Snowflake - Louise Nealon - ebook + książka

Snowflake ebook

Nealon Louise

4,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Boleśnie autentyczna opowieść o wchodzeniu w dorosłość z dorosłymi na plecach"

Aleksandra Zbroja

Historia o mnie i o tobie. O emocjach każdego z nas. „Snowflake” to mocny i zapadający w pamięć debiut. Opowieść o rodzinie, miłości, depresji, radości i dorastaniu we współczesnym świecie.

Osiemnastoletnia Debbie White mieszka na wsi pod Dublinem z matką Maeve, jej sporo młodszym partnerem i wujem Billym. Billy zajmuje stojącą w ogrodzie przyczepę kempingową, gdzie towarzyszą mu gwiazdy nad głową i butelka whisky. Matka zmaga się z chorobą psychiczną i codziennie zapisuje swoje sny, które uważa za prorocze. Jej dziwactwa przybierają coraz bardziej mroczne oblicze i silnie oddziałują na Debbie. Nad tym specyficznym domem wisi widmo nadchodzącej tragedii.

Debbie, wychowana w hermetycznym rodzinnym świecie, rozpoczyna studia na Trinity College w Dublinie. Dziewczyna próbuje odnaleźć się w nowej, zupełnie innej rzeczywistości, między dwoma biegunami: wyrafinowanym towarzystwem przyjaciół z uczelni a swoją rodziną.

„Snowflake” to autentyczna i poruszająca historia o dorastaniu i opuszczaniu domu. Czy najdziwniejsza rodzina i skomplikowane relacje łączące jej członków mogą być bezpieczną przystanią i wsparciem? Historia Debbie jest głosem pokolenia, opowieścią o radzeniu sobie z niełatwymi doświadczeniami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 306

Data ważności licencji: 5/25/2026

Oceny
4,0 (236 ocen)
81
90
52
13
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lmagdalenka

Dobrze spędzony czas

Debbie wchodzi w dorosłość z bagażem na swoich plecach. A tym bagażem jest psychicznie chora matka z którą mieszka na farmie mlecznej oraz wujek Billy. Ponadto dziewczyna zaczyna studia, musi dojeżdżać do Dublina. Wszystko ją przytłacza. Gubi się i już po pierwszym dniu chce zrezygnować. Do tego dochodzą obowiązki na farmie i presja otoczenia. Czy dziewczyna odnajdzie sie w wielkim mieście? Czy będzie mogła na kogoś liczyć? Podda się, czy jednak da radę? Snowflake to książka specyficzna. Nie wzruszyła mnie, ale bardzo dobrze mi się ją czytało. Krótkie rozdziały sprawiały, że strony uciekały jedna za drugą 🙂 Debbie z jednej strony mnie irytowała, a z drugiej było mi jej troszkę żal. Takie obciążenie dla młodej osoby jest na pewno ciężkie. Uważam, że był to udany debiut. Polecam 👌
21
agnieszka_sier

Dobrze spędzony czas

Trochę zagmatwana, ale całkiem przyjemna lektura. Dobrze pokazuje to, co dzieje się w głowach młodych ludzi.
10
kto28

Całkiem niezła

Obraz "post-milenialsów", ludzi urodzonych po 2000 roku. Nastolatka opisuje swoje życie. Narratorka, wychowana na farmie idzie do szkoły średniej w Dublinie, dźwiga ze sobą nie tylko inność małej miejscowości ale też problemy matki i wujka. - W zasadzie ciekawe dla takich "dziadersów" jak ja: pewne zwyczaje dzisiejszych nastolatków są mi mało znane. Czy młode pokolenie odczyta jakiś przekaz dla siebie, nie wiem...
10
crestQ

Dobrze spędzony czas

Intrygująca i bardzo wciąga.
10
aliciap

Dobrze spędzony czas

piękna książka. Polec
10



Tytuł oryginału: Snowflake

Projekt okładki: Jack Smyth

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja: Ilona Siwak/Słowne Babki

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Bury, Anna Banaszczyk-Susłowicz/Słowne Babki

Fotografie wykorzystane na okładce

© plainpicture/Kniel Synnatzschke

Książka została wydana przy wsparciu Literature Ireland.

Wydawca dziękuje

za dofinansowanie przekładu.

Copyright © Louise Nealon, 2021

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Radosław Madejski

ISBN 978-83-287-1853-1

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Moim rodzicom, Tommy’emu i Hildzie,

za ich mądrość, miłość i wsparcie

Przyczepa

Wujek Billy mieszka w przyczepie kempingowej, która stoi za moim domem. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam inną przyczepę jadącą drogą, pomyślałam, że ktoś – jakiś dzieciak – porwał mi wujka. Wcześniej nie miałam pojęcia, że przyczepy mogą jeździć. Ta, w której mieszka Billy, nigdy nie opuszczała swego miejsca. Od kiedy żyję na tym świecie, zawsze stała na fundamencie z betonowych pustaków.

Dawniej odwiedzałam Billy’ego w nocy, kiedy za bardzo się bałam, żeby zasnąć. Billy powiedział, że wolno mi wyjść z domu, tylko jeżeli zobaczę księżyc za oknem. I kazał sobie przynosić życzenia z ogrodu. W moje ósme urodziny widok pulchnej twarzy księżyca zwabił mnie schodami na dół i zaprowadził do tylnych drzwi. Stąpając boso po mokrej trawie, czułam, jak ostre gałęzie krzewów sięgają po mnie i wbijają ciernie w rękawy mojej piżamy.

Wiedziałam, gdzie rosną życzenia. Wyroiły się niedaleko przyczepy po drugiej stronie żywopłotu. Zrywałam je jedno po drugim, rozkoszując się cichym odgłosem pękających łodyżek, z których wyciekały krople lepkiego soku. Nad moją dłonią rozrastał się pęk puszystych białych kulek. Trzymałam nad nimi drugą dłoń, jakbym osłaniała świecę przed wiatrem, żeby nawet najmniejszy kosmyk życzenia nie oderwał się i nie odleciał w noc.

W mojej głowie rozbrzmiewały sylaby długiego obcego słowa: Leontodon, Leontodon, Leontodon. Za dnia natrafiliśmy na nie w grubej encyklopedii, którą Billy wyciągnął spod łóżka. To w niej wyczytaliśmy, że łacińska nazwa mniszka pochodzi od słów „lwi ząb”. Kwitnące mniszki były piękne, a ich ostro zakończone cienkie płatki sterczały gęsto niczym tiulowa spódniczka baletnicy.

– To jest wyjściowa sukienka, ale kwiat w końcu musi udać się na spoczynek. Jest zmęczony, więdnie i mizernieje, a kiedy myślisz, że już przyszedł na niego czas… – mówił Billy, stopniowo zaciskając uniesioną dłoń, a potem rozprostował palce i wyjął zza pleców drugą rękę, w której trzymał pęk dmuchawców wielki jak obłok waty cukrowej – …zamienia się w zegar. W puszysty księżyc. W komunię świętą życzeń. W konstelację marzeń.

A później pozwolił mi zdmuchnąć je wszystkie, jak zdmuchuje się świeczki urodzinowe.

