Sprawiedliwość królów. Cykl Imperium Wilka. Tom 1 - Richard Swan - ebook + książka

Sprawiedliwość królów. Cykl Imperium Wilka. Tom 1 ebook

Swan Richard

4,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

W Imperium Wilka rozruchy zaczynają przybierać na sile. Rebelianci, heretycy i potężni patrycjusze… wszyscy walczą o prawa do cesarskiego tronu. Na drodze chaosu stoi tylko Zakon Sędziów. Sir Konrad Vonvalt jest Sędzią budzącym największy strach, strzegącym prawa siłą przenikliwego umysłu, tajemnych mocy i mieczem. U jego boku stoi Helena Sedanka, utalentowana podopieczna, osierocona podczas wojny, która uformowała Imperium. Kiedy oboje prowadzą śledztwo w sprawie śmierci prowincjonalnej arystokratki, odkrywają spisek sięgający najwyższych sfer cesarskiego społeczeństwa. Gdy stawka wzrasta, Vonvalt i Helena stają przed wyborem: czy porzucą prawo, którego przysięgli strzec, by ochronić Imperium?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 519

Oceny
4,0 (49 ocen)
17
17
12
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Shellmovsky

Nie oderwiesz się od lektury

W natłoku romansów i harlequinów i innego tałatajstwa YA udającego fantasy, Sprawiedliwość Królów to naprawdę dobra pozycja. Dobrze spędzony czas.
62
zonkas

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Bohaterowie z krwi i kości, magia traktowana jest marginalnie, ma jednak istotną rolę w wykreowanym przez autora świecie, podejrzewam, że w kolejnych tomach coraz większą. W zalewie mdlawych książek dla młodzieży zapowiada się cykl, będący perełką.
30
Eutyches

Dobrze spędzony czas

W końcu fantasy w dobrze skrojonym świecie, takim bez soft porno^^ udającym fantasy dla trzydziestolatków. XD Bohaterowie są pełnokrwiści, akcja z pozoru spokojna, w kolejnych tomach nabiera mocy, nie polecam czytać na przewijaniu, bo to nie ten typ narracji. Powiedziałbym, że Autor lubi Tada Williamsa - to komplement.
20
ArturGerard

Dobrze spędzony czas

Sprawnie opowiedziana historia, która wciąga.
20
SerCahir

Dobrze spędzony czas

Szału ni ma.
10



Rozdział I. Wiedźma z Rill

I

Wiedźma z Rill

„Strzeż się idioty, fana­tyka i tyrana; każdy z nich przy­wdziewa szaty igno­ran­cji”.

Cytat z Sovań­skiego kodeksu kar­nego: Porad dla prak­ty­ku­ją­cych Cater­hau­sera

Dziwna jest myśl, że koniec Impe­rium Wilka, tak jak śmierć i znisz­cze­nie, które mu towa­rzy­szyły, miały swoje korze­nie w nie­wiel­kiej wio­sce Rill. Kiedy się do niej zbli­ża­li­śmy, nie tylko brnę­li­śmy z tru­dem przez desz­czową, zimną wieś ponad trzy­dzie­ści kilo­me­trów na wschód od Tols­bur­skich Rubieży… zbli­ża­li­śmy się do urwi­ska Wiel­kiego Pochyłu, któ­rego strome i zdra­dziec­kie zbo­cze opa­dało przed nami niczym szkli­sta obsy­dia­nowa ściana.

Rill. Jak je opi­sać? Miej­sce naro­dzin naszego nie­szczę­ścia to zbyt banalne. Ze względu na odosob­nie­nie wio­ska była typowa dla Pół­noc­nych Ziem Tols­burga. Pier­ścień dwu­dzie­stu budyn­ków ze ścia­nami z obrzu­co­nej glinką wikliny i dachami kry­tymi strze­chą ota­czał duży plac ze zry­tego błota i słomy. Dwór wyróż­niał się jedy­nie swoim roz­mia­rem, dwu­krot­nie więk­szym od naj­więk­szej chaty, lecz na tym róż­nice się koń­czyły. Był rów­nie znisz­czony, jak i reszta z nich. Zajazd prze­chy­lał się na jedną stronę, a zwie­rzęta i wie­śniacy cha­otycz­nie poru­szali się po wspól­nej prze­strzeni. Jedną z korzy­ści panu­ją­cego zimna było to, że smród nie był tak wielki, lecz Vonvalt i tak trzy­mał przy nosie chu­s­teczkę pełną suszo­nej lawendy. Potra­fił być gry­ma­śny.

Powin­nam być w dobrym nastroju. Rill było pierw­szą wio­ską, na którą się natknę­li­śmy od czasu, gdy opu­ści­li­śmy cesar­ski fort na gra­nicy Jägelandu, i ozna­czało począ­tek cią­gną­cych się pół­okrę­giem sie­dlisk, które koń­czyły się twier­dzą Hau­ner w Straż­nicy Mor­skiej, osiem­dzie­siąt kilo­me­trów na pół­nocny wschód. Nasz przy­jazd tutaj ozna­czał rów­nież, że zale­d­wie kilka tygo­dni dzie­liło nas od ponow­nego skrętu na połu­dnie i ukoń­cze­nia wschod­niej połowy naszego objazdu… a to znów ozna­czało lep­szą pogodę, więk­sze mia­sta i coś zbli­żo­nego do cywi­li­za­cji.

Zamiast tego drę­czył mnie nie­po­kój. Całą moją uwagę przy­cią­gał ogromny stary las, ota­cza­jący wio­skę i roz­cią­ga­jący się na ponad sto pięć­dzie­siąt kilo­me­trów na pół­noc i zachód od nas, aż po samo wybrzeże. Sta­no­wił on dom – według plo­tek, któ­rymi kar­miono nas przez całą drogę – sta­rej wiedźmy dra­edów.

– Myślisz, że tam jest? – zapy­tał sie­dzący obok mnie patrion Bar­tho­lo­mew Cla­ver.

On i trzy inne osoby dołą­czyli do naszej wyprawy. Cla­ver był nemań­skim kapła­nem, który narzu­cił nam się na gra­nicy Jägelandu. Rze­komo, by chro­nić nas przed ban­dy­tami, cho­ciaż Pół­nocne Zie­mie były nik­czem­nie odludne, a on, według wła­snych rela­cji, wszę­dzie podró­żo­wał sam.

– Kto? – zapy­ta­łam.

Cla­ver uśmiech­nął się zimno.

– Wiedźma – powie­dział.

– Nie – odpo­wie­dzia­łam szorstko.

Cla­ver mnie iry­to­wał, podob­nie jak pozo­sta­łych. Nasze wędrowne życie było wystar­cza­jąco uciąż­liwe, a jego nie­ustanne wypy­ty­wa­nie przez ostat­nie kilka tygo­dni o każdy aspekt prak­tyk i mocy Vonvalta wymę­czyło nas do cna.

– A ja tak.

Odwró­ci­łam się. Dubine Bres­sin­ger, pomoc­nik Vonvalta, zbli­żał się do nas, pogry­za­jąc cebulę. Mru­gnął do mnie, kiedy jego koń prze­kłu­so­wał obok. Za nim jechał nasz pra­co­dawca, sir Kon­rad Vonvalt, a na samym końcu szedł osioł, bez sza­cunku nazwany Księ­ciem Brond­sey, cią­gnąc wóz zała­do­wany ekwi­pun­kiem.

Przy­by­li­śmy do Rill z tego samego powodu, dla któ­rego podró­żo­wa­li­śmy do innych miejsc: by się upew­nić, że spra­wie­dli­wość cesa­rza jest wymie­rzana, i to nawet tutaj, na skraju Impe­rium Sovań­skiego. Mimo wszyst­kich swo­ich wad Sova­nie bar­dzo wie­rzyli w spra­wie­dli­wość dla wszyst­kich i wysy­łali cesar­skich magi­stra­tów, takich jak Vonvalt, by objeż­dżali odle­głe wio­ski i mia­sta cesar­stwa jako wędrowne sądy.

– Szu­kam sir Otmara Fro­sta! – usły­sza­łam woła­nie Vonvalta gdzieś z tyłu naszej małej kara­wany.

Bres­sin­ger już zesko­czył na zie­mię i wła­śnie wyda­wał pole­ce­nie jakie­muś chłopcu, by zajęto się naszymi końmi.

Jeden z wie­śnia­ków bez słowa wska­zał pal­cem dwór. Vonvalt mruk­nął coś i zsiadł z konia, a ja i patrion Cla­ver poszli­śmy w jego ślady. Błoto pod moimi sto­pami było twarde jak skała.

– Heleno! – zawo­łał do mnie Vonvalt. – Rejestr.

Ski­nę­łam głową i wydo­by­łam rejestr z wozu. Było to cięż­kie tomi­sko obło­żone grubą, wzmoc­nioną żela­zem skórą i zabez­pie­czone meta­lo­wym zatrza­skiem. Będzie uży­wane do reje­stro­wa­nia wszel­kich praw­nych spo­rów, jakie się poja­wią, oraz osą­dów Vonvalta. Kiedy już się zapełni, zosta­nie wysłane do Biblio­teki Prawa w odle­głej czę­ści Sovy, gdzie urzęd­nicy przej­rzą wyroki i upew­nią się, że kon­se­kwent­nie sto­suje się powszechne prawo.

Przy­nio­słam rejestr Vonval­towi, który peł­nym iry­ta­cji mach­nię­ciem kazał dalej mi go trzy­mać, po czym całą czwórką ruszy­li­śmy w stronę dworu. Teraz już widzia­łam, że nad drzwiami wisi godło heral­dyczne: nie­bie­ska tar­cza z głową dzika zatkniętą na zła­ma­nej lancy. Poza tym dwór niczym się nie wyróż­niał i w niczym nie przy­po­mi­nał bez­ład­nie roz­sia­nych miej­skich domów czy wiej­skich for­tec impe­rial­nej ary­sto­kra­cji Sovy.

Odzianą w ręka­wicę pię­ścią Vonvalt zało­mo­tał w drzwi. Te otwo­rzyły się szybko, a w progu sta­nęła poko­jówka, rok, może dwa lata młod­sza ode mnie. Wyglą­dała na prze­ra­żoną.

– Jestem Sędzia sir Kon­rad Vonvalt z Cesar­skiego Magi­stratu – powie­dział Vonvalt z nie­na­tu­ral­nym dla sie­bie sovań­skim akcen­tem. Jego rdzenna modu­la­cja z Jägelandu nazna­czała go jako karie­ro­wi­cza, nie­za­leż­nie od spra­wo­wa­nego urzędu, i bar­dzo go zawsty­dzała.

Poko­jówka dygnęła nie­zdar­nie.

– Ja…

– Kto to?! – zawo­łał ze środka sir Otmar Frost.

Za pro­giem pano­wała ciem­ność, a docho­dzący z wnę­trza zapach przy­po­mi­nał palące się drewno i żywy inwen­tarz.

Dostrze­głam, jak Vonvalt z roz­tar­gnie­niem sięga po chu­s­teczkę z lawendą.

– Sędzia sir Kon­rad Vonvalt z Cesar­skiego Magi­stratu – ogło­sił, już nieco znie­cier­pli­wiony.

– Na krwawą wiarę – mruk­nął sir Otmar. Chwilę póź­niej poja­wił się w drzwiach i bez­ce­re­mo­nial­nie ode­pchnął poko­jówkę. – Wejdź, mój panie. Zejdź­cie z tego ziąbu i ogrzej­cie się przy ogniu.

Weszli­śmy. Wnę­trze domo­stwa pokry­wał brud. Na jed­nym końcu pokoju stało łoże przy­kryte futrami i weł­nia­nymi kocami, a także rze­czami oso­bi­stymi żony Otmara. Pośrodku pomiesz­cze­nia znaj­do­wało się otwarte pale­ni­sko oto­czone zwę­glo­nymi i zabło­co­nymi ple­dami, które rów­nież butwiały z powodu desz­czu wpa­da­ją­cego przez otwarty dym­nik. W dru­gim końcu pokoju usta­wiono długi stół na kozłach i sie­dze­nia dla dzie­się­ciu osób, a obok były drzwi wio­dące do osob­nej kuchni. Ściany wyło­żono sple­śnia­łymi tape­tami, wybla­kłymi i osma­lo­nymi do tego stop­nia, że miej­scami wyda­wały się czarne, a na pod­ło­dze pię­trzyły się dywa­niki i skóry. Dwa wiel­kie, przy­po­mi­na­jące wilki psy ogrze­wały się przy ogni­sku.

– Powie­dziano mi, że Sędzia zmie­rza na pół­noc, wzdłuż Tols­bur­skich Rubieży – oświad­czył sir Otmar.

Był wyraź­nie prze­jęty. Jako tol­ski rycerz i lord został zali­czony do rangi impe­rial­nej ary­sto­kra­cji – co okre­ślano mia­nem „Wynie­sie­nia”, sto­so­wa­nego jako roz­li­cze­nie, które wszy­scy otrzy­my­wali w zamian za wstą­pie­nie do Legio­nów – jed­nak dalece odbie­gał od napu­szo­nych i wypu­dro­wa­nych lor­dów Sovy. Był star­cem odzia­nym w nie­chlujną tunikę z przy­pię­tym her­bem i spodnie z samo­działu. Twarz miał brudną od sadzy i znę­kaną, oto­czoną bia­łymi wło­sami i siwą brodą. Na czole miał widoczne wgłę­bie­nie, praw­do­po­dob­nie po cza­sach Wojny Impe­rial­nej, gdy dwa­dzie­ścia pięć lat wcze­śniej armie sovań­skie zwa­sa­li­zo­wały Tols­burg. Vonvalt i Bres­sin­ger rów­nież nosili bli­zny upa­mięt­nia­jące eks­pan­sję cesar­stwa.

– Ostat­nio był tu Sędzia August? – zapy­tał Vonvalt.

Sir Otmar kiw­nął głową.

– Tak. Dawno temu. Nie­gdyś widy­wa­li­śmy Sędziego kilka razy w roku. Pro­szę, usiądź­cie. Podać strawę, piwo? Wino? Wła­śnie mia­łem zasia­dać do posiłku.

– Tak, dzię­kuję – odparł Vonvalt, sia­da­jąc przy stole. Podą­ży­li­śmy za nim. – Mój poprzed­nik zosta­wił dzien­nik?

– Tak, tak – powie­dział sir Otmar, po czym ponow­nie ode­słał poko­jówkę.

Po chwili usły­sza­łam odgłosy gorącz­ko­wego prze­szu­ki­wa­nia kufra.

– Jakieś pro­blemy na pół­nocy?

Sir Otmar pokrę­cił głową.

– Nie. Mię­dzy nami i morzem jest wąski pas Zachod­nich Ziem Hau­ner­she­imu. Może pięt­na­ście do trzy­dzie­stu kilo­me­trów, wystar­czy, by powstrzy­mać najazd. Cho­ciaż ośmielę się twier­dzić, że o tej porze roku morze jest zbyt wzbu­rzone, by sku­sić ludzi pół­nocy do ataku.

– Racja – przy­znał Vonvalt.

Widzia­łam, że ziry­to­wała go myśl, że zapo­mniał o geo­gra­fii. Mimo to każ­demu można wyba­czyć oka­zjo­nalne prze­ocze­nie. Impe­rium, teraz pięć­dzie­się­cio­let­nie, bar­dzo szybko wchło­nęło tak wiele nacji, że kar­to­gra­fo­wie latami two­rzyli nowe mapy.

– Zakła­dam też, że Straż­nica Mor­ska została prze­bu­do­wana – dodał.

– Tak, dzięki Autu­nowi. Nowy mur obronny, nowy gar­ni­zon i wystar­cza­jąco dużo pie­nię­dzy i zapa­sów żyw­no­ści, by zapew­nić codzienne racje na sezon walk. Coty­go­dniowe w zimie, z roz­kazu mar­gra­biego.

Autun. Dwu­głowy Wilk. Ist­niała szansa, że uzna to okre­śle­nie jako nie­po­chlebne. Był to jeden z tych dziw­nych pseu­do­ni­mów w Impe­rium Sovań­skim, któ­rego poko­nani uży­wali, by oka­zać albo sza­cu­nek, albo obrazę. W każ­dym razie Vonvalt je zigno­ro­wał.

– Ten czło­wiek ma repu­ta­cję – powie­dział.

– Mar­gra­bia Westen­holtz? – wtrą­cił kapłan Cla­ver. – To dobry czło­wiek. Bar­dzo bogo­bojny. Ludzie pół­nocy to bez­boż­nicy, któ­rzy wier­nie trzy­mają się nauk dra­edów. – Wzru­szył ramio­nami. – Nie powi­nie­neś po nich pła­kać, Sędzio.

Vonvalt uśmiech­nął się słabo.

– Nie opła­kuję mar­twych najeźdź­ców z pół­nocy, patrio­nie – odparł spo­koj­nie.

Cla­ver był młody, zbyt młody, by dzier­żyć auto­ry­tet kapłana. Przez ten krótki czas, jaki spę­dzi­li­śmy razem, wszy­scy zapa­ła­li­śmy do niego ogromną nie­chę­cią. Był nad­gor­liwy i nudny, szybko wpa­dał w gniew i wyda­wał osądy. Cały czas roz­pra­wiał o swo­jej misji – rekru­to­wa­niu Tem­pla­riu­szy z Połu­dnio­wego Pogra­ni­cza – i kon­tak­tach, jakie miał wśród lor­dów. Bres­sin­ger gene­ral­nie odma­wiał z nim wszel­kiej roz­mowy, jed­nak Vonvalt, z czy­sto zawo­do­wej uprzej­mo­ści, całymi tygo­dniami dawał się w nią wcią­gać.

Sir Otmar odchrząk­nął. Miał wła­śnie popeł­nić błąd i wdać się w dys­ku­sję z Cla­ve­rem, gdy podano strawę i zamiast tego zaczął jeść. Był to obfity, pro­sty posi­łek z mięsa, gęstego sosu i gru­bych pajd chleba, lecz w tych oko­licz­no­ściach rzadko kiedy gło­do­wa­li­śmy. Wła­dza i auto­ry­tet Vonvalta z reguły budziły w naszych gospo­da­rzach prze­jaw hoj­no­ści.

– Mówi­łeś, że ostatni Sędzia przy­był tutaj dawno temu? – zapy­tał Vonvalt.

– Tak – odparł sir Otmar.

– Od tam­tej pory śle­dzi­łeś cesar­skie sta­tuty?

Sir Otmar ener­gicz­nie ski­nął głową, ale na pewno kła­mał. W tych naj­da­lej poło­żo­nych wio­skach i mia­stach, odle­głych od Sovy o całe mie­siące podróży, nawet naj­szyb­szym trans­por­tem, rzadko kiedy sto­so­wano cesar­skie prawo. To wielki wstyd. Wojna Impe­rialna przy­nio­sła śmierć i nie­dolę tysiącom ludzi, jed­nak sys­tem wspól­nego prawa był jed­nym z nie­wielu klej­no­tów, jakie wyło­niły się z pozo­sta­łego po niej gówna.

– To dobrze. W takim razie nie powi­nie­nem mieć dużo pracy. Poza zba­da­niem lasu – powie­dział Vonvalt.

Sir Otmar wyglą­dał na zdez­o­rien­to­wa­nego ostat­nią uwagą. Vonvalt dopił piwo.

– Po dro­dze tutaj wiele razy opo­wia­dano nam o wiedź­mie, która mieszka w lesie na pół­noc od Rill. Nie sądzę, byś cokol­wiek o tym wie­dział?

Sir Otmar dla zwłoki pocią­gnął łyk wina, po czym osten­ta­cyj­nie wydłu­bał coś spo­mię­dzy zębów.

– O niczym takim nie sły­sza­łem, panie. Nie.

Vonvalt z zamy­śle­niem poki­wał głową.

– Kim ona jest?

Bres­sin­ger zaklął po gro­zo­dań­sku. Sir Otmar i ja nie­mal wysko­czy­li­śmy ze skóry, a stół i każdy ele­ment zastawy i sztuć­ców zadrżał, gdy w blat ude­rzyły trzy pary kolan. Czary i kie­li­chy się prze­wró­ciły. Sir Otmar z sze­roko otwar­tymi oczami chwy­cił się za serce, poru­sza­jąc ustami, by wyrzu­cić z sie­bie słowa, któ­rych zażą­dał Vonvalt.

Głos Cesa­rza – tajem­ni­cza moc Sędziego, pozwa­la­jąca mu zakląć kogoś, by mówił prawdę. Miała swoje ogra­ni­cze­nia: na przy­kład nie dzia­łała na innych Sędziów, a osoba czujna, obda­rzona silną wolą, potra­fiła ją uda­rem­nić. Jed­nakże sir Otmar był słaby i potulny, i nie­zbyt dobrze obe­znany w spo­so­bach dzia­ła­nia Zakonu. Moc ude­rzyła w niego niczym grzmot i wywró­ciła jego umysł na nice.

– Kapłanką… człon­ki­nią dra­edy – wykrztu­sił sir Otmar. Na twa­rzy męż­czy­zny poja­wiło się prze­ra­że­nie, gdy jego usta wbrew woli udzie­liły odpo­wie­dzi.

– Czy pocho­dzi z Rill? – pytał dalej Vonvalt.

– Tak!

– Czy są tu inni prak­ty­ku­jący dra­edyzm?

Sir Otmar poru­szył się nie­spo­koj­nie na krze­śle, po czym szybko chwy­cił się stołu, by odzy­skać rów­no­wagę.

– Wielu… miesz­kań­ców wio­ski.

– Sir Kon­ra­dzie – mruk­nął Bres­sin­ger.

Z lek­kim gry­ma­sem przy­glą­dał się sir Otma­rowi. Ja zaś dostrze­głam, że Cla­ver pła­wił się męką gospo­da­rza.

– W porządku, sir Otma­rze – powie­dział Vonvalt. – Już dobrze. Uspo­kój się. Pro­szę, napij się tro­chę piwa. Nie będę cię dłu­żej naci­skał.

Sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu, gdy sir Otmar drżącą dło­nią wezwał prze­ra­żoną słu­żącą i świsz­czą­cym szep­tem naka­zał przy­nieść ale. Dziew­czyna wyszła i wró­ciła chwilę póź­niej, by podać mu kie­lich. Sir Otmar osu­szył go chci­wie.

– Prak­ty­ko­wa­nie dra­edy­zmu jest nie­le­galne – zauwa­żył Vonvalt.

Sir Otmar spoj­rzał na swój talerz. Na jego twa­rzy malo­wała się mie­sza­nina gniewu, prze­ra­że­nia i wstydu, bar­dzo typowa u tych, któ­rzy odczuli dzia­ła­nie Głosu.

– Prawa są nowe. Reli­gia stara – odparł ochry­ple.

– Prawa są obecne od dwóch i pół dekady.

– Reli­gia jest obecna od dwóch i pół tysiąc­le­cia – rzu­cił ostro sir Otmar.

Zapa­dła nie­zręczna cisza.

– Czy w Rill znaj­dziemy kogoś, kto nie jest prak­ty­ku­ją­cym człon­kiem dra­edy­zmu? – zapy­tał Vonvalt.

Sir Otmar uważ­nie przyj­rzał się swo­jemu napo­jowi.

– Trudno powie­dzieć – mruk­nął w końcu.

– Sędzio. – W gło­sie Cla­vera sły­chać było odrazę. – W naj­lep­szym wypadku będą musieli się jej wyrzec. Ofi­cjalną reli­gią Impe­rium jest święte wyzna­nie Nemy. – Zmie­rzył sta­rego barona wzro­kiem i splu­nął. – Gdyby to ode mnie zale­żało, wszy­scy by spło­nęli.

– Tutejsi miesz­kańcy to dobrzy ludzie – powie­dział sir Otmar. – Dobrzy i posłuszni prawu. Pra­cują na roli i płacą dzie­się­cinę. Ni­gdy nie byli­śmy cię­ża­rem dla Autuna.

Vonvalt spoj­rzał z iry­ta­cją na Cla­vera.

– Z całym sza­cun­kiem, sir Otma­rze, jeśli ci ludzie prak­ty­kują dra­edyzm, to z defi­ni­cji nie mogą być posłuszni prawu. Przy­kro mi to mówić, ale patrion Cla­ver ma rację… przy­naj­mniej w czę­ści. Będą musieli się jej wyrzec. Posia­dasz listę prak­ty­kujących?

– Nie.

Polana w ogni­sku trza­snęły, zady­miły i pękły, a piwo i wino kapało przez szcze­liny w sto­ło­wych deskach.

– Zarzuty są pomniej­sze – powie­dział Vonvalt. – Karą będzie nie­wielka grzywna, powiedzmy pens od głowy, jeśli wyprą się wiary. Jako ich lord możesz nawet uiścić ją w ich imie­niu. Macie ołtarz któ­re­go­kol­wiek z cesar­skich bogów? Nemy? Savara?

– Nie. – Sir Otmar wręcz wypluł to słowo. Coraz trud­niej było igno­ro­wać fakt, że sam był prak­ty­ku­ją­cym dra­edem.

– Ofi­cjalną reli­gią Impe­rium Sovań­skiego jest wyzna­nie Nemy. Chro­nione w świę­tych pismach oraz pra­wie świec­kim, jak i kano­nicz­nym. Ale te wyzna­nia są też porów­ny­walne. Księga Lorna to zasad­ni­czo dra­edyzm, tak? Posiada takie same przy­po­wie­ści i nakłada takie same święte dni. Mogli­by­ście ją bez pro­blemu przy­spo­so­bić.

To prawda, Księga Lorna była podobna do dra­edy­zmu. Lecz to dla­tego, że Księga Lorna była dra­edyj­ska. Reli­gia sovań­ska cha­rak­te­ry­zo­wała się nie­wia­ry­godną ela­stycz­no­ścią i zamiast zastę­po­wać wiele prak­tyk reli­gij­nych, jakie napo­tkała pod­czas Wojny Impe­rial­nej, po pro­stu wchło­nęła je, tak jak fale pochła­niają wyspę. Wła­śnie dla­tego wyzna­nie Nemy było jed­no­cze­śnie naj­sze­rzej upra­wianą i naj­mniej sza­no­waną reli­gią w całym zna­nym świe­cie.

Spoj­rza­łam na Cla­vera. Na jego twa­rzy malo­wał się szok wywo­łany zasto­so­wa­niem tak pro­stego uniku przez Vonvalta. Oczy­wi­ście Vonvalt nie był więk­szym wyznawcą Nemy niż sir Otmar. Podob­nie jak w przy­padku sta­rego barona, narzu­cono mu reli­gię. Ale poszedł do świą­tyni i wdro­żył się w ruch, tak jak i więk­szość ary­sto­kra­cji. Z dru­giej strony Cla­ver był wystar­cza­jąco młody, by nie znać innej reli­gii. Był praw­dzi­wie wie­rzący. Tacy ludzie rów­nież bywali przy­datni, jed­nak zazwy­czaj ich brak ela­stycz­no­ści spra­wiał, że sta­wali się nie­bez­pieczni.

– Cesar­stwo wymaga, byście prak­ty­ko­wali nauki wyzna­nia Nemy. Prawo nie zezwala na nic innego – powie­dział Vonvalt.

– A jeśli odmó­wię?

Vonvalt wstał.

– Jeśli odmó­wisz, będziesz here­ty­kiem. Jeśli odmó­wisz mi, będziesz zaprzy­się­głym here­ty­kiem. Ale nie zro­bisz cze­goś tak głu­piego i mar­no­traw­nego.

– A jaka jest kara za taką here­zję? – zapy­tał sir Otmar, cho­ciaż znał już odpo­wiedź.

– Zosta­niesz spa­lony – ode­zwał się Cla­ver. W jego gło­sie brzmiała okrutna radość.

– Nikt nie zosta­nie spa­lony – powie­dział z iry­ta­cją Vonvalt. – Ponie­waż nikt nie jest zaprzy­się­głym here­ty­kiem. Jesz­cze.

Popa­trzy­łam na Vonvalta, a potem na sir Otmara. Rozu­mia­łam postawę sir Otmara. Miał rację, mówiąc, że dra­edyzm jest nie­szko­dliwy, a także nie sza­nu­jąc wyzna­nia Nemy i uzna­jąc je za bez­war­to­ściowe. Co wię­cej, był sta­rym czło­wie­kiem, któ­rego pouczano i stra­szono śmier­cią. Jed­nak fak­tem jest, że Impe­rium Sovań­skie pano­wało nad Tols­bur­skimi Rubie­żami. To ich prawo tam sto­so­wano, a było to prawo sta­now­cze i wymie­rzane spra­wie­dli­wie. Nie­mal wszy­scy funk­cjo­no­wali zgod­nie z nim, więc dla­czego on by nie mógł?

Sir Otmar nie­znacz­nie zwie­sił ramiona.

– Na Górze Gablera stoi stara wieża obser­wa­cyjna. To kilka godzin jazdy na pół­nocny wschód stąd. Dra­edzi spo­ty­kają się w tym miej­scu, by odda­wać się modłom. Tam odnaj­dziesz swoją wiedźmę.

Vonvalt zamilkł na chwilę. Pocią­gnął solidny łyk piwa, po czym uważ­nie odsta­wił kie­lich.

– Dzię­kuję – powie­dział i wstał. – Udamy się tam teraz, kiedy została nam jesz­cze godzina lub dwie dzien­nego świa­tła.

Rozdział II. Pogański ogień

II

Pogań­ski ogień

„Próżni i samo­chwal­czy nowi­cju­sze powinni zostać wyda­leni z Zakonu przy pierw­szej oka­zji. Bycie Sędzią ozna­cza cier­pliwe i rygo­ry­styczne wymie­rza­nie prawa. Opo­wie­ści o walce na mie­cze i kon­nych pości­gach, cho­ciaż będące luźno oparte na fak­tach, mają być ukra­cane i uznane za plotkę”.

Mistrz Karl Roth­sin­ger

Po kilku minu­tach ponow­nie sta­li­śmy już na zim­nie i desz­czu, a chło­piec sta­jenny poszedł po nasze konie. Póź­niej ruszy­li­śmy w stronę gasną­cego słońca. Owi­nę­łam się wosko­wa­nym płasz­czem, sta­ra­jąc się ochro­nić ubra­nie przed zamo­cze­niem, ale ani Bres­sin­ge­rowi, ani Vonval­towi deszcz naj­wy­raź­niej nie prze­szka­dzał. Cla­ver, prze­mo­czony i zgar­biony w sio­dle, wyglą­dał dość żało­śnie, a mimo to wyraź­nie roz­ko­szo­wał się per­spek­tywą nastra­sze­nia pogan.

Pomimo infor­ma­cji od sir Otmara nie dotar­li­śmy do Góry Gablera. Zamiast tego Vonvalt powiódł nas bez­po­śred­nio do lasu, wzdłuż sta­rej, na wpół zaro­śnię­tej papro­ciami drogi łow­czych.

– Sir Kon­ra­dzie? – zapy­ta­łam.

Mój głos zabrzmiał słabo i ary­sto­kra­tycz­nie, za co nie­na­wi­dzi­łam się w tej chwili. Pomimo lat cięż­kich wypraw zła­god­nia­łam. Nie było już śladu po dzi­kiej uchodź­czyni wycho­wa­nej na uli­cach Mul­dau. Zmie­nia­łam się w jedną ze szlach­cia­nek, któ­rymi tak długo pogar­dza­łam.

Odwró­cił się. Czarna broda, którą nosił w zimne mie­siące roku, lśniła od desz­czu.

– O co cho­dzi? – zapy­tał. Jego koń, wielki guela­ski rumak bojowy o imie­niu Vin­cento, zatrzy­mał się gwał­tow­nie.

– Czy Góra Gablera nie leży na pół­noc­nym wscho­dzie? Ten kie­ru­nek wska­zuje na pół­nocny zachód.

Vonvalt ski­nął głową.

– Wiem – powie­dział.

– Sta­rzec kła­mał – wyja­śnił Bres­sin­ger. – I wysłał nas w złą stronę.

– Bez wąt­pie­nia po to, byśmy wpa­dli w zasadzkę – prych­nął Cla­ver.

– Och, nie sądzę – powie­dział spo­koj­nie Vonvalt. – Wybrał to zamiast mor­der­stwa. Nie miał czasu – i z pew­no­ścią odwagi – by zor­ga­ni­zo­wać coś takiego. Nie. – Wska­zał stare, pokryte mchem drzewa. – Wiedźma z Rill jest w tych lasach.

Poru­sza­li­śmy się dalej w głąb tego jęczą­cego, cią­gną­cego się setki kilo­me­trów lasu. Resztki dzien­nego świa­tła już dawno zga­sły. Zadrża­łam, gdy zimno prze­nik­nęło przez prze­mo­czone ubra­nie i wyssało osta­tek cie­pła z moich kości. Roz­pacz­li­wie pra­gnę­łam ognia lub innego cie­pła – albo, co waż­niej­sze, świa­tła – kiedy moje nieme modli­twy zostały wysłu­chane. Jakieś czte­ry­sta metrów przed nami dostrze­głam poma­rań­czowy blask.

Gdzieś z przodu Vonvalt i Bres­sin­ger roz­ma­wiali przy­ci­szo­nymi gło­sami, dla­tego zawo­ła­łam do Cla­vera:

– Widzia­łeś to świa­tło?!

– Widzia­łem – odpo­wie­dział i prych­nął. – Pogań­ski ogień. Dra­edów zawsze przy­cią­gał jego zwod­ni­czy wpływ. Tań­czą wokół niego niczym sza­leńcy. To nik­czemna prak­tyka.

Kiedy pod­je­cha­li­śmy bli­żej, zoba­czy­łam plą­sa­jące wokół pło­mieni postaci. Vonvalt nie zro­bił nic, by ukryć swoją obec­ność ani by podejść ich w jakiś sub­telny spo­sób. Zamiast tego celowo jechał dalej. Teraz już widzia­łam, że pło­nący na nie­wiel­kiej pola­nie ogień ota­czało jakichś pięt­na­stu, może dwu­dzie­stu wie­śnia­ków. W pobliżu ogni­ska znaj­do­wał się kamienny ołtarz, miesz­czący się pod bal­da­chi­mem z gałęzi pobli­skiego drzewa. Za ołta­rzem stała wiedźma, star­sza kobieta z pry­mi­tywną drew­nianą maską na twa­rzy, odziana w zszar­gane szaty. Stała w takim bez­ru­chu, że w pierw­szych sekun­dach pomy­śla­łam, że to posąg.

– Madame wiedźmo! – zawo­łał Vonvalt do kobiety. – Bądź uprzejma zdjąć maskę.

Mroźne nocne powie­trze prze­szył krzyk. Poga­nie odwró­cili się do nas, a na ich twa­rzach poja­wił się szok. Jaki­kol­wiek rytuał się przed chwilą odby­wał, wła­śnie nastą­pił jego nagły i dra­ma­tyczny koniec.

Sądzi­łam, że wiedźma sprze­ciwi się Vonval­towi, lecz ona pod­nio­sła ręce do drew­nia­nej maski, zdjęła ją i ostroż­nie odło­żyła na ołtarz. Nie­mal spo­dzie­wa­łam się, że kryją się pod nią rysy potwora, a przy­naj­mniej kogoś gro­te­skowo znie­kształ­co­nego, lecz z ulgą, a jed­no­cze­śnie roz­cza­ro­wa­niem, prze­ko­na­łam się, że była to zwy­czajna twarz sta­ruszki. Kobieta przyj­rzała się nam obo­jęt­nie. I wła­śnie w tej chwili bier­no­ści Cla­ver zde­cy­do­wał się wystą­pić ze swo­imi reli­gij­nymi poglą­dami.

– Bez­cze­ści­cie wyzna­nie Nemy! – wybuch­nął.

Wcze­śniej nikt nie zwra­cał uwagi na świę­tego męża, ale teraz miał jej aż nad­miar.

Vonvalt gwał­tow­nie odwró­cił się w sio­dle, a na jego twa­rzy malo­wała się wście­kłość.

– Wystar­czy, patrio­nie – rzu­cił szorstko.

– Sędzio Vonval­cie, ci ludzie to here­tycy! – cią­gnął Cla­ver szcze­rze zdu­miony, po czym zawo­łał z gnie­wem: – Jawni odstępcy od wiary! Spójrz­cie na ten pogań­ski non­sens! Ten kul­towy rytuał! To kpina z praw Sovy!

– Ja, i tylko ja, zde­cy­duję o tym, co jest kpiną z praw Sovy – powie­dział Vonvalt. Jego głos był rów­nie zimny jak nocne powie­trze. – Bądź uprzejmy zamilk­nąć, ina­czej każę Bres­sin­ge­rowi zabrać cię z powro­tem do Rill. – Ponow­nie odwró­cił się do wie­śnia­ków i wska­zał ogień. – Wszy­scy wie­cie, że upra­wia­nie dra­edy­zmu jest nie­le­galne – powie­dział. – Prawo jasno o tym sta­nowi.

– Jak nas zna­la­złeś? – zapy­tała kobieta.

Jej rezerwa zmie­niła się w opór, który dodał odwagi jej ludziom. Patrzy­łam, jak ich postawa powoli zmie­nia się z goto­wych do ucieczki na goto­wych do walki.

– Dziś jest wigi­lia mie­siąca Gossa – powie­dział Vonvalt i wska­zał prze­rwę w chmu­rach, gdzie wid­niał wąski sierp księ­życa.

– Nie uzna­jemy cesar­skiego kalen­da­rza – powie­działa wiedźma.

– Ale Księga Lorna wymaga, by ta… – Vonvalt wska­zał ogień – …cere­mo­nia nastą­piła w wigi­lię Gossa, tak? Pło­nie ogień Culvara, a w jego świe­tle i cie­ple Oszust zostaje wygnany.

– Uży­wasz imion obcych bogów. Świę­tych Autuna. Księga Lorna jest atrapą Księgi Dra­eda. I to marną.

– Ale rytuał jest iden­tyczny – zauwa­żył Vonvalt, jakby miał w jed­nej chwili ją nawró­cić. Wzru­szył ramio­nami. – W każ­dym razie tak was odna­la­złem.

Zna­leźli się w mar­twym punk­cie. Stara kobieta nie zła­mie się – nie mogła się zła­mać – i nie porzuci swo­jej wiary tylko dla­tego, że Vonvalt oznaj­mił jej, że to, co robi, jest nie­le­galne. Wie­działa, że to nie­le­galne. Vonvalt był oczy­wi­ście zwią­zany przy­sięgą i pra­wem, by ją oskar­żyć, ale sam rów­nież nie chciał tego robić.

– Sir Otmar już zgo­dził się zapła­cić za was grzywnę – powie­dział w końcu. – Po pro­stu wyrzek­nij­cie się dra­edy­zmu, a zosta­wię was wszyst­kich w pokoju. Nikt nie musi dzi­siaj ginąć.

– Otmar ni­gdy by się nie wyparł swo­jej wiary! – rzu­ciła ostro kobieta.

– Swo­imi sło­wami tylko go pogrą­żasz! Jest dra­edem! – wybuch­nął Cla­ver.

– Zamilcz! – naka­zał mu Vonvalt.

– Cała ta wio­ska powinna zostać spa­lona na popiół, a wszy­scy ci here­tycy razem z nią!

– Na krew Nemy, czło­wieku, zamknij się! – krzyk­nął Vonvalt. – Dubine, zabierz go stąd!

– Z przy­jem­no­ścią, panie – powie­dział Bres­sin­ger i zawró­cił konia, dużego gnia­dego wierz­chowca o imie­niu Gaer­wyn.

– Wyko­nuję pracę Bogini! – zawo­łał Cla­ver. – Nie doty­kaj mnie! Dopil­nuję, by doko­nało się tu zada­nie Nemy!

Bres­sin­ger zatrzy­mał się obok kapłana i wyrwał mu wodze z rąk, po czym popro­wa­dził konie z powro­tem na drogę łow­ców. Po czę­ści spo­dzie­wa­łam się, że Cla­ver zsią­dzie z konia i wróci w śro­dek sporu, jed­nak w star­ciu ze zde­cy­do­waną obo­jęt­no­ścią Bres­sin­gera kapłan zamilkł.

Vonvalt odwró­cił się do kobiety.

– Jesteś żoną sir Otmara – powie­dział.

– Lady Karol Frost.

– Moja pani, czy jesteś świa­doma kon­se­kwen­cji… tych kon­se­kwen­cji, któ­rych zasto­so­wa­nie naka­zuje mi prawo… jeśli nie zgo­dzisz się wyrzec dra­edy­zmu?

– Tak, jestem.

– I ska­żesz się na śmierć?

– Tak.

– Tych ludzi rów­nież poślesz na śmierć?

– Każdy męż­czy­zna i każda kobieta podej­mują wła­sne decy­zje.

Vonvalt wes­tchnął ziry­to­wany. Otwo­rzył usta, by powie­dzieć coś jesz­cze, i nagle stało się coś nie­wia­ry­god­nego: drew­niana maska unio­sła się z ołta­rza i zawi­sła w powie­trzu.

