Twórca Gwiazd - Stapledon	 Olaf - ebook + książka
NOWOŚĆ

Twórca Gwiazd ebook

Stapledon Olaf

3,8

15 osób interesuje się tą książką

Opis

U zarania science fiction była wielką przygodą myśli. Z czasem zwyciężyła w niej amerykańska tradycja gatunkowa i dzisiaj innej SF właściwie nie znamy. Lecz to ojcowie europejskiej SF z początku XX wieku, jak Olaf Stapledon, pokazali ambicje i potencjał fantastyki, do których potem chyba tylko Lem się zbliżył.

 

Twórcę gwiazd czyta się jak Silmarillionfantastyki naukowej. Jak Heglowską filozofię dziejów – lecz dziejów nie człowieka, a wszystkich możliwych gatunków we wszechświecie i wszystkich możliwych wszechświatów. Z intelektualnym rozmachem Stapledona równa się tylko głębia jego wrażliwości – nadzwyczaj silne przekonanie o przezwyciężającym największe podziały i różnice braterstwie ducha łączącym wszystkie istoty czujące.

 

Jacek Dukaj

 

Najwybitniejsza powieść science fiction wszech czasów. Zachwycali się nią Stanisław Lem, Doris Lessing, Arthur C. Clarke, Brian Aldiss, Virginia Woolf czy Jorge Luis Borges. Przeklinał ją C.S. Lewis. Narrator, przytłoczony widmem wojny i upadkiem moralnym ludzkości, wychodzi nocą na pobliskie wzgórze, gdzie spogląda w gwiaździste niebo. Tak rozpoczyna oszałamiającą podróż przez czas i przestrzeń, podczas której poznaje niezliczone cywilizacje – Drugich Ludzi i Symbiotyków, Szkarłupników i Nautiloidów, Arachnoidów i Ichtioidów – ich dzieje i upadki. Wraz z grupą podobnych do siebie bytów wyrusza na poszukiwanie Twórcy Gwiazd, budowniczego Kosmosu, by poznać odpowiedź na pytanie, czy za powstaniem Wszechświata kryje się miłość, nienawiść czy obojętność. Twórca Gwiazd, napisany w 1937 roku, to zarówno przenikliwy traktat filozoficzny, jak i wybuch nieokiełznanej wyobraźni jednego z najznamienitszych pisarzy XX wieku, który dzięki nowemu przekładowi Macieja Świerkockiego odzyskuje odpowiedni blask.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 448

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
2
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anglista81

Nie oderwiesz się od lektury

Wybitne!
00
adourobos

Całkiem niezła

Kto miał pod górkę z modernistami, ten raczej nie dobrnie do końca.
00
motodo

Z braku laku…

Bardzo wysoki poziom abstrakcji, bardzo. Sport nie dla każdego. No nie dla mnie...
13

Popularność




Tytuł oryginału: Star Maker

Podstawa przekładu: Millenium, an imprint of Orion Publishing Group, London 1999

© for the Polish translation and afterword by Maciej Świerkocki

© for the Polish edition by Officyna s.c.

Wydanie I, Łódź 2024

Redakcja: Adam Pluszka

Korekta: Łukasz Urbaniak

Projekt okładki: Maciej Mraczek / maciejmraczek.pl

Wydawnictwa Officyna s.c.

93-114 Łódź, ul. Przędzalniana 99

www.officyna.com.pl, [email protected]

ISBN 978-83-67948-09-8

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Rozdział pierwszy Ziemia

1. Punkt wyjścia

Pewnego razu rozgoryczony wyszedłem wieczorem z domu, aby wspiąć się na wzgórze. Brnąłem wśród ciemnych wrzosów, w dole ciągnął się szereg podmiejskich latarni. Okna z zaciągniętymi zasłonami przypominały zamknięte, zwrócone do wewnątrz oczy, które chcą oglądać życie snów. Nad ciemną płaszczyzną morza pulsowała latarnia morska. W górze – mrok.

Wypatrzyłem z wierzchołka nasz dom, wysepkę położoną pośród burzliwych i cierpkich strumieni świata. To właśnie na niej przez piętnaście lat my dwoje, ludzie skrajnie różniący się charakterologicznie, jak gdyby coraz bardziej wrastaliśmy w skomplikowanej symbiozie jedno w drugie, szukając w sobie nawzajem wsparcia i pożywki. To właśnie na tej wysepce snuliśmy plany na przyszłość, a także odliczaliśmy dziwne zdarzenia i przykrości mijającego dnia. To tutaj rosła sterta listów, na które dopiero należało odpowiedzieć, a także sterta skarpetek do zacerowania. Tu urodziły się nasze dzieci, nagle powstałe nowe istoty ludzkie. Tam, pod tym dachem, nasze dwa istnienia, chociaż czasami ze sobą skonfliktowane, szczęśliwie przez cały czas stanowiły mimo wszystko jedność, składając się na jeden większy i bardziej świadomy byt niż dwa osobne żywoty, które moglibyśmy pędzić niezależnie od siebie.

Wszystko to niewątpliwie było dobre, a przecież pojawiały się gorycz i przykrości. Nie tylko takie, które atakowały nas ze świata zewnętrznego – niektóre miały źródło w naszym własnym zaczarowanym kręgu. Na wzgórze nie wygnało mnie więc jedynie delirium świata, lecz także przerażenie daremnością naszego istnienia – naszą nierealnością.

Pędziliśmy wciąż od jednego małego, ale pilnego zajęcia do drugiego, rezultaty naszych wysiłków okazywały się jednak znikome. Czy to możliwe, że wyrobiliśmy sobie błędne mniemanie co do całej naszej egzystencji? Czyżbyśmy, by tak powiedzieć, żyli w oparciu o błędne przesłanki? A zwłaszcza czy nasz związek, ów z pozoru solidny punkt podparcia, umożliwiający nam działanie w świecie, nie był w ostatecznym rozrachunku niczym innym, jak tylko niewielkim kręgiem zadowolonej z siebie i wrośniętej w nasze serca swojskości, bezskutecznie wirującym na powierzchni olbrzymiego strumienia i nie posiadającym w swej istocie jakiejkolwiek ontologicznej głębi ani znaczenia? Czyżbyśmy mimo wszystko sami się oszukali? Czy za tymi jak gdyby zatopionymi w rozmyślaniach oknami my też, jak wielu innych ludzi, rzeczywiście żyjemy tylko snem? W chorym świecie chorują nawet ludzie krzepcy – a my dwoje, ledwo się trzymający głównie dzięki wspomnieniom, rzadko zaś z jasnym zrozumieniem rzeczy i stanowczo wytyczonym celem, byliśmy przecież wytworami chorego świata.

A jednak nasze życie nie okazało się tylko czystą i jałową fantazją. Czyż nie zostało utkane z autentycznych włókienek rzeczywistości, które zbieraliśmy wchodząc i wychodząc przez drzwi naszego domu, w owej wymianie handlowej, jaką prowadziliśmy z przedmieściami, miastem, odleglejszymi metropoliami i najdalszymi zakątkami Ziemi? I czyż wspólnymi siłami nie tkaliśmy z nich autentycznego obrazu naszej natury? Czy nasze życie nie sączyło się co dzień w postaci mniej lub bardziej wytrzymałych nici aktywnego istnienia i nie wplatało w coraz większą sieć, w złożoną i wiecznie rozrastającą się tkaninę ludzkości?

Zastanawiałem się nad „nami” z cichym zainteresowaniem i czymś w rodzaju lęku, ale przecież pełnego rozbawienia. Jak mógłbym opisać nasz związek choćby na swoje potrzeby, nie deprecjonując go albo nie uwłaczając mu krzykliwą dekoracją sentymentalizmu? Bo przecież delikatna równowaga zależności i niezależności – czyli nasza krytycznie chłodna i podstępnie drwiąca, lecz pełna miłości wzajemna relacja – bez wątpienia stanowiła mikrokosmos autentycznej wspólnoty, a w swej prostocie była pomimo wszystko prawdziwym, żywym przykładem tego wzniosłego celu, którego szuka świat.

Cały świat? A może Wszechświat?1 Mrok, który mnie podsłuchał, odsłonił jakąś gwiazdę. Pojedynczą drżącą strzałę światła, wystrzeloną nie wiedzieć ile tysięcy lat temu, która moje neurony ugodziła iluminacją, serce natomiast strachem. Albowiem jakie znaczenie w takim Wszechświecie jak ten może mieć nasza szczęśliwa, krucha i efemeryczna wspólnota?

W tej chwili odczułem też jednak przemożne pragnienie oddania czci… Nie, na pewno nie tej gwieździe, zwyczajnemu rozpalonemu piecowi, fałszywie uświęconemu chociażby przez dzielącą nas odległość, lecz czemuś innemu – temu, co dla mojego serca oznaczał przerażający kontrast pomiędzy tą gwiazdą i nami. Co jednak się za nim kryło? Spozierający poza gwiazdę intelekt nie widział na niebie żadnego Twórcy Gwiazd, lecz wyłącznie ciemność; nie widział Miłości ani nawet Mocy, lecz jedynie Nicość. A mimo to moje serce coś chwaliło.

Z niecierpliwością odpędziłem od siebie te głupie myśli i zwróciłem się od niepoznawalnego do tego, co znajome i konkretne. Odsuwając na bok cześć religijną, a także strach, przykrości i urazy, postanowiłem zbadać chłodniejszym okiem zdumiewających „nas”, ten zaskakująco imponujący punkt odniesienia, który w naszym mniemaniu pozostaje czymś fundamentalnym dla Wszechświata, chociaż w obliczu gwiazd wydaje się taki błahy.

Oglądani nawet bez porównania z pomniejszającym nas kosmicznym tłem byliśmy przecież zjawiskiem całkowicie pozbawionym znaczenia, być może absurdalnym. Zupełnie zwyczajni, banalni i normalni ludzie. Po prostu małżeństwo starające się żyć razem wbrew wszystkiemu bez zbędnego wysiłku. Instytucja małżeństwa stała się jednak w naszych czasach podejrzana. A nasze małżeństwo i jego trywialny, romantyczny początek, wydawały się podejrzane podwójnie.

Poznaliśmy się, kiedy moja żona była jeszcze dzieckiem. Spotkały się nasze spojrzenia. Patrzyła na mnie przez chwilę z milczącą uwagą, a nawet, jak sobie romantycznie wyobrażałem, z niejasnym, lecz głębokim uznaniem. Z kolei ja ujrzałem w jej oczach (a przynajmniej tak sobie wmawiałem w gorączce młodzieńczości) swoje przeznaczenie. Tak! Nasz związek wydawał mi się predestynowany! Teraz jednak, z perspektywy czasu, mam go za kompletnie przypadkowy! Jest oczywiście prawdą, że jako małżeństwo z długoletnim stażem pasowaliśmy do siebie całkiem dobrze, niczym dwa rosnące obok siebie drzewa, splecione w górze nawet w jeden pień, a więc przeszkadzające sobie, ale i podtrzymujące się nawzajem. W tym momencie na zimno zakwalifikowałem swoją żonę jako pożyteczny, chociaż często przyprawiający mnie o gniew dodatek do mojego osobistego życia. Generalnie rzecz biorąc, byliśmy jednak dla siebie rozsądnymi towarzyszami. Zostawialiśmy sobie margines wolności i dlatego potrafiliśmy znosić swoją bliskość.

Tak wyglądał nasz związek, a przedstawiony w tym świetle nie sprawiał wrażenia czynnika istotnego dla zrozumienia Wszechświata. W głębi duszy wiedziałem jednak, że właśnie jest istotny. Nawet zimne gwiazdy, niezmierzony Kosmos2 i cały jego absurdalny ogrom nie mogły mnie przekonać, że ten cenny małżeński atom wspólnoty, choć obarczony niedoskonałością i z konieczności szybko przemijający, naprawdę jest nieważny.

Czy jednak ów niedający się opisać związek rzeczywiście ma znaczenie wykraczające poza samego siebie? Czy dowodzi na przykład, że podstawową skłonnością natury ludzkiej jest raczej miłość niż nienawiść i strach? Czy jest świadectwem tego, że wszyscy ludzie, mężczyźni i kobiety, są w głębi duszy zdolni, by nawet wbrew okolicznościom zewnętrznym podtrzymywać istnienie ogólnoświatowej wspólnoty, opartej na miłości? I co więcej, czy będąc wytworem Kosmosu związek ten dowodził, że miłość jest w jakimś sensie jednym z podstawowych składników Wszechświata? A czy z powodu inherentnej wspaniałości, jaką w nim wyczuwaliśmy, dostarcza gwarancji, że jego wątli zwolennicy, my dwoje, zostaliśmy w pewnym sensie obdarzeni życiem wiecznym? Czy, mówiąc wprost, dowodzi, że miłość to Bóg, który czeka na nas w raju?

Nie! Nasza swojska, przyjazna, irytująca, skłaniająca do śmiechu i nieupiększona, chociaż niezwykle cenna wspólnota duchowa nie dowodziła żadnej z tych rzeczy. Nie była gwarancją niczego poza własną niedoskonałą słusznością. Nie była niczym więcej niż niesłychanie maleńkim, radosnym ucieleśnieniem jednej z wielu potencjalnych możliwości istnienia. Przypomniałem sobie roje ślepych gwiazd, burzę nienawiści, strachu i cierpień, składających się na ludzki świat, jak również nasze własne, i to wcale nierzadkie, nieporozumienia. A także to, że już bardzo niedługo znikniemy niczym zmarszczka, którą na powierzchni stojącej wody tworzy na chwilę wiatr.

Raz jeszcze odczułem nadzwyczajny kontrast pomiędzy gwiazdami i człowiekiem. Nieobliczalny potencjał Kosmosu w zagadkowy sposób uprawomocniał istnienie krótkiej iskry naszej wspólnoty oraz krótkiego, niepewnego dzieła ludzkości – one zaś z kolei ożywiały Wszechświat.

Usiadłem pośród wrzosów. Mrok nad moją głową cofał się już teraz na całego. W jego głębi wyskakiwała z ukrycia oswobodzona populacja nieba, jedna gwiazda za drugą.

Cieniste wzgórza albo bezkształtne morze, którego obecności mogłem się tylko domyślać, rozciągały się dokoła ze wszystkich stron poza zasięgiem wzroku. Sokoli lot mojej wyobraźni podążał jednak ich śladem, tam gdzie się zakrzywiały ku dołowi, poniżej horyzontu. Uświadomiłem sobie, że stoję na maleńkim, okrągłym ziarnku skały i metalu powleczonym błonką wody i powietrza i wirującym wokół własnej osi w blasku słońca i w ciemności. Na skórce tego ziarenka żyły chmary ludzi, ich kolejne pokolenia, w znoju i ślepocie, niekiedy się radując, a czasem dostępując nawet duchowej jasności. Lecz cała ich historia wraz z wędrówkami ludów, imperiami, filozofiami, dumnymi dyscyplinami naukowymi, rewolucjami społecznymi i bezustannie zwiększającym się pragnieniem wspólnoty była zaledwie mgnieniem w jednym dniu życia gwiazd.

Ach, gdyby dało się dowiedzieć, czy pośród tych świecących jasno zastępów znajdują się inne podobne ziarenka ze skały i metalu zamieszkane przez jakieś obdarzone duchem stworzenia – i czy nieporadne ludzkie poszukiwania mądrości i miłości to tylko pojedyncze i nieistotne drgnienie, czy raczej część powszechnych dążeń poznawczych w Kosmosie!

2. Ziemia wśród gwiazd

Mrok nade mną zniknął. Jak okiem sięgnąć niebo zmieniło się w jeden nieprzerwany kobierzec gwiazd. Patrzyły na mnie – w ogóle nie mrugając – dwie planety, a co bardziej natrętne konstelacje potwierdzały swoją indywidualną tożsamość. Czworokąt ramion oraz stóp Oriona, jego pas i miecz, Wielki Wóz, zygzak Kasjopei oraz pozostające ze sobą w bliskiej zażyłości Plejady – wszystkie te gwiazdozbiory wyraziście odcinały się na tle ciemności. Droga Mleczna3, mglista świetlna obręcz, kładła się łukiem na niebie.

To, czego nie mogło dosięgnąć nieuzbrojone oko, uzupełniła wyobraźnia. Popatrzywszy w dół, odniosłem wrażenie, że przenikam spojrzeniem przezroczystą roślinność, wrzosy, litą skałę, pogrzebane w ziemi cmentarzyska wymarłych gatunków zwierząt i roślin, a potem potoki roztopionego bazaltu i wreszcie dostrzegam żelazne jądro Ziemi. Spojrzałem jeszcze głębiej, znów wydawało mi się, że patrzę niżej, przebijam wzrokiem warstwy geologiczne na południowej półkuli, jej morza i lądy, korzenie drzew kauczukowych, chodzących do góry nogami mieszkańców Antypodów, błękitną, przeciętą słońcem markizę ich dnia i sięgam jeszcze dalej, w wieczną noc, gdzie bytują wspólnie Słońce i gwiazdy. Tam bowiem, tak daleko poniżej Ziemi, że aż zakręciło mi się w głowie, znajdowały się dolne konstelacje, skryte niczym ryby w głębinach jeziora. Obie kopuły niebieskie zespoliły się w zaludnioną gwiazdami jedną pustą kulę, czarną nawet w pobliżu oślepiającego Słońca. Księżyc w pierwszej kwadrze wyglądał niczym łukowaty, fosforyzujący drucik, a obręcz Drogi Mlecznej krążyła w środku Wszechświata.

Owładnięty dziwnymi zawrotami głowy szukałem pokrzepienia w połyskujących okienkach naszego domu. Wciąż były na swoim miejscu, podobnie jak wzgórza i przedmieścia, lecz światło gwiazd przebijało wszystko na wylot. Wyglądało to tak, jak gdyby każdy ziemski obiekt i artefakt zrobiony był ze szkła albo z jakiegoś jeszcze bardziej przezroczystego i eterycznego, krystalicznego tworzywa. Zegar na wieży kościelnej słabo wybił północ. Pierwsze, jakby oddalające się uderzenie, zabrzmiało niewyraźnie.

Moja wyobraźnia została pobudzona na nowo i wprowadzona w dziwny stan percepcyjny. Przenosząc wzrok z gwiazdy na gwiazdę, postrzegałem niebo już nie jako sufit i podłogę usiane klejnotami, lecz jako dalszą otchłań rozciągającą się poza bliższą otchłanią, pobłyskującą słońcami. I chociaż na ogół wielkie i znajome światła niebios znajdowały się na pierwszym planie, były bowiem naszymi najbliższymi sąsiadami, to dało się zauważyć, że niektóre jasne gwiazdy są bardzo odległe od Ziemi i potężne, a niektóre niewyraźne światła widać wyłącznie dlatego, że znajdują się blisko. W pół drogi do nieboskłonu ze wszystkich stron mieniło się mnóstwo wielkich skupisk i strumieni gwiazd, lecz nawet one zdawały się teraz bliskie, Droga Mleczna wycofała się bowiem na nieporównywalnie dalszą odległość – a przez prześwity w jej bliższych Ziemi fragmentach jedna za drugą otwierały się przede mną kolejne pejzaże mgławic świetlnych i dalekie perspektywy na populacje gwiazd.

Wszechświat, w którym umieścił mnie los, wcale nie wyglądał jak usiana gwiazdami komora, lecz przypominał raczej wir potoków gwiazd. Nie! Był czymś więcej. Wpatrując się między gwiazdami w odległą ciemność, ujrzałem także – jako maleńkie cętki i punkciki świetlne – inne podobne wiry, inne galaktyki porozrzucane tu i ówdzie w próżni, jedną otchłań za drugą, tak daleko w przestrzeni, że nawet wzrok wyobraźni nie był w stanie znaleźć granic tej kosmicznej, wszechogarniającej galaktyki galaktyk. Kosmos jawił mi się teraz jako próżnia, w której unosiły się z rzadka płatki śniegu, a każdy z nich stanowił osobny wszechświat.

Wpatrując się w najbardziej niewyraźne i najodleglejsze grupy gwiazd w roju wszechświatów, zdało mi się, że dzięki hiperteleskopowej wyobraźni widzę je teraz jako populację słońc. W pobliżu jednego z nich znajdowała się planeta, po której ciemnej stronie wznosiło się wzgórze, na jego szczycie zaś siedziałem ja – astronomowie zapewniają nas bowiem, że w owej niezmierzonej skończoności, którą zwiemy Kosmosem, świetlne linie proste nie biegną w nieskończoność, lecz tylko do swoich źródeł. Po chwili zdałem sobie także sprawę, że gdyby moja wizja uzależniona była od światła fizycznego, nie światła wyobraźni, promienie biegnące ku mnie „dookoła” Kosmosu ukazałyby nie mnie, lecz wszystkie wydarzenia, które zaszły na długo przed powstaniem Ziemi, a może nawet Słońca.

W tej chwili jednak, raz jeszcze oddalając od siebie myśl o tych ogromach, ponownie zacząłem szukać zasłoniętych okien naszego domu, który – pomimo że przenikało go światło gwiazd – był dla mnie realniejszy niż wszystkie galaktyki razem wzięte. Nasz dom zniknął jednak wraz z całą podmiejską dzielnicą, ze wzgórzami i morzem. Zniknęła nawet ziemia, na której siedziałem, a daleko w dole zobaczyłem niematerialny mrok. I ja sam poczułem się jak gdyby bezcielesny, nie widziałem bowiem i nie mogłem dotknąć własnego ciała, a kiedy chciałem poruszyć ręką albo nogą, nic udawało mi się. Miałem wrażenie, że pozbawiono mnie kończyn. Dobrze mi znane wewnętrzne wrażenia cielesne, a także ból głowy, który dokuczał mi od samego rana, ustąpiły miejsca dziwnej lekkości i uniesieniu.

W pełni zdawszy sobie sprawę z zaszłej we mnie przemiany, zacząłem się zastanawiać, czy nie umarłem i nie wkraczam właśnie w jakiś zupełnie nieoczekiwany nowy wymiar istnienia. Taka trywialna ewentualność początkowo wprawiła mnie w rozdrażnienie, a potem z nagłym przestrachem zrozumiałem, że jeśli faktycznie nie żyję, to nigdy już nie powrócę do swojego bezcennego, konkretnego atomu wspólnoty małżeńskiej. Zaskoczyła mnie gwałtowność rozpaczy, jaką natychmiast poczułem na tę myśl, szybko jednak zdołałem się pocieszyć, tłumacząc sobie, że ostatecznie chyba nie umarłem, lecz tylko popadłem w coś w rodzaju transu, z którego w każdej chwili mogę się obudzić, postanowiłem zatem nie martwić się bez potrzeby tą tajemniczą przemianą i z dociekliwością uczonego obserwować wszystko, co się ze mną dzieje.

Zauważyłem, że ciemność, która zajęła miejsce gruntu pod moimi stopami, kurczy się i kondensuje. Nie przebijałem jej już wzrokiem, więc nie widziałem wiszących niżej gwiazd. Po chwili Ziemia w dole zaczęła przypominać blat wielkiego okrągłego stołu – szeroki dysk ciemności otoczony gwiazdami. Najwyraźniej oddalałem się od ojczystej planety z niewiarygodną prędkością. Słońce, wcześniej widoczne w mojej wyobraźni na dolnym niebie, raz jeszcze zostało fizycznie zaćmione przez Ziemię. Choć teraz znajdowałem się już na pewno setki mil nad naszą planetą, nie przeszkadzał mi brak tlenu ani ciśnienia atmosferycznego, doznawałem tylko coraz bardziej narastającego uniesienia i jakby rozkosznego musowania myśli. Zachwycała mnie nadzwyczajna jasność gwiazd – albowiem czy to wskutek braku osłony atmosfery, czy wskutek mojej wyczulonej wrażliwości, a może nawet z obu tych powodów – niebo przybrało nieznany mi wcześniej wygląd. Gwiazdy niechybnie rozpaliły się do swoich największych wartości. Niebiosa płonęły, a największe światła przypominały przednie reflektory odległego samochodu. Nie zalewana już ciemnością Droga Mleczna stała się kolistą, ziarnistą rzeką blasku.

Po chwili na wschodnim krańcu Ziemi, znajdującej się daleko pode mną, pojawiła się słaba kreska jasności, która w czasie mojego dalszego lotu rozgrzewała się gdzieniegdzie na pomarańczowo i czerwono. Najwyraźniej przemieszczałem się nie tylko w górę, lecz i na wschód, skręcając w stronę dnia. Zaraz potem ukazało się Słońce, pożerające jasnością olbrzymi rogalik świtu. Lecz gdy pędziłem dalej, Słońce i Ziemia zdawały się oddalać od siebie, a nitka brzasku zgrubiała, przeistaczając się w mglistą smugę światła słonecznego. Smuga ta powiększała się niczym wyraźnie przybywający Księżyc i w końcu oświetliła pół planety. Pomiędzy terytoriami nocy i dnia ciągnął się pas ciepło zabarwionego cienia, szeroki niczym subkontynent i wyznaczający sferę świtu. Lecąc wciąż wyżej oraz dalej na wschód, widziałem, jak lądy skręcają na zachód razem z dniem, aż wzniosłem się ponad Pacyfik i stojące już w zenicie Słońce.

Ziemia wyglądała niczym wielka jasna kula, setki razy większa niż Księżyc w pełni, a widoczna w jej centralnym punkcie oślepiająca plama światła okazała się odbiciem Słońca w oceanie. Wokół naszej planety rozciągała się lśniąca mgiełka nieokreślonej grubości, stopniowo zanikająca w dookolnej czerni przestrzeni kosmicznej. Większą część półkuli północnej, nachylonej nieco w moją stronę, pokrywał śnieg i chmury. Widziałem część linii brzegowej Japonii i Chin – ich niewyraźne brązy i zielenie wcinały się w niewyraźne błękity i szarości oceanu. Bliżej równika, gdzie powietrze było czystsze, ocean miał ciemną barwę. Niewielki kłąb jasnej chmury stanowił zapewne zwieńczenie huraganu. Filipiny i Nowa Gwinea rozciągały się dokładnie jak na mapie, Australia z kolei znikała w mglistej, południowej części globu.

Rozpościerający się przede mną widok budził dziwne wzruszenie. Niepokój przesłoniły zadziwienie i podziw, ponieważ uroda naszej planety po prostu mnie zaskoczyła. Ziemia przypominała gigantyczną perłę osadzoną w usianej gwiazdami hebanowej oprawie. Opalizowała, była jak opal. Nie, o wiele piękniejsza niż jakikolwiek kamień szlachetny. Jej wzorzyste ubarwienie okazało się subtelniejsze i bardziej eteryczne. Odznaczała się delikatnością i jasnością, złożonością i harmonijną budową żywego organizmu. To dziwne, że z tak wielkiego oddalenia mocno jak nigdy przedtem wyczuwałem ważną obecność Ziemi jako żywego stworzenia, chociaż pogrążonego w transie i tylko niewyraźnie pragnącego się zbudzić.

Zauważyłem, że żadna z dostrzegalnych właściwości tego żywego, kosmicznego klejnotu nie zdradza obecności człowieka. A przecież rozciągały się przede mną, w tej chwili niewidoczne, niektóre z najgęściej zaludnionych części świata. Leżały pode mną gigantyczne okręgi przemysłowe zaczerniające powietrze gęstym dymem – lecz całe owo pulsujące życie i wszystkie kluczowe z punktu widzenia człowieka działania nie pozostawiły żadnego śladu na obliczu planety. Z tej wysokości Ziemia wydawała się wyglądać tak, jak przed początkiem antropogenezy. Żaden anioł, który by nas odwiedził, czy pochodzący z innej planety badacz, nie zdołałby odgadnąć, że na tym urokliwym globie roi się od szkodników – od pragnących zapanować nad światem, torturujących się nawzajem bestii stojących dopiero u progu ewolucji mającej ich zmienić w anioły.

1 Wszechświat pisany w polskim przekładzie wielką literą oznacza nasz Kosmos; pisany małą odnosi się do wszystkich innych potencjalnych i „realnych” kosmosów lub galaktyk w powieści; zob. też Słowniczek na końcu książki (wszystkie przypisy tłumacza).

2 Kosmos pisany wielką literą oznacza nasz, to znaczy znany dzisiaj ludzkości Wszechświat; pisany z małej litery odnosi się do innych wyobrażonych w powieści kosmosów, przeszłych, przyszłych lub współistniejących w czasie z naszym.

3 Potoczna nazwa naszej Galaktyki zapisywanej w przekładzie wielką literą; galaktyka pisana literą małą oznacza dowolną inną galaktykę poza Drogą Mleczną, w naszym lub innym kosmosie.

Rozdział drugi Podróż międzygwiezdna

Kontemplując w ten sposób ojczystą planetę, wciąż unosiłem się w przestrzeni kosmicznej. Ziemia wyraźnie zmniejszała się w oddali, a gdy pędziłem na wschód, wirowała pod moimi stopami. Nierówności jej skorupy przesunęły się na zachód, aż wreszcie na krańcu wschodnim pojawiło się zachodzące Słońce i środkowy Atlantyk, a potem noc. Po kilku minutach odniosłem wrażenie, że nasz glob stał się olbrzymim półksiężycem, wkrótce potem zmienił się już jednak w zamglony, topniejący coraz bardziej rogalik, wiszący obok drugiego, ostrego i mikroskopijnego rogalika, w jaki przeistoczył się satelita Ziemi.

Ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że niewątpliwie podróżuję z fantastyczną, całkowicie niemożliwą prędkością. Przemieszczałem się tak szybko, że wydawało mi się, że przez cały czas lecę w otoczeniu gradu meteoroidów. Nie widziałem ich, dopóki nie znalazły się tuż obok mnie – świeciły wyłącznie odbitym światłem słonecznym i pojawiały się jedynie na chwilę jako smugi świetlne albo latarnie oglądane z okien pociągu ekspresowego. Z wieloma z nich zderzałem się czołowo, nie odczuwałem jednak żadnych wstrząsów, chociaż jeden wielki nieregularny blok skalny wielkości domu przeraził mnie do szpiku kości. Jego rozświetlona masa spuchła w moich oczach, na ułamek sekundy ukazała nierówną gruzłowatą powierzchnię, a później rozstąpiła się przede mną – musiała się rozstąpić, jak przypuszczam – leciałem jednak tak szybko, że ledwie zobaczyłem przed sobą ten kosmiczny pocisk, a już się okazało, że pozostawiam go daleko za sobą.

Ziemia błyskawicznie stała się po prostu kolejnym ciałem niebieskim. Mówię „błyskawicznie”, lecz moje poczucie upływu czasu zostało teraz mocno zakłócone. Nie potrafiłem rozróżniać już minut, godzin, a może nawet całych dni i tygodni.

Ciągle jeszcze próbowałem dojść do siebie, gdy okazało się, że przekroczyłem już orbitę Marsa i pędzę przez wielką aleję asteroidów. Niektóre z tych maleńkich planet znajdowały się teraz tak bliziutko, że przypominały wielkie gwiazdy lejące się potokiem światła pośród gwiazdozbiorów. Jedna czy dwie przybrały kształt Księżyca pomiędzy kwadrą i pełnią, a potem rogalika, zanim zgasły za moimi plecami.

Znajdujący się przede mną w oddali Jowisz stawał się coraz jaśniejszy i zmieniał pozycję wśród nieruchomych gwiazd. Ogromna kula jawiła się jako tarcza, która szybko przewyższyła wielkością kurczące się Słońce. W pobliżu Jowisza szybowały w przestrzeni jego cztery główne satelity, a powierzchnia gazowego giganta ze względu na przykrywające ją chmury przypominała prążkowany plaster boczku. Tumany chmur spowijały zresztą całą planetę. Zrównałem się z nią, a potem ją minąłem. Miała niesłychanie gęstą atmosferę, więc noc i dzień zlewały się tu w jedno, nie było pomiędzy nimi żadnej widocznej granicy. Tu i ówdzie na wschodniej, nieoświetlonej półkuli zauważyłem niewyraźne połacie rumianego światła, być może pochodzącego z wybuchających wulkanów i przebijającego się przez zwały chmur.

Po kilku minutach, a może nawet latach, Jowisz ponownie stał się odległym ciałem niebieskim i zniknął w przepychu zmniejszającego się, ale wciąż rozpalonego Słońca. Żadna z planet zewnętrznych nie leżała w pobliżu kursu, którym się poruszałem, wkrótce jednak pojąłem, że znajduję się z pewnością daleko poza granicami nawet orbity Plutona. Słońce stało się tylko najjaśniejszą z okolicznych gwiazd i stopniowo gasło za moimi plecami.

Zyskałem w końcu chwilę, żeby zacząć się bać. Nie widziałem nic, tylko gwiaździste niebo. Wielki Wóz, Kasjopeja, Orion i Plejady szydziły ze mnie, były bowiem jednocześnie znajome i odległe, a Słońce stało się jedną z wielu jasno świecących gwiazd. Nie zauważałem żadnych zmian wokoło. Czy byłem skazany na to, by unosić się bez końca w Kosmosie jako bezcielesny obserwator? Czy umarłem? Czy to jest moja kara za całkowicie bezowocne życie? Czy jest to kara dla mojej upartej woli pragnącej trzymać się z dala od ludzkich spraw, namiętności i przesądów?

W wyobraźni ponownie wszedłem na podmiejskie wzgórze. Ujrzałem nasz dom. Otworzyły się drzwi i do ogrodu wyszła kobieca postać oświetlona blaskiem lampy z korytarza. Stała przez chwilę, rozglądając się w lewo i prawo na drodze, a potem wróciła do domu. Była to jednak tylko fantazja. W rzeczywistości nie otaczało mnie nic oprócz gwiazd.

Po chwili zauważyłem, że Słońce i gwiazdy w jego sąsiedztwie mają rumiany kolor, a znajdujące się na przeciwległym biegunie nieba lodowatoniebieski. Znalazłem olśniewające wytłumaczenie tego dziwnego zjawiska. Otóż wciąż leciałem, i to z taką prędkością, że światło nie pozostawało obojętne wobec mojego ruchu. Falowało, ciągle mijałem bowiem różne obiekty, potrzebowało zatem sporo czasu, aby mnie dogonić, a ponieważ postrzegałem jego pulsacje jako wolniejsze niż zwykle, widziałem je w czerwieni. Z kolei te fale świetlne, na które natykałem się przed sobą, stawały się skondensowane i krótsze, ukazywały mi się więc w błękicie.

Zaraz potem niebo przybrało nadzwyczajny wygląd, gdyż wszystkie gwiazdy bezpośrednio za mną świeciły ciemną czerwienią, a znajdujące się bezpośrednio przede mną były fioletowe. Z tyłu wisiały rubiny, przede mną ametysty. Wokół rubinowych konstelacji rozciągała się strefa gwiazd topazowych, a wokół konstelacji ametystowych strefa gwiazd szafirowych. Po lewej i prawej stronie, wzdłuż toru mojego lotu, kolory bladły do normalnej bieli znajomych brylantów nieba. Ponieważ podróżowałem niemal na płaszczyźnie Galaktyki, jej obręcz, biała zarówno po mojej lewej, jak i prawej ręce, była fioletowa przede mną, za mną zaś czerwona. Po chwili gwiazdy znajdujące się tuż przede mną i za mną przygasły, a potem zniknęły, pozostawiając po sobie dwie bezgwiezdne dziury w niebie. Obie otaczała strefa gwiazd kolorowych. Najwyraźniej nadal nabierałem prędkości, a światło z przodu i z tyłu docierało do mnie w odcieniach niedostępnych już ludzkiemu wzrokowi.

Zwiększałem prędkość lotu, a dwie pozbawione gwiazd połacie nieba za mną i przede mną, barwnie obrębione, wkraczały coraz dalej w rozdzielającą je domenę zwykłych gwiazd wiszących po lewej oraz prawej stronie. W tym momencie zauważyłem wśród nich jakiś ruch, mój lot powodował bowiem, że gwiazdy bliższe zdawały się przesuwać na tle dalszych. Ich prędkość zwiększała się, aż wreszcie na chwilę całe widoczne niebo pokryło się latającymi gwiazdami – potem wszystko zniknęło. Najprawdopodobniej szybkość, z jaką się poruszałem względem gwiazd, była już tak ogromna, że światło w normalnej postaci nie docierało do mnie już z żadnej z nich.

Chociaż podróżowałem więc z prędkością zapewne wyższą niż świetlna, odnosiłem wrażenie, że dryfuję na dnie głębokiej studni ze stojącą wodą. Amorficzna ciemność i całkowity brak jakichkolwiek doznań zmysłowych przerażały mnie, jeżeli mogę nazwać przerażeniem odrazę i złe przeczucia, jakich wtedy doznałem, chociaż bez żadnych cielesnych przejawów strachu, takich jak drżenie, potliwość, krótki oddech czy palpitacje serca. Osamotniony i pełen żalu nad sobą zatęskniłem za domem: pragnąłem jeszcze choć raz zobaczyć tę twarz, którą znałem lepiej niż cokolwiek na świecie. Widziałem swoją żonę oczami wyobraźni, jak siedzi przy kominku i szyje, a pomiędzy jej brwiami pojawia się niewielka bruzda niepokoju. Czy moje ciało, zastanawiałem się, spoczywa w tej chwili martwe na wrzosowisku? Czy ktoś je odnajdzie o poranku? Jak żona poradzi sobie z tak wielką zmianą w swoim życiu? Niewątpliwie zachowa się odważnie – będzie jednak cierpiała.

Rozpaczliwie buntowałem się przeciwko rozpadowi naszego ukochanego wspólnotowego atomu, miałem jednak świadomość, że coś we mnie, mój naturalny duch, naciska bardzo mocno, abym nie wracał, lecz podążał dalej w tej zdumiewającej podróży. Nie mogło być mowy o tym, by moją tęsknotę za znajomym ludzkim światem zdołało chociaż na chwilę zrównoważyć zwyczajne pragnienie przygody. Byłem nazbyt wielkim domatorem, aby szukać wielkich niebezpieczeństw i niewygód po prostu dla nich samych, lecz moją bojaźliwość przezwyciężało poczucie, że los podsuwa mi nie tylko okazję poznania głębi fizycznego Kosmosu, lecz daje także szansę, aby ustalić, jaką w istocie rolę pośród gwiazd pełnią życie i rozum. Opanował mnie iście wilczy głód, ale nie przygody, tylko zrozumienia, jakie znaczenie ma w Kosmosie człowiek – albo inny podobny mu gatunek. I ten nasz swojski skarb, ta szczera, wiosenna i właśnie wiosnę zwiastująca stokrotka wspólnoty, rosnąca przy cuchnącej ścieżce współczesnego życia, skłoniła mnie do tego, bym z przyjemnością zaakceptował tę dziwaczną przygodę – bo czyż nie mogłem odkryć, że Kosmos nie składa się wyłącznie z pyłów i popiołów, wśród których trafiają się niekiedy skarlałe formy życia, lecz że jest światem kwiatów rozciągającym się poza naszą spaloną ziemią jałową?

Czy człowiek zgodnie z tym, czego czasami pragnie, naprawdę jest rosnącym elementem kosmicznego ducha, przynajmniej w jego aspekcie temporalnym? Czy raczej stanowi tylko jeden z wielu milionów takich elementów? A może ludzkość z kosmicznej perspektywy nie ma większego znaczenia niż szczury w katedrze? No i czy prawdziwym przeznaczeniem człowieka jest władza, mądrość, a może jednak miłość albo oddawanie czci boskiej jakiejś istocie wyższej? Może wręcz wszystko naraz? A może idea przeznaczenia, celowości, nie znaczy w Kosmosie nic? Pragnąłem znaleźć odpowiedź na te ważne pytania. Poza tym muszę nauczyć się widzieć nieco jaśniej i nieco adekwatniej skonfrontować się z tym (tak to sformułowałem), co – o ile w ogóle udaje nam się wyodrębnić ów czynnik – skłania nas do oddawania czci istotom wyższym.

Mojemu zarozumiałemu „ja” wydawałem się teraz nie pożądającą wielkości jednostką, lecz raczej emisariuszem ludzkości – więcej, narzędziem badawczym, czymś w rodzaju macki wysuwanej przez żywy ludzki świat po to, aby nawiązać kontakt z innymi rozumnymi stworzeniami we Wszechświecie. Dlatego muszę podążać naprzód za wszelką cenę, nawet gdyby mój błahy ziemski żywot miał się nieuchronnie i przedwcześnie skończyć, a moja żona i dzieci miały żyć dalej beze mnie. Muszę podążać naprzód – i w jakiś sposób, pewnego dnia, choćby po całych stuleciach podróży międzygwiezdnej, wrócić do domu.

Patrząc wstecz na tę fazę swojej ówczesnej egzaltacji w tej chwili, czyli już po powrocie na Ziemię i przeżyciu wielu absolutnie oszołamiających przygód, zdumiewam się kontrastem pomiędzy duchowym skarbem, który ambitnie chciałem przekazać swoim pobratymcom, i skromnością mojego wkładu w jego odnalezienie. Porażka, którą poniosłem, wynika być może stąd, że chociaż naprawdę przyjąłem wyzwanie losu i wybrałem tę podróż, to zdecydowałem się na nią jednak z pewnymi utajonymi zastrzeżeniami. Rozumiem teraz, że strach i pragnienie wygody i spokoju przyćmiły blask mojej woli. Postanowienie, które uformowało się we mnie tak odważnie, okazało się ostatecznie słabe, a niepewna odwaga często ustępowała miejsca tęsknocie za ojczystą planetą. Dlatego w czasie tej kosmicznej podróży niejednokrotnie ogarniało mnie poczucie, że bojaźliwa i przyziemna natura nie pozwala mi dostrzec najważniejszych aspektów oglądanych wydarzeń.

Pojmowałem jasno zaledwie ułamek z tego, co zobaczyłem w trakcie swojej wyprawy, również w czasie jej trwania – lecz nawet wtedy moje przyrodzone zdolności wspomagane były przez istoty rozwinięte znacznie wyżej od nas. Teraz, gdy znowu znalazłem się na ojczystej planecie i nie mogę korzystać już z ich pomocy, nie potrafię nawet przywołać dokładniejszego wglądu w tamto doświadczenie – wglądu, który udało mi się uzyskać wcześniej. Z tej przyczyny moja relacja o najdalszej ze wszystkich ludzkich podróży okazuje się ostatecznie nie bardziej godna zaufania niż zwykłe bajdurzenie pospolitego umysłu rozregulowanego pod naporem przeżyć przekraczających jego rozumienie.

Powróćmy jednak do mojej opowieści. Nie wiem, jak długo biłem się z myślami, ale wkrótce po tym, jak podjąłem decyzję, całkowitą ciemność raz jeszcze przeszyły gwiazdy. Najwyraźniej znalazłem się w bezruchu, widziałem je bowiem wszędzie dookoła, a barwa ich światła była już normalna.

Zaszła we mnie jednak tajemnicza zmiana. Szybko odkryłem, że kiedy tylko chcę zbliżyć się do jakiegoś ciała niebieskiego, potrafię wprawić się w ruch w jego kierunku i to z prędkością niewątpliwie większą niż zwyczajne światło. Jak doskonale wiedziałem, było to niemożliwe. Uczeni przecież zapewniali nas, że prędkość przewyższająca prędkość światła to absurd. Doszedłem zatem do wniosku, że mój lot musi być w pewnym sensie zjawiskiem intelektualnym, nie fizycznym, i właśnie dlatego mogę się przenosić z miejsca na miejsce bez wykorzystywania jakichkolwiek fizycznych środków transportu. Wydawało mi się również oczywiste, że światło, w którym ukazały mi się teraz gwiazdy, nie jest normalnym światłem, jakie zna fizyka, zauważyłem bowiem, że ten mój nowy i szybki sposób podróżowania nie ma wpływu na widoczne barwy gwiazd. Bez względu na to, jak szybko się poruszałem, zachowywały brylantowe odcienie, chociaż wszystkie były nieco jaśniejsze i bardziej kolorowe niż normalnie.

Gdy tylko się upewniłem, że opanowałem nowy, wspaniały sposób podróżowania, gorączkowo zacząłem z niego korzystać. Powiedziałem sobie, że wyruszam w astronomiczną i metafizyczną podróż badawczą – lecz moja tęsknota za Ziemią już na samym początku zaczęła mi przeszkadzać w osiągnięciu celu, niepotrzebnie bowiem skupiłem się od razu na planetach, zwłaszcza tych typu ziemskiego.

Skierowałem się na chybił trafił w stronę jednej z jaśniejszych i bliższych gwiazd. Leciałem tak szybko, że niektóre mniejsze i leżące jeszcze bliżej mnie ciała niebieskie śmigały obok niczym meteoroidy. Nie odczuwając żaru, przeleciałem blisko wielkiego słońca. Na jego cętkowanej powierzchni dostrzegłem dzięki swojej cudownej mocy widzenia i pomimo oślepiającej jasności kilka wielkich, ciemnych plam – każda z nich była dziurą, w którą można by wrzucić kilkanaście planet wielkości Ziemi. Wypustki chromosfery otaczające świetlny krąg tej gwiazdy przypominały ogniste drzewa, pióropusze i prehistoryczne, chodzące albo latające potwory, które znalazły się na zbyt małym dla nich globie. Blada korona wysyłała za nimi w ciemność świetlne mgiełki. Okrążając gwiazdę hiperbolicznym lotem, niespokojnie poszukiwałem planet, lecz nie znalazłem żadnej, podjąłem więc poszukiwania – niezwykle pieczołowite – na nowo, przybliżając się do słońca i oddalając od niego. Na szerszych orbitach łatwo przeoczyć tak mały obiekt jak Ziemia, nie zauważyłem jednak niczego poza meteoroidami i kilkoma niewielkimi kometami. Było to tym bardziej rozczarowujące, że gwiazda wydawała mi się bardzo podobna do Słońca – w głębi duszy miałem więc nadzieję odkryć nie tylko planety, ale po prostu Ziemię.

Ponownie wystrzeliłem na ocean przestrzeni, kierując się ku kolejnej bliskiej gwieździe. I ponownie doznałem rozczarowania, zbliżyłem się bowiem do kolejnego samotnego pieca, paleniska, któremu również nie towarzyszyły żadne maleńkie ziarenka, gdzie mogłoby powstać życie.

Gnałem teraz od jednej gwiazdy do drugiej niczym zagubiony pies w poszukiwaniu swojego pana. Pędziłem to tu, to tam, chcąc znaleźć słońce z układem planetarnym, a wśród tych planet swój dom. Przepatrywałem kolejne gwiazdy, choć wiele więcej z nich mijałem niecierpliwie, na pierwszy rzut oka widząc, że są za duże, za bardzo rozrzedzone i za młode, aby mogły być słońcem drugiej Ziemi. Niektóre okazywały się mglistymi rumianymi gigantami, przewyższającymi rozmiarami orbitę Jowisza. Inne, mniejsze i gęstsze, miały jasność tysiąca słońc i niebieski kolor. Mówiono mi, że Słońce jest gwiazdą przeciętną wiekowo, teraz jednak odkryłem o wiele więcej ogromnych młodych olbrzymów aniżeli skurczonych, żółtawych słońc w średnim wieku. Najwidoczniej zabłąkałem się w rejon późnej kondensacji gwiezdnej.

Zwracałem uwagę na wielkie chmury pyłu – chociaż jedynie po to, żeby ich unikać – ogromne jak konstelacje i przyćmiewające blask strumieni gwiazd. A także na smugi blado połyskującego gazu, świecącego czasami własnym światłem, niekiedy zaś odbitym światłem gwiazdowym. Te opalizujące chmurokontynenty często wydzielały dość liczne niewyraźne perły światła – embriony przyszłych gwiazd.

Niezbyt uważnie spoglądałem na wiele gwiazd podwójnych, potrójnych i poczwórnych, jak na mniej więcej równorzędnych partnerów, tańczących ze sobą walca w ciasnych objęciach. Raz, ale tylko raz, zdarzyło mi się trafić na taką rzadką gwiazdę podwójną, w której jeden z partnerów jest nie większy od maleńkiej Ziemi, ale masywny jak cała potężna gwiazda i niezwykle jasny. Wędrując tam i z powrotem wzdłuż tego rejonu Galaktyki napotykałem tu i ówdzie gwiazdy umierające, dopalające się ponuro, gdzie indziej zaś już zaskorupiałe i wygasłe trupy. Nie widziałem ich, dopóki niemal na nie nie wpadałem i nawet wtedy trudno je było dostrzec, świeciły bowiem już tylko odbitym światłem nieba. Starałem się za bardzo do nich nie zbliżać, ponieważ mnie nie interesowały; jak szalony poszukiwałem wyłącznie drugiej Ziemi. Poza tym te truchła napełniały moje myśli strachem, zwiastując kosmiczną śmierć. Pocieszało mnie jednak to, że na razie napotykałem niewiele umarłych gwiazd.

Planet nie znalazłem. Dobrze wiedziałem, że do ich narodzin dochodzi najczęściej w wyniku zderzenia co najmniej dwóch gwiazd i że takie przypadki z pewnością są bardzo rzadkie. Powtarzałem sobie, że gwiazdy z własnym układem planetarnym stanowią niewątpliwie wyjątek w Galaktyce niczym drogie kamienie pośród ziarenek piasku na brzegu morza. Jakie miałem szanse, by natknąć się na taką gwiazdę? Zacząłem tracić nadzieję. Odpychająca pustynia ciemności i bezpłodnego ognia, gigantyczna, iskrząca się jedynie z rzadka pustka oraz kolosalna bezcelowość Wszechświata okropnie mi ciążyły. Po chwili przybyło dodatkowe zmartwienie – zdolność szybkiego przemieszczania się zaczęła mnie bowiem zawodzić. Najpierw poruszałem się wśród gwiazd jedynie z największym wysiłkiem, potem już tylko powoli, a wreszcie coraz wolniej. Niedługo utknę nieruchomo w Kosmosie niczym mucha przypięta szpilką w kolekcji owadów – tylko że pozostanę tu sam na wieczność. Tak, nie ma wątpliwości, to przygotowane specjalnie dla mnie piekło.

Wziąłem się w garść. Powtarzałem sobie, że nawet jeśli ma czekać mnie taki los, to nie jest to nic takiego. Ziemia doskonale poradzi sobie beze mnie. I nawet jeśli nigdzie w Kosmosie nie ma już żadnego żywego świata, to istnieje przecież życie na Ziemi, które może dać początek innemu życiu, znacznie pełniejszemu. I mimo że utraciłem ojczystą planetę, to przecież mój ukochany świat wciąż istniał. W dodatku cała ta kosmiczna wyprawa jest cudem, więc czy w jej cudownym dalszym ciągu nie mógłbym jednak natrafić gdzieś na planetę podobną do naszej? Przypomniałem sobie, że zdecydowałem się na ważną pielgrzymkę i jestem emisariuszem ludzkości do gwiazd.

Zaczęła mi wracać odwaga, a razem z nią moc przemieszczania się. Widocznie zależała od animuszu i zdystansowanego wobec siebie umysłu, a osłabiły ją mój niedawny nastrój, żal nad sobą oraz tęsknota za Ziemią.

Postanowiłem zbadać inny rejon Galaktyki, gdzie może byłoby więcej starszych gwiazd i miałbym większą nadzieję na znalezienie planet, skierowałem się więc w stronę jakiejś odległej i gęsto upstrzonej gwiazdami gromady. Sądząc po bladości poszczególnych cząsteczek składających się na tę mgliście cętkowaną kulę światła, musiała się znajdować w bardzo dużej odległości ode mnie.

Leciałem w ciemności coraz dalej i dalej. Ponieważ nie odwracałem głowy na boki, aby szukać planet, droga wiodąca przez ocean przestrzeni ani razu nie zaprowadziła mnie na tyle blisko jakiejkolwiek gwiazdy, żebym mógł ją zobaczyć w postaci dysku. Światła niebios płynęły obok w oddali niczym latarnie dalekich statków. Straciłem poczucie czasu i w końcu znalazłem się na wielkiej, pozbawionej gwiazd pustyni, w luce pomiędzy dwoma ich strumieniami, w galaktycznej szczelinie. Otaczała mnie Droga Mleczna i wszędzie wokoło widziałem zwyczajny pył odległych gwiazd – nie było jednak żadnych większych świateł, wyjąwszy ostowy puch dalekiej gwiezdnej gromady, którą obrałem za cel swojego lotu.

Nieznane niebo niepokoiło mnie, budziło bowiem poczucie, że coraz bardziej oddalam się od domu. Było mi niemal pociechą, że za najdalszymi gwiazdami widzę maleńkie smużki, nieporównywalnie odleglejsze niż nawet najgłębsze zakamarki Drogi Mlecznej – lecz tak naprawdę pocieszało mnie przede wszystkim to, że choć ta karkołomna i cudowna podróż trwa tak długo, znajduję się wciąż w obrębie ojczystej Galaktyki, w tej samej mikroskopijnej komórce Kosmosu, w której mieszka ona, moja życiowa towarzyszka i przyjaciółka. Nawiasem mówiąc, zdumiewało mnie, że tak wiele obcych galaktyk dostrzegam gołym okiem i że największa z nich jest bladą, przypominającą chmurę plamą większą niż Księżyc na ziemskim niebie.

W przeciwieństwie do tych odległych galaktyk, których wygląd w czasie mojego lotu nie ulegał zmianie, gromada gwiazd przede mną teraz już wyraźnie się rozrastała. Zaraz po tym, jak przekroczyłem gigantyczną pustkę pomiędzy dwoma strumieniami gwiazd, moja gromada ukazała się jako olbrzymia chmura brylantów. Po chwili przelatywałem już przez strefę gęstszą od gwiazd, a potem gromada otworzyła się, pokrywając całe niebo z przodu mnóstwem świateł. Podobnie jak zbliżający się do portu statek napotyka po drodze inne jednostki, napotykałem i mijałem jedną gwiazdę za drugą. Kiedy znalazłem się już w sercu gromady, okazało się, że jest to obszar znacznie rojniejszy niż jakikolwiek inny, który dotychczas zbadałem. Niebo ze wszystkich stron płonęło od słońc, z których wiele wydawało się jaśniejszych niż widziana z Ziemi Wenus. Odczułem ekscytację podróżnika, który po przebyciu oceanu wchodzi nocą do portu, gdzie otaczają go światła wielkiego miasta. Powiedziałem sobie, że w takim rojnym rejonie na pewno musiało dojść do wielu gwiezdnych kolizji, a w związku z tym powstało tu zapewne wiele układów planetarnych.

Raz jeszcze zacząłem szukać gwiazd w średnim wieku i typie naszego Słońca, na razie jednak mijałem wyłącznie młode olbrzymy, ogromne jak Układ Słoneczny. Po dalszych poszukiwaniach znalazłem kilka gwiazd podobnych do naszej, lecz żadna z nich nie miała swoich planet. Znalazłem również wiele gwiazd podwójnych i potrójnych, krążących po nieobliczalnych orbitach – jak również wielkie kontynenty gazów, w których dochodziło do narodzin nowych gwiazd.

W końcu znalazłem jednak układ planetarny. Krążyłem wśród tych światów z niemal nieznośną nadzieją, lecz wszystkie były większe od Jowisza i ciekłe, znów więc zacząłem pędzić od gwiazdy do gwiazdy. Obejrzałem ich z pewnością tysiące, ale wszystko na próżno. Trawiony nudnościami i samotnością uciekłem z tej gromady. Zmniejszała się za mną do wielkości kulki puchu, połyskującej kropelkami rosy, a przede mną wielki trakt ciemności zasłaniał część Drogi Mlecznej oraz pobliskie gwiazdy, z wyjątkiem kilku niedalekich światełek, dzielących mnie od nieprzezroczystej zasłony. Falujące krańce tej olbrzymiej chmury gazu czy pyłu stawały się widoczne dzięki wścibskim promieniom jasnych gwiazd wiszących dalej w przestrzeni. Na ten widok ogarnęło mnie wzruszenie i żal nad sobą, bo w domu wiele razy widziałem brzegi ciemnych chmur, tak samo srebrzonych przez Księżyc – lecz chmura, która teraz stanęła mi na drodze, mogłaby połknąć nie tylko całe światy, nie tylko nieprzeliczone układy planetarne, ale nawet całe konstelacje.

Ponownie zabrakło mi odwagi. Żałośnie próbowałem odciąć się od tych bezmiarów, zamykając oczy, nie miałem już jednak oczu ani powiek: stałem się bezcielesnym, ruchomym punktem widzenia. Starałem się wyobrazić sobie malutkie wnętrze mojego domu, w którym były zasunięte zasłony i tańczył ogień w kominku. Starałem się sobie wmówić, że cały ten horror mroku, odległości i jałowej fosforescencji to sen; że drzemię przy kominku i w każdej chwili mogę się obudzić, że żona wyciągnie do mnie rękę znad robótki krawieckiej, dotknie mnie i się uśmiechnie – nadal byłem jednak więźniem gwiazd.

Raz jeszcze, chociaż opadając z sił, rozpocząłem poszukiwania planet. Błąkałem się znów od jednej gwiazdy do drugiej przez jakiś czas – mijały chyba dni, a może lata albo i całe eony – aż w końcu szczęście albo anioł stróż skierował mnie w stronę gwiazdy przypominającej Słońce. Patrząc w przestrzeń kosmiczną z jej perspektywy zauważyłem niewielki punkcik świetlny poruszający się wraz ze mną na tle wzorzystego nieba. Skoczyłem w jego stronę i zobaczyłem drugi podobny punkt, a potem trzeci. Był to układ planetarny do złudzenia przypominający mój, ziemski. Tak obsesyjnie posługiwałem się ludzkim systemem wartości, że natychmiast wyszukałem w tym układzie świat najbardziej podobny do Ziemi. I rzeczywiście zdawał się zdumiewająco ziemski, gdy jego tarcza puchła tuż przede mną – albo raczej pode mną. Atmosfera planety była jednak wyraźnie rzadsza od naszej, ponieważ kontury nieznanych mi kontynentów i oceanów stawały się coraz ostrzejsze. Tak jak na Ziemi w ciemnym morzu jasno i wspaniale odbijało się słońce. Gdzieniegdzie ponad wodami i lądami upstrzonymi brązem i zielenią, jak na mojej planecie, wisiały pasy białych chmur. Nawet z tej wysokości widziałem jednak, że tutejsza roślinność jest o wiele soczystsza i ma bardziej niebieski odcień niż ziemska. Zauważyłem też, że na tej drugiej Ziemi jest mniej oceanów niż lądów i że środkowe partie wielkich kontynentów pokrywają głównie oślepiająco białokremowe pustynie.

Dalsza część w wersji pełnej