Sprawca Gwiazd - Olaf Stapledon - ebook

Sprawca Gwiazd ebook

Olaf Stapledon

4,0

Opis

Jak radzą sobie ludzie-rośliny na planecie bez atmosfery? Jak sieć telepatyczna ichtioidów objęła swym zasięgiem całą galaktykę? I jaki jest smak Boga?

Prezentujemy niniejszym pierwsze polskie tłumaczenie powieści-eseju filozoficznego autorstwa Olafa Stapledona, wybitnego ojca współczesnej fantastyki. W opinii Stanisława Lema Stapledon co najmniej dwukrotnie przewyższył rozmachem wizji i głębią ideową klasyka gatunku, H. G. Wellsa, mianowicie w powieściach Odd John (Dziwny John) i Last and First Men (Ostatni i pierwsi ludzie). Choć Sprawca Gwiazd (Star Maker) jest dziełem może mniej doskonałym, jednak od lat budzi podziw i rozognia wyobraźnię miłośników science fiction przez swój tytaniczny rozmach, a odwołując się znów do zdania Lema, utwór stanowi „skarbnicę pomysłów, którymi może się SF żywić przez lata całe”.

Pewien mężczyzna przeżywa kryzys psychiczny wobec groźby wojny i związanej z tym widocznej degeneracji duchowej ludzkości. Wychodzi z domu na pobliskie wzgórze, spogląda w niebo gwiaździste nad nim… i daje się porwać w głąb czasoprzestrzeni kosmosu. Po wielu przygodach, doświadczeniach i przemyśleniach udaje mu się spotkać z twórcą wszechświata i zbliżyć się do pojęcia jego intencji oraz mechanizmów działania.

Sprawca Gwiazd, napisany u progu II wojny światowej (1937), w poczuciu głębokiego kryzysu kultury europejskiej i w ogóle cywilizacji tworzonej przez ludzi, stanowi rodzaj terapii, oswajania się z końcem świata, ale — co dość niezwykłe — z zachowaniem pogody ducha. Przygody ja narracyjnego to ciąg artystycznych dociekań na temat „powszechnych dziejów Kosmosu” (Lem) oraz przyszłości wierzeń religijnych.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Olaf Stapledon
Sprawca Gwiazd
tłum. Paweł Dembowski
Epoka: Współczesność Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Olaf Stapledon

Sprawca Gwiazd

tłum. Paweł Dembowski

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-6626-3

Sprawca Gwiazd

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Przedmowa

W chwili, gdy Europie grozi katastrofa gorsza niż ta w 1914, książkę taką jak ta można by potępić jako odwracającą uwagę od rozpaczliwie pilnej obrony cywilizacji przed współczesnym barbarzyństwem.

Rok po roku, miesiąc po miesiącu, los naszej rozbitej i chwiejnej cywilizacji staje się coraz poważniejszy. W obcych państwach faszyzm staje się coraz śmielszy i bezlitosny w swych zagranicznych poczynaniach coraz bardziej despotyczny wobec własnych obywateli, coraz bardziej barbarzyński pod względem pogardy dla życia umysłowego. Nawet w naszym kraju mamy powody, by obawiać się tendencji ku militaryzacji i ograniczeniom swobód obywatelskich. Poza tym, mimo upływu dekad, nie podejmuje się żadnych istotnych kroków, by załagodzić niesprawiedliwość naszego porządku społecznego. Nasz przestarzały system gospodarczy skazuje miliony na frustrację.

W tych warunkach trudno jest pisarzom spełniać swoje powołanie jednocześnie z odwagą i z wyważoną oceną sytuacji. Niektórzy zaledwie wzruszają ramionami i wycofują się z centralnego konfliktu naszych czasów. Ci twórcy, zamykający umysły na najistotniejsze sprawy świata, nieuchronnie wydają dzieła, którym brakuje nie tylko głębi czy znaczenia dla współczesnych, ale które są także subtelnie nieszczere. Pisarze ci muszą bowiem świadomie lub nieświadomie starać się przekonać samych siebie albo że kryzys w dziejach ludzkości nie istnieje, że jest mniej istotny niż ich utwory, albo że nie jest to ich interes. Kryzys jednak istnieje, jest najwyższej wagi i dotyczy nas wszystkich. Czy ktoś, kto jest inteligentny i dobrze poinformowany, może twierdzić inaczej, nie oszukując samego siebie?

Sympatyzuję jednak z tymi „intelektualistami”, którzy oznajmiają, że nie są w stanie wnieść niczego użytecznego w te zmagania i w takim razie lepiej, jeśli się do nich nie odniosą. Tak naprawdę jestem jednym z nich. Na naszą obronę powiem, że choć jesteśmy nieaktywni i nieskuteczni, jeśli chodzi o bezpośrednie wsparcie sprawy, to jej nie lekceważymy. Przeciwnie, skupia ona stale, obsesyjnie, naszą uwagę. Jesteśmy jednak przekonani dzięki metodzie prób i błędów, że najbardziej przysłużymy się sprawie w sposób pośredni. W przypadku niektórych pisarzy wygląda to inaczej. Mężnie rzucają się w wir walki, korzystając ze swoich umiejętności, by rozsiewać ważną propagandę, lub sami chwytają za broń. Jeśli dysponują odpowiednimi zdolnościami i jeśli sprawa, której służą, rzeczywiście stanowi część wielkiego przedsięwzięcia obrony (czy też budowy) cywilizacji, mogą oczywiście znacznie się do niej przyczynić. Mogą również zdobyć wiele doświadczenia i zjednać sobie w ten sposób innych, zwiększając moc swojej literatury. Ale pilność sprawy, której służą, może zaślepiać ich na to, jaką wagę ma samo podtrzymywanie i poszerzanie, nawet w epoce kryzysu, tego, co można metaforycznie nazwać „samokrytyczną samoświadomością gatunku ludzkiego” oraz próby postrzegania ludzkiego życia jako całości w relacji do całej reszty świata. Obejmuje to chęć przyglądania się wszystkim ludzkim sprawom, ideom i teoriom z jak najmniejszą dozą ludzkich uprzedzeń. Ci, którzy rzucają się w oko cyklonu, nieuchronnie stają się stronniczy, choćby w służbie wielkiej i sprawiedliwej sprawy. Ze szlachetnych pobudek porzucają część tego dystansu, siły chłodnej oceny, która ostatecznie należy do najcenniejszych zdolności człowieka. W ich przypadku być może jest to słuszne, jako że rozpaczliwa walka wymaga mniej dystansu i więcej oddania. Niektórzy jednak, którym sprawa leży na sercu, muszą jej służyć, zachowując, poza ludzką lojalnością, większą obiektywność ducha. I być może próby ujrzenia naszego niespokojnego świata na tle gwiazd mogą przynieść nie zmniejszenie, ale zwiększenie znaczenia obecnego ludzkiego kryzysu. Mogą także wzmocnić naszą wzajemną serdeczność.

Z tym przekonaniem podjąłem próbę sporządzenia fantazyjnego szkicu przyprawiającej o trwogę, lecz fundamentalnej całości wszechrzeczy. Wiem dobrze, że jest on absurdalnie nieadekwatny i pod wieloma względami dziecinny, nawet z punktu widzenia współczesnych ludzkich przeżyć. W spokojniejszej i mądrzejszej epoce mógłby zdawać się szalony. Ale mimo swojej prostoty i oddalenia od ziemskich spraw, nie jest może zupełnie nieistotny.

Ryzykując wywołanie wzburzenia zarówno po lewej, jak i prawej stronie, czasami korzystałem z pewnych idei i słów wywodzących się z religii i starałem się interpretować je w odniesieniu do współczesnych potrzeb. Cenne, choć bardzo pokrzywdzone słowa, takie jak „duchowość” czy „uwielbienie”, które stały się niemal tak obsceniczne dla lewicy, jak stare, dobre słowa ze sfery seksualności dla prawicy, mają tu sugerować doznania, które prawica zwykła wypaczać, a lewica niewłaściwie rozumieć. Doświadczenie to oznacza uzyskanie dystansu od wszystkich prywatnych, społecznych, rasowych celów — nie w sensie całkowitego ich odrzucenia, ale w takim, który nadaje im nową wagę. To „życie duchowe” zdaje się być w istocie próbą odkrycia i przyjęcia postawy odpowiedniej dla doświadczenia nas wszystkich. Przedsięwzięcie to może doprowadzić do większej przytomności ducha i lepszego usposobienia świadomości, a więc do korzystnego wpływu na ludzkie zachowania. Jeśli to nadzwyczajne doznanie nie wytworzy, wraz z pewnego rodzaju nabożnym podejściem do losu, determinacji, by służyć budzącej się ludzkości, to jest jedynie blagą i pułapką.

Zanim zakończę tę przedmowę, muszę wyrazić wdzięczność profesorowi L.C. Martinowi1, panu L.H. Myersowi2 oraz panu E.V. Rieu3 za bardzo pomocną i życzliwą krytykę, dzięki której przepisałem na nowo wiele rozdziałów. Nawet teraz waham się, czy przystoi łączyć ich nazwiska z tak ekstrawaganckim utworem. Oceniany według standardów powieści jest on nadzwyczaj kiepski, a w zasadzie wcale powieścią nie jest.

Pewne pomysły, jeśli chodzi o sztuczne planety, pochodzą z fascynującej książeczki pana J.D. Bernala4The World, The Flesh, and the Devil5. Mam nadzieję, że nie będzie miał mi szczególnie za złe tego, jak je potraktowałem.

Swojej żonie muszę podziękować za pracę nad korektą oraz za to, że jest sobą.

Na końcu książki umieściłem notę o wielkościach, która może przydać się czytelnikom niezaznajomionym z astronomią. Niektórych zaś zainteresują być może szkice skal czasowych.

O.S.

Marzec 1937

I. Ziemia

1. Początek

Pewnej nocy wyszedłem na wzgórze, czując smak goryczy. Stąpałem po ciemnych wrzosach. W dole maszerowały podmiejskie latarnie. Okna z zasuniętymi zasłonami były jak zamknięte oczy, wpatrzone w wewnętrzny świat snu. Pośród płaskiego mroku nieba lśniła latarnia morska. Nade mną ciemność.

Wypatrzyłem nasz dom, naszą wysepkę pośród burzliwych i gorzkich prądów świata. Tam przez półtorej dekady nas dwoje, tak różnych od siebie, zżywało się ze sobą, wspierając i karmiąc się nawzajem, egzystując w zawiłej symbiozie. Codziennie planowaliśmy tam nasze przedsięwzięcia i omawialiśmy interesujące i irytujące wydarzenia każdego dnia. Tam rosły sterty pozostawionych bez odpowiedzi listów i dziurawych skarpet. Tam rodziły się dzieci, te nagłe, nowe żywoty. Tam, pod naszym dachem, nasze dwa życia, czasem wadzące się ze sobą, mimo wszystko stanowiły jedną całość, większe, bardziej świadome życie niż każde z nich z osobna.

To wszystko oczywiście było dobre. Zdarzała się jednak również gorycz, która nachodziła nie tylko nas ze świata wokół — zbierała się również w naszym magicznym kręgu. Właśnie przerażenie naszą bezradnością, naszą własną nierealnością, a nie tylko maligną świata, zaprowadziło mnie na to wzgórze.

Zawsze spieszyliśmy od jednego pilnego zadania do kolejnego, ale wyniki były mizerne. Czyżbyśmy błędnie rozumieli całe nasze istnienie? Czy kierowaliśmy się w życiu fałszywymi przesłankami? I czy szczególnie to nasze partnerstwo, ten, zdawałoby się, tak mocny fundament naszego świata, był jedynie niewielkim zawirowaniem błogiej przytulności, bezradnie kręcący się na powierzchni wielkiego potoku, nie mając żadnej istotnej głębi, żadnego znaczenia? Czyżbyśmy jednak sami się oszukiwali? Czy za zasłoniętymi oknami żyliśmy jedynie w śnie, tak jak wielu innych? W chorym świecie nawet najzdrowsi są chorzy. A nasza dwójka, żyjąca głównie rutyną, rzadko z pełną świadomością czy dążąc do konkretnego celu, była produktem chorego świata.

Jednakże to nasze życie nie było jedynie czczą, jałową fantazją. Czyż nie było utkane z włókien rzeczywistości, które zbieraliśmy z każdym wejściem i wyjściem przez drzwi, z ruchem po ulicach naszego przedmieścia, sąsiedniego miasta, dalszych miejscowości i na samych krańcach świata? I czy nie tkaliśmy autentycznej ekspresji naszej natury? Czy nasze życie nie składało się z mocnych pasm aktywności i nie układało się w rosnącą sieć, misterny, rozległy deseń ludzkości?

Rozmyślałem o „nas” z cichym zainteresowaniem i z mieszaniną rozbawienia i trwogi. Jak mógłbym opisać naszą relację nawet sam sobie bez uwłaczania jej ani bez tandetnego sentymentalizmu? Nasza delikatna równowaga zależności i niezależności, ten chłodnie krytyczny, przebiegle prześmiewczy, ale pełen miłości wzajemny kontakt był mikrokosmosem prawdziwej wspólnoty, był w całej swojej prostocie prawdziwym, żywym przykładem celu, jakiego szuka świat.

Cały świat? Cały wszechświat? Nade mną spośród mroku wyłoniła się gwiazda. Jedna, drżąca strzała światła, wysłana kto wie ile tysięcy lat temu, teraz wypełniająca moje nerwy swym widokiem i moje serce przestrachem. Bo w takim wszechświecie jak ten — jakie znaczenie może mieć nasza szczęśliwa, nasza krucha, nasza ulotna wspólnota?

Ale teraz, wbrew rozumowi, ogarnęła mnie dziwna cześć oddawana nie samej gwieździe, zwykłemu palenisku, które fałszywie uświęcała jego odległość, ale czemuś innemu, co postrzegało serce w skrajnym kontraście między nami a gwiazdą. Ale co mogło to oznaczać? Patrzący poza gwiazdę intelekt nie odkrywał żadnego Sprawcy Gwiazd, a jedynie ciemność. Żadnej Miłości ani nawet Mocy, ale Nicość. A jednak serce czciło.

Z niecierpliwością otrząsnąłem się z tego wariactwa i wróciłem od nieprzeniknionego ku znajomemu i konkretnemu. Odrzucając na bok cześć i przestrach, a także i gorycz, postanowiłem na chłodno rozważyć niezwykłość „nas”, tę dziwnie imponującą daną, która dla nas samych pozostawała podstawą wszechświata, choć w porównaniu z gwiazdami zdawała się tak nikła.

Jeśli spojrzeć na nas nawet bez odniesienia do tła kosmicznej otchłani, byliśmy w końcu nieistotni, być może nawet śmieszni. Stanowiliśmy tak powszechne zjawisko, tak banalne i poważane. Byliśmy po prostu parą małżeńską, starającą się żyć razem bez zbędnego wysiłku. W naszych czasach małżeństwo to coś podejrzanego. A nasze, ze swoją trywialnie romantyczną historią, było podejrzane w dwójnasób.

Po raz pierwszy spotkaliśmy się, gdy była jeszcze dzieckiem. Nasze oczy spotkały się. Spojrzała na mnie przez chwilę z cichą uwagą; a nawet, jak sobie wyobrażałem, z głębokim zrozumieniem. Ja, w każdym razie, rozpoznałem w tym spojrzeniu (jak wmówiłem sobie w gorączce młodości) swoje przeznaczenie. Tak! Jakże predestynowany zdawał się wówczas nasz związek! A jednak, z perspektywy czasu, jak przypadkowy! Oczywiście prawdą jest, że jako stare małżeństwo byliśmy do siebie dość dopasowani, jak dwa bliskie sobie drzewa, których pnie z czasem zrosły się, wypaczając nawzajem swój kształt, ale też wspierając się nawzajem. Myśląc chłodno, oceniałem ją teraz jedynie jako użyteczne, ale często doprowadzające do szału dopełnienie mojego osobistego życia. Ogólnie rzecz biorąc stanowiliśmy rozsądną parę. Zostawialiśmy sobie nawzajem pewną swobodę, więc byliśmy w stanie znosić też swoją bliskość.

Taka była nasza relacja. Opisana w ten sposób nie wydawała się szczególnie istotna dla zrozumienia wszechświata. Ale w głębi serca wiedziałem, że właśnie tak jest. Nawet chłodne gwiazdy, nawet cały kosmos z przestworami próżni nie mógł przekonać mnie, że nasz cenny atom wspólnoty, tak niedoskonały i przelotny, nie ma znaczenia.

Ale czy ten nasz nieopisywalny związek naprawdę miał znaczenie poza samym sobą? Czy, na przykład dowodził, że esencją natury człowieka jest miłość zamiast nienawiści i strachu? Czy stanowił dowód, że wszyscy mężczyźni i kobiety na całym świecie, choć mogą im w tym przeszkadzać okoliczności, są w głębi serca zdolni do współtworzenia światowej, pełnej miłości wspólnoty? I dalej, czy skoro jest produktem kosmosu, to czy nie dowodzi to, że miłość jest w jakiś sposób wpisana w fundamenty wszechświata? I czy przez wpisaną w siebie wspaniałość nie stanowił pewnej gwarancji, że naszą kruchą, wspierającą go dwójkę czeka jakiś rodzaj wiecznego życia? Czy dowodził nawet, że miłość jest Bogiem i że Bóg czeka na nas w niebiosach?

Nie! Nasza przyjazna, irytująca, pełna śmiechu, niepozorna choć niezwykle cenna wspólnota ducha nie dowodziła żadnej z tych rzeczy. Na pewno nie stanowiła gwarancji niczego poza własną niedoskonałą wspaniałością. Nie była niczym poza bardzo drobnym, bardzo jasnym rozbłyskiem jednego z wielu potencjałów egzystencji. Przypomniałem sobie rzesze ślepych gwiazd. Przypomniałem sobie zgiełk nienawiści i strachu i goryczy tworzący ludzki świat. Przypomniałem sobie także nasze własne nie tak znowu rzadkie kłótnie. Wreszcie przypomniałem sobie o tym, że wkrótce znikniemy jak fala, którą na spokojnej wodzie wywołał wiatr.

Ponownie zastanowił mnie dziwny kontrast między gwiazdami a nami. Niezmierzona potęga kosmosu w tajemniczy sposób wzmacniała naszą ulotną iskrę wspólnoty i krótkie, niepewne istnienie ludzkości. One z kolei ożywiały zaś kosmos.

Usiadłem pośród wrzosów. Nad moją głową ciemność ustępowała. Uwolniona populacja nieba wychodziła w końcu z ukrycia, gwiazda po gwieździe.

Z każdej strony w nieskończoność rozciągały się cieniste wzgórza albo ledwie widoczny zarys morza. Ale sokoli wzrok wyobraźni wędrował ich śladem, poza horyzont. Uświadomiłem sobie, że znajduję się na niewielkim ziarnku ze skały i metalu, pokrytym cienką powłoką wody i powietrza, wirującym w świetle i ciemności. A na skórze tego ziarenka, całe roje ludzi, pokolenie po pokoleniu, żyły w znoju i w ślepocie, z rzadka odczuwając radość i przytomność ducha. I cała ich historia, z wędrówkami ludów, imperiami, filozofiami, dumną nauką, rewolucjami społecznymi, rosnącym głodem wspólnoty, stanowiła jedynie mgnienie oka w życiu gwiazd.

Gdyby tylko można było dowiedzieć się, czy pośród lśniących zastępów tu i tam znaleźć można inne zamieszkane przez dusze ziarenka ze skały i metalu, czy ludzkie, niezdarne poszukiwanie wiedzy i miłości było jedynie jednostkowym drgnięciem czy częścią wszechświatowego ruchu!

2. Ziemia pośród gwiazd

Ciemność nad moją głową zniknęła. Od horyzontu po horyzont niebo pokrywała nieprzerwana feeria gwiazd. Dwie planety czujnie wpatrywały się w Ziemię. Co bardziej natrętne z konstelacji podkreślały swoją odrębność. Ramiona i stopy Oriona, jego pas i miecz, Wielki Wóz, zygzak Kasjopei, serdeczne Plejady, wszystkie zakrywały czerń. Po niebie ciągnęła się niewyraźna świetlna obręcz zwana Drogą Mleczną.

Wyobraźnia uzupełniała to, czego nie zdołał ludzki wzrok. Gdy spojrzałem w dół, zdawało mi się, że mój wzrok przebija się przez przezroczystą planetę, przez wrzosy i litą skałę, przez cmentarzyska wymarłych gatunków aż po stopiony bazalt i żelazne jądro Ziemi. I dalej, wciąż w dół, przez warstwy południowej półkuli ku tamtejszym oceanom i lądom, poprzez korzenie drzew kauczukowych i stopy mieszkańców antypodów, przez ich błękitny, skąpany promieniami słońca poranek ku wiecznej nocy, gdzie słońce jest tylko jedną z gwiazd. Tam, tak daleko pode mną, jak ryby na dnie oceanu, leżą głębinowe konstelacje. Dwie kopuły nieba zespawane w jedną próżną w środku sferę, zaludnioną przez gwiazdy, czarną nawet mimo oślepiającego słońca. Młody księżyc był łukiem rozżarzonego drutu. Kompletna obręcz Drogi Mlecznej otaczała wszechświat.

Poczułem dziwne zawroty głowy i zacząłem szukać wzrokiem wsparcia ze strony małych, świecących okien naszego domu. Oto i były, a także całe przedmieścia i wzgórze. Ale światło gwiazd przeszywało wszystko. Zdawało się, jakby wszystko, co ziemskie było ze szkła, albo z jeszcze bardziej przejrzystego, eterycznego materiału. Ledwie słyszalny kościelny zegar zaczął wybijać północ.

Wyobraźnię ogarnął teraz nowy, dziwny sposób postrzegania świata. Patrząc od gwiazdy do gwiazdy, widziałem niebo już nie jako pokryty klejnotami sufit i podłogę, ale jako niekończącą się głębię błyszczących słońc. I choć jasne, znajome światła na niebie były w większości naszymi bliskimi sąsiadami, niektóre jasne gwiazdy okazywały się odległe i potężne, a niektóre blade latarnie były widoczne jedynie dlatego, że wisiały tak blisko. Pomiędzy zaś mieściły się całe roje i strumienie gwiazd. Ale nawet one zdawały się teraz bliskie, bo Droga Mleczna cofnęła się nieporównanie dalej. A przez luki między jej bliższymi częściami zobaczyć można było świetlane mgiełki i kolejne dalekie populacje gwiazd.

Wszechświat, w którym umieścił mnie los, nie był upstrzoną gwiazdami komnatą, ale wirem gwiazdowych strumieni. Nie! Był czymś więcej. Wyglądając między gwiazdami na zewnętrzny mrok zobaczyłem też, jako drobne świetlne punkciki, inne podobne wiry, inne galaktyki, rzadko rozrzucone po pustce, głębie za głębiami, tak odległe, że nawet oko wyobraźni nie mogło znaleźć granic kosmosu, wszechgalaktyki galaktyk. Wszechświat ukazywał mi się teraz jako pustka, pośród której unosiły się rzadkie płatki śniegu, z których każdy mieścił w sobie wszechświat.

Wpatrując się w najbledsze, najdalsze z wszechświatów w całym ich roju, dzięki ponadteleskopowej wyobraźni widziałem je jako populacje słońc; a każdemu z tych słońc towarzyszyła planeta, a po jej ciemnej stronie stało wzgórze, a na tym wzgórzu ja. Bowiem nasi astronomowie zapewniają, że w całej tej nieograniczonej skończoności, którą nazywamy kosmosem, proste linie światła prowadzą nie ku bezkresowi, lecz ku ich źródłom. Wtedy jednak przypomniałem sobie, że mój wzrok polega na fizycznym świetle, a nie na świetle wyobraźni, więc promienie przybywające do mnie z drugiej strony kosmosu ukazałyby mi nie mnie samego, lecz wydarzenia, które miały miejsce dawno zanim powstała Ziemia, a może nawet i Słońce.

Teraz jednak, znów odrzucając myśli o tych ogromach, ponownie szukałem wzrokiem przesłoniętych okien naszego domu, który, choć przeszywało go światło gwiazd, wciąż był dla mnie realniejszy niż wszystkie galaktyki. Ale nasz dom zniknął, razem z całym przedmieściem i wzgórzami, i morzem. Zniknęła ziemia, na której siedziałem. Zamiast niej pode mną mieścił się nieuchwytny mrok. Wyglądało na to, że sam stałem się niematerialny, jako że nie byłem w stanie ujrzeć ani dotknąć własnego ciała. A gdy próbowałem poruszać kończynami, nie działo się nic. Nie miałem kończyn. Znajome wewnętrzne poczucie ciała i ból głowy, który prześladował mnie od rana ustąpiły miejsca mglistej lekkości i euforii.

Gdy w pełni zdałem sobie sprawę z tej przemiany, zacząłem zastanawiać się, czy umarłem i czy nie przechodzę na zupełnie nieoczekiwany poziom egzystencji. Tak banalna możliwość z początku mnie rozdrażniła. Wtedy jednak, z nagłą konsternacją zrozumiałem, że jeśli naprawdę zmarłem, nie wrócę do swojego cennego, konkretnego atomu wspólnoty. Gwałtowność tej udręki była dla mnie szokiem. Wkrótce jednak pocieszyła mnie myśl, że zapewne nie jestem martwy, ale wpadłem w jakiś rodzaj transu, z którego lada chwila się przebudzę. Postanowiłem więc nie niepokoić się zbytecznie tajemniczą przemianą, tylko z naukowym zaciekawieniem obserwować wszystko, co dzieje się wokół.

Zauważyłem, że mrok, który zastąpił ziemię zaczął się kurczyć. Nie było już przezeń widać głębinowych gwiazd. Wkrótce ziemia pode mną zaczęła przypominać wielki, okrągły blat stołowy, szeroki dysk ciemności otoczony gwiazdami. Najwyraźniej z niesamowitą prędkością odlatywałem ze swojej ojczystej planety. Słońce, wcześniej widoczne w mojej wyobraźni w dolnej części nieba, znów fizycznie przesłaniała Ziemia. Choć musiałem znajdować się setki kilometrów ponad gruntem, nie sprawiał mi kłopotów brak tlenu i ciśnienia atmosferycznego. Doświadczałem jedynie narastającej ekscytacji i błogiego ożywienia myśli. Podniecała mnie niesamowita jasność gwiazd, bo, czy to z braku oddzielającego mnie od niego powietrza, czy z uwagi na moją zwiększoną wrażliwość, czy może dzięki połączeniu obu tych czynników, niebo uległo znacznej przemianie. Wyglądało na to, że każda gwiazda zaczęła świecić znacznie mocniej. Niebiosa rozgorzały. Co większe gwiazdy przypominały światła odległego samochodu. Droga Mleczna, nie rozcieńczona już przez ciemność, stanowiła otaczającą mnie rzekę światła.

Wtedy, wzdłuż wschodniego krańca planety, teraz daleko pode mną, pojawiła się cienka świetlista linia, która, w miarę jak wciąż się wznosiłem, tu i tam przybrała pomarańczową czy czerwoną barwę. Najwyraźniej leciałem nie tylko w górę, ale i na wschód, ku porankowi. Wkrótce ujrzałem słońce, pożerające swym blaskiem wielki półksiężyc świtu. Jednak w miarę jak pędziłem, słońce i planeta oddalały się od siebie, podczas gdy nić poranka stała się szerokim pasmem światła słonecznego, rosnącym jak przybywający księżyc, aż ogarnęło połowę planety. Miedzy obszarami nocy i dnia cienisty pas ciepłych barw na szerokość subkontynentu stanowił strefę świtu. W miarę jak unosiłem się i wciąż podróżowałem na wschód, widziałem, jak pode mną kontynenty przesuwają się na zachód wraz z dniem, aż znalazłem się nad Pacyfikiem w samo południe.

Ziemia wyglądała teraz jak wielki, jasny krąg setki razy większy od księżyca w pełni. Na jej środku widniała oślepiająca plama światła, obraz słońca odbity w oceanie. Obwód planety był rozmytym pasmem świetlistej mgiełki, przechodzącej w czerń otaczającego ją kosmosu. Znaczna część półkuli północnej, przechylonej teraz nieco w moją stronę, pokrywał bezmiar śniegu i chmur. Wypatrzyłem zarysy Japonii i Chin, których brązy i zielenie zagłębiały się w błękity i szarości oceanu. Przy równiku, gdzie powietrze było bardziej przejrzyste, ocean był ciemny. Drobna, kręcąca się w kółko chmura stanowiła zapewne górną powierzchnię huraganu. Wyraźnie widać było Filipiny i Nową Gwineę. Australia rozmywała się w południowej mgle.

Cały ten spektakl dziwnie mnie poruszył. Niepokój zastąpiło zdumienie i podziw, jako że zaskoczyło mnie piękno ojczystej planety. Była jak perła oprawiona w heban. A może opal? Nie, była wspanialsza niż jakikolwiek klejnot. Jej wzorzyste barwy były subtelniejsze, eteryczne. Widziałem w niej delikatność, złożoność i harmonię żywej istoty. Dziwne, że właśnie z oddali czułem, jak nigdy wcześniej, obecność Ziemi jako żywej, ale pogrążonej w transie istoty, podświadomie pragnącej się przebudzić.

Pomyślałem, że ani jedna z widocznych cech tego niebiańskiego, żywego klejnotu nie zdradzała obecności ludzi. Choć niewidoczne, leżały przede mną niektóre z najgęściej zaludnionych miejsc na świecie, wielkie obszary przemysłowe, z których unosiły się kłęby czarnego dymu. Jednakże całe te chmary ludzi i osiągnięcia ich cywilizacji nie odznaczały się w żaden sposób na obliczu planety. Z tak wysoka Ziemia wyglądałaby tak samo przed powstaniem człowieka. Żaden patrzący na nią anioł czy przybysz z innej planety nie zgadłby, że ten niepozorny krąg pełen jest szkodników, władających nad światem, samookaleczających się, potencjalnie anielskich bestii.

Podoba Ci się to, co robimy? Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/

II. Międzygwiezdna podróż

Kontemplując swoją ojczystą planetę, leciałem wciąż przez przestrzeń kosmiczną. Ziemia wyraźnie malała w oddali i gdy podążałem na wschód, wydawała się obracać pode mną. Kontynenty pędziły na zachód, aż ujrzałem zachód słońca i wreszcie noc. Wyglądało na to, że w ciągu kilku minut planeta zmieniła się w ogromny półksiężyc, który wkrótce stał się mglistym, malejącym rogalem obok ostrego, maleńkiego rogala jej satelity.

Ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że najwyraźniej podróżuję z fantastyczną, praktycznie niemożliwą prędkością. Leciałem tak szybko, że zdawało mi się, iż przenikam przez ciągły deszcz meteorów. Były niewidzialne do czasu, aż zjawiły się tuż przy mnie, świeciły bowiem jedynie odbitym blaskiem, pojawiając się tylko przez chwilę jako smugi światła, jak latarnie widziane z okna ekspresowego pociągu. Wiele z nich leciało tuż na mnie, ale w żaden sposób ich nie czułem. Jedna wielka, nieregularna skała wielkości domu wyjątkowo mnie przeraziła. Podświetlona masa rosła na moich oczach, przez ułamek sekundy ukazując swoje szorstkie, chropowate oblicze, a następnie mnie pochłonęła. A raczej tak mniemam, bo przeniknąłem przez nią tak szybko, że ledwie ujrzałem ją przed sobą, a już zdałem sobie sprawę, że zostawiam ją za plecami.

Ziemia wkrótce zmieniła się zaledwie w gwiazdę. Mówię „wkrótce”, ale moje poczucie upływu czasu było teraz bardzo zaburzone. Minuty i godziny, a być może i dni, nawet tygodnie były nieodróżnialne.

Podczas gdy wciąż próbowałem się pozbierać, zdałem sobie sprawę, że już opuszczam orbitę Marsa i przemierzam główną arterię asteroid. Niektóre z tych maleńkich planetek znajdowały się teraz tak blisko, że wyglądały jak strumień wielkich gwiazd płynących poprzez konstelacje. Jedna czy dwie ukazały mi się niemal w pełni, a następnie zmieniły się w rogale i zgasły.

Jowisz, daleko przede mną, stawał się już coraz jaśniejszy i zmieniał pozycję pośród nieruchomych gwiazd. Wielki glob wyglądał teraz jak dysk, który wkrótce zdał się większy od malejącego słońca. Jego cztery największe satelity unosiły się obok niego jak perełki. Powierzchnia planety wyglądała teraz, dzięki szerokim pasom chmur ciągnących się wzdłuż całego jej obwodu, jak poprzerastany tłuszczem boczek. W końcu wleciałem w jej głęboką atmosferę, gdzie dzień i noc zlewały się w jedno, bez wyraźnej granicy. Zauważyłem tu i tam na wschodniej, nienasłonecznionej półkuli Jowisza obszary czerwonego światła, będące być może prześwitującymi przez warstwy chmur rozbłyskami wulkanicznych erupcji.

W ciągu kilku minut, a może lat, Jowisz znów stał się gwiazdą, a następnie zaginął w blasku malejącego, lecz wciąż jasnego Słońca. Żadna z pozostałych planet zewnętrznych nie leżała na mojej drodze, ale wkrótce zdałem sobie sprawę, że musiałem przekroczyć nawet orbitę Plutona. Słońce było teraz już zaledwie najjaśniejszą z gwiazd, która stopniowo przygasała.

W końcu miałem czas na to, by się zaniepokoić. Nie widziałem teraz nic prócz gwieździstego nieba. Wielki Wóz, Kasjopeja, Orion, Plejady drwiły ze mnie, znajome i odległe. Słońce było teraz tylko jedną pośród innych jasnych gwiazd. Nic się nie zmieniało. Czy skazany byłem na to, by już na zawsze pozostać bezcielesnym bytem zawieszonym w kosmosie? Czy umarłem? Czy to była moja kara za wyjątkowo bezowocne życie? Czy tak miała spełnić się moja chęć oddalenia się od ludzkich spraw, pasji i uprzedzeń?

W wyobraźni wróciłem na swoje podmiejskie wzgórze. Otworzyły się drzwi. Do ogrodu wyszła postać podświetlona przez światło z wewnątrz domu. Stała tak przez chwilę, rozglądając się, po czym wróciła do środka. W rzeczywistości otaczały mnie tylko gwiazdy.

Po jakimś czasie zauważyłem, że Słońce i wszystkie gwiazdy w jego otoczeniu były czerwonawe, a te po przeciwnej stronie nieba błękitne jak lód. W końcu przyszło mi do głowy wyjaśnienie tego dziwnego zjawiska. Nadal leciałem, i to tak szybko, że nie pozostawało to bez wpływu nawet na samo światło. Jego fale płynące od gwiazd, które pozostawiałem za sobą potrzebowały dłuższego czasu, by do mnie dotrzeć, więc postrzegałem ich impulsy jako spowolnione i stawały się dla mnie czerwone. Te przede mną były skrócone i dlatego przybierały barwę błękitu.

Wkrótce widok nieba stał się jeszcze bardziej niezwykły, jako że gwiazdy bezpośrednio za mną były teraz ciemnoczerwone, a te przede mną fioletowe. Za mną rubiny, przede mną ametysty. Rubinowe konstelacje otaczały topazowe gwiazdy, a wokół ametystów lśniły szafiry. Po moich bokach zaś kolory blakły do zwyczajnej diamentowej bieli gwiazd. Jako że podróżowałem niemal po płaszczyźnie galaktyki, spirala Drogi Mlecznej przede mną była czerwona, a za mną fioletowa. Wkrótce gwiazdy bezpośrednio przede mną i za mną przygasły i w końcu zniknęły, zostawiając w niebie dwie bezgwiezdne dziury otoczone barwnymi klejnotami. Najwyraźniej moja prędkość rosła i światło z przodu i z tyłu docierało do mnie w formie wykraczającej poza widzialny dla ludzi zakres.

W miarę jak przyspieszałem, dwie pozbawione gwiazd plamy o barwnych krawędziach stopniowo pochłaniały pośrednią strefę zwyczajnych gwiazd po bokach, wśród których widziałem teraz ruch. Najbliższe z gwiazd przesuwały się teraz na tle tych dalszych, coraz szybciej, aż w końcu przez chwilę całe widoczne niebo było upstrzone latającymi gwiazdami. A wtedy wszystko zniknęło. Zapewne moja prędkość względem gwiazd była tak ogromna, że światło żadnej z nich nie oddziaływało na mnie w normalny sposób.

Choć być może podróżowałem teraz szybciej niż samo światło, wydawało mi się, że znajduję się na dnie głębokiej, pozbawionej ruchu studni. Bezkresna ciemność, zupełny brak jakichkolwiek odczuć przerażały mnie, jeśli można przerażeniem nazwać wstręt i złe przeczucia, jakich doświadczałem teraz bez cielesnych aspektów strachu. Nie trząsłem się, nie pociłem, nie dostałem palpitacji serca. Rzewnie użalając się nad sobą tęskniłem za domem, za widokiem tej twarzy, którą znałem najlepiej. Widziałem ją teraz okiem wyobraźni, siedzącą przy ogniu i szyjącą, z lekkim niepokojem marszczącym jej czoło. Czyżby moje ciało leżało martwe pośród wrzosów? Czy znajdą je tam o poranku? Jak stawi czoło tej wielkiej zmianie w jej życiu? Na pewno zachowa zimną krew, ale będzie cierpieć.

Ale podczas gdy ja z desperacją buntowałem się przeciwko rozerwaniu naszego cennego atomu społeczności, byłem świadom, że coś we mnie, esencja mojego ducha, naciska wyraźnie na to, by nie zawracać, a kontynuować tę niesamowitą podróż. Nie żeby moją tęsknotę za znajomym ludzkim światem była w stanie choć przez chwilę zrównoważyć zwykła żądza przygody. Byłem zbytnim domatorem, by szukać niebezpieczeństw dla samego dreszczyku. Ale mój strach przezwyciężyło poczucie szansy, jaką dawał mi los, nie tylko aby odkryć głębiny materialnego wszechświata, ale również by dowiedzieć się, jaką rolę życie i umysł naprawdę grają pośród gwiazd. Ogarnął mnie głód, nie przygody, ale wglądu w znaczenie człowieka czy podobnych ludziom istot w kosmosie. Ten nasz skromny skarb, zwyczajna stokrotka przy jałowym torze współczesnego życia, skłaniał mnie, by z ochotą przyjąć tę dziwaczną przygodę. Bo być może odkryję, że wszechświat nie jest tylko zbieraniną pyłu i popiołów z drobinkami nikłego życia tu i ówdzie, ale, poza granicami spalonej słońcem pustyni, światem pełnym kwiatów?

Czy człowiek był rzeczywiście, jak czasami chciałby być, zalążkiem kosmicznego ducha, przynajmniej z doczesnego punktu widzenia? Czy może jednym z milionów takich zalążków? A może ludzkość nie była istotniejsza z punktu widzenia uniwersum niż myszy dla katedry? I znów, czy główną funkcją człowieka była władza, mądrość, miłość czy wiara, czy wszystkie z nich? Czy może sama idea funkcji, celu nic nie znaczyła w odniesieniu do kosmosu? Musiałem znaleźć odpowiedzi na te ważne pytania i zobaczyć wyraźniej, zmierzyć się poważnie (jak sam postanowiłem) z tym, co, gdy ujrzymy choć jego drobną cząstkę, sprawia, że oddajemy mu cześć.

W swoim zarozumialstwie zacząłem myśleć o sobie nie tylko jako o samodzielnej jednostce, ale raczej jako o wysłanniku ludzkości, nie, bardziej o organie czucia wypuszczonym przez żywy ludzki świat, by nawiązał kontakt z kosmicznymi braćmi. Za wszelką cenę muszę podążać przed siebie, nawet jeśli moje błahe ziemskie życie musi zakończyć się przedwcześnie, a moja żona i dzieci muszą mnie utracić. Muszę przeć do przodu i jakoś, kiedyś, choćby po stuleciach międzygwiezdnych podróży, muszę powrócić.

Gdy wspominam tę fazę egzaltacji teraz, gdy rzeczywiście wróciłem na Ziemię po zadziwiających przygodach, zawstydza mnie kontrast między duchowym skarbem, który zamierzałem przynieść ludzkości i skromnością tego, co rzeczywiście jej oddaję. Poniosłem porażkę być może dlatego, że choć rzeczywiście przyjąłem wyzwanie tej przygody, to z pewnymi sekretnymi zastrzeżeniami. Widzę teraz, że strach i tęsknota za wygodą przyćmiewały blask mojej woli. Moje śmiałe postanowienie okazało się jednak kruche. Moja chwiejna odwaga często oddawała pola nostalgii. Raz po raz podczas mych wędrówek miałem poczucie, że z uwagi na moją bojaźliwą i przyziemną naturę, umykały mi najważniejsze aspekty wydarzeń.

Ze wszystkiego, czego doświadczyłem podczas swych podróży, nawet wówczas tylko niewielka część była całkowicie zrozumiała; a i wtedy, o czym jeszcze opowiem, moje wrodzone zdolności wspomagały istoty znacznie przewyższające ludzkość w rozwoju. Teraz, gdy powróciłem na ojczystą planetę i nie dysponuję już tą pomocą, nie mogę pojąć tak wielu rzeczy, które wcześniej rozumiałem. W związku z tym moja opowieść o najdalszej z ludzkich wypraw okazuje się nie bardziej wiarygodna niż bełkot każdego umysłu wytrąconego z równowagi przez niepojęte dla niego doświadczenia.

Wróćmy jednak do opowieści. Nie wiem, ile czasu spędziłem na debatowaniu sam ze sobą, ale wkrótce po podjęciu decyzji absolutną ciemność znów rozświetliły gwiazdy. Najwyraźniej znajdowałem się w spoczynku, bo widziałem je ze wszystkich stron, w normalnych barwach.

Dotknęła mnie jednak tajemnicza zmiana. Wkrótce odkryłem, że myśląc tylko o zbliżeniu się do gwiazdy, mogłem ruszyć ku niej z prędkością znacznie przekraczającą prędkość zwykłego światła. Wiedziałem dobrze, że to fizycznie niemożliwe. Naukowcy zapewniali mnie, że żaden obiekt nie może poruszać się szybciej niż światło, stwierdziłem więc, że mój ruch stanowi rodzaj zjawiska umysłowego, nie fizycznego, że mogłem przyjmować nowe punkty widzenia, nie dysponując materialnymi środkami lokomocji. Było dla mnie także ewidentne, że światło gwiazd, które teraz postrzegałem, nie było normalnym, fizycznym światłem. Zauważyłem bowiem, że mój nowy, błyskawiczny sposób poruszania się nie miał wpływu na widzialne barwy gwiazd. Niezależnie jak szybko poruszałem się, wciąż lśniły jak diamenty, choć wszystkie były nieco jaśniejsze i jaskrawsze niż normalnie.

Gdy tylko zdałem sobie sprawę z tej nowej mocy, zacząłem gorączkowo z niej korzystać. Wmawiałem sobie, że wyruszam na astronomiczną i metafizyczną wyprawę badawczą, ale mój cel zniekształcało już pragnienie ujrzenia znów ojczystego świata. Przesadnie skupiłem się więc na poszukiwaniu planet, zwłaszcza podobnych do Ziemi.

Skierowałem się ku przypadkowo wybranej, jednej z jaśniejszych pobliskich gwiazd. Ruszyłem w jej kierunku tak prędko, że niektóre mniejsze, ale bliższe gwiazdy śmignęły obok mnie jak meteory. Znalazłem się w pobliżu wielkiego słońca, niewrażliwy na jego żar. Na powierzchni, mimo oślepiającego blasku, widziałem grupę dużych, ciemnych plam, każda tak szeroka, że pomieściłaby kilkanaście planet takich jak Ziemia. Wyrośla w chromosferze6 wyglądały jak ogniste drzewa i pióropusze prehistorycznych potworów, stojących na palcach z rozpostartymi skrzydłami, na zbyt małym dla nich globie. Za nimi ku ciemności rozciągała się blada korona słoneczna. Okrążając planetę lotem hiperbolicznym, niecierpliwie wypatrywałem planet, ale żadnych nie znalazłem. Szukałem znów, drobiazgowo w pobliżu i w oddali. Na szerszej orbicie łatwo można by przeoczyć podobny do Ziemi obiekt. Znalazłem jedynie meteory i kilka nieciekawych komet. Poczułem jeszcze większe rozczarowanie, bo gwiazda zdawała się być tego samego typu co znajome słońce. Potajemnie żywiłem nadzieję, że odkryję nie tylko planety, ale właśnie samą Ziemię.

Znów wyruszyłem w ocean kosmosu, kierując się ku następnej pobliskiej gwieździe. Znów się rozczarowałem. Zbliżyłem się do kolejnego samotnego paleniska, któremu również nie towarzyszyły maleńkie ziarenka, na których mogłoby pojawić się życie.

Spieszyłem teraz od gwiazdy do gwiazdy jak zagubiony pies szukający pana. Pędziłem tu i tam, szukając słońca z planetami, a pośród tych planet swojego domu. Przeczesywałem gwiazdę po gwieździe, ale znacznie więcej z nich niecierpliwie omijałem, widząc od razu, że są zbyt duże, słabe czy młode, by krążyła wokół nich Ziemia. Niektóre były czerwonymi olbrzymami7 szerszymi niż orbita Jowisza; inne, mniejsze, świeciły natomiast blaskiem tysiąca słońc i miały barwę błękitu. Słyszałem, że nasze Słońce to dość przeciętna gwiazda, ale znajdowałem teraz znacznie więcej olbrzymich młodzieńców niż skurczonych, żółtych gwiazd w średnim wieku. Wyglądało na to, że musiałem znaleźć się w obszarze późnej kondensacji gwiazd.

Zauważałem, ale wymijałem, ogromne chmury pyłu, wielkości konstelacji, przysłaniające strumienie gwiazd oraz smugi gazu świecącego bladym światłem, czasem własnym, czasem odbitym. Te błyszczące kontynenty chmur czasami zawierały w sobie drobne perełki światła, zalążki przyszłych gwiazd.

Nie poświęcałem szczególnej uwagi parom, tercetom, kwartetom gwiazd, w których mniej więcej równi, zbliżeni do siebie partnerzy tańczyli walca. Tylko raz natknąłem się na jedną z tych rzadkich par, w których jeden z partnerów jest nie większy od Ziemi, ale ma masę ogromnej, bardzo jasnej gwiazdy. Tu i tam znajdowałem w tym regionie galaktyki umierające, ledwie tlące się gwiazdy, a czasami na ich zaskorupiałe, wygasłe trupy. Tych nie widziałem do czasu, aż znajdowałem się tuż przy nich, a i wtedy jedynie mgliście, dzięki odbitemu światłu całych niebios. Nigdy nie zbliżałem się do nich celowo, jako że nie interesowały mnie w mojej szaleńczej pogoni za Ziemią. Poza tym przeszywały mnie dreszcze na myśl o zwiastowanej przez nie śmierci wszechświata. Pocieszało mnie jednak to, że było ich tak niewiele.

Nie znajdowałem żadnych planet. Wiedziałem dobrze, że narodziny planet miały miejsce dzięki zbliżeniu się do siebie dwóch lub więcej gwiazd i że taki wypadek musi być rzadkością. Stwierdziłem, że gwiazdy z planetami muszą być tak rzadkie w galaktyce, jak klejnoty pomiędzy ziarnkami piasku na morskim brzegu. Jakie szanse mogłem mieć na ich znalezienie? Zacząłem podupadać na duchu. Ta przerażająca pustynia ciemności i jałowego ognia, ogromna otchłań tak rzadko upstrzona iskrami, kolosalna daremność całego wszechświata, straszliwie mnie zadręczały. A teraz, co gorsza, zacząłem tracić swobodę ruchu. By poruszać się pośród gwiazd potrzebowałem teraz wielkiego wysiłku i przemierzałem odległości między nimi coraz wolniej. Czyżbym miał utkwić w przestrzeni kosmicznej jak mucha w czyjejś kolekcji, samotny na resztę wieczności? Tak, to musiało być moje osobiste piekło.

Pozbierałem się jakoś, przypominając sobie, że nawet jeśli czeka mnie taki los, to nie ma to wielkiego znaczenia. Ziemia poradzi sobie beze mnie. A nawet jeśli nigdzie we wszechświecie nie było innego świata, na którym istniałoby życie, Ziemia miała go pod dostatkiem, a w przyszłości być może jeszcze więcej. I choć straciłem ojczystą planetę, to mój ukochany świat był prawdziwy. Poza tym cała moja przygoda stanowiła cud, więc czy w cudowny sposób nie mogłem natknąć się na jakąś inną Ziemię? Przypominałem sobie, że podjąłem się pielgrzymki jako wysłannik ludzkości do gwiazd.

Odzyskawszy otuchę, odzyskałem też moc poruszania się. Najwyraźniej zależała od siły mojej woli i moje wcześniejsze tęskne użalanie się nad sobą przytępiło ją.

Postanowiwszy zbadać nowy obszar galaktyki, gdzie być może znajdę więcej starszych gwiazd, wokół których mogłyby krążyć planety, ruszyłem w kierunku odległej, gęstej gromady. Zważywszy na to, jak blade były jej poszczególne światełka, stwierdziłem, że musi znajdować się bardzo daleko.

Podróżowałem pośród ciemności. Nie zbaczałem z drogi, więc tor lotu nie zbliżył mnie do żadnej gwiazdy na tyle, abym mógł jej się uważnie przyjrzeć. Światła niebios mijały mnie jak latarnie odległych statków. Straciwszy wszelkie poczucie czasu, znalazłem się w końcu na wielkim pustkowiu pozbawionym gwiazd, w przerwie między dwoma gwiezdnymi strumieniami, szczelinie w galaktyce. Otaczała mnie Droga Mleczna i wszędzie wokół widziałem zwyczajny pył odległych gwiazd, ale w pobliżu nie było świateł poza puchem odległej gromady stanowiącej mój cel.

Nieznajome niebo sprawiało, że czułem coraz większe oderwanie od domu. Niemal pocieszające było ujrzenie, poza najdalszymi gwiazdami naszej galaktyki, plam światła obcych galaktyk, nieporównanie odleglejszych niż przeciwny skraj Drogi Mlecznej. Przypomniało mi to, że pomimo całej tej cudownej podróży, nadal znajdowałem się w ojczystej galaktyce, w tej samej maleńkiej komórce kosmosu, w której żyła ona, moja towarzyszka życia. Zadziwiło mnie swoją drogą, że tak wiele odległych galaktyk widać było gołym okiem i że największa z nich była bladą chmurą większą niż księżyc na ziemskim niebie.

Inaczej niż odległe galaktyki, których wygląd pozostawał stały, gromada gwiazd przede mną poszerzała się na moich oczach. Wkrótce, gdy przekroczyłem wielką otchłań między strumieniami gwiazd, powitała mnie jako ogromna chmura świateł. Obecnie leciałem przez gęściej ugwieżdżony obszar, dalej sama gromada otwierała się, pokrywając blaskiem całą płaszczyznę nieba. Jak statek przybywający do portu i mijający inne, ja mijałem gwiazdę po gwieździe. Gdy przeniknąłem do jądra gromady, znalazłem się w regionie pełnym gwiazd bardziej niż jakikolwiek dotąd. Każda strona nieba płonęła od słońc, z których wiele było jaśniejszych niż Wenus na ziemskim niebie. Czułem uniesienie podróżnika, który, po przemierzeniu oceanu, wpływa nocą do przystani i otaczają go światła metropolii. Pomyślałem, że w obszarze tym musiało na pewno dojść do wielu bliskich spotkań gwiazd i wytworzenia wielu układów planetarnych.

Znów zacząłem szukać gwiazd w średnim wieku, podobnych do Słońca. Do tej pory wszystkie, które mijałem, były młodymi olbrzymami, ogromnymi jak cały układ słoneczny. Po dalszych poszukiwaniach znalazłem parę odpowiadających moim kryteriom gwiazd, ale wokół żadnej z nich nie krążyły planety. Zauważyłem też wiele podwójnych i potrójnych układów gwiezdnych krążących po niewyliczalnych orbitach oraz wielkie kontynenty gazów, w których formowały się nowe gwiazdy.

W końcu znalazłem układ planetarny. Z niemal nieznośną nadzieją krążyłem pośród jego światów, ale wszystkie były większe od Jowisza, o płynnej powierzchni. Znów spieszyłem od gwiazdy do gwiazdy. Musiałem odwiedzić ich tysiące, ale na próżno. Przygnębiony i samotny opuściłem gromadę, która wkrótce zmieniła się w kulę puchu pokrytą kroplami rosy. Przede mną wielkie pasmo ciemności przesłaniało pewien obszar Drogi Mlecznej i otaczające gwiazdy, oprócz kilku pobliskich świateł leżących między mną a mroczną połacią. Kłębiaste krawędzie tej ogromnej chmury gazu lub pyłu widać było dzięki prześwitującym przez nie promieniom dalszych gwiazd. Widok ten napełnił mnie tęsknotą; tak wiele razy widziałem nocą krawędzie czarnych chmur posrebrzone lekko poświatą księżyca. Ale chmura znajdująca się przede mną mogłaby pochłonąć nie tylko całe światy, a nawet niezliczone układy planetarne, ale całe konstelacje.

Ponownie zabrakło mi odwagi. Bezskutecznie próbowałem zamknąć oczy, by nie patrzeć wciąż na ten ogrom, ale nie miałem oczu ani powiek. Stanowiłem bezcielesny, wędrowny punkt widzenia. Próbowałem wyobrazić sobie wnętrze mojego domu, z opuszczonymi zasłonami i tańczącym w kominku ogniem. Starałem się przekonać sam siebie, że ten przerażający mrok, ten bezkres i jałowy żar były ledwie snem, że zasnąłem przy ogniu i że w każdej chwili mogę się przebudzić, że ona przerwie na chwilę szycie i dotknie mnie z uśmiechem. Ale pozostawałem więźniem gwiazd.

Choć brakowało mi sił, wznowiłem poszukiwania. I po wędrówkach od gwiazdy do gwiazdy przez czas, który mógł trwać dni, lata lub eony, traf lub jakiś opiekuńczy duch skierował mnie do pewnej podobnej do słońca gwiazdy, a wyłoniwszy się z jej wnętrza, zauważyłem świetlny punkcik poruszający się wraz z moim ruchem na gwieździstym tle. Gdy ku niemu skoczyłem, zobaczyłem kolejny i kolejny. Był to niewątpliwie układ planetarny podobny do mojego. Kierowany ludzkimi standardami, od razu wyszukałem wśród tych światów najbardziej podobny do Ziemi, przypominający ją coraz bardziej, gdy rósł przede mną, czy też pode mną. Jego atmosfera była wyraźnie rzadsza od naszej, jako że wyraźnie widać było kontury obcych kontynentów i oceanów. Podobnie jak na Ziemi, ciemne morze odbijało oblicze słońca. Białe smugi chmur ciągnęły się tu i ówdzie nad morzem i lądem, na którym, podobnie jak na mojej ojczystej planecie, widać było zielone i brązowe plamy. Ale nawet z tej wysokości zauważyłem, że zielenie obcego globu są jaskrawsze i bardziej niebieskawe niż na Ziemi. Było tu również znacznie mniej oceanów niż lądów, a centralne części wielkich kontynentów pokrywały głównie olśniewające, kremowobiałe pustynie.

III. Inna Ziemia

1. Na Innej Ziemi

Powoli kierując się ku powierzchni tej niewielkiej planety, bezwiednie szukałem miejsca, które podobne byłoby do Anglii. Wkrótce jednak zdałem sobie sprawę, że tutejsze warunki będą znacznie różnić się od ziemskich i że odnalezienie tu inteligentnych istot jest wysoce nieprawdopodobne. A gdyby nawet istniały, byłyby dla mnie niepojęte. Być może przypominałyby wielkie pająki albo pełzające galarety. Jak mógłbym choć marzyć o nawiązaniu kontaktu z takimi stworzeniami?

Przez jakiś czas przypadkowo krążyłem nad cienkimi chmurami i lasami, nad prążkowanymi równinami i preriami oraz oślepiającymi połaciami pustyni, wybrałem nadmorską okolicę w strefie umiarkowanej, pokryty zielenią półwysep. Gdy opadłem niemal na grunt, zdumiała mnie tamtejsza roślinność. Była podobna do naszej w ogólnym sensie, ale dość odmienna w szczegółach. Grube, bulwiaste liście przypominały mi naszą florę pustynną, ale tutaj łodygi były cienkie i żylaste. Być może najbardziej uderzająca w tych roślinach była ich barwa, jaskrawa morska zieleń, jak kolor winnicy obsypanej solami miedzi. Później odkryłem, że roślinność na tym świecie rzeczywiście właśnie z użyciem siarczanu miedzi broniła się przed mikrobami i podobnymi do owadów szkodnikami, które wcześniej pustoszyły suchą planetę.

Przeleciałem nad prerią pełną krzewów w kolorze pruskiego błękitu. Niebo także przybrało głęboki odcień nieznany na Ziemi poza najwyższymi szczytami. Zauważyłem nieco niskich chmur, dość pierzastych zapewne ze względu na rzadkość atmosfery. Jako że przybyłem tam o poranku letniego dnia, kilka gwiazd przeszywało niemal nocne niebo. Wszystkie odsłonięte powierzchnie były intensywnie oświetlone. Cienie najbliższych krzewów były prawie czarne. Niektóre dalsze obiekty, przypominające nieco budynki, ale raczej będące formacjami skalnymi, zdawały się wyciosane z hebanu i śniegu. Krajobraz przedstawiał nieziemskie, fantastyczne piękno.

Szybowałem bez skrzydeł nad powierzchnią planety, ponad polanami, pasmami skał, brzegami strumieni. Dotarłem do szerokiego obszaru pokrytego równymi rzędami roślin przypominających paprocie, z masami orzechów na dolnych powierzchniach liści. Właściwie nie do uwierzenia było, aby ten układ roślinności nie był zaplanowany. A może wynikał z jakiegoś naturalnego zjawiska nieznanego na mojej planecie? Byłem tak zaskoczony, że moje zdolności ruchowe, zawsze podlegające fluktuacjom z uwagi na emocje, zaczynały zawodzić. Chwiałem się w powietrzu jak pijak. W końcu uspokoiłem się i ruszyłem powoli nad grządkami w kierunku dość dużego obiektu leżącego w pewnej odległości ode mnie przy pasie gołej ziemi. Ku mojemu zdumieniu i osłupieniu, obiekt ten okazał się być pługiem. Był to dość dziwaczny instrument, ale niewątpliwie zidentyfikowałem żelazny lemiesz. Miał dwa żelazne uchwyty i łańcuch do przypięcia do zwierzęcia pociągowego. Trudno było uwierzyć, że znalazłem się wiele lat świetlnych od Ziemi. Rozejrzawszy się, zauważyłem niewątpliwe ślady kół wozu i jakieś brudne szmaty wiszące na krzaku. Nade mną jednak rozciągało się obce niebo, południe pełne gwiazd.

Podążyłem ścieżką pośród dziwnych krzaków, na których grubych, zwisających do ziemi liściach zauważyłem małe, przypominające wiśnie rośliny. Nagle, za zakrętem, natknąłem się na... człowieka. A przynajmniej tak uznał mój znużony gwiezdną wędrówką wzrok. Nie zaskoczyłyby mnie osobliwie ludzkie cechy tego stworzenia, gdybym na tym wczesnym etapie rozumiał siły, które władały moją przygodą. Wpływy, które opiszę później, sprawiły, że odkryłem najpierw światy najbardziej podobne do mojego. Ale tymczasem czytelnik na pewno wyobraża sobie moje zdumienie tym spotkaniem.