Teraz zachwycił się bukietem życzeń, który mu wręczyłam, kiedy otworzył drzwi przyczepy.

– Wiedziałem – odezwał się. – Po prostu wiedziałem, że w twoje urodziny pojawi się księżyc.

Nalaliśmy wody do słoika po dżemie i opierając łodyżki na brzegu, zdmuchiwaliśmy nad nim białe pierzaste główki. Wszystkie drobinki puchu wpadały do środka i osiadały na powierzchni wody niczym rój małych pływaków. Potem przyglądałam się im, jak tańczą, kiedy potrząsałam zakręconym słoikiem i celebrowałam moje życzenia. Postawiliśmy słoik na stercie zawilgoconych gazet, które piętrzyły się w plastikowym oknie przyczepy.

Billy podgrzał mleko w rondelku na palniku gazowym. Jego kuchenka wyglądała jak zabawka, którą chciałabym dostać na Gwiazdkę. Zawsze dziwiło mnie, że naprawdę działa. Pozwolił mi mieszać mleko, aż zaczęło bulgotać i na jego powierzchni pojawił się cienki kożuch, który zebrałam łyżką. Potem Billy wsypał do rondelka kakao, a ja mieszałam i mieszałam, aż zaczęła mnie boleć ręka. Przelaliśmy parujący brązowy płyn do termosu i zabraliśmy ze sobą na dach, z którego patrzyliśmy na gwiazdy.

Minęło parę dni, zanim nasiona mniszka całkiem opadły na dno słoika. Długo się trzymały powierzchni wody, zwisając jak pod sufitem, aż w końcu zaczęły sprawiać wrażenie zrezygnowanych albo znudzonych. I kiedy wydawało się, że już przepadły dla świata, zazieleniły się drobniutkimi pędami niczym małe roślinne syrenki, którym wyrastają ogony. Wtedy Billy mnie zawołał i patrzyłam z zachwytem na te uparte drobinki życzeń, które nie poddały się śmierci.

Dziś kończę osiemnaście lat. Jestem trochę podenerwowana przed wizytą u Billy’ego. Już od dawna nie odwiedzam go w nocy. Czuję pod knykciami chłodną blachę, kiedy pukam do drzwi przyczepy. Wokół biegnie gumowa obwódka podobna do uszczelki w lodówce. Jest gąbczasta i miękka w dotyku. Wbijam w nią paznokcie i oddzieram kawałek, gładko jak pasemko tłuszczu od plasterka szynki. Słyszę szelest gazet i stłumione kroki. Billy staje na progu i bardzo stara się ukryć zaskoczenie na mój widok.

– No tak… – mruczy, człapiąc z powrotem w stronę fotela.

– Śpiąca królewna – rzucam na powitanie.

Billy nie wstał rano, żeby wydoić krowy, i musiałam to zrobić za niego.

– Tak, przepraszam cię za to.

– Ale żeby w moje urodziny…

– O, psiakrew… – Billy wykrzywia twarz. – Dziwne, że jego wysokość James cię nie wyręczył.

– O niczym nie wiedział. Mama zapomniała mu powiedzieć.

– Takie z nas niewydarzone plemię – powiedział. – A swoją drogą które to? Słodka szesnastka?

– Gwiazdorska osiemnastka.

Czuję satysfakcję, gdy Billy szczerzy zęby w szerokim uśmiechu rozbawienia. Czekam, aż odwróci się do mnie plecami, żeby napełnić czajnik.

– Ogłosili już wyniki naboru – mówię.

Wujek ogląda się przez ramię.

– To miało być dzisiaj?

– Tak. Dostałam się do Trinity College. Zaczynam od przyszłego tygodnia.

Billy markotnieje. Potem zaciska dłonie na moich ramionach i ciężko wzdycha.

– Jestem z ciebie kurewsko dumny.

– Dzięki.

– A pierdolić herbatę. – Billy macha ręką. – Pierdolić herbatę. Mam tu gdzieś whiskey.

Otwiera szafkę i zaczyna w niej szperać przy wtórze pobrzękiwania talerzy. Przewraca wysoką stertę misek i na próżno usiłuje zatrzymać kolanem lawinę naczyń, które lecą z brzękiem na podłogę. Podchodzę, żeby posprzątać ten bałagan, bo chcę czymś zająć ręce, ale wtedy Billy prostuje się i triumfalnym gestem unosi butelkę jamesona.

– Wszystkiego najlepszego, Debs – mówi.

– Dziękuję.

Przyjmuję od niego butelkę, jakbym wygrała ją na loterii.

Stoimy naprzeciw siebie zakłopotani. Nie chcę, żeby to wyglądało na mój pomysł. Powinnam zachowywać się jak dorosła. Nie mogę już zanosić próśb o spełnienie życzeń.

– Czyste mamy niebo dzisiejszej nocy – odzywa się w końcu wujek.

– Ale jest cholernie zimno.

– To weź sobie termofor z szafki, jeśli chcesz.

Billy sięga do klapy w suficie i ściąga rozsuwaną drabinkę. Wspina się po szczebelkach, wlokąc za sobą śpiwór niczym dziecko, które dało się zagonić do spania.

Gotuję wodę w czajniku. Osobliwości wypełniające ciasne wnętrze przyczepy zdają się obserwować mnie badawczo. Nad łóżkiem wujka wisi drewniany model staromodnego aeroplanu. Mały człowieczek siedzi na nim jak na huśtawce i trzyma w rękach lornetkę. Ponieważ ma wąsy, nazwaliśmy go Pierre.

Gorąca guma termoforu ogrzewa mi ręce. Wchodzę na dach, pokonując po dwa szczeble naraz. Chłodny wiatr uderza mnie w twarz. Czuję się jak na statku. Otuleni śpiworami, niczym w kokonach, kładziemy się na arkuszach ocynkowanej blachy, którą pokryty jest dom Billy’ego. Gdy dotykam zimnego i śliskiego dachu, mam wrażenie, że leżę na bryle lodu. Wpatrujemy się w niebo, jakby cały firmament opierał się tylko na naszych spojrzeniach.

Widok z dachu przyczepy jest jedyną rzeczą, która się nie kurczy, w miarę jak dorastam. Trawa szeleści pod racicami, gdy krowy zbliżają się do nas ociężale i węszą dookoła z zaciekawieniem. Wciągam w nozdrza wilgotną zatęchłą woń, którą przesiąknął śpiwór w przyczepie. Billy pachnie papierosami i olejem napędowym. Jego dłonie w wełnianych rękawiczkach bez palców wystają z rozciągniętych rękawów swetra. Krótki zarost okala jego usta i niczym ściernisko pokrywa policzki, by zniknąć wśród włosów.

– Opowiesz mi historię – mówi Billy.

– Nie mam ochoty nic opowiadać.

– Masz. Wybiorę gwiazdę.

Machinalnie obracam w palcach suwak od śpiwora, udając zniechęcenie. Zakładam kosmyk włosów za ucho i czekam, aż Billy się zdecyduje.

– Widzisz Gwiazdę Polarną? – pyta.

– Nie, widzę tylko najjaśniejszą gwiazdę na niebie.

– No, niezupełnie. Najjaśniejszy jest Syriusz.

– Mówiłeś, że Gwiazda Polarna.

– Cóż, myliłem się.

– Nie może być.

– To co, widzisz? Kiedyś ci ją pokazywałem.

– Tylko ze dwieście razy, ale mówiłeś, że jest najjaśniejsza.

– Jest druga pod względem jasności.

– Więc mam wypatrzeć drugą pod względem jasności gwiazdę na niebie?

– To ta na końcu litery „W”.

– Tak, wiem. Ta, która wydaje się najjaśniejsza… ale nie jest.

– Upewniam się tylko, czy mówimy o tym samym, do jasnej cholery. No więc widzisz te pięć gwiazd, które układają się w koślawe „W”?

Mrużąc oczy, patrzę w niebo i staram się połączyć kropki. Dawniej udawałam, że widzę to samo co Billy. Nie cierpię wysilać się na próżno, kiedy próbuję coś dojrzeć i nic mi z tego nie wychodzi. Trochę przypomina to czytanie znaków brajlowskich, tylko zamiast wypukłych guzków muszę rozpoznać światełka odległe o miliardy miliardów mil. Jest ich za dużo i czuję się przytłoczona, kiedy ten nieprzeliczony tłum zdaje się odwzajemniać moje spojrzenie.

Im bardziej przybywa mi lat, tym więcej wysiłku wkładam w moje starania. Wujek układa z gwiazd obrazy i historie, żebym mogła je rozróżnić. Litera „W” jest jednym z łatwiejszych do znalezienia punktów orientacyjnych.

– Tak, wiem – mówię. – Wygląda jak fotel bujany.

– Otóż to – potwierdza Billy, a jego palec płynnie kreśli po niebie gładkie linie, łącząc gwiazdy ze sobą. – Fotel Kasjopei.

– Pamiętam ją.

– No dobra, to opowiedz mi o niej.

– Przecież znasz tę historię.

– Ale jeszcze nie słyszałem, jak ją opowiadasz.

Wzdycham przeciągle, żeby zyskać na czasie. Postacie zaczynają się wyłaniać z mojej pamięci.

– No już, dawaj – ponagla mnie Billy.

– Kasjopeja za życia była królową, żoną Cefeusza, który też jest tam na górze. Miała charakter. To znaczy była czarująca, ale ludzie uważali ją za dziwaczkę. Zawsze chodziła boso i z rozpuszczonymi włosami, co wszystkich szokowało, bo powinna nosić się po królewsku. Swoją córkę Andromedę wychowała w miłości i szacunku do samej siebie, co w tamtych czasach zakrawało na rewolucję. Jej bezpretensjonalną postawę odbierano jako arogancję. Rozeszły się wieści o hipisowskiej królowej, która chodzi boso, kocha siebie i tego samego uczy swoją córkę. Nie spodobało się to Posejdonowi, więc postanowił przypomnieć ludziom, że nie mogą o sobie decydować. Zesłał morskiego potwora na kraj Cefeusza. Wyrocznia powiedziała, że jedynym ratunkiem dla królestwa jest złożenie Andromedy w ofierze. Tak więc Kasjopeja kazała przykuć swoją córkę do skały na brzegu morza i pozostawiła ją na pewną śmierć.

– No tak, była suką – wtrąca Billy.

– Cóż, nie miała wyboru. W przeciwnym razie potwór wszystkich by pozabijał.

– Ci Grecy mieli nasrane we łbach. Mogę zgadnąć, co się stało z Andromedą?

– Możesz.

– Uratował ją książę z bajki.

– Oczywiście – mówię.

Billy podaje mi butelkę. Pociągam łyk i whiskey wypala mi gardło.

– Perseusz, który właśnie wracał z wyprawy po głowę Meduzy, zabił morskiego potwora, a Andromeda musiała z wdzięczności zostać jego żoną.

– Klasyczny finał. A co się stało z Kasjopeją?

Wyciągam palec ku niebu.

– Siedzi tam, w fotelu bujanym, do którego przykuł ją Posejdon, żeby nie spadła, przelatując nad biegunem północnym głową w dół – wyjaśniam. – I tak będzie krążyć w nieskończoność.

– Jezu. – Billy wzdycha. – Wisieć tak głową w dół przez pół wieczności… To zupełnie zmienia widzenie świata.

– Mnie by zemdliło.

– Może tylko z początku, ale potem byś przywykła.

– Dzięki, grawitacja całkiem dobrze mi służy.

– Na tyle dobrze, że mogę cię zrzucić z dachu?

Wujek popycha mnie tak mocno, że przewracam się na bok w śpiworze i krzyczę wystraszona:

– Billy, ty wariacie! To nie jest śmieszne.

– Nie przepadasz za urodzinowymi klapsami?

– Przestań – mówię, ale czuję się radosna i przepełnia mnie ciepła błogość.

Wracam myślami do mojej opowieści i znów popijam whiskey z butelki. Ale już tamten pierwszy łyk sprawił, że poszybowałam ku niebu.

Dojazdy

Uciekł mi pociąg, a to mój pierwszy dzień na uniwersytecie. Billy twierdził uparcie, że zdążę, ale musiał najpierw wydoić krowy, a dopiero potem odwiózł mnie na stację. Tak więc jestem spóźniona i nawet nie wiem na co. Chyba powinnam zawrzeć nowe znajomości. Obawiam się, że po południu nie będzie już dużego wyboru. To tydzień organizacyjny. Widziałam parę filmów, których akcja toczy się na kampusie uniwersyteckim. Jeśli mam poznać najlepszą przyjaciółkę albo ukochanego, wydarzy się to w pierwszy dzień.

Do tej pory odwiedzałam Dublin tylko w grudniu. Billy zabierał mnie tam co roku i oglądaliśmy świąteczne iluminacje. W moim najwcześniejszym wspomnieniu z tego miasta zachowałam przystanek O’Connell Bridge, na którym czekaliśmy na autobus do domu. Miałam wtedy pięć albo sześć lat. Kiedy autobus przyjechał, poczułam ulgę, bo mogłam nareszcie schronić się przed zacinającym deszczem i porywistym wiatrem, który wywracał parasole na lewą stronę. Billy zapukał w szybę i pokazał kierowcy banknot − dziesięć euro − który potem złożył i zaczął wpychać do szczeliny na monety z takim namaszczeniem, jakby demonstrował magiczną sztuczkę.

Kierowca spojrzał na niego.

– I niby co mam z tym zrobić? – spytał.

Billy zabrał banknot i zrobił miejsce innym pasażerom, którzy ustawili się za nami w kolejce po bilety.

– Na pewno pan ma kupę drobnych, szefie – odpowiedział, wskazując głową tackę, na którą z brzękiem spadały odliczone monety.

– Czy ja wyglądam jak maszyna do odliczania reszty?

Kierowca mierzył nas wzrokiem tak długo, aż Billy zaczął się cofać. Wyszliśmy z autobusu z powrotem na deszcz. Zawsze kiedy spotykało nas coś takiego, wracaliśmy do domu pociągiem.

Billy zachowywał się dziwnie wśród ludzi, których nie znał. Nie był tak pewny siebie jak zwykle. Kiedy chwytał mnie za rękę, nie wiedziałam, czy chce mi dodać otuchy, czy sam jej potrzebuje.

Ostatecznie udało nam się przejść przez miasto taką drogą, jaka nam odpowiadała. Kolejne lata zlewały się ze sobą w jedno wspomnienie, tak więc pamiętam, że kiedyś zatrzymaliśmy się przed budynkiem Poczty Głównej, żeby oddać hołd umierającemu Cúchulainnowi i ofiarom powstania wielkanocnego. Potem przeszliśmy przez most i skręciliśmy w Dame Street, aż w końcu dotarliśmy do piekarni na Thomas Street, gdzie przerażająca kobieta o pulchnej twarzy sprzedała nam bułki z kiełbaskami. Pamiętam też, jak kiedyś Billy poczęstował papierosem jakiegoś bezdomnego mężczyznę nad kanałem. Usiedliśmy obok niego na ławce i rozmawialiśmy przez chwilę tak swobodnie jak ludzie, którzy przystają po mszy za bramą kościoła, żeby uciąć sobie pogawędkę.

Na Grafton Street zatrzymaliśmy się przed wystawą sklepu Brown Thomas, żeby popatrzeć na kukiełkę, która pastwiła się nad butem, uzbrojona w młotek i gwóźdź. Tuż obok niej po rozłożonych torach krążyły małe pociągi. Billy zapytał mnie, co chciałabym robić, kiedy dorosnę. Wskazałam na ulicznego mima pomalowanego jak statua z brązu i powiedziałam, że mogłabym robić coś takiego, bo to sprawia ludziom radość. Ewentualnie mogłabym zostać księdzem.

– Powodzenia – powiedział mój wujek z uśmiechem.

Billy zawsze chciał, żebym zdawała do Trinity College, jedynej uczelni wartej zachodu, jak twierdził, chociaż uważał ją za siedlisko bufonów. Pokazywał mi wysokie kamienne mury i najeżone kolcami ogrodzenie od strony Nassau Street, gdzie znajduje się boczne wejście, ale nigdy nie zapuściliśmy się do środka. Prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, że jest to publicznie dostępny teren. Zawsze uważałam Trinity za przeciwieństwo więzienia ze Skazanych na Shawshank i wyobrażałam sobie, że trzeba przekupić Morgana Freemana paczką papierosów, żeby dostać się do środka przez tunel.

Kiedy w zeszłym roku pojechałam z moją klasą na targi edukacyjne, na stoisku Trinity College nie spotkałam Morgana Freemana, tylko jakąś kobietę o ziemistej cerze ubraną w granatowy kostium. Wręczyła mi broszurkę informacyjną, zmierzyła wzrokiem mój niechlujny mundurek i oświadczyła, że trzeba mieć wybitny umysł, żeby dostać się na tę uczelnię. Ale nie miała racji. To nie jest wyzwanie dla wybitnych umysłów. Wcale nie trzeba być inteligentnym, żeby zostać studentem Trinity. Wystarczy upór.

Przy bramce przed wyjściem ze stacji Connolly uświadamiam sobie, że w pociągu zgubiłam bilet. Podchodzę do budki z napisem „Informacja” i wyjaśniam, co się stało.

– Na której stacji wsiadłaś? – pyta facet w okienku.

– W Maynooth – odpowiadam.

– Ile kosztował bilet?

– Nie pamiętam.

– Możesz mi pokazać jakiś dowód tożsamości?

– Nie mam.

– Jak się nazywasz, skarbie?

– Debbie… hm, Deborah White.

– Jesteś pełnoletnia?

– Yhm.

– No cóż, Deborah, musisz zapłacić sto euro kary.

Mężczyzna pokazuje mi przyklejoną u dołu okienka małą nalepkę z napisem „Stała opłata karna” i podaje przez szczelinę pod szybą jakiś druczek. Omiatam kartkę wzrokiem: „Opłatę należy uiścić w terminie do dwudziestu jeden dni… w razie nieuregulowania należności… może stanowić podstawę do wszczęcia postępowania sądowego… z tytułu egzekucji sądowej może zostać nałożona kara do tysiąca euro”.

– Ale ja zgubiłam bilet – mówię.

– Moja droga, gdybyś go kupiła, wiedziałabyś, ile kosztuje.

– Ale ja naprawdę nie pamiętam.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Pokaż mandat tamtemu gościowi przy bramce, to cię wypuści.

I tak oto po raz pierwszy samodzielnie przybywam do Dublina jako kryminalistka.

Nagle zauważam, że od pewnego czasu podążam w ślad za jakąś kobietą, która idzie do pracy. Ma na sobie długą wąską spódnicę, rajstopy i buty sportowe. W jednej ręce trzyma kawę w kubku na wynos, a w drugiej aktówkę i maszeruje tak energicznie, jakby próbowała wyprzedzić resztę dnia. Trzymam się kilka kroków za nią. Idziemy przez szeroki most, który wibruje pod stopami przechodniów, odpowiadając na nasze kroki, jakby chciał nas wszystkich pocieszyć. Dopiero na O’Connell Street zdobywam się na odwagę i pytam policjanta, jak dojść do Trinity. Policjant parska śmiechem, a ja rumienię się ze wstydu i nienawidzę samej siebie. Potem idę w kierunku, który mi wskazał, starając się wyglądać tak, jakbym doskonale znała drogę.

Czekam przez chwilę przed główną bramą i obserwuję ludzi, którzy znikają w prowadzącej do wnętrza budynku mysiej dziurze albo wyłaniają się ze środka. Zachodzę w głowę, dlaczego wejście jest takie ciasne. Przypominam sobie, w jaką trwogę wprawił mnie jeden z gości programu Oprah, którego podsłuchałam jako sześcioletnia dziewczynka. Żył wtedy jeszcze mój dziadek, na którego dzienne pasmo programowe działało jak kryptonit. Około południa zjadał obiad, a potem zasiadał przed telewizorem i oglądał Oprah, Sędzię Judy albo Anne Robinson w Najsłabszym ogniwie. W tamtym odcinku Oprah jakiś psycholog z przyklapniętymi włosami oznajmił, że przechodzenie przez drzwi powoduje krótkotrwałe zaniki pamięci. Kobiety na widowni wzdychały, kiwały głowami i opowiadały, jak zdarzyło im się wyjść po coś z pokoju, żeby potem stać i bezrozumnie drapać się po głowie.

Nie chciałam wyjść z salonu, przekonana, że teraz, kiedy już odkryłam tę tajemnicę, drzwi wymażą moją pamięć do czysta. Trzymałam się kurczowo podłokietników i chowając głowę między poduszkami, wierzgałam nogami i kąsałam ręce mamy, która usiłowała oderwać mnie od fotela. Wieczorem dałam w końcu za wygraną i pozwoliłam się zawlec do kuchni, gdzie czekała na mnie kolacja. Przestępując próg, zastanawiałam się, jak szybko zapomnę, kim jestem.

Teraz wydaje mi się, że czeka mnie to samo. I nie ma znaczenia, kim jestem. Kiedy znajdę się po drugiej stronie tych ciasnych drzwi, już nie będę taka sama. Nie jestem na to przygotowana. Czuję się, jakbym szła na własny pogrzeb.

Na wypadek, gdyby ktoś mnie obserwował, staram się zachowywać tak, jakbym na kogoś czekała. Zerkam to na komórkę, to na zegarek i obserwuję defiladę osobliwości, które maszerują przede mną. Androgyniczny grunge, szykowne marynarki i spodnie z nogawkami do połowy łydki, swetry Abercrombie & Fitch, podkoszulki od Ralpha Laurena i torby na ramię ozdobione plakietkami mało znanych kampanii politycznych.

Jakaś dziewczyna w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym zsiada z roweru. Jest staromodny, z przymocowanym do kierownicy wiklinowym koszem. Nie wiem, jak to możliwe, ale całkiem nieźle jej w tym płaszczu. Czarne włosy. Grzywka. Piegi. Kolczyk w nosie. Wygląda na szczęśliwą, wręcz podekscytowaną, ale nic w tym żenującego.

Mam dziś na sobie moje najlepsze dżinsy i kraciastą koszulę Billy’ego z podwiniętymi rękawami. Wyglądam, jakbym szła w pole kopać ziemniaki. Odprowadzam wzrokiem dziewczynę w żółtym płaszczu, która znika w drzwiach prowadzących na dziedziniec, a potem biorę głęboki wdech i ruszam w ślad za nią.

Stoję pod banerem z napisem „Tydzień adaptacyjny”, który uświadamia mi bezlitośnie, jak bardzo jestem tu obca. Nie wiem, czego się spodziewałam – może specjalnie wydzielonego kącika do zawierania znajomości. Nie przywykłam do nawiązywania kontaktu z nieznajomymi. Trudno mi rozmawiać, gdy nie wiem, jak ktoś ma na imię, jak wabi się jego pies i co jego tatko robi po pijanemu. Tutaj roi się od ludzi, którzy sprawiają wrażenie, jakby już się znali. Urywki rozmów w różnych akcentach odbijają się echem od kamiennego dziedzińca. Snuję się między stolikami i namiotami jak nieśmiała zjawa w nadziei, że ktoś zwróci na mnie uwagę.

– Cześć!

– O Jezu!

– Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć – tłumaczy się brodacz przebrany za awokado. – Jestem z Towarzystwa Wegańskiego i chciałbym cię zaprosić do gry w skojarzenia, która ma na celu zrewidować i obalić mity związane z weganizmem. No więc kiedy mówię „weganizm”, jakie jest pierwsze słowo, które przychodzi ci do głowy?

– Hitler.

– Co, proszę?

– Hitler nie jadał mięsa. W każdym razie tak mówią, ale to chyba propaganda. Czyli bzdura.

– No tak, interesujące. A ty mimo wszystko nadal masz skojarzenie z tym faktoidem, chociaż udowodniono, że jest nieprawdą.

– Rzeczy związane z Hitlerem zapadają w pamięć.

– Zastanawiałaś się kiedyś nad przejściem na weganizm?

– Nie wiem – odpowiadam. – Mieszkam na farmie mlecznej.

– Produkcja nabiału to oddzielanie dzieci od ich matek – oświadcza brodacz przebrany za awokado, a ja nie jestem pewna, czy mówi poważnie, czy żartuje. – Od stuleci ludzie modyfikują krowy na potrzeby własnej konsumpcji. Każda z nich jest jak potwór Frankensteina.

– Ale Frankenstein stworzył tylko jednego potwora – zauważam.

Przez chwilę brodacz rozważa w milczeniu moją odpowiedź.

– Otóż to – odzywa się w końcu, wymierzając we mnie palec, jakby właśnie wbiegł na metę i wygrał dyskusję.

– Jak masz na imię? – pytam.

– Ricky.

– Ricky – powtarzam. – Postaram się zapamiętać.

– Nie zapamiętasz. – Ricky sprawia wrażenie, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale się rozmyślił. – Przejdź na weganizm – mówi w końcu i energicznie opuszcza uniesioną pięść.

Ustawiam się na końcu kolejki, żeby wyglądało, że coś robię.

– Czy to kolejka do zapisów?

Zauważam, że dziewczyna w żółtym płaszczu zwraca się do mnie.

– Tak sądzę – odpowiadam.

– Świetnie. Muszę to dzisiaj załatwić. Na jakim jesteś kierunku?

– Angielski.

– Och, super, ja też. Dostałaś miejsce w Halls?

– Że co?

– Trinity Hall. W domu studenckim.

– Nie, mieszkam u siebie. Jakąś godzinę drogi stąd.

– Ach, więc dojeżdżasz! No i jak ci z tym?

Dziewczyna mówi to takim tonem, jakby była autentycznie zainteresowana moim samopoczuciem.

– Cóż, do tej pory tylko raz tego spróbowałam.

– Ach, no tak, głupie pytanie. – Dziewczyna zawiesza głos. – Jestem Santy.

– Miło cię poznać, Santy – odpowiadam. – Fajne masz imię.

– Dziękuję. Moi rodzice mają bzika na punkcie mitologii greckiej.

– Aha.

Nigdy nie słyszałam o mitycznej postaci zwanej Santy.

– A ty jak masz na imię?

Santy ma zielone oczy. Dotąd widziałam takie tylko w teledyskach.

– Debbie.

Dziewczyna parska śmiechem.

– Och, wybacz, to tylko… bo tak pokazałaś na siebie palcem.

– Naprawdę? – pytam zakłopotana. – Przepraszam, niezbyt często się przedstawiam.

Moja nowa znajoma pochodzi z Dublina, ale nie mówi jak dublińskie dzieciaki, które wysławiają się tak wytwornie, że w Gaeltacht mogłyby uchodzić za cudzoziemców. Santy mówi normalnie. Zachowuje się naturalnie. Nie jest zmanierowana. Coś musi być z nią nie tak.

– Santy!

Podchodzi do nas dziewczyna w berecie. Ma przysadzistą sylwetkę, nosi okulary w drogich oprawkach i aktówkę z brązowej skóry.

– Heja! Debbie, to jest Orla, moja współlokatorka. Pochodzi z Clare.

– Miło cię poznać.

Ściskam mocno dłoń Orli. Każdy, kto pochodzi z prowincji, stanowi dla mnie konkurencję. Niedorajda z pipidówy zabitej dechami może być tylko jedna. Ale nie mam się czego obawiać. Ta dziewczyna mówi tak, jakby należała do rodziny królewskiej.

– Co dziś robimy? – zwraca się do Santy.

– Muszę się zarejestrować.

– Świetnie, bo ja też. – Orla wyciąga z aktówki kartonową teczkę na dokumenty. – Myślę, że wszystko mam.

– Trzeba było coś przynieść? – wtrącam.

– Nie masz formularzy? – pyta Orla.

– Jakich formularzy?

– Najpierw trzeba się zarejestrować online. Dostałaś mejl ze wszystkimi wskazówkami.

– Jeszcze go nie odebrałam – wyjaśniam. – Internet u nas jest do dupy.

– O rany. – Orla patrzy na mnie zakłopotana. – Nie ma sensu stać w kolejce, jeśli nie masz formularzy.

Santy przechyla głowę i przygląda mi się z taką miną, jakbym była bezdomnym psem, który przybłąkał się do jej ogródka.

– Nic nie szkodzi, bylebyś zdążyła to załatwić do końca tygodnia – mówi. – Zresztą i tak nie dostaniemy nic oprócz prezerwatyw i gwizdków alarmowych do ochrony przed gwałcicielami.

– Ciekawe, czy chłopcy też dostaną te gwizdki – zastanawia się Orla.

– Myślę, że tak – odpowiada Santy. – Gdyby nie rozdali ich wszystkim, byłaby to seksistowska dyskryminacja.

– Nie wiecie przypadkiem, gdzie tu znajdę jakiś komputer? – pytam.

– Sprawdzałaś w bibliotece?

Orla bez wątpienia uważa mnie za skończoną idiotkę.

– Ach, no tak, racja – mruczę pod nosem i wychodzę z kolejki. – Przepraszam.

– Biblioteka jest tam. – Orla pokazuje palcem w przeciwnym kierunku.

– Dzięki.

Udając, że idę do biblioteki, otwieram portmonetkę i odliczam drobne, żeby kupić bilet na pociąg.

Maud Gonne

Rzucam torbę na podłogę w kuchni i wychodzę na podwórko. Zastaję Billy’ego w oborze. Stoi w jednej z zagród i zabiera się do karmienia nowo narodzonego cielęcia. Trzyma dużą plastikową butlę mleka z wetkniętym w otwór wężykiem. Zauważa, że mu się przyglądam, i stawia przesadnie duże kroki, zakradając się do swojej ofiary. Cielę zaczyna się wyrywać, gdy tylko czuje na sobie jego rękę.

– Chodź no tu do mnie, ty mały łajdaku. – Billy chwyta zwierzę za ogon i przyciąga do siebie.

– Łajdaczko – poprawiam go. – To jest dziewczynka. Tak samo jak krowy, które zawsze nazywasz skurwielami.

– Kiedy zacznę się przejmować tożsamością płciową bydła, nie pozostanie mi już nic innego, jak położyć się na plecach i czekać na eutanazję.

Mój wujek wpycha plastikową rurkę do przełyku cielęcia, a potem obraca butlę do góry dnem i unosi nad głowę. Zastanawiam się, czy mała krówka czuje smak mleka, które z bulgotem spływa prosto do jej żołądka.

– Wyglądasz na wstrząśniętą – zauważa Billy.

– Bo jestem.

– Jak ci dzisiaj poszło?

Kręcę głową i czuję, jak na policzki wypływa mi rumieniec.

– Aż tak źle?

– Dlaczego nigdy mi nie opowiadałeś o mitycznej postaci zwanej Santy? – pytam.

– Że co?

– Dziewczyna, którą poznałam, ma tak na imię.

– Ładnie.

– Myślałam, że wiesz o nich wszystko.

– O starożytnych Grekach? Pochlebiasz mi.

– W każdym razie można odnieść takie wrażenie.

Billy wypycha policzek językiem, jakby dokonywał w pamięci skomplikowanych obliczeń.

– Jeśli dobrze rozumiem, jesteś na mnie zła, bo nie powiedziałem ci czegoś, co twoim zdaniem wiedziałem.

– Nie, jestem zła, bo mówisz tak, jakbyś wszystko wiedział.

– Ojojoj… To poważne oskarżenie.

Przeskakuję przez bramkę i siadam ze skrzyżowanymi nogami na słomie.

– No i wyszłam na idiotkę.

– W rzeczy samej – przyznaje Billy. – A ta dziewczyna… Czy ona przypadkiem nie ma na imię Ksante? Bo jest taka postać w mitologii.

– O ja pierdolę! – Przewracam się na plecy i czuję, jak krew uderza mi do głowy. – A ja wymawiałam jej imię, jakbym się zwracała do Świętego Mikołaja.

– No to teraz już wiesz.

– Jak mogłam przeżyć tyle lat i nie mieć o niczym pojęcia?

– „Wiem, że nic nie wiem”. To Sokrates. Swoją drogą inni ludzie też znają jego imię. Nie ukrywam go przed nikim.

Chwytam źdźbło słomy i obracam je w palcach. Dwa rozmyte źdźbła zamieniają się w jedno, kiedy zamykam i otwieram lewe oko.

– Nie cierpię być głupia – mówię.

– Nie jesteś głupia. Może tylko naiwna.

– A teraz traktujesz mnie protekcjonalnie.

– Ależ nic podobnego – protestuje Billy. – „Naiwna” to piękne słowo. Powinnaś sprawdzić.

– Daruj sobie.

– Naiwny pochodzi od łacińskiego nativus, które oznacza naturalny albo wrodzony. Ma te same korzenie co francuskie słowo naître, czyli narodzić się. – Billy wyciąga rurkę z pyska cielęcia i wlecze ją po słomie niczym odciętą pępowinę. – W tym sensie wszyscy jesteśmy naiwni. Nie ma innej możliwości.

– Takie wnikliwe myślenie musi być strasznie męczące.

– Przekazałem ci wszystko, co wiem – odpowiada Billy, otwierając bramkę zagrody.

– I w tym tkwi cały problem.

– Przyrządzisz mi podwieczorek?

– A mam jakiś wybór?

Wyciągam rękę, a mój wujek pomaga mi wstać. Przed oborą mijamy trzy martwe cielęta ułożone jedno na drugim. Billy trąca to, które leży pośrodku.

– Dostrzegasz w nim coś osobliwego?

– Jest martwe.

Billy obraca cielę czubkiem buta.

– Ma nogi pośrodku brzucha – wyjaśnia.

– Jakbyśmy żyli w Czarnobylu. A co z pozostałymi dwoma?

– Były zbyt duże. Byk płodzi tak duże cielęta, że krowy nie mogą ich wypchnąć. Robiłem, co mogłem, ale te nie przeżyły.

– Aha.

Kiwam głową i staram się nazwać uczucie, które wzbudziła we mnie ta wypowiedź, jak gdyby wiedza na temat przyczyn mogła zmienić coś na lepsze.

Wyjmuję z lodówki szynkę, pomidory i masło.

– Jakie jest pierwsze skojarzenie, które przychodzi ci do głowy, kiedy mówię „weganizm”? – pytam, kładąc jedzenie na stół.

– Hitler – odpowiada Billy.

– U mnie tak samo.

– Chociaż on prawdopodobnie nie był weganinem.

– Tak, wiem.

Zaczynam przekrawać pomidory na pół.

– Nie zdążyłam złożyć wniosku o dofinansowanie – mówię.

– Dlaczego?

– Mam alergię na rzeczywistość.

– Będziesz musiała ją przezwyciężyć. Jest szansa, żebym opłacił twoje czesne za ten rok?

– Nie stać cię.

Billy napełnia czajnik, przystawiając dzióbek do kranu.

– A ciebie nie stać na to, żeby nie iść na studia. Przecież chcesz się stąd wyrwać.

– Jeszcze nie jestem gotowa.

– Co to znaczy, że nie jesteś gotowa? Powinnaś robić wszystko, żeby rozwinąć skrzydła.

– No cóż, ale nie robię. Nie mamy nawet porządnego internetu.

– Z dachu tej chałupy nie da się złapać sygnału – mówi Billy.

– Nie mam pieniędzy na laptopa.

– A więc o to się rozchodzi? Nie możesz iść na studia, bo mamy gówniany zasięg?

– Nie tylko o to – odpowiadam. – Jest mnóstwo przeszkód. Na przykład kto się będzie opiekował mamą?

– To nie jest twoje zadanie.

– Tylko tak mówisz, ale przecież ktoś musi mieć na nią oko. I ty nie jesteś tym kimś.

– Szczerze mówiąc, tobie też nie najlepiej to wychodzi. – Billy siada przy stole. – Od kiedy jesteś Matką Teresą? Szukasz pretekstu, żeby tu zostać, tymczasem powinnaś się palić, żeby dać stąd drapaka.

– Tylko na ten rok. Wezmę urlop dziekański. Mogę zawiesić studia i zacząć w przyszłym roku. Wtedy zabiorę się do tego, jak należy.

– Kiedy coś zaczynasz, żaden moment nie jest odpowiedni.

– Owszem, jest. Chcę zamieszkać w mieście.

– Zaczekaj. – Billy unosi rękę i przełyka kęs kanapki. – Czegoś tu nie rozumiem. Wracasz do domu zszokowana po kilku godzinach spędzonych w mieście, a teraz mówisz, że chcesz się tam przeprowadzić?

– Złożę wniosek o miejsce w domu studenckim.

– W mieście, które napawa cię przerażeniem.

– Przez ten rok coś odłożę. Nie musisz mi płacić tyle co Jamesowi.

– O to się nie martw. Nie płacę mu zbyt wiele za całą robotę w gospodarstwie, nie mówiąc o niańczeniu twojej matki. Robi to wszystko dla wspólnego dobra.

– Wystarczy mi tyle, żebym mogła się wyprowadzić w przyszłym roku.

– Żeby wszystko roztrwonić na czynsz i żyć w miejskiej klatce?

– Ludzie właśnie tak robią – wyjaśniam.

Billy oblizuje palce i zbiera okruszki brązowego chleba jak dziecko.

– Postaram się skombinować dla ciebie przyczepę – mówi.

– W takim razie zgoda?

– Wszystko to patykiem na wodzie pisane.

– Ale ja i tak tam nie wrócę. Nie mogę.

– Możesz i wrócisz.

– Nie zmusisz mnie.

– Rany boskie, Debs, czy ty siebie słyszysz? Zdajesz sobie sprawę, że zachowujesz się jak rozpuszczona panienka? Jeden dzień w Dublinie i już pękasz.

Obracam głowę i próbuję powstrzymać łzy. Zawsze łatwo się rozklejam i nienawidzę siebie za to, co doprowadza mnie do jeszcze większej rozpaczy. Pochlipuję kilka razy.

Billy wzdycha. Mój płacz wprawia go w zakłopotanie.

– Daj spokój, przestań już. Głowa do góry, śnieżynko.

– Nie nazywaj mnie tak.

– Nie nazywaj mnie tak – przedrzeźnia mnie Billy.

– Ależ ty jesteś dziecinny – mówię, ale jego sztuczka odniosła skutek.

Przestałam płakać. Ocieram łzy rękawem koszuli.

– Debs. – Billy czeka, aż na niego spojrzę. – Miasto cię przeraża. Nie możesz pozwolić, żeby to cię powstrzymało. Zapoznaj się z nim.

– Czy wiesz, że w mieście nie widziałam nic oprócz Collins Barracks i Poczty Głównej, bo tylko tam mnie zabierałeś? – pytam.

– Próbowałem cię zarazić radykalnym patriotyzmem, ale nie wyrosłaś na Maud Gonne.

– Też mi porównanie. Urodzona w Anglii muza irlandzkiej rewolucji. Skąd w ogóle u niej taka przemiana?

Zanurzam w herbacie roladkę figową.

– Jej ojciec pochodził z Mayo – wyjaśnia Billy. – Trudno ją winić za to, że urodziła się w Anglii. W każdym razie uwolniła się od swojej naiwności.

Chwytam wargami ciastko, kiedy jest już tak rozmoczone, że nieomal wpada do herbaty.

– Pozwoliła zrobić z siebie mityczną postać – mówię.

– To źle?

– Myślę, że tak.

Billy wstaje od stołu i ślizgając się w skarpetkach na podłodze, idzie w stronę drzwi kuchennych.

– Pójdziesz na studia w tym roku, a jeśli będę musiał za to zapłacić, to trudno – oświadcza i schyla się, żeby założyć buty. – Naucz się prowadzić samochód, a ja ogarnę internet – dodaje. Wychodząc, zamyka z trzaskiem drzwi.

Saoirse

Nasz dom stoi u stóp wzgórza. Mówimy na nie Zegarowe Wzgórze ze względu na faceta, który mieszka w bungalowie na szczycie. Nie wiem, jak naprawdę się nazywa i dlaczego wszyscy nazywają go Zegarem. Codziennie przechodzi koło naszej bramy, kiedy idzie do sklepu po gazetę. Nigdy się z nami nie wita. Zalatuje od niego torfem i jest jedynym znanym mi człowiekiem, który pali fajkę. Czasami James zatrudnia go do pomocy przy zaganianiu bydła i wtedy czuję się zobowiązana z nim rozmawiać, bo jest stary i samotny. Zegar nie mówi za wiele, ale od czasu do czasu próbuje odgadnąć, ile mam lat. Zawsze myśli, że jestem dużo młodsza, i przygląda mi się sceptycznie, kiedy zadaję sobie trud, żeby go poprawić.

Nasze krowy pasą się na polach, które rozpościerają się od domu Zegara aż do samej wioski. Widać stąd iglicę wieży kościelnej sterczącą nad koronami drzew. Żywopłot przed domem jest krótko przycięty, żeby nie zasłaniał widoku obramowanego konarami dębów, które rosną po obu stronach drogi. Na zakręcie naprzeciwko domu stoi tablica z napisem „Fáilte”, która wita ludzi przejeżdżających przez naszą wioskę.

Kiedyś na ścianie przy drzwiach mieliśmy zawieszoną drewnianą tablicę. Billy wyrzeźbił ją na moje siódme urodziny. Wtedy bardzo chciałam mieć swojego konia, ale mama się nie zgodziła. Pozwoliła mi za to nadać imię naszemu domowi, co nie było żadną atrakcją. Jednak Billy zrobił z tego wielką rzecz, ponieważ to nic nie kosztowało. Nazwałam nasz dom tak, jak zamierzałam nazwać mojego konia – Saoirse, od powiewu wolności, który mnie ogarniał, kiedy w wyobraźni zjeżdżałam galopem ze wzgórza na podwórko.

Tablica z nazwą wisiała kilka miesięcy − aż do tamtej nocy, kiedy do naszego ogródka wpadł samochód. To było niebieskie auto z dużym spojlerem na tylnej klapie, który oderwał się pod wpływem uderzenia i przeleciał nad żywopłotem. Jechało zbyt szybko, straciło przyczepność na oblodzonym zakręcie i uderzyło w tablicę z napisem „Saoirse”. Zginął wtedy dziewiętnastoletni chłopiec. Czasami w rocznicę wypadku jego rodzina kładzie bukiet białych lilii pod ścianą przy wejściu. Potem patrzymy, jak więdną zawinięte w przybrudzoną folię.

W noc wypadku miałam sen, w którym byłam chłopcem i prowadziłam samochód. Z samego snu niewiele zapamiętałam – jedynie to, jak się skończył. Śniło mi się, że dopiero w ostatniej chwili zauważam ostry zakręt na drodze prowadzącej w dół zbocza, hamuję ostro i czuję, jak opony ślizgają się na lodzie. A wtedy myślę z zachwytem, że to naprawdę niesamowite przeżycie, bo kiedy świat tak wiruje, masz wrażenie, jakby partnerka na parkiecie niespodziewanie zakręciła tobą w tańcu i jest ci trochę głupio, czujesz się trochę zniewieściały, ale się nie przejmujesz, bo to tylko zabawa i myślisz, że ona i tak na ciebie leci…

Mama mówi, że obudziłam się z krzykiem, a potem usłyszeliśmy, jak samochód uderza w ścianę. Nikt nie potrafił mnie pocieszyć. Byłam przekonana, że ten chłopiec zginął z mojej winy. Że wpadł do mojej głowy i przeze mnie nie może pójść do nieba. Rozerwało go na kawałki, podobnie jak jego samochód, którego szczątki jeszcze długo znajdowaliśmy w ogrodzie. Ciągle zalewałam się łzami. Leżałam w łóżku i ryczałam wniebogłosy, a mama wychodziła z siebie, próbując mnie ukoić.

Zaczęłam nocami wymykać się do przyczepy. Pewnego razu Billy stracił cierpliwość, kiedy mu powiedziałam, że nie mogę spać, bo ten chłopiec wciąż we mnie siedzi. Spoliczkował mnie tak mocno, że do dziś nie jestem pewna, czy naprawdę to zrobił.

– Ten wypadek nie ma z tobą nic wspólnego! – krzyknął.

A potem dodał, ukrywając twarz w dłoniach, że nie jest na mnie zły. Był zły na moją mamę.

Tablica z napisem „Saoirse” nigdy nie wróciła na swoje miejsce. Billy o niej zapomniał, a ja nie miałam odwagi mu przypominać. Wciąż jeszcze zdarzają się takie noce, gdy siedzę na łóżku zbyt przerażona, by zasnąć, i spodziewam się, że do naszego ogródka znowu wpadnie z impetem jakiś samochód z kolejną duszą pędzącą ku zatraceniu.

Kurewski liszaj

Wyglądam przez kuchenne okno i widzę moją matkę, która tańczy całkiem naga w kępie pokrzyw za domem. Wysokie łodygi sięgają jej do piersi niczym gąszcz liści palmowych rozkołysanych w uwielbieniu. Matka kręci głową i wije się, unosząc ramiona, które na przemian wtulają się w jej szyję pod brodą. Wyciąga ręce przed siebie i kreśli dłońmi półksiężyce nad czubkami liści, jakby brodziła w wodzie. Wcale nie sprawia wrażenia poparzonej i dopiero kiedy wychodzi z zarośli, widać wyraźnie, że jej ciało stoi w ogniu.

Kiedy wszyscy zbieramy się przy obiedzie, jest już podrapana do krwi. Billy udaje, że niczego nie zauważa. Kiedyś po pijanemu nazwał te wykwity na jej skórze „kurewskim liszajem”.

Mama stawia przed Jamesem talerz, a on dotyka palcem jej zaczerwienionego przedramienia usianego białymi pęcherzykami.

– Co ci się stało? – pyta.

– Poparzyłam się trochę pokrzywą.

– Trochę. Cała jesteś poparzona. Wpadłaś w pokrzywy?

– Nie, wskoczyłam.

Mama zapewnia go, że zrobiła to celowo.

– Ale dlaczego, na Boga?

– Bo pokrzywy zawierają serotoninę. Właśnie dlatego parzą. Są pokryte maleńkimi igiełkami, przez które wstrzykują hormon szczęścia.

– Poważnie?

– Tak.

James zastanawia się przez chwilę, a potem kiwa głową.

– Brzmi całkiem nieźle – stwierdza.

– Jimbob z przyjemnością wytarza się z tobą w pokrzywach, Maeve – wtrąca Billy, nie odrywając wzroku od ziemniaka, z którego zdziera skórkę.

– No, nie byłbym tego taki pewny – protestuje James.

– Znam lepsze sposoby na zażywanie narkotyków – zgadza się Billy.

– Dwa „B” – dopowiada James. – Błogość i ból. Nie bez powodu tak często idą ze sobą w parze.

– Tylko że w jego przypadku to dwa „K” – dodaje mama. – Kieliszek i kac.

Jej uwaga wcale nie jest aż tak zabawna, mimo to James śmieje się tak mocno, że stół zaczyna dygotać.

– Jak wszystkim wiadomo, alkoholicy dzielą się na tyle odmian, ile jest gwiazd na niebie, a ja jestem niezmiernie rad, że zaliczam się do tych towarzyskich – kwituje mój wujek. – Innym nie starcza serotoniny na nic więcej jak picie wina w łóżku.

– Jezu, Billy, wyluzuj, to był tylko żart – uspokaja go James.

– Czasami żart ma w sobie więcej powagi niż wszystko inne, co mówisz.

Właśnie tak wyglądają nasze posiłki. Mama i James kontra Billy i ja. Zawsze te same drużyny, a ich skład jest ustalony, zanim siądziemy do stołu.

Jakoś nigdy nie potrafiłam oswoić się z myślą, że moja matka mnie urodziła. Wydawało mi się bardziej prawdopodobne, że wyrosłam z gnojówki niczym jakaś piekielna Wenus albo wypadłam krowie spod ogona. Teoretycznie James mógłby być moim ojcem, bo kocha mamę, ale kiedy się urodziłam, miał sześć lat. Pewnie kiedy wyśliznął się z macicy, był owinięty w ten swój kombinezon z logiem John Deere, przyszedł na świat w bezrolnej rodzinie. Był szesnastolatkiem i nalewał piwo w pubie swojej matki, kiedy zmarł mój dziadek. Billy zatrudnił go do pracy w naszym gospodarstwie. James okazał się darem niebios – doił krowy, naprawiał ogrodzenia i odbierał cielęta, które rodziły się w środku nocy. A mama, zdruzgotana śmiercią swojego ojca, ożywiała się, ilekroć zjawił się w pobliżu.