiast tego uśmie­chała się jedy­nie milutko, a potem z zimną krwią zabi­jała każ­dego, kto ją wku­rzył. Człon­ko­wie jej Nawał­nicy byli rów­nie zabój­czo sku­teczni, jak ona, i tak samo skryci. Jed­no­cze­śnie Lourna jako jedyna spo­śród grona Jeźdź­ców spra­wiała, że Nan czuła się nie­swojo. I to wcale nie dla­tego, że Twi’lekanka była tak nie­bez­pieczna, tylko dla­tego, że cza­sem zda­rzało jej się mówić z akcen­tem wyż­szych sfer z Hosnian Prime. Nie­ważne, jak mocno Nan sta­rała się odkryć sekrety Lourny, jej wysiłki nie­odmien­nie speł­zały na niczym.

– Dwa­dzie­ścia stat­ków? – powtó­rzył Oko, pro­stu­jąc się w swoim fotelu. – Kto dowo­dził tym ata­kiem?

– Ja – zgło­sił się jeden z Nihi­lów, Itho­ria­nin. – Stra­ci­łem połowę Bły­ska­wicy i całą moją Burzę. – Jego jed­nostka trans­la­cyjna punk­to­wała słowa serią trza­sków. – Nie mie­li­śmy szans. Nawet z sil­ni­kami Ścieżki.

Na­dal miał na sobie swoją maskę, co w oczach Nan było rażą­cym bra­kiem sza­cunku wobec lorda Ro. „Elek­tryczne Spoj­rze­nie” było naj­bez­piecz­niej­szym stat­kiem w całej galak­tyce. Jedi zdo­łali co prawda naje­chać ich bazę na Gri­zalu, a także sze­reg bez­piecz­nych kry­jó­wek, z któ­rych korzy­stali Nihi­lo­wie, jed­nak „Spoj­rze­nie” pozo­stało wciąż nie­od­kryte, a nie­któ­rzy z młod­szych Nihi­lów zaczy­nali już poszep­ty­wać po kątach, jakoby Mar­chion Ro był kimś wię­cej niż tylko zwy­kłą istotą.

Nan nie podej­rze­wała Oka o żadne nad­na­tu­ralne zdol­no­ści, ale – podob­nie jak ona – nale­żał do osób, któ­rymi kie­ro­wała przede wszyst­kim wola prze­trwa­nia, i wie­dział, jak pla­no­wać swoje dzia­ła­nia ade­kwat­nie do tej potrzeby, reali­zu­jąc bez­u­stan­nie kilka kon­cep­tów jed­no­cze­śnie. Podo­bało jej się to i podzi­wiała tę umie­jęt­ność.

Mar­chion Ro pod­niósł jakiś przed­miot leżący koło jego fotela i cisnął nim w Itho­ria­nina. Nan zdo­łała dostrzec tylko prze­lotny błysk, nim obiekt przy­lgnął do maski pirata, który natych­miast do niego się­gnął, pró­bu­jąc go ode­rwać. Teraz Nan widziała, że to jeden z lep­kich ładun­ków, któ­rych Nihi­lo­wie uży­wali cza­sem, aby prze­drzeć się przez wyjąt­kowo dobrze chro­nione śluzy powietrzne.

Itho­ria­nin nie zdą­żył wykrztu­sić nawet słowa; już za chwilę górna połowa jego ciała zmie­niła się w krwawą mia­zgę, a siła wybu­chu pora­ziła istoty z jego grupy, które miały to nie­szczę­ście, że stały za bli­sko niego. Żaden z pozo­sta­łych Nihi­lów nawet nie drgnął – impreza, pod­czas któ­rej nikt nie zgi­nął, była kiep­ską imprezą.

– A skoro już mowa o stat­kach… Lourno? Gdzie ta broń, którą mi obie­ca­łaś? – zagad­nął Ro, odwra­ca­jąc się do Jeźdź­czyni Nawał­nicy w tej samej chwili, w któ­rej Kara dała gestem znak swoim ludziom, aby wynie­śli ciała. Jej Nawał­nica pomniej­szyła się wła­śnie o co naj­mniej jedną Bły­ska­wicę, ale Mar­chion Ro zupeł­nie się tym nie prze­jął. – I moi Jedi? Teraz, gdy stra­ci­li­śmy tego poprzed­niego, nasz nadworny oprawca męczy mnie o kolejne obiekty do swo­ich testów. Wolał­bym, żeby nie zaczął szu­kać ochot­ni­ków tam, gdzie nie trzeba…

Lourna wzru­szyła ramio­nami, ide­al­nie obo­jętna.

– Gdy w grę wcho­dzi nauka, pośpiech jest nie­wska­zany, Ro. Na­dal mapu­jemy trasy w tym regio­nie. Co się zaś tyczy Jedi… pra­cuję nad tym. Jak zapewne dosko­nale wiesz, w poli­tyce wszystko toczy się nie­zno­śnie wolno. Musisz jed­nak wie­dzieć, że współpra­cuję z Gra­fami od dawna i wiele nas łączy. Dosta­niesz swoje obiekty.

– Broń jest waż­niej­sza od Jedi – zastrzegł Ro. – Repu­blika ma wię­cej niż dość naszych sil­ni­ków Ścieżki, aby roz­po­cząć dogłębną ana­lizę. To jedy­nie kwe­stia czasu, nim roz­gryzą dzia­ła­nie Ście­żek. – Oko wciąż spra­wiał wra­że­nie znu­dzo­nego, jed­nak bęb­nie­nie jego obsy­dia­no­wych szpo­nów o poręcz fotela zdra­dzało lek­kie znie­cier­pli­wie­nie. – Obie­ca­łaś mi, że znaj­dziesz spo­sób, by temu zapo­biec.

– I wła­śnie taki efekt osią­gniemy dzięki Sercu Gra­wi­ta­cji – zapew­niła go Lourna. – Jed­nak nie zapo­znaw­szy się dokład­nie ze wszyst­kimi szla­kami w tym sek­to­rze, wskó­ramy jedy­nie tyle, że zaszko­dzimy samym sobie. Otrzy­ma­łeś ładu­nek coaxium, zga­dza się?

– Tak, ale powie­rzy­łem ci inne zada­nie – stwier­dził Ro, na co Lourna Dee uśmiech­nęła się pół­gęb­kiem.

– Gdy­byś zapew­nił mi wspar­cie swo­jej sawantki, mogła­bym szyb­ciej zre­ali­zo­wać ten pro­jekt…

Gry­mas na twa­rzy Ro zmie­nił się w coś na kształt zasko­cze­nia.

– Tak?

– Ow­szem. Tylko ona zna nawet naj­mniej uczęsz­czane Ścieżki, nie­prze­li­czone trasy bie­gnące przez nad­prze­strzeń. Może nam pomóc wyty­czyć i prze­śle­dzić skoki ener­gii w tym rejo­nie. To prze­cież wła­śnie ona zapro­po­no­wała sek­tor Berenge…

Ro wypro­sto­wał się jesz­cze moc­niej, czujny i podejrz­liwy.

– Och, czyżby? A więc zaczę­łaś wty­kać nos w nie swoje sprawy, Lourno?

– Nic podob­nego – zaprze­czyła. – To Ścieżka, o którą pro­si­łam cię po Valo. Zapo­mnia­łeś już?

Jej pyta­nie nie­bez­piecz­nie ocie­rało się o bez­czel­ność i wie­dział o tym każdy ze zgro­ma­dzo­nych. Wszy­scy jak jeden mąż wstrzy­mali oddech i zaczęli prze­stę­po­wać ner­wowo z nogi na nogę, zasta­na­wia­jąc się, czy Ro potrak­tuje jej słowa jako groźbę, czy też puści tę znie­wagę pła­zem. Nihi­lo­wie zawsze byli gotowi do walki, ale teraz, gdy ich sze­regi nie­bez­piecz­nie top­niały, zda­niem Nan nie­mą­drze było pro­wo­ko­wać otwarty kon­flikt.

Wie­działa jed­nak, gdzie celo­wać, w razie gdyby wywią­zała się walka. Sto­jący po prze­ciw­nej stro­nie Krix jakby czy­tał jej w myślach, bo wła­śnie w tej chwili spoj­rzał w jej stronę; pod­chwy­ciła jego spoj­rze­nie i obna­żyła zęby w dra­pież­nym gry­ma­sie…

Jed­nak Ro uśmiech­nął się tylko, obda­rza­jąc Lournę wyszcze­rzo­nym uśmie­chem, a potem opadł na opar­cie swo­jego fotela.

– A cze­muż to miał­bym udo­stęp­niać ci moją sawantkę? Co będę z tego miał?

Twi’lekanka usia­dła, pro­stu­jąc się bar­dziej, i posłała Ro chy­tre spoj­rze­nie.

– Jak sądzisz, skąd zdo­by­łam coaxium? Broń jest już bar­dzo sku­teczna, ale nie dość dokładna. Lep­sze mapo­wa­nie w połą­cze­niu z lep­szym wywia­dem zapew­nią nam znacz­nie cen­niej­sze łupy. A broń… może być naszym naj­po­tęż­niej­szym atu­tem w walce, gdy następ­nym razem przyj­dzie nam się zmie­rzyć z Repu­bliką. Byłoby w końcu bar­dzo… nie­for­tun­nie, gdy­by­śmy dali się ponow­nie zasko­czyć, tak jak Pan nad Cyc­lo­rem.

Szpony Mar­chiona Ro zazgrzy­tały o metal pod­ło­kiet­ni­ków. Wspo­mi­na­nie ich porażki na Gri­zalu było bar­dzo ryzy­kow­nym posu­nię­ciem – zgi­nęło wów­czas mnó­stwo Nihi­lów, a od tam­tej pory ich roz­pro­szone siły były zmu­szone do bez­u­stan­nej ucieczki.

– Oko, widzę, że cię roz­gnie­wa­łam – przy­znała potul­nie Lourna, skła­nia­jąc głowę. Jej wcze­śniej­sza buń­czucz­ność zmie­niła się w mgnie­niu oka w słu­żal­czość. – Chcia­łam ci tylko uzmy­sło­wić, że z powodu zapla­no­wa­nych na naj­bliż­szy okres wypraw nie powi­nie­neś raczej potrze­bo­wać dostępu do nowych Ście­żek. Z pomocą two­jej sawantki mogli­by­śmy lepiej przy­go­to­wać broń, tak aby była gotowa, gdy wró­cisz ze swo­ich eks­pe­dy­cji.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki