Śmiertelna zadra. Cykl: Ludy Wedoru. Część 2 - Anna Nazabi, Zoe Rocks - ebook

Śmiertelna zadra. Cykl: Ludy Wedoru. Część 2 ebook

Anna Nazabi, Zoe Rocks

0,0

Opis

Wydawałoby się, że nic gorszego nie mogło spotkać dwóch braci, od konieczności dzielenia latami tego samego ciała. Nic bardziej mylnego. Mimo powodzenia rytuału i rozszczepienia ich świadomości wdeptują w o wiele większe tarapaty. Przeniesieni do świata wyjętego żywcem z legend i mrocznych baśni, muszą wspólnymi siłami zawalczyć o przetrwanie. Czy chowane latami urazy i głęboko zakorzeniona niechęć, przeszkodzą im w odnalezieniu drogi do domu? Ten nad wyraz barwny, ale i bezwzględny świat ma przecież swoje problemy, a jego mieszkańcy pogrążają się w coraz poważniejszych knowaniach i konfliktach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ANNA NAZABI ZOE ROCKS

CYKL LUDY WEDONU - CZĘŚĆ II

ŚMIERTELNA ZADRA

© Copyright by Anna Nazabi i Zoe Rocks

Projekt okładki Anna Nazabi i Zoe Rocks

ISBN: 978-83-8166-171-3

 Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Rozpowszechnianie bądź kopiowanie całości lub części publikacji zabronione

bez pisemnej zgodny autora.

Książka jest fikcją literacką.

Wszelkie podobieństwa do osób i zdarzeń rzeczywistych są przypadkowe.

Wydanie I 2020

Spis Treści

HELOS

Przełęcze Zębów Wirgona

WEDON

Nowy Świat

HELOS

Kasztel Ostrogłów

Pierwszy Obóz Kartografów

Trakt do Puszczy Zarskiej

WEDON

Burkats

HELOS

Terytorium Królestwa Sementaru

Kasztel Ostrogłów

Zikuto

WEDON

Ziemia Niczyja

HELOS

Lasy Graniczne Zikuto

Kasztel Ostrogłów

Lasy Graniczne Zikuto

WEDON

Energetyczna Brama

Arg Godona Anudina

HELOS

Zikuto

WEDON

Nowy Świat

HELOS

Lasy Graniczne Zikuto

Kalendarium konfliktów zbrojnych z udziałem najemników

HELOS

Przełęcze Zębów Wirgona

Zażywał w życiu wiele substancji wyskokowych, ale takiej jazdy jeszcze nie doświadczył. Jego żołądek skręcił się w ciasny supeł, a skóra piekła i tężała, jakby lada moment miała oderwać się od mięśni. Najgorszy był jednak porażający strach i efekt zaskoczenia. Uderzył w podłoże z brutalną prędkością, zapadając się po czubek głowy w lodowatym puchu. Krew zawyła w żyłach. Przed chwilą wewnętrznie płonął, a teraz zamarzał. Co się działo do cholery?

Jakimś cudem wygramolił się ze śniegu, z trudem poruszając skostniałymi kończynami. Wiatr pozbawił go tchu, nim oczy na dobre przyzwyczaiły się do porażającej bieli otoczenia. Było mu zimno, kurewsko zimno. Rozglądając się wokół, zaczął gwałtownie pocierać ramiona. Obce niebo wisiało mu nad głową, pochmurne i złowieszcze, z przerażającym zarysem dwóch wschodzących księżyców, które goniły słońce za pobliskie szczyty. Śnił? Przeżywał właśnie koszmar wywołany opioidami i tantrycznym tańcem? Co było prawdą, a co ułudą? Poza fizycznym bólem niczego nie był pewien.

Wypatrzył inne ciała wokół siebie. Hućwa, Kwidzyński, same znajome gęby. Piotrek wył jak na torturach z powodu złamania otwartego kości piszczelowej. Jego twarz, podobnie zresztą jak facjata Hućwy, przypominała poobijany worek treningowy. Nos był ewidentnie złamany. Zakrzewski pamiętał ten ból aż za dobrze i nawet zdobył się na współczucie, chwytając pod pachy wierzgającego Hućwę. Nie, to nie był Hućwa. Piękniś, który ośmielił się podkopać interes Drugiego, został przecież bezpowrotnie poświęcony.

- Paweł, to ty? - zapytał chudzielca, który trząsł się jak osika. Użyczyłby mu wierzchniego okrycia, ale miał na sobie tylko przepocony T-shirt, w dodatku niepachnący fiołkami. Chwycił brutalnie za szpiczasty podbródek, zmuszając mężczyznę, aby na niego spojrzał. - Odpowiadaj!

Hućwa dłuższą chwilę analizował jego słowa, po czym wychudłą twarz wykrzywił wściekły grymas. Szarpnięciem wyrwał się z uścisku.

- Jak mogłeś?

- Mogłem, co? Pomóc twojej dupie wygramolić się ze śniegu?

- Wiesz, o czym mówię, o twoim diabelskim rytuale!

- Wyświadczyłem nam przysługę.

- Przysługę? - Drugi westchnął gorzko. - Zrujnowałeś mi życie!

- Tylko dzięki mnie jeszcze żyjemy. To ciało umierało!

- Zabiłeś niewinnego człowieka!

- Zapewne nie jednego.

Drugispojrzał z odrazą, którą Zakrzewski przerabiał wielokrotnie. Splatając dłonie na piersi, przeczekał niemy osąd, który zakłócił żałosny jęk Kwidzyńskiego. Drugi rzucił się z pomocą, ale waga piórkowa skutecznie utrudniała mu spionizowanie przyjaciela. Gdyby nie parszywy mróz, bezwzględny wiatr, wysokie ciśnienie i powietrze z rozrzedzoną zawartością tlenu, Zakrzewski uśmiałby się po pachy, obserwując groteskową scenę. Warunki nie sprzyjały jednak rozbawieniu, szczególnie gdy pofatygował się do skarpy, aby zerknąć w dół na zupełnie obcy krajobraz. Musieli czym prędzej ruszać dupy w troki.

Rozejrzał się po pozostałych, którzy powoli, o własnych siłach gramolili się ze śniegu. Sebastiana, Piąchę i Sergieja mógł uznać za potencjalnych sprzymierzeńców. Bardziej skomplikowana była kwestia Rinudina, którego obecność na lodowatym zadupiu z pewnością nie była przypadkowa. Jeżeli portal został otwarty, Rinudin musiał maczać w tym palce. Niewiele myśląc, Zakrzewski szarpnął go za ubranie.

- To twoja sprawka?

- Niby co? - Czarnowłosy próbował poluzować uścisk. Miał lodowate palce i sine wargi, odsłaniając zęby zaciśnięte w daremnym wysiłku.

- Gdzie jesteśmy do kurwy nędzy?

- Skąd mam wiedzieć?

- Nie kłam! - Zakrzewski potrząsnął nim brutalnie. - To nie twoje niebo? - Oskarżycielskim palcem wskazał upiorne księżyce. - Takich widoków się nie zapomina.

- Nie wiem, gdzie jesteśmy. Nie rozpoznaję tego miejsca.

- Nie wierzę! - Cyniczny rechot Sergieja zabrzmiał upiornie pośród szczytów. - Chcecie mi powiedzieć, że Ernest miał rację? Mam uwierzyć, że ten zdziadziały, skurwysyński gnój nie gadał od rzeczy, pieprząc o innym wymiarze?!

Mężczyzna wyraźnie utykał, a na jego czole kiełkował pokaźnych rozmiarów siniak. Zakrzewski nie pamiętał zbyt wiele po przebudzeniu z transu, ale po obrażeniach pozostałych wnioskował, że ominęła go porządna zadyma. Wszyscy poza nim i Sebastianem byli w jakimś stopniu pokiereszowani.

- Właśnie próbuję ustalić fakty - rzucił oschle, ponownie skupiając uwagę na Rinudinie. - Otwarłeś portal, za pomocą tej swojej pieczęci?

- On go otwarł - Czarnowłosy wskazał Sergieja, który prostował nadszarpnięty bark. - Specjalnie rozbił pieczęć.

- Zajebię! - ryknął Sergiej. - Nie zwalaj tego na mnie pieprzony dziwolągu! Nie miałem pojęcia, co się stanie!

- Ostrzegałem, co się stanie!

Zakrzewski przystopował Sergieja, opierając dłonie na jego piersi. Rosły najemnik był niebezpiecznym sukinsynem.

- Łapy precz! - Blondyn odepchnął jego dłonie. - Nikt nie będzie robił ze mnie idioty!

- Teraz nie jest najlepsza pora! - Zakrzewski spojrzał na niego z góry, wykorzystując przewagę wzrostu. - Stało się, rozbiłeś kamień, trudno. Teraz musimy ustalić, gdzie nas wywiało, a przede wszystkim...

- I tak by to zrobili! Ernest przyznał, że wraz z tym dupkiem planuje otworzyć portal. Skończyłoby się dokładnie tak samo!

- Zrozum, do kurwy nędzy, że to w tej chwili nieistotne! Jesteśmy w czarnej dupie i jak zaraz nie ruszymy z miejsca, zostaną z nas mrożonki! - Zakrzewski warknął wściekle, odwracając się do Rinudina. - Czy kamień musiał otworzyć przejście do twojego świata?

- Nie znam magii, jaką posługują się Arg-agule. To oni zaklinają zargonitowe pieczęcie.

- Ale to ty miałeś jej użyć.

- Prawdopodobnie jesteśmy w Wedonie - Rinudin przyznał niechętnie, wytrzymując spojrzenie Zakrzewskiego. - Nie wiem jednak gdzie. Nigdy nie byłem w tej krainie.

Zakrzewski musiał uwierzyć na słowo. Warunki były mordercze, a opóźnianie wymarszu dramatycznie zmniejszało ich szanse na przeżycie. Skoro Rinudin nie potrafił wskazać właściwego kierunku, pozostało im parcie na oślep i liczenie na łut szczęścia. Problem w tym, że pomyślność nie sprzyjała głupcom, a pewne było, że Drugi nie zostawi Kwidzyńskiego. Aż ciężko było patrzeć, jak Piotrek opiera ramię na jego cherlawym karku. Po jednym kroku wylądowali w śniegu. Było oczywiste, że w duecie nie mają szans. Zakrzewski z ociąganiem przejął balast i ignorując wrzaski grubasa, chwycił go pod pachy.

- Jest ci chociaż zimno, dziwolągu? - Sergiej spytał jadowicie. - Chuj wie, jakie voodoo zafundował ci ten szaman. Może jesteś pieprzonym zombie? Mróz ewidentnie ci nie szkodzi.

Zakrzewski skwitował oskarżenie wyprostowanym palcem. W tej chwili bynajmniej nie zamarzał, aczkolwiek miał świadomość, iż napędzał go narastający gniew. Ktoś odpowiadał za to, co się stało i miał ochotę wyciągnąć konsekwencje.

- Ernest opowiedział mi, jaki z ciebie psychol!

- Zamknij się, musimy iść!

- Ja nic nie muszę! - Sergiej tradycyjnie nie wiedział, kiedy odpuścić i bezmyślnie tracąc czas, zaatakował Zakrzewskiego. - To twoja wina! Gdyby nie pierdolona Baśka i wasz zryty beret nie byłoby nas tutaj! - Rozsiewał wszędzie spienioną ślinę, zadziwiająco żywotny jak na ofiarę siniaków, zwichnięć i hipotermii.

Walnęli w śnieg. Po dwóch strzałach w mordę Zakrzewski zagotował się z wściekłości, co notabene spowolniło proces zamarzania. Oddał z impetem, ale wkrótce sztywne paluchy zacisnęły się na jego krtani. Skąd Sergiej miał tyle krzepy, pozostawało tajemnicą. Zakrzewski z trudem oplótł go nogami i strącił z siebie, nadwyrężając kilka kręgów.

- Odpierdol się - sapnął, przygwożdżając blondyna do ziemi i krzywiąc się z powodu pulsowania w krzyżu. - Nie ja przeniosłem nas na pieprzony Everest!

- Z Everestem bym tego nie porównywał. - Sebastian dowlókł się do nich, aby ukrócić zapasy w śniegu. - Na Evereście żaden z nas nie mógłby oddychać.

- Dzięki za obserwację - Zakrzewski stwierdził sarkastycznie, odsuwając się od buzującego Sergieja.

Potyczka, jakkolwiek nie byłaby mu na rękę, z pewnością zbawiennie pobudziła im krążenie. Czy ten imbecyl nie mógł zrozumieć, że groziło im zamarznięcie? Nim wyartykułował pretensję, blondyn nie wiadomo skąd wyciągnął kałacha i strzelił do Rinudina, wywalając przy tym połowę magazynku.

Zakrzewski padł na pysk, lada moment spodziewając się lawiny. Gdy tylko w przestrzeni umilkły strzały, wyrwał Sergiejowi karabin i zdzielił go kolbą w skroń. Potem odwrócił się gwałtownie, gorączkowo szacując zniszczenia. Piącha dostał, umierał. Sebastian bezskutecznie próbował zatamować krwawienie. Drugi odciągnął Piotrka na bezpieczną odległość, a Rinudin zaciskał palce na krwawiącym ramieniu. Całe szczęście Sergiej nie podziurawił go jak sito, co dosadnie świadczyło o jego nadwątlonej kondycji.

- W porządku? - Zakrzewski spytał, pomagając mu wstać ze śniegu. Oczy czarnowłosego zionęły nienawiścią i gdyby Sergiej nie zarobił już w szczękę,

z pewnością teraz oberwałby za swoje.

- To tylko draśnięcie.

- Całe szczęście… - Zakrzewski urwał nagle, dostrzegając w oddali ciało z rdzawą czupryną - tylko nie to - szepnął, brodząc w puchu, w stronę nieruchomego chłopca.

Brak śladów krwi świadczyl o tym, że smarkacz nie dostał rykoszetem. Nie byłoby go jednak tutaj, gdyby Zakrzewski nie zezwolił mu na wyprawę do pieprzonej dżungli.

Klęknął przy ciele, odwracając je na plecy. W tym samym momencie chłopiec szarpnął się i wrzasnął.

- Nie wrócę do domu!

- To masz akurat jak w banku. - Zakrzewski prawie uściskał gnojka. - Trafiliśmy do innego wymiaru. O powrocie do domu, możesz na razie zapomnieć.

Młody rozwarł usta, spoglądając na niego, jak na powiększony zestaw z frytkami.

- Poważka?

- Poważka. Jak inaczej wyjaśnisz fakt, iż zamarzamy pośród gór?

- Wcześniej byliśmy w dżungli, a to też było czadowe.

- Ale tam polecieliśmy, a tutaj... - Zakrzewski pamiętał mgliście, co stało się

w gwatemalskiej wiosce, więc o merytoryczne wsparcie poprosił Sebastiana.

- Tutaj wciągnął nas zajebiście spektakularny wir, który zniszczył chatki dzikusów

i z dużym prawdopodobieństwem wielu z nich pozabijał. Naszych też zresztą nie oszczędzał. Widziałem, jak Miszce odjebało rękę…

- Na miłość boską, wystarczy tych szczegółów! - Piotrek zapominał o własnym cierpieniu, gdy w grę wchodził instynkt nadopiekuńczej matrony. - Robin jest przemarznięty i przemoczony. Okryjcie go czymś!

- Niby, czym? - Sebastian rozejrzał się wokół, jakby próbował wypatrzeć szlafrok

w bezkresnych zwałach śniegu.

- Nie wiem! Czymkolwiek! Nie powinno go tu być!

- Zajebiście, że tu jestem! - Smarkacz, nie podzielał rozterek Piotrka. Z pomocą Zakrzewskiego podniósł się z podłoża, dygocząc z zimna i przestając z nogi na nogę. Podobnie jak większość z nich miał na sobie lekkie obuwie, szorty i krótki rękawek. - Wolę to od... Od... Od... Od... - Szczerkające zęby utrudniały mu komunikację.

- Spoko młody, rozumiemy. - Zakrzewski skinął na Sebastiana, który zbliżył się

z ociąganiem.

- Co jest, szefie?

- Poniesiesz Robina.

- Bez przesady, smarkacz może chodzić.

- Jest przemarznięty.

- Jak my wszyscy.

- To jeszcze dziecko, Seba, nie rób wiochy.

- Nie robiłbym wiochy, gdyby to dziecko nie wpierdalało za troje! Waży chyba

z sześćdziesiąt kilo!

- Ja... Ja... Ja... - Cokolwiek Robin próbował powiedzieć, nie doczekało się zrozumienia. Zakrzewski zgarnął Sebastiana na stronę.

- Przynajmniej go podtrzymuj. Ogrzej go swoim ciałem.

- On powinien mnie grzać! Jest obrośnięty bekonem.

- Ja pierdolę, ależ z ciebie patologiczny gość.

- Czemu sam go nie poniesiesz?

- Bo będę taszczył prawdziwą słoninę. - Zakrzewski wskazał Kwidzyńskiego, który nawet nie udawał, że nie słyszy obraźliwych określeń. Z rezygnacją pokręcił głową, powstrzymując Drugiego, aby nie narobił rabanu w imię walki o dobre imię przyjaciela.

Sebastian rozważył to wyjaśnienie i po chwili niechętnie przytaknął. Oplótł chłopca ramieniem, podczas gdy Zakrzewski z wielką łaską zebrał z ziemi Kwidzyńskiego. Miał świadomość, że godząc się na wleczenie grubasa, praktycznie popełniał samobójstwo.

Drugi oczywiście nie docenił jego gestu. Zamiast ruszyć w drogę, tkwił jak kołek w śniegu.

- A on? - odezwał się, wskazując nieprzytomnego Sergieja.

- Chuj z nim.

- Nie możemy go zostawić!

- Nie? - Zakrzewski usadził Piotrka i z irytacją podszedł do Drugiego. Górował nad nim wszystkim, wzrostem, wagą i muskulaturą. Z nich dwóch to on dopiął swego i miał ochotę odegrać się za lata poniewierki. - To go kurwa dźwigaj, ale będzie jeszcze trudniej niż z grubasem. Mam w dupie Sergieja. Nie zamierzam za niego zdechnąć.

- Paweł, musimy czym prędzej zabrać stąd dziecko - Piotrek stęknął błagalnie, wlepiając ślepia w przyjaciela. - Ono jest najważniejsze.

- I nie masz nic przeciwko zostawieniu jednego z nas na śmierć?

- To on otworzył portal - Rinudin rzucił chłodno. - Niepotrzebnie wszystko skomplikował.

- Bo, co? Bo pokrzyżował twoje plany? Gdyby tego nie zrobił, mógłbyś zaprowadzić zamęt według własnego widzimisię?

- Gdyby tego nie zrobił - czarnowłosy zbliżył się, spoglądając na Drugiego z góry - być może udałoby mi się otworzyć portal prowadzący w odpowiednią część Wdonu, w pobliże argu, w pobliże twojej matki. Nie muszę chyba przypominać, że uprowadzili ją Szarzy Elijak, a żaden z nich, ze mną włącznie, nigdy nie napatoczył się na śnieżne szczyty. Moi bracia i siostry znają Wedon wzdłuż i wszerz, ale to miejsce jest zupełnie obce!

- Zaraz, zaraz, powiedziałeś, że prawdopodobnie jesteśmy w Wedonie - Zakrzewski wtrącił zaalarmowany, bo Drugiego i tak zatkało. Z zaszklonymi oczami, dławiąc się myślą o Baśce, odsunął się chybotliwie i prawie zarył o ziemię. - A teraz twierdzisz, że nigdy nie słyszeliście o Evereście?

- Wydaje mi się, że to po prostu druga strona.

- Druga strona?

- Możemy pogadać o tym później? - Sebastian ponaglił, dygocząc z zimna. Zakrzewski nie mógł, nie przyznać mu racji. Rozczarowany porzucił wątek i spiął mięśnie, aby na powrót dźwignąć Kwidzyńskiego.

- Naprawdę chcecie go zostawić? - Drugi uparcie oponował za Sergiejem. Blondyn od kilku minut leżał twarzą w śniegu, więc najpewniej już i tak był jedną nogą w grobie.

- Sergiej do nas strzelał - Piotrek jęknął z trudem.

- Spanikował.

- Usprawiedliwiasz go?

- Nie. - Drugi bezsilnie zacisnął wargi. - Po prostu wiem, że to się zemści.

- Niech się mści - Zakrzewski rzucił wściekle, ponaglając wszystkich, aby zaczęli forsować zbocze.

Poczekał łaskawie, aż Drugigo wyprzedzi, po czym zamknął pochód z Piotrkiem uwieszonym na ramieniu. Zejście nie wydawało się szczególnie strome, ale gruba warstwa śniegu mogła ukrywać niebezpieczne uskoki i rozpadliny. Wichura wzmagała się coraz bardziej i wkrótce widoczność została znacznie utrudniona. Strzępy letniej odzieży w najmniejszym stopniu nie chroniły przed mrozem, a nieodpowiednie obuwie przepuszczało ziąb i wszechobecną wilgoć.

W ciągu kilku minut na rzęsach i brodach maszerujących osiadła gruba warstwa śniegu, a złowieszczy skowyt wiatru potęgował wisielczy nastrój. Zakrzewski miał nadzieję, że odzyskanej po latach wolności nie okupi zgonem pośród gór, stając się czasowo-przestrzennym paradoksem. Miał wrażenie, że godzinami brodzi w śniegu za ledwie widocznym zarysem pozostałych, a w którymś momencie Kwidzyński zwalił się na niego całym ciężarem. Zakrzewski wrzasnął, próbując przekrzyczeć dudnienie wiatru, ale z jego ust wyrwał się ledwie słyszalny charkot. Gardło skostniało jak cała reszta tkanek, a moc wyparowała z niego razem z wściekłością. Naiwna dobroduszność jak zwykle ugryzła go w tyłek.

Odsunął skostniałe ramię, pozwalając, aby Piotrek walnął o ziemię. Nikt z pozostałych nie zwrócił na to uwagi. Nikt się nie zatrzymał. Nikt ich nie usłyszał i po dłuższej chwili płytkiego sapania, Zakrzewski zaczął podejrzewać, że już dawno zostali w tyle. Kwidzyński spowolnił go do tego stopnia, że już dobry kawał drogi snuł się w ciemno za splątanymi płatkami śniegu.

Oparł się o jego ciało i poddał odrętwieniu.

***

Konieczność oszczędzania oddechu powstrzymywała go od zapalenia fajki lub nucenia ulubionej pieśni. Płuca piekły od siarczystego mrozu i musiał uważać, gdzie stąpa, aby ustrzec się przed upadkiem z zabójczej wysokości. Źle zrośnięta kość lewej nogi po dziś dzień poprzypominała mu o skutkach niegdysiejszego ryzykanctwa. Kulał, ale przynajmniej przeżył. Arte odnalazł go, opatrzył i wziął pod swoje skrzydła. Dzięki temu Garett nauczył się rozpoznawać ścieżki.

Przystanął na chwilę, dając odpocząć spracowanym mięśniom. Za plecami miał horyzont Wielkiej Wody, upstrzonej zębiskami skał i lęgowiskami krwiożerczych bestii. Po przeciwnej stronie rozrastał się cywilizowany świat maradów. Za każdym razem, gdy schodził do Keresh lub Zikuto uderzał go postępujący rozrost ludzkich osiedli, kontrastujących z dzikością wschodnich terytoriów. Coraz cieńsza granica dzieliła te dwa światy. Konflikt wisiał w powietrzu…

Nie powinno go to obchodzić. Ścieżki tak długo stały przed nim otworem, jak długo strzegący ich ufali w jego neutralność.

Westchnął ciężko świadom, iż powinien ruszyć w dalszą drogę. Słońce chyliło się ku zachodowi, a on miał do pokonania jeszcze naprawdę spory odcinek. Zacisnął palce na lejcach i napiął barki, ale przed kolejnym zrywem powstrzymało go niecodzienne zjawisko na niebie. Świetlisty punkt wybrzuszył barierę chmur, po czym wydłużył się i pęczniał, emitując podejrzane odgłosy. Nieprzyjemny pisk narastał w zastraszającym tempie, doprowadzając wkrótce do potężnego łupnięcia. Huk poniósł się echem po szczytach Zębów Wirgona. Garett padł na ziemię, spodziewając się lawiny, ale stoczyły się jedynie warstwy wierzchniego śniegu. Zerwał się z miejsca i przeszedł kilka metrów, wypatrując oznak gwałtownego incydentu. Przeczucie podpowiadało mu, że miał do czynienia z magią, ale w najbliższej okolicy nie dostrzegł niczego nadzwyczajnego. Nic się nie tliło, nie mieniło, a tym bardziej nie dymiło, lecz nim zdążył na dobre otrząsnąć