Krzyk­nę­łam, a wie­śniacy gwał­tow­nie zaczerp­nęli tchu. Maska, topor­nie wycio­sana, lewi­to­wała nie­całe dwa metry nad ołta­rzem. Zawi­sła w bez­ru­chu, z wyraźną wro­go­ścią przy­glą­da­jąc się wyda­rze­niom, a blask ogni­ska tań­czył na jej powierzchni.

Wszy­scy zamarli. Przez kilka sekund nie mogłam oddy­chać. Dawni pogań­scy bogo­wie, wście­kli z powodu cesar­skiego zakłó­ca­nia, byli tutaj, na pola­nie. Nagle poczu­łam potworne zawroty głowy. Mor­dercy, zło­dzieje i gwał­ci­ciele… Vonvalt radził sobie z nimi wszyst­kimi. Z furią żywio­łów… nie.

Vonvalt wycią­gnął z pochwy krótki miecz, a jego ostrze zalśniło w noc­nym powie­trzu. Lady Frost wrza­snęła, gdyż – pomimo pew­no­ści sie­bie i nie­ugię­tej wiary w sta­rych bogów – nawet ją prze­ra­żał zimny błysk stali.

Natych­miast trzej bar­czy­ści, naj­bli­żej sto­jący wie­śniacy rzu­cili się do przodu, krzy­cząc coś w daw­nym dra­edyj­skim języku. Wycią­gnęli ręce, gorącz­kowo sta­ra­jąc się chwy­cić Vonvalta za nogę i ścią­gnąć go z konia.

– Niech was szlag, cof­nij­cie się! – rzu­cił Vonvalt, bar­dziej ziry­to­wany niż wście­kły.

Vin­cento sta­nął dęba, wywi­ja­jąc kopy­tami w powie­trzu. Wielki czarny rumak tra­fił kopy­tem pro­sto w klatkę pier­siową jed­nego z męż­czyzn, a siła ude­rze­nia wystar­czyła, by zła­mać mu mostek i odrzu­cić go do tyłu. Vonvalt zamach­nął się mie­czem i drugi poga­nin stra­cił rękę poni­żej łok­cia. Idiota wrza­snął i z wytrzesz­czo­nymi oczami upadł na plecy, ści­ska­jąc try­ska­jący krwią kikut.

Trzeci dra­eda wyglą­dał, jakby dogłęb­nie myślał nad swoim nie­roz­waż­nym dzia­ła­niem, kiedy z boku natarł na niego koń Bres­sin­gera. Męż­czy­zna upadł pod kopyta wierz­chowca, oszo­ło­miony i pobity, lecz na­dal żywy.

– Natych­miast prze­stań­cie! – ryk­nął Vonvalt. Tym razem użył odro­biny Głosu Cesa­rza i zamie­sza­nie wnet ustało.

Lady Frost została przy ołta­rzu. Trzej wie­śniacy, któ­rzy zaata­ko­wali Vonvalta, leżeli na ziemi, jęcząc i szlo­cha­jąc z bólu. Bres­sin­ger zdą­żył już zsiąść z konia i teraz w szorstki i pozba­wiony współ­czu­cia spo­sób opa­try­wał tego, który stra­cił rękę. Pozo­stali dra­edzi stali w luź­nej, prze­ra­żo­nej gru­pie. Byłam też świa­doma, że nieco dalej patrion Cla­ver obser­wuje wszystko z miej­sca, w któ­rym pozo­sta­wił go Bres­sin­ger. Po dłuż­szej chwili kapłan zawró­cił konia i ruszył do Rill. Z całego serca chcia­ła­bym powie­dzieć, że to był ostatni raz, kiedy widzie­li­śmy tego czło­wieka.

Vonvalt powiódł wzro­kiem po zgro­ma­dzo­nych, a na jego twa­rzy malo­wało się nie­za­do­wo­le­nie. Dał lekki sygnał wierz­chow­cowi, pod­je­chał do ołta­rza i tam się zatrzy­mał, w następ­nej chwili sze­ro­kim łukiem mach­nął mie­czem. Maska opa­dła, odbiła się od sta­rej skały i bez­ce­re­mo­nial­nie wylą­do­wała w bło­cie.

– Nić – powie­dział Vonvalt. – Czarna nić przy­cze­piona do ukry­tego koła. – Wsu­nął miecz do pochwy.

Czar prysł. Wszel­kie intrygi, jakich zamie­rzali użyć wie­śniacy w imię reli­gij­nego unie­sie­nia, roz­wiały się razem z ilu­zją.

Lady Frost wyglą­dała na zała­maną. Zaczęła pła­kać. Nie współ­czu­łam jej. To, że z pre­me­dy­ta­cją zapla­no­wała ten spek­takl i zamie­rzała ode­grać go pod­czas uro­czy­sto­ści, było nie­go­dziwe.

– Wra­caj­cie do domów – powie­dział Vonvalt do zebra­nych pogan. – Każda obecna tu osoba przyj­dzie do mnie i wyrzek­nie się wiary albo, na bogów, wielu z was czeka stry­czek.

Pod­czas ucieczki wie­śniacy wpa­dali na sie­bie i się prze­wra­cali. Po chwili znik­nęli w ciem­nym i zim­nym lesie.

– Co z nim, Dubine?! – zawo­łał Vonvalt.

Bres­sin­ger wzru­szył ramio­nami.

– Z pomocą przy­zwo­itego chi­rurga prze­żyje.

Vonvalt spoj­rzał na lady Karol.

– Zapew­nisz temu czło­wie­kowi opiekę – naka­zał. – Jeśli umrze, winą obar­czę cie­bie.

Kobieta ski­nęła głową, po czym prze­nio­sła wzrok z ran­nego na Vonvalta.

Sędzia wes­tchnął i pokrę­cił głową, po czym zawró­cił Vin­centa, by zwró­cić się do mnie, i z roz­tar­gnie­niem pokle­pał konia po szyi.

– Heleno, wra­camy do Rill – powie­dział cicho. – Chcę się przy­go­to­wać do jutrzej­szego sądu. To będzie długi dzień.

***

Następ­nego ranka wsta­li­śmy wcze­śnie. Dzień ponow­nie był szary i zimny, i zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy słońce kie­dy­kol­wiek zagląda do Rill.

Wyła­do­wa­li­śmy pakunki z wozu Księ­cia Brond­sey: reje­stry, księgi sta­tu­towe, pióra i kała­ma­rze, świeże zwoje per­ga­minu, skła­dany stół na kozłach, skó­rzany fotel Vonvalta, świeży wosk i pie­czę­cie, godło Impe­rium Sovań­skiego wiel­ko­ści tar­czy, zamo­co­wane na pół­to­ra­me­tro­wej żer­dzi, i różne nakazy służ­bowe, z któ­rymi ludzie musieli się zapo­znać. Roz­wie­si­li­śmy je na środku głów­nego placu.

Wio­ska powoli budziła się wraz ze słoń­cem, a zimne powie­trze wypeł­nił zapach goto­wa­nych na ogniu potraw. Dla więk­szo­ści wie­śnia­ków śnia­da­nie będzie się skła­dało z owsianki dopra­wio­nej tym, co znaj­dzie się pod ręką, oraz kufla piwa, cho­ciaż od strony dworu Fro­stów docho­dził aro­mat sma­żo­nego bekonu. Vonvalt, Bres­sin­ger i ja zje­dli­śmy w zajeź­dzie zale­d­wie kilka zim­nych kro­mek i zaczy­nało bur­czeć mi w brzu­chu.

– Nasz przy­ja­ciel kapłan już wyje­chał? – zapy­tał Vonvalt, sia­da­jąc w fotelu.

Zaję­łam miej­sce obok niego. Jako asy­stentka mia­łam zapi­sy­wać wszystko, co zostało powie­dziane w trak­cie obrad.

– Tak – odparł Bres­sin­ger sie­dzący z jego pra­wej strony. – W nocy, lecz dopiero po tym, jak zro­bił mi wykład.

– Dzię­kuję, że mnie nie budzi­łeś.

– Nie jest zado­wo­lony ze spo­sobu, w jaki radzisz sobie z dra­edami.

– To nie jego sprawa, żeby miał być z tego zado­wo­lony.

Bres­sin­ger spoj­rzał z wyrzu­tem na Vonvalta.

– Jego zain­te­re­so­wa­nie tym tema­tem było nie­na­tu­ralne.

– Jego zain­te­re­so­wa­nie wszyst­kimi moimi spra­wami było nie­na­tu­ralne od chwili, kiedy tylko do nas dołą­czył. Cie­szę się, że mamy go z głowy. Jedyne, co mnie iry­tuje, to to, że nie opu­ścił nas wcze­śniej. Naj­wy­raź­niej jed­nak może podró­żo­wać sam.

– Nie sądzisz, że to dziwne? – zapy­tał Bres­sin­ger.

– Oczy­wi­ście, że tak uwa­żam. Ale on w ogóle jest dziwny. – Vonvalt wzru­szył ramio­nami. – Zdaje się, że do Straż­nicy Mor­skiej przy­bę­dzie przed nami? Żeby prze­ko­nać mar­gra­bię i jego ludzi, by porzu­cili swoje życie na Gra­nicy?

– Chyba tak.

– To głu­piec, Dubine. Prze­stań o nim myśleć.

– Nie­bez­pieczny głu­piec.

– W rze­czy samej.

– I posia­da­jący potęż­nych przy­ja­ciół, jeśli wie­rzyć w to, co mówił.

– Jeśli wie­rzyć w to, co mówił – powtó­rzył Vonvalt.

Chciał powie­dzieć coś jesz­cze, lecz do stołu pod­szedł pierw­szy petent – wie­śniak w śred­nim wieku, w samo­dzia­ło­wym ubra­niu i weł­nia­nej czapce. Powłó­cząc nogami, zbli­żył się do Vonvalta, onie­śmie­lony naszym tym­cza­so­wym sądem, cho­ciaż według mnie sta­no­wi­sko wyglą­dało raczej nie­chluj­nie.

– Ja… uhm – zaczął, po czym zerwał z głowy czapkę. – Za pozwo­le­niem, mój panie, chciał­bym, uhm… – Pochy­lił się nisko. Vonvalt, z nie­skoń­czoną cier­pli­wo­ścią, jako że teraz peł­nił ofi­cjalne obo­wiązki, rów­nież uprzej­mie się do niego nachy­lił. – Chciał­bym, uhm… wyrzec się wiary?

Vonvalt z powagą ski­nął głową.

– Przyj­muję twoją dekla­ra­cję. – Otwo­rzył jeden z cięż­kich reje­strów i zaczął pisać. Zano­to­wał nazwi­sko męż­czy­zny, a na mar­gi­ne­sie wyso­kość grzywny: jeden pens, który zosta­nie pobrany od sir Otmara. – Czy masz jakieś zaża­le­nia do cesa­rza?

Męż­czy­zna ener­gicz­nie zaprze­czył.

– Nie, mój panie, żad­nych.

Vonvalt ponow­nie kiw­nął głową.

– W takim razie to wszystko.

Z pozo­sta­łymi miesz­kań­cami wio­ski poszło podob­nie. Jeden po dru­gim ci, któ­rych widzie­li­śmy w lesie, jak i kilku innych, pod­cho­dziło do nas i po cichu wyrze­kało się wiary. To była jedyna sprawa tego dnia. Zazwy­czaj musie­li­śmy radzić sobie z wie­loma róż­nymi przy­pad­kami, szcze­gól­nie że od czasu przy­jazdu ostat­niego Sędziego minęło wiele lat. Zawsze były sprawy o kra­dzież i napaść, ale i poważ­niej­sze prze­stęp­stwa – mor­der­stwa, gwałty czy zdrada. Ale w ten zimny i desz­czowy dzień w Rill było tylko wypar­cie się wiary przez pogan.

W porze lun­chu Vonvalt zamknął reje­stry i posłał mnie do zajazdu po tro­chę chleba, sera i piwa dla sie­bie i Bres­sin­gera. Kiedy wró­ci­łam, ze zdu­mie­niem zoba­czy­łam przed sto­łem lorda i lady Frost. Sir Otmar trzy­mał w dłoni sakiewkę pełną monet. Przy­śpie­szy­łam kroku i dotar­łam do nich w samą porę, by usły­szeć ostatni zarzut, jaki posta­wił im Vonvalt: nama­wia­nie do bluź­nier­stwa.

– Nie jeste­śmy winni tego oskar­że­nia – powie­działa lady Frost w ten lek­ce­wa­żący spo­sób, któ­rego uży­wali wszy­scy ary­sto­kraci, nawet ci pomniejsi. – Pła­cimy grzywnę tylko po to, by ochro­nić ludzi.

Usia­dłam na swoim miej­scu i z furią zaczę­łam zapi­sy­wać jej słowa.

Vonvalt wziął pie­nią­dze od sir Otmara i prze­ka­zał Bres­sin­ge­rowi, który zaczął je prze­li­czać.

– Zano­tuję, by kolejny Sędzia, który zawita w Rill, dopil­no­wał posta­wie­nia tu ołta­rza Nemy. W jakimś widocz­nym miej­scu – powie­dział Vonvalt suro­wym tonem.

– A jak wła­ści­wie mamy to zro­bić? – zapy­tała lady Frost.

Vonvalt wska­zał głową las.

– W lesie jest mnó­stwo jeleni. Wyślij­cie dzi­siaj myśli­wego. Zatrzy­maj­cie czaszkę. Niech poświęci ją kapłan. Urządź­cie ołtarz w stylu impe­rial­nym. To bar­dzo pro­ste.

Bres­sin­ger skoń­czył liczyć monety.

– Jest tu pięć marek, jeśli nawet nie sze­ląg – powie­dział cicho.

Vonvalt spoj­rzał na Fro­stów. Nastała długa chwila mil­cze­nia.

– Grzywna wyno­siła pensa od bluź­niercy – powie­dział w końcu. – Czy może woli­cie, bym do reje­stru dodał rów­nież wpis o pró­bie prze­kup­stwa?

Sir Otmar poczer­wie­niał na twa­rzy i szybko chwy­cił garść monet. Jego żona trzep­nęła go ostro w ramię.

– Głu­piec – rzu­ciła i ode­szła.

Kiedy już zna­la­zła się poza zasię­giem słu­chu, a odpo­wied­nia kwota została odło­żona do naszego kufra, Vonvalt zwró­cił się do lorda:

– Sir Otma­rze, lubię myśleć, że jestem spra­wie­dli­wym czło­wie­kiem. Impe­rium zapew­nia mi dużą dozę dys­kre­cji w zała­twia­niu spraw takich jak ta. – Zamilkł na chwilę, szu­ka­jąc odpo­wied­nich słów. – Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę, że ta sytu­acja mogła poto­czyć się zupeł­nie ina­czej. Inny Sędzia w inny dzień… – Pozwo­lił sło­wom zawi­snąć w powie­trzu.

Sir Otmar, który miał zale­d­wie połowę odwagi swo­jej żony, pokor­nie ski­nął głową.

– Wiem, panie. Mam u cie­bie dług.

Vonvalt zbył go mach­nię­ciem ręki.

– Nie jestem głup­cem, sir Otma­rze. Dosko­nale wiem, co się sta­nie, kiedy opusz­czę to miej­sce. Mówię panu teraz, że musi­cie być ostroż­niejsi.

– Doce­niam twoją szcze­rość, panie – odparł sir Otmar i pokło­nił się.

W mil­cze­niu patrzy­li­śmy, jak odcho­dzi. Po chwili, kiedy było już jasne, że to koniec wszyst­kich spraw tego dnia, Vonvalt zatrza­snął rejestr.

– Mam prze­czu­cie co do tego miej­sca – powie­dział. – I to naprawdę złe.

Rozdział III. Dolina Galen’s

III

Dolina Galen’s

„W przy­padku mor­der­stwa należy upew­nić się co do słusz­no­ści ska­za­nia, zanim wyrok – to jest egze­ku­cja – zosta­nie wyko­nany. Ode­bra­nie życia to surowa kara; ode­bra­nie dru­giego w ramach rekom­pen­saty jest dwa razy gor­sze”.

Cytat z Sovań­skiego kodeksu kar­nego: Porad dla prak­ty­ku­ją­cych Cater­hau­sera

Jeź­dziec odna­lazł nas kilka kilo­me­trów za Galen’s Vale, dużym i boga­tym mia­stem kupiec­kim na Połu­dnio­wych Zie­miach Hau­ner­she­imu – kra­iny leżą­cej na połu­dniowy wschód od mojego rodzi­mego Tols­burga. Rill było już odle­głym wspo­mnie­niem – o kil­ka­set kilo­me­trów, dwie gar­ści mia­ste­czek i pół­tora mie­siąca podróży stąd.

Powie­trze tutaj było zim­niej­sze i bar­dziej suche niż w cie­niu Tols­bur­skich Rubieży, pełne wiru­ją­cych płat­ków śniegu. Bres­sin­ger sta­rał się pod­nieść nas na duchu starą jägelandzką pio­senką ludową, któ­rej musiał nauczyć się od Vonvalta, jed­nak nie mogłam do niego dołą­czyć, gdyż nie zna­łam słów – nie śpie­wał ani po sta­ro­sak­sań­sku, który był powszech­nym dia­lek­tem Impe­rium, ani po tol­sku, w moim ojczy­stym języku. Vonvalt rów­nież nie śpie­wał – w dłu­gich podró­żach zwykł mil­czeć. Ze zwie­szo­nymi ramio­nami sie­dział w sio­dle na czele naszej grupy.

Jeźdź­cem był młody chło­pak ze straży miej­skiej, musku­larny i aro­gancko pewny sie­bie. Natych­miast uświa­do­mi­łam sobie mój nie­chlujny wygląd – sku­lona pod wosko­wa­nym płasz­czem i śmier­dząca niczym sam Książę Brond­say.

Jak się oka­zało, nie­po­trzeb­nie się przej­mo­wa­łam; nawet na mnie nie spoj­rzał.

– Lord Sau­ter powie­dział, że drogą z Hau­ner nad­jeż­dża Sędzia! – zawo­łał do Vonvalta. Miał na sobie kol­czugę i kol­czy kap­tur, który ota­czał zaró­żo­wioną z zimna twarz. Głowę chro­nił sta­lowy hełm. Jego tunika była nie­bie­ska, z ele­men­tami musz­tar­do­wej żółci, ozdo­biona her­bem Doliny Galena.

– Sędzia sir Kon­rad Vonvalt – odparł Vonvalt, już wypro­sto­wany. – To mój pomoc­nik, Dubine Bres­sin­ger, i moja sekre­tarz, Helena Sedanka.

Straż­nik dotknął hełmu. Wyglą­dał na przy­gnę­bio­nego.

– Pano­wie. Panienko. – Moje serce na moment przy­śpie­szyło, kiedy spoj­rzał mi w oczy. – Przy­by­li­ście w samą porę. Miało miej­sce mor­der­stwo, nie­całe dwa dni temu. To żona lorda Bau­era. Pół mia­sta ogar­nęła wście­kłość.

– A co z drugą połową? – mruk­nął do mnie Bres­sin­ger.

– Zamilcz – rzu­cił do niego Vonvalt, po czym ponow­nie odwró­cił się do mło­dzieńca. – To rzadki przy­pa­dek, by mor­do­wano żonę lorda.

– W Doli­nie o niczym podob­nym wcze­śniej nie sły­szano, panie. Nie ma też ani śladu motywu.

– To nie był lord Bauer? – zapy­tał Vonvalt.

Pyta­nie było zasadne – zazwy­czaj sprawcą był mąż.

– Z tego, co wiem, lord jest poza podej­rze­niami.

– Rozu­miem – powie­dział Vonvalt, pocie­ra­jąc brodę. – To dziwne.

– Tak, panie, bar­dzo dziwne. Kiedy z Bramy Vel­de­lin zoba­czy­li­śmy waszą kara­wanę, lord Sau­ter naka­zał mi natych­miast eskor­to­wać was do mia­sta.

Vonvalt odwró­cił się do mnie i szyb­kim spoj­rze­niem objął mój opła­kany stan. Książę Brond­sey prych­nął i zary­czał za mną, drżąc z zimna.

– Pojadę przed tobą – powie­dział do straż­nika, po czym odwró­cił się do Bres­sin­gera. – Dubine, zabierz Helenę do mia­sta. Dopil­nuj, by konie sta­nęły w stajni, i zor­ga­ni­zuj nam kwa­tery.

– Tak, panie.

– Gdzie jest ciało lady Bauer? – zapy­tał straż­nika Vonvalt.

– W domu leka­rza, pana Maqu­erinka. To on zaj­muje się ofi­cjal­nymi spra­wami medycz­nymi.

– Naj­pierw obej­rzę ciało, zanim zgnije za bar­dzo, by cokol­wiek można było wyde­du­ko­wać.

– Jak sobie życzysz, panie.

Odje­chali galo­pem. Patrzy­łam, jak się od nas odda­lają.

Bres­sin­ger zawró­cił konia i pod­je­chał do mnie. Musiał chyba czy­tać mi w myślach, bo powie­dział:

– Taki chło­pak to dla cie­bie nic dobrego, Heleno.

Poczu­łam, jak na twarz wypływa mi rumie­niec.

– O czym ty mówisz? – zapy­ta­łam ostro.

Bres­sin­ger uśmiech­nął się zna­cząco.

– Lepiej ruszajmy, zanim pogoda się pogor­szy. Pamię­tasz, czego cię nauczy­łem o obser­wa­cji chmur?

Ski­nę­łam głową w stronę ciem­nych, nisko zawie­szo­nych na wscho­dzie chmur.

– Śnieg – powie­dzia­łam posęp­nie.

– Chodź. I tym razem przy­łącz się do mnie w śpie­wa­niu.

– Nie znam jägeńskiego – powie­dzia­łam.

Bres­sin­ger zatrzy­mał się z tak jaw­nym dra­ma­ty­zmem, że nie mogłam się nie roze­śmiać.

– Na krew Nemy, Heleno, jesteś głu­cha jak pień. To nie był jägeński, tylko dia­lekt Gro­zo­dan. Mam nadzieję, że nie mylisz kraju moich naro­dzin z ojczy­zną naszego sza­now­nego mistrza.

– Nie – odpar­łam ze śmie­chem. – Przy­naj­mniej nie przy takim pedzio­wa­tym imie­niu jak Dubine. – Celowo wypo­wie­dzia­łam je tak, jak wyma­wiał je Vonvalt: Du-ban, a nie w spo­sób, w jaki wypo­wia­dali je wszy­scy poza ojczy­stą Gro­zodą Bres­sin­gera: Du-bine.

– Utnę ci język, jeśli to nie robi ci róż­nicy – powie­dział. – A teraz uważ­nie się wsłu­chaj albo kolejne kilka kilo­me­trów będzie naprawdę bar­dzo dłu­gie.

***

Przy­by­li­śmy do mia­sta w połu­dnie, prze­jeż­dża­jąc przez wycho­dzącą na połu­dnie Bramę Vel­de­lin. Galen’s Vale leżało w Hau­ner­sheim, cho­ciaż na prze­strzeni burz­li­wych wie­ków tak Tols­burg, jak i Guelich sta­rały się je prze­jąć. Mia­sto było pro­duk­tem swo­jej loka­li­za­cji, zarówno pod wzglę­dem geo­gra­ficz­nym, jak i poli­tycz­nym. Guelich, bądź co bądź, było kró­le­stwem księ­cia Gor­dana Kzo­sica, trze­ciego syna cesa­rza, i każde mia­sto w odle­gło­ści pozwa­la­ją­cej na bez­po­średni atak kró­lew­ski funk­cjo­no­wało jed­no­cze­śnie jako for­teca i tym­cza­sowy pałac.

Było to duże, oto­czone murami mia­sto, zbu­do­wane na zbo­czach Tols­bur­skich Rubieży i podzie­lone na pół przez rzekę Gale. Ota­cza­jące je wzgó­rza, dłu­gie i płyt­kie poła­cie zie­leni, były żyzne i dobrze upra­wiane, i pro­du­ko­wały wystar­cza­jąco dużo kapu­sty, gro­chu, fasoli, cebuli i ziem­nia­ków, by wykar­mić mia­sto i wyge­ne­ro­wać dodat­kową ilość na han­del – cho­ciaż nie to było głów­nym źró­dłem jego bogac­twa. Rzeka Gale była głę­boka i sze­roka i, cho­ciaż naokoło, docie­rała aż do samej Sovy. To spra­wiło, że Galen’s Vale stało się dużym cen­trum han­dlu i gene­ro­wało wystar­cza­jąco wyso­kie wpływy z podat­ków od przy­chodu, by zapew­nić mia­stu straż, dobrze utrzy­mane i patro­lo­wane drogi oraz dużą świą­ty­nię Nemy, Bogini Matki (będącą nie­gdyś świą­ty­nią Iroxa, pogań­skiego boga bydła) wraz z impo­nu­ją­cym, przy­po­mi­na­ją­cym for­tecę klasz­to­rem, który domi­no­wał na poło­żo­nym nieco dalej wzgó­rzu.

Ulice tęt­niły obec­no­ścią han­dla­rzy, rze­mieśl­ni­ków, straż­ni­ków, zwy­czaj­nych ludzi oraz lor­dów i dam. Ruszy­li­śmy przez tłum, ano­ni­mowi pomimo tego, że góro­wa­li­śmy nad nimi na koniach. Zauwa­ży­łam, że zie­mia była w więk­szo­ści wyło­żona bru­kiem, cho­ciaż na­dal pokryta bło­tem, a na dro­gach zamon­to­wano kryty rynsz­tok – jedno z lep­szych sovań­skich zapo­ży­czeń, które jed­nak musiało dopiero dotrzeć do rubieży Impe­rium. Na szczę­ście zimno, podob­nie jak w Rill, pomo­gło ogra­ni­czyć zapach do mini­mum, cho­ciaż zna­jomy odór dymu drzew­nego, szczyn, odpad­ków i gówna na­dal uno­sił się w powie­trzu.

Miej­skie budynki sta­no­wiły praw­dziwy prze­krój archi­tek­to­niczny, od kry­tych strze­chą chat, aż po wyso­kie domy z cegły i bali. Całe tuziny świą­tyń wznie­siono z dużych blo­ków żół­ta­wego kamie­nia, na któ­rym było widać ślady wie­lo­let­niego pale­nia drew­nem i zdo­bie­nia pro­stac­kimi wize­run­kami boż­ków. Na ich stop­niach leżały roz­rzu­cone kwiaty i różne drobne przed­mioty, cho­ciaż więk­szość z nich wdep­tano w błoto. Żebracy zawo­dzili na zim­nie, w rów­nym stop­niu nie otrzy­mu­jąc jał­mużny, jak i schro­nie­nia sank­tu­arium.

Ze względu na swoje sta­no­wi­sko Vonvalt miał prawo do zamiesz­ka­nia u naj­star­szego członka rady miej­skiej. Zazwy­czaj był to bur­mistrz lub lokalny sędzia pokoju, lecz czę­sto był to też naj­wyż­szy rangą kapłan lub jakiś inny lord czy rycerz. Bez wyraź­nych instruk­cji, gdzie ma się udać z ekwi­pun­kiem, Bres­sin­ger zde­cy­do­wał się na dom bur­mistrza Sau­tera, który oka­zał się dużym cegla­nym budyn­kiem z atrak­cyj­nym drew­nia­nym wykoń­cze­niem.

– Myślę, że to wystar­czy – powie­dział szorstko, gdy zatrzy­ma­li­śmy konie przed żela­zną bramą.

Oboje zsie­dli­śmy z koni, po czym Bres­sin­ger pod­szedł do sto­ją­cego przy niej straż­nika.

– Tak? – zapy­tał żoł­nierz tonem pasu­ją­cym do jego roli. Był ubrany w taką samą zbroję i tunikę, co straż­nik, któ­rego wcze­śniej spo­tka­li­śmy.

– Nazy­wam się Dubine Bres­sin­ger – przed­sta­wił się Dubine. – A to Helena Sedanka. Jeste­śmy pra­cow­ni­kami i pomoc­ni­kami Sędziego sir Kon­rada Vonvalta. – Bres­sin­ger poka­zał męż­czyź­nie cesar­ską pie­częć.

– Ach tak, panie – odparł straż­nik i pokło­nił się. – Powie­dziano nam, by się was spo­dzie­wać. Zaraz przy­ślę sta­jen­nego, by zajął się waszymi końmi i mułem. Czy macie się dobrze?

– Tak, bar­dzo dzię­kuję. Szu­kamy domu miej­skiego leka­rza – powie­dział Bres­sin­ger.

– Jest tu wię­cej niż jeden, cho­ciaż przy­pusz­czam, że cho­dzi o dom pana Maqu­erinka – odpo­wie­dział straż­nik, po czym wska­zał kie­ru­nek, z któ­rego przy­szli­śmy. – Na Aptecz­nej. Dwie ulice dalej, po pra­wej. Bez pro­blemu zoba­czy­cie szyld.

– Dzię­ku­jemy – powie­dział Bres­sin­ger.

Sta­jenny, brudny chło­pak prze­nik­nięty zapa­chem łajna, odpro­wa­dził nasze zwie­rzęta.

– Lord Sau­ter powie­dział, by po przy­jeź­dzie zapew­nić wam jadło! – zawo­łał za nami nie­pew­nie straż­nik. – Nie poczę­stu­je­cie się posił­kiem lub winem?

– Póź­niej, dzię­ku­jemy – odpo­wie­dział Bres­sin­ger.

Poczu­łam, jak zalewa mnie roz­cza­ro­wa­nie. Żołą­dek mia­łam pusty jak złu­piony spi­chlerz.

– Jak woli­cie – odrzekł straż­nik, a my ruszy­li­śmy na obo­la­łych od jazdy kon­nej nogach, by zna­leźć miej­sce, do któ­rego udał się Vonvalt.

***

Lekarz wiódł wygodne życie na ulicy Aptecz­nej, w oto­cze­niu innych medy­ków, goli­bro­dów-chi­rur­gów i astro­no­mów. Droga została tutaj rów­nież wybru­ko­wana, lecz w prze­ci­wień­stwie do dróg kupiec­kich, które odcho­dziły od głów­nego placu, była pozba­wiona kolein. Dom pana Maqu­erinka wyróż­niał się dużym drew­nia­nym szyl­dem ozdo­bio­nym nie­bie­ską gwiazdą, będącą powszech­nym cesar­skim zna­kiem wska­zu­ją­cym na licen­cjo­no­wa­nego leka­rza. Bres­sin­ger prze­pchnął się do pokoju od ulicy, w któ­rym uno­sił się ciężki zapach krwi i śmierci. Przez szklane okna na tyłach domu docho­dziły odgłosy świń plą­dru­ją­cych odpadki leka­rza.

– Dubine?! – zawo­łał Vonvalt z niż­szego poziomu.

Oboje odwró­ci­li­śmy się w prawo i dostrze­gli­śmy krę­cone schody wio­dące do wnę­trza rezy­den­cji.

– Panie – odpo­wie­dział rów­nie gło­śno Bres­sin­ger.

– Zejdź na dół.

Posłusz­nie zeszli­śmy po scho­dach i zna­leź­li­śmy się w dużym pomiesz­cze­niu, które cią­gnęło się na całej dłu­go­ści domu. W rzę­dzie stały obok sie­bie popla­mione kozły, a kolejne stoły stały zło­żone pod ścianą. Świece – z wosku, nie z łoju – pło­nęły, wyda­jąc zapach ziół, kom­plet­nie bez­silny wobec duszą­cego odoru roz­kładu. Vonvalt i lekarz stali na końcu pomiesz­cze­nia, przy jedy­nym roz­ło­żo­nym stole, przy czym Sędzia przy­ci­skał do nosa chu­s­teczkę z lawendą.

– Pan Maqu­erink wła­śnie mi wyja­śniał, jak zna­le­ziono ciało – powie­dział Vonvalt, gdy pode­szli­śmy.

– Tak, cóż… chło­pak Toma Bevitta zna­lazł ją przy ujściu Bramy Sega­munda, zaplą­taną w pod­wodny korzeń – powie­dział lekarz. Był to zgar­biony sta­rzec o siwych wło­sach i wąsach, i można było odnieść wra­że­nie, że lata poma­ga­nia innym wyssały z niego całą życiową siłę. Wyglą­dał niczym wychu­dzony żebrak, zupeł­nie ina­czej od innych medy­ków i apte­ka­rzy, któ­rych do tej pory spo­tka­łam. – To samo w sobie jest cudem; prąd w tam­tym miej­scu jest bar­dzo silny. Nie­wiele rze­czy, które wpadną do rzeki, można ponow­nie zoba­czyć.

– Komu o tym powie­dział? – zapy­tał Vonvalt.

– Nie musiał nikomu mówić. Jego wrzask obu­dził połowę wschod­niej dziel­nicy. Straż­nicy miej­scy wyło­wili ją, a potem przy­nie­śli tutaj.

– I nikt nie doty­kał ciała?

– Nikt, milor­dzie. Poza mną oczy­wi­ście, ale zro­bi­łem to tylko po to, by ją uło­żyć. – Wska­zał na zmarłą. – I by przyj­rzeć się ranie.

Kie­ro­wana cho­ro­bliwą cie­ka­wo­ścią spoj­rza­łam na miej­sce, które poka­zy­wał. Nie żeby widok zwłok mnie mier­ził; bądź co bądź byłam jedną z sie­rot Wojny Impe­rial­nej, dobrze obe­znaną z wido­kiem tru­pów. Cho­ciaż Tols­burg został zwa­sa­li­zo­wany przez Sovan jesz­cze przed moim uro­dze­niem, dopiero kiedy mia­łam jakieś dzie­sięć lat efekty wojny – braki żyw­no­ści, wewnętrzne spory, ostat­nie powsta­nie – uci­chły na tyle, by można było zacząć coś, co przy­po­mi­nało nor­malne życie. W tych wcze­snych latach mojego życia dookoła było mnó­stwo śmierci i wojen, i działo się tak nie tylko w Tols­burgu. W ciągu nie­ca­łych dwu­dzie­stu lat mojego życia trzy duże pań­stwa – kró­le­stwo Ven­landu oraz księ­stwa Den­holtz i Kòvosk – zostały ujarz­mione przez sovań­skie legiony. Co do rodzi­mego Jägelandu Vonvalta, leżą­cego na zachód od Tols­burga, i ojczy­stej Gro­zody Bres­sin­gera na połu­dniu, obie kra­iny zostały wchło­nięte trzy­dzie­ści lat przed tym, jak stali się mło­dzień­cami. Podob­nie jak pierw­sze tery­to­ria sovań­skie – Sova, księ­stwo Kzo­sic, Estre i Guelich – było to naj­więk­sze Impe­rium, jakie kie­dy­kol­wiek powstało, z nie­mal stu milio­nami pod­da­nych żyją­cych pod czuj­nym okiem Dwu­gło­wego Wilka.

Leżąca na stole kobieta miała praw­do­po­dob­nie czter­dzie­ści kilka lat, szarą skórę i była odziana w zie­loną suk­nię z kosz­tow­nymi zło­tymi lamów­kami. Woda, z któ­rej ją wyło­wiono, nie była dla niej łaskawa, ale pomimo braku doświad­cze­nia widzia­łam, że nie uto­nęła.

– To był potężny cios – zauwa­żył Bres­sin­ger. – I nie zadano go ostrą kra­wę­dzią.

– Ma pan dobre oko do zwłok – powie­dział lekarz.

Dostrze­głam, jak Bres­sin­ger i Vonvalt wymie­nili szyb­kie spoj­rze­nia.

– Cał­kiem dobre – odparł ponuro Vonvalt.

Przez kilka chwil sta­li­śmy w mil­cze­niu.

– Kto jest tu sze­ry­fem? – zapy­tał w końcu Vonvalt.

– Sir Rado­mir Dra­gić – odpo­wie­dział medyk.

– Wie już o tym? – zapy­tał Sędzia.

– Oczy­wi­ście – zapew­nił go lekarz. – Wie o tym całe Galen’s Vale. Lord Bauer jest zna­nym czło­wie­kiem; jego żona była bar­dzo lubiana.

– Lord Bauer też jest taki popu­larny?

Lekarz się zawa­hał.

– Jest znany – powtó­rzył w końcu.

– A jaką repu­ta­cję ma sze­ryf?

– To sku­teczny stróż prawa, cho­ciaż tak skwa­szo­nego czło­wieka ni­gdy nie chcie­li­by­ście spo­tkać. I na doda­tek pijak.

– Nie spo­tka­łem jesz­cze sku­tecz­nego stróża prawa, który by nim nie był – zauwa­żył Vonvalt, po czym pochy­lił się nad zwło­kami. Dostrze­głam, że nie zbli­żył się na tyle, by zara­zić się ospą. Wia­domo było, że zwłoki wyzwa­lają szko­dliwe gazy, tak samo jak ogień emi­tuje dym.

– Poje­dyn­czy cios w skroń – mruk­nął. – Zadany z dość dużą siłą.

– Tak, milor­dzie – potwier­dził lekarz. – Zabój­czy cios, to pewne. Pro­szę spoj­rzeć, jak skóra roze­rwała się i roze­szła, a czaszka pękła. To kij lub inne tępe narzę­dzie, trzy­mane przez nader silne ramię.

– Skąd pan wie, że nie było to ostrze? – zapy­tał Vonvalt.

Na to pyta­nie z pew­no­ścią znał odpo­wiedź. Po pro­stu testo­wał sta­rego medyka.

Pan Maqu­erink pal­cem wska­zał ranę.

– Ostrze mie­cza prze­cię­łoby czaszkę rów­nie sku­tecz­nie jak skórę, a nacię­cie byłoby równe. To było ude­rze­nie jakby o blok gra­nitu. Można to poznać po wzo­rze pęk­nięć na kości i po spo­so­bie, w jaki skóra roze­rwała się, a nie została prze­cięta.

– Ma pan doświad­cze­nie z takimi ranami?

– Trudno będzie panu zna­leźć innego medyka w Galen’s Vale, który dzięki Woj­nie Impe­rial­nej miałby podobne doświad­cze­nie z pierw­szej ręki.

Vonvalt ski­nął głową. Wszy­scy patrze­li­śmy na zwłoki, jakby wystar­cza­jąco dłu­gie wpa­try­wa­nie się w nie spra­wiło, że ujaw­nią wszyst­kie swoje sekrety. Jasne jed­nak było, że wię­cej nie odgad­niemy. Lady Bauer otrzy­mała potężny cios, od któ­rego praw­do­po­dob­nie zgi­nęła na miej­scu. Jako że Vonvalt miał rangę naj­wyż­szego straż­nika prawa, to w jego gestii leżało pro­wa­dze­nie śledz­twa według Sovań­skiego Prawa Powszech­nego.

– Czy ciało nosi jakieś inne ślady? – zapy­tał cicho Vonvalt.

– Żad­nych, milor­dzie – odparł medyk, po czym ponow­nie wska­zał ranę. – Ve sama hori­vic.

Tylko to, co widać. Słowa, które wypo­wie­dział, były w wyso­kim sak­sań­skim, języku klas rzą­dzą­cych, lecz zwrot ten był wystar­cza­jąco powszechny, by nikt z nas nie potrze­bo­wał tłu­ma­cze­nia.

– W takim razie to mor­der­stwo – powie­dział Vonvalt.

– Tak – potwier­dził cicho sto­jący obok Bres­sin­ger.

Pan Maqu­erink nie­spo­koj­nie spoj­rzał na Vonvalta. Kiedy się ode­zwał, jego głos był pełen obaw.

– Czy użyje pan na niej… swo­ich mocy? Sły­sza­łem, że nie­któ­rzy z cesar­skich magi­stra­tów potra­fią roz­ma­wiać ze zmar­łymi.

Vonvalt przyj­rzał się zwło­kom i pokrę­cił głową.

– Nie – powie­dział i smut­nym wzro­kiem powiódł po ciele lady Bauer. – Ciało za bar­dzo się już roz­ło­żyło. Zbyt długo jest mar­twa. – Zamy­ślił się na moment. – Cof­nij­cie się – mruk­nął w końcu i wszy­scy natych­miast posłu­cha­li­śmy. Wycią­gnął rękę w stronę głowy lady Bauer i roz­ło­żył palce, a na jego twa­rzy poja­wił się wyraz nie­znacz­nej bole­ści, gdy roz­wa­żał szanse uda­nego seansu. Po kilku sekun­dach opu­ścił dłoń. – Nie, nie. Nawet nie będę pró­bo­wał.

– Kto wie, jakiego rodzaju stwo­rze­nia mają ją teraz w swo­ich szpo­nach – mruk­nął Bres­sin­ger.

Vonvalt spoj­rzał na niego ostro.

– Zwa­żaj na język. O czymś takim nie można tak sobie paplać.

Pan Maqu­erink i ja wymie­ni­li­śmy zanie­po­ko­jone spoj­rze­nia, lecz zanim cokol­wiek wię­cej zostało powie­dziane, Vonvalt rzekł:

– Dzię­kuję, panie Maqu­erink. – Cof­nął się kilka kro­ków. – Skoń­czy­łem. Może pan przy­go­to­wać ciało do namasz­cze­nia i pochówku.

– Tak, milor­dzie.

– Spi­sze pan raport? By udo­ku­men­to­wać swoje spo­strze­że­nia.

– Tak, milor­dzie.

– Bar­dzo dobrze. Dubine, gdzie nasze kwa­tery?

– W domu bur­mi­strza, panie.

Vonvalt odwró­cił się do leka­rza.

– Prze­śle mi pan tam swój raport?

– Jak pan sobie życzy.

Vonvalt po raz ostatni spoj­rzał na zwłoki i przy­glą­dał im się dłuż­szą chwilę.

– W porządku. Zosta­wimy już pana.

Opu­ści­li­śmy dom medyka i wyszli­śmy na ulicę Apteczną. Kiedy prze­by­wa­li­śmy w środku nad mia­sto napły­nęły chmury, jakby ścią­gnął je nad nas nasz wspólny nastrój. For­mo­wały szare, nisko zawie­szone skle­pie­nie, okry­wa­jąc mia­sto peł­nym nie­po­koju zmro­kiem.

– Chciał­bym spo­tkać się z sir Rado­mi­rem – powie­dział Vonvalt, patrząc na niebo, po czym dodał nie­zbyt prze­ko­nu­jąco: – Pozo­stało jesz­cze sporo dnia.

– Ręczę, że jest w straż­nicy miej­skiej – powie­dział Bres­sin­ger. – Mija­li­śmy ją przy wjeź­dzie do mia­sta, w pobliżu bramy Vel­de­lin.

– Pamię­tam – odparł Vonvalt, kiwa­jąc z roz­tar­gnie­niem głową. – Tędy więc. Dotrzy­muj kroku, Heleno!

Vonvalt szedł szybko. Był to jeden z jego nawy­ków. Ze względu na swoje moce, rzu­ca­jącą się w oczy posturę i sym­bole służ­bowe, zwy­kle zwra­cał na sie­bie uwagę. Pod­dani cesa­rza byli prze­sądni i nie­mal zawsze, dokąd­kol­wiek byśmy się udali, podą­żał za nami tłum. Nie­któ­rzy szu­kali takiej spra­wie­dli­wo­ści, któ­rej Vonvalt nie mógł im dać; inni pra­gnęli, by prze­ka­zał im swoje moce, żeby mogli poroz­ma­wiać ze zmar­łymi bli­skimi. Więk­szość jed­nak przy­cią­gała jego domi­na­cja. Vonvalt ema­no­wał aurą z innego świata, na którą jedni byli bar­dziej podatni niż inni. Ci ludzie czę­sto two­rzyli zbie­ra­ninę podą­ża­jącą za nami niczym dziwki za armią. Nor­mal­nie trzy­mali się w odle­gło­ści dwu­dzie­stu lub trzy­dzie­stu kro­ków, wlo­kąc się za nami w róż­nych sta­diach nie­po­koju i kata­to­nii. Gdy­by­śmy spę­dzili w budynku wię­cej czasu, mogli­by­śmy się spo­dzie­wać na progu róż­nych dro­bia­zgów pozo­sta­wio­nych tam jako poda­ru­nek: kwia­tów, świec, posąż­ków boż­ków. Vonvalt dawno już do tego przy­wykł; tak naprawdę to nie byłam pewna, czy w ogóle je jesz­cze zauwa­żał. Mnie jed­nak, nawet po dwóch latach, na­dal to zawsty­dzało.

Mie­li­śmy szczę­ście, że Galen’s Vale było mia­stem kupiec­kim i że lor­do­wie, jak i dobrze sytu­owani ludzie inte­resu, poru­szali się po uli­cach przy­stro­jeni we wszel­kie sym­bole swego bogac­twa. To ozna­czało, że Vonvalt mniej rzu­cał się w oczy. Mimo to szli­śmy nader zde­cy­do­wa­nie.

Straż­nica mie­ściła się w połu­dnio­wej dziel­nicy. Galen’s Vale, jak więk­szość miast w Impe­rium, zostało podzie­lone według tra­dy­cyj­nych wytycz­nych i dla­tego sie­dziba straży miej­skiej znaj­do­wała się na tej samej ulicy, co sąd i wię­zie­nie. Był to dwu­pię­trowy budy­nek wykoń­czony sta­rym czar­nym drew­nem i posia­da­jący od frontu eks­tra­wa­gancką liczbę okra­to­wa­nych okien, a na dachu dwa duże kominy, które wyrzu­cały czarny dym na zimne powie­trze. Z dru­giej strony ulicy mie­ściło się wię­zie­nie, obec­nie puste, ze względu na Zimową Amne­stię.

Minę­li­śmy wynędz­nia­łego i jakby przy­gnę­bio­nego straż­nika przy drzwiach i weszli­śmy do środka. Vonvalt natych­miast pod­szedł do biurka dyżur­nego, wyry­wa­jąc znu­dzo­nego sier­żanta z zamy­śle­nia.

– Jestem Sędzia sir Kon­rad Vonvalt z Cesar­skiego Magi­stratu – przed­sta­wił się.

– C-cesar­ski Sędzia? – wyją­kał sier­żant, doty­ka­jąc czoła. Mię­śnie na jego szczęce przez chwilę napi­nały się, gdy prze­tra­wiał te słowa w mil­cze­niu. – Sły-sły­sza­łem plotki, ale w nie nie uwie­rzy­łem. Od lat nie było tutaj magi­strata. Przy­je­chał pan starą drogą Hau­ner?

Vonvalt odchrząk­nął.

– Chciał­bym roz­ma­wiać z sir Rado­mi­rem.

– T-tak, oczy­wi­ście – odparł sier­żant. – Wyślę po niego jed­nego ze straż­ni­ków.

– Nie ma takiej potrzeby – zapew­nił go Vonvalt. – Jest na pię­trze?

Sier­żant gło­śno prze­łknął ślinę.

– Na naj­wyż­szym, milor­dzie. – Wyglą­dał na zawsty­dzo­nego. – On… nie jest czło­wie­kiem, który dobrze reaguje, gdy mu się prze­szka­dza. Może będzie lepiej, jeśli pana zapo­wiem.

Vonvalt uśmiech­nął się lekko.

– Pro­szę się nie mar­twić, sier­żan­cie – powie­dział. – Nie będzie miał nic prze­ciwko temu, że mu prze­szko­dzę.

Weszli­śmy po trzesz­czą­cych scho­dach. Drogę oświe­tlały tuziny świec – nie­które woskowe, jed­nak więk­szość zro­biono z łoju. Bio­rąc pod uwagę, że mia­łam na sobie weł­niane ubra­nie i gruby płaszcz, wkrótce zaczę­łam się pocić. Kom­naty sir Rado­mira znaj­do­wały się na naj­wyż­szej kon­dy­gna­cji i były łatwe do zna­le­zie­nia dzięki pro­stej, napi­sa­nej po saxań­sku tabliczce: Sze­ryf. Vonvalt mocno w nią zastu­kał.

– Powie­dzia­łem, żeby mi nie prze­szka­dzać! – zawo­łał ktoś ostro ze środka.

– W imie­niu cesa­rza otwie­rać drzwi – powie­dział Vonvalt gło­śno.

– Na krew Nemy – dobiegł mnie zdu­szony głos, po czym roz­le­gło się szu­ra­nie.

Po chwili ktoś odsu­nął zasuwę i otwo­rzył drzwi. W jed­nej chwili buch­nęło na nas prze­po­jone opa­rami alko­holu i cie­pła z kominka powie­trze.

– To pan musi być tym Sędzią, o któ­rym tyle sły­sze­li­śmy – prych­nął kpiąco sir Rado­mir.

Był wyso­kim męż­czy­zną, takim jak Vonvalt, o suro­wych rysach i siwie­ją­cych wło­sach. Jego wychu­dzoną twarz zna­czyło czer­wone jak wino zna­mię. Był ubrany w białe bry­czesy i nie­bie­sko-żółty kaftan, a do paska miał przy­tro­czony szty­let.

– To ja – odpo­wie­dział Vonvalt z wyma­lo­wa­nym na twa­rzy nie­sma­kiem.

– Widzę, że lord Sau­ter pośpiesz­nie ścią­gnął pana do mia­sta.

– Ow­szem.

Na moment zapa­dło mil­cze­nie.

– Jestem zaję­tym czło­wie­kiem, Sędzio – rzu­cił ze znie­cier­pli­wie­niem sir Rado­mir.

– W takim razie dobrze się składa, że nie wyma­gam od pana poświę­ce­nia zbyt wiele czasu.

Ponow­nie nastała cisza. Sir Rado­mir miał w tym wypadku ręce rów­nie zwią­zane jak każdy, kto spie­rał się z cesar­skim Sędzią… ale jak w wielu innych razach nie musiało mu się to wcale podo­bać. I, jak wszy­scy inni, był świa­domy mocy Vonvalta. Nawet w tak metro­po­li­tal­nym mie­ście jak Galen’s Vale trudno było wznieść się ponad stare opo­wie­ści i głu­pie plotki, które podą­żały za Sędziami, dokąd­kol­wiek się nie udali.

– Kim jest ta dwójka? – zapy­tał sir Rado­mir, wska­zu­jąc brodą w naszą stronę.

– To mój pomoc­nik, Dubine Bres­sin­ger, i sekre­tarz, Helena Sedanka.

– Gro­zo­dań­czyk i Tolka. – Sze­ryf ponow­nie prych­nął.

– I cóż z tego? – zapy­tał ostro Vonvalt.

Sir Rado­mir ude­rzył kciu­kiem w swoją pierś.

– Przez dwa lata wal­czy­łem z Tolami na Rubie­żach.

Vonvalt zro­bił małe przed­sta­wie­nie, rzu­ca­jąc mi powolne spoj­rze­nie i wra­ca­jąc wzro­kiem do sze­ryfa.

– Moja sekre­tarz jesz­cze się nie uro­dziła, kiedy Wojna Impe­rialna dotarła do Mul­dau, sir Rado­mi­rze. Czy może ma pan w zwy­czaju stra­szyć dzie­więt­na­sto­let­nie dziew­czyny?

Sze­ryf wzru­szył ramio­nami, nie odpo­wia­da­jąc na przy­tyk.

– Sir Rado­mi­rze – wyce­dził Vonvalt przez zęby. – Zdaję sobie sprawę, że moja obec­ność w Galen’s Vale może nie być mile widziana. Ale jestem tu, żeby dopil­no­wać, by spra­wie­dli­wo­ści stało się zadość, czego z pew­no­ścią pan rów­nież chce.

Sir Rado­mir wes­tchnął teatral­nie, po czym ocią­gał się jesz­cze, nim w końcu odpo­wie­dział:

– W takim razie chyba lepiej, żeby pan wszedł… zanim przez was uciek­nie stąd całe cie­pło.

Weszli­śmy za męż­czy­zną do kom­naty. Pokój był zaska­ku­jąco dobrze urzą­dzony, z wyglą­da­ją­cymi na kosz­towne meblami, dużym, tylko nie­znacz­nie zaple­śnia­łym dywa­nem i oku­tym w żelazo komin­kiem, w któ­rym pło­nął inten­sywny ogień. Wystrój nie paso­wał do sze­ryfa, który miał raczej niskie pocho­dze­nie. Zaczę­łam się zasta­na­wiać, jaka była jego histo­ria i w jaki spo­sób został szlach­ci­cem.

W panu­ją­cym w kom­na­cie cie­ple zdję­li­śmy płasz­cze i usie­dli­śmy przy biurku, naprze­ciw samego sir Rado­mira.

– Lord Sau­ter zna­lazł się w kło­po­tli­wym poło­że­niu, jeśli cho­dzi o śmierć lady Bauer. – Męż­czy­zna wska­zał cynowe kufle przed nami, cho­ciaż na biurku stało wino. – Napi­je­cie się piwa?

– Nie, dzię­ku­jemy – odparł Vonvalt. – Czy lord Sau­ter był bli­sko z Bau­erami?

– Lord Sau­ter jest bli­sko z każ­dym, kto zapewni mu bogac­two – odparł sze­ryf, cho­ciaż wyglą­dał, jakby od razu poża­ło­wał swo­jej szcze­ro­ści. – To by wyja­śniało, dla­czego potra­fił spę­dzać każdą chwilę z lady Bauer. Była kiep­skim towa­rzy­stwem, to pewne. – Ponow­nie wes­tchnął, po czym pod­niósł kie­lich i upił łyk wina. – Powiem coś panu bez ogró­dek, Sędzio.

– Oba­wiam się, że już pan to robi – odparł Vonvalt.

– Kie­dyś była piękną kobietą. Potem stra­ciła syna, który umarł na ospę, i córkę, która poszła do klasz­toru, i się zmie­niła. Jej cha­rak­ter się zmie­nił. Stała się melan­cho­lijna i zaczęła łatwo wpa­dać w gniew. Teraz, kiedy nie żyje, ludzie będą mówić o niej miłe rze­czy, ale, na Nemę… to była zgorzk­niała kobieta.

Bres­sin­ger poru­szył się nie­spo­koj­nie.

– Utrata dziecka to okrutne prze­ży­cie – powie­dział szybko Vonvalt. – Można by twier­dzić, że naj­okrut­niej­sze z moż­li­wych. Nie może pan jej o to winić.

– Wiem o tym – odparł lek­ce­wa­żąco sir Rado­mir. – Ale to coś innego. Nie wiem. Wyda­wało się, że cho­dziło o coś wię­cej. Była wręcz pochło­nięta, ale nie tylko przez żal.

– Co ma pan na myśli?

Sze­ryf zamy­ślił się na moment.

– Nie. Nie wiem. Może pan to nazwać prze­czu­ciem. Ni­gdy nie dotar­łem do prawdy. I praw­do­po­dob­nie nie dotrę, skoro lady już nie żyje. – Wes­tchnął głę­boko. – Nie jest dobrze, kiedy dama zostaje zamor­do­wana… i zdaję sobie sprawę, że to twier­dze­nie, któ­rego pan raczej od nikogo nie usły­szy.

Vonvalt prze­chy­lił głowę.

– Rozu­miem, o co panu cho­dzi.

– Połowa mia­sta się burzy. Oczy­wi­ście zwy­kli ludzie umie­rają albo są zabi­jani dość czę­sto – to nor­malne w miej­scach takich jak to. Ale żona lorda… te wie­ści dotrą do barona Naumova w Round­stone, jeśli już nie dotarły. Być może nawet dalej. Jeśli prze­kro­czą gra­nicę Guelan i dotrą do uszu księ­cia, znaj­dziemy się w nie lada kło­po­tach. Ostat­nie, czego pra­gnę, to kró­lew­ski nos węszący w naszym mie­ście. Sama Nema wie, że mamy już wystar­cza­jąco dużo świń na ulicy Aptecz­nej.

– Lepiej niech pan zważa na język – powie­dział ostro Vonvalt, lecz sze­ryf tylko mach­nął ręką. Vonvalt zaci­snął usta. – Co jesz­cze pan wie? Roz­ma­wiał pan z lor­dem Bau­erem?

Sir Rado­mir spoj­rzał na niego cierpko.

– Sędzio, już dzie­sięć lat pil­nuję porządku w Galen’s Vale. Oczy­wi­ście, że roz­ma­wia­łem z lor­dem Bau­erem.

– I co powie­dział?

Sir Rado­mir ponow­nie upił duży łyk wina, a gdy odsta­wił kie­lich, jego usta zalśniły w bla­sku ognia.

– Jest prze­świad­czony, że za zbrod­nię odpo­wiada jego kon­ku­rent w inte­re­sach.

– Doprawdy?

– Tak.

– Wymie­nił nazwi­sko tego czło­wieka?

– Tak.

Vonvalt odchrząk­nął, jak czy­nił to, kiedy sta­rał się zapa­no­wać nad gnie­wem.

– Sir Rado­mi­rze, pomogę panu w tej spra­wie.

– Sędzio, cesarz już ma odpo­wied­nią osobę na miej­scu, w doli­nie, zdolną popro­wa­dzić to śledz­two. Tą osobą jestem ja.

– Mogłem się domy­ślić.

– Nie podoba mi się to wygry­za­nie ze sta­no­wi­ska.

– Niech pan nie prze­sa­dza. Nikt pana nie „wygryza ze sta­no­wi­ska” – powie­dział Vonvalt. – Prawo Powszechne pozwala mi prze­jąć docho­dze­nie. To kwe­stia jurys­dyk­cji, a nie akt oskar­że­nia wobec pań­skich umie­jęt­no­ści.

– Na­dal mi się to nie podoba.

– Rzadko komu się podoba, sir Rado­mi­rze. Pro­szę czer­pać pocie­sze­nie z faktu, tak jak wszy­scy inni przed panem, że nie ma pan w tej spra­wie nic do powie­dze­nia. Jeśli pan sobie życzy, mogę przed­sta­wić panu moje upo­waż­nie­nia.

Sir Rado­mir skrzy­wił się. Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łam, by stróż prawa był tak nie­za­do­wo­lony, że musi odstą­pić swoją sprawę. Wielu z nich cie­szyło się, że zdej­mo­wa­li­śmy z nich cię­żar docho­dze­nia, które w licz­nych przy­pad­kach oka­zy­wało się nie­wdzięczne, a w końcu bez­owocne.

– Chciał­bym, żeby ści­śle mi pan poma­gał – powie­dział Vonvalt. – Wyraź­nie jest pan czło­wie­kiem, który szczyci się swoją pracą. Nie chcę robić sobie z pana wroga.

– Podzieli się pan zasłu­gami, jeśli znaj­dziemy sprawcę?

– I wezmę na sie­bie pełną odpo­wie­dzial­ność, jeśli śledz­two się nie powie­dzie.

– To rzadko spo­ty­kane ustęp­stwo.

– Nie jestem próżny, sir Rado­mi­rze. Inte­re­suje mnie jedy­nie wymie­rze­nie spra­wie­dli­wo­ści.

Zasko­czony sze­ryf przyj­rzał się Vonval­towi.

– Zoba­czymy.

– Zdra­dzi mi pan nazwi­sko tego czło­wieka, sze­ry­fie. Drugi raz nie popro­szę.

– Zoran Vogt – powie­dział sir Rado­mir. – Rywal w inte­re­sach Bau­era. Tych dwóch łączy długa histo­ria. Są jak kłó­cące się ze sobą dzieci.

– Jakaś kry­mi­nalna histo­ria?

– W prze­szło­ści podej­rze­wa­łem ich obu o nie­cne uczynki, ale nie byłem w sta­nie niczego udo­wod­nić. Wielu wyko­rzy­stuje to mia­sto do zaka­za­nego han­dlu. Rzeka pły­nie do samej Sovy.

– Współ­pra­cują ze sobą?

– Naj­wi­docz­niej, cho­ciaż nie powie­działby pan tego po spo­so­bie, w jaki się zacho­wują. Ci nowi lor­do­wie… wszy­scy są do sie­bie podobni. „Ksią­żęta han­dlu”, jak nazy­wają ich ludzie. Oni lub ich ojco­wie wynie­śli korzy­ści z Wojny Impe­rial­nej, po dro­dze dora­bia­jąc się szla­chec­twa. Teraz uwa­żają, że prawo ich nie doty­czy.

– De jura nie­tra iznia – mruk­nął Vonvalt w wyso­kim saxań­skim.

– „Nikt nie stoi ponad pra­wem” – prze­tłu­ma­czył sir Rado­mir. – Chce mi pan zaim­po­no­wać zna­jo­mo­ścią dwor­skiego języka, sir Kon­ra­dzie?

– Dość! – rzu­cił Vonvalt, a jego głos poniósł się po kom­na­cie niczym grzmot.

Spoj­rza­łam na niego ostro. Użył Głosu Cesa­rza albo przy­naj­mniej jego śladu. Bres­sin­ger wyglą­dał na zanie­po­ko­jo­nego. Sir Rado­mir wyraź­nie zbladł, a jego jabłko Adama poru­szało się przez chwilę, gdy pró­bo­wał coś powie­dzieć. Sze­roko otwar­tymi oczami rozej­rzał się po pokoju, wyraź­nie prze­ra­żony, że utra­cił zdol­ność mowy. Wyglą­dał jak czło­wiek, który wła­śnie zdał sobie sprawę, że tonie.

– Na krew Nemy, Sędzio – wychry­piał po dłuż­szej chwili. Z roz­tar­gnie­niem przy­ło­żył rękę do serca, a drugą przy­trzy­mał się stołu, gdy pro­sto­wał się na krze­śle. – To naprawdę potężna moc.

– I taka, któ­rej rzadko kiedy jestem zmu­szony użyć – odparł Vonvalt sta­lo­wym gło­sem. – Jestem zmę­czony, sir Rado­mi­rze, i mam szcze­rze dość pań­skiej bez­czel­no­ści. Dałem panu tyle swo­body, ile tylko mogłem, zwa­żyw­szy na to, że jest pan czło­wie­kiem, dla któ­rego naj­wyż­szą war­to­ścią jest spra­wie­dli­wość. Nie będę jed­nak dalej zno­sił pań­skiego braku sza­cunku. Powie­dzia­łem, że przy­by­łem tu, by pomóc. Zamor­do­wano kobietę, i to damę. Radził­bym o tym pamię­tać. Nie jestem pań­skim wro­giem.

Sir Rado­mir przez chwilę docho­dził do sie­bie, co wyma­gało wypi­cia kolej­nych kilku dużych łyków wina. Dolał trunku do kie­li­cha i odsta­wił go na bok.

– Co jesz­cze chciałby pan wie­dzieć? – zapy­tał nieco bar­dziej chra­pli­wym gło­sem.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć o Bau­erze i Vog­cie. Wspo­mniał pan, że łączy ich jakaś wspólna histo­ria?

Sir Rado­mir kiw­nął głową.

– Kilka lat temu Vogt wniósł do nas skargę. Zarzu­cał w niej, że lord Bauer celowo dopu­ścił się sabo­tażu i znisz­cze­nia dużego trans­portu zboża, który wysłał w dół rzeki. Vogt zaku­pił zboże na kre­dyt i to zda­rze­nie pogor­szyło jego sytu­ację i pozy­cję.

– Nad­ro­bił straty?

– Tak. Ale uważa, że poza znaczną ilo­ścią pie­nię­dzy, ten incy­dent kosz­to­wał go tytuł szla­checki – prych­nął sir Rado­mir. – I w tej kwe­stii może mieć rację.

Vonvalt zasta­na­wiał się przez chwilę.

– Ale mówi pan, że ta skarga ma już kilka lat?

– Incy­dent z trans­por­tem zboża nastą­pił z pew­no­ścią ponad dwa lata temu. Z uwagi na cesar­skie roz­po­rzą­dze­nie trzy­mamy reje­stry takich zda­rzeń. Mogę kazać przy­nieść je z archi­wum.

– To by było bar­dzo pomocne, dzię­kuję.

– Poza tym lor­dowi Bau­erowi nie przy­cho­dzi na myśl nikt, kto mógłby chcieć śmierci jego żony.

– Być może poza samym lor­dem Bau­erem – powie­dział Vonvalt. – Z doświad­cze­nia wiem, że w przy­padku mor­derstw popeł­nia­nych na kobie­tach winny jest prze­waż­nie mąż.

– Tak, ja rów­nież tego doświad­czy­łem. Prze­strze­głem lorda Bau­era, że nie jest poza moimi podej­rze­niami. Ale choć bar­dzo nie lubię tego czło­wieka, instynkt pod­po­wiada mi, że nie popeł­nił tego mor­der­stwa.

– Nie? – zapy­tał Vonvalt.

– Jak już powie­dzia­łem, Sędzio, pil­nuję w Doli­nie porządku – a przy­naj­mniej cze­goś, co go przy­po­mina – już od dzie­się­ciu lat. Przed­tem byłem straż­ni­kiem w Perry Ford, a także żoł­nie­rzem. – Ski­nął głową w stronę Bres­sin­gera. – Pan i pań­ski pomoc­nik… wal­czy­li­ście w Woj­nie Impe­rial­nej?

– Tak – odpo­wie­dział Vonvalt.

– W takim razie wie pan, co robi z czło­wie­kiem zabi­ja­nie. Jak zmie­nia ludzki umysł. Nie można bez­na­mięt­nie zabić dru­giej osoby, nawet jeśli cho­dzi o wroga. Lord Bauer może i ma ponure obli­cze, ale nie jest mor­dercą. To nie w jego stylu.

– Rozu­miem – powie­dział Vonvalt.

Pomimo trud­nego wstępu i wza­jem­nej nie­chęci, widzia­łam, że zaczy­nał sza­no­wać sir Rado­mira.

– Oczy­wi­ście nie mam pań­skich mocy – powie­dział sze­ryf.

– Nie, ale uwa­żam, że zawo­dowy instynkt cza­sami jest nawet bar­dziej niż wystar­cza­jący – odrzekł Vonvalt. – Czy lady Bauer miała jakichś wro­gów, o któ­rych panu wia­domo? Czy miała romans? A może natknęła się na jakąś infor­ma­cję, któ­rej nie powinna była poznać?

Sir Rado­mir wzru­szył ramio­nami.

– Jeśli tak było, to przez moje biurko nie prze­szła na ten temat żadna notatka. Kaza­łem moim ludziom nad­sta­wiać ucha, ale… – Ponow­nie wzru­szył ramio­nami. – Przy­znam się panu, Sędzio, że nie jestem w tej kwe­stii pomocny. Nie znaj­duję tu żad­nego wyja­śnie­nia. A to cho­ler­nie mi doku­cza.

– Potra­fię to sobie wyobra­zić – powie­dział z roz­tar­gnie­niem Vonvalt. Widzia­łam, że ta sprawa już zaczyna mu doskwie­rać. Po chwili wstał z krze­sła. – Na dzi­siaj to wszystko. Dzię­kuję za pań­ski czas, sze­ry­fie.

Sir Rado­mir rów­nież się pod­niósł.

– Żaden pro­blem. Mam nadzieję, że wkrótce rzu­cimy na tę sprawę nieco świa­tła. W całej swo­jej karie­rze straż­nika prawa nie natkną­łem się jesz­cze na taki przy­pa­dek. Nawet w Perry Ford nie zabi­jano żon lor­dów.

– W Sovie to rów­nież rzad­kość, sze­ry­fie – odparł Vonvalt. – Ale kiedy coś takiego już się zda­rzy, czło­wiek nie zdąży dwa razy ode­tchnąć, a sprawca już zostaje zła­pany. – Wyj­rzał za okno, na zapa­da­jącą szybko ciem­ność, po czym ponow­nie spoj­rzał na sir Rado­mira. – Minęły dwa dni od mor­der­stwa lady Bauer, a nie widać nic, oprócz roz­kła­da­ją­cych się zwłok. Jeśli mamy dotrzeć do sedna tej sprawy, musimy dzia­łać szybko.

Rozdział IV. Lord Bauer

IV

Lord Bauer

„Jedy­nie Sędzia potrafi zauro­czyć czło­wieka, by zaczął mówić, kiedy nie jest to jego zamy­słem”.

Cytat z Pod­staw sovań­skiego prawa cywil­nego Cater­hau­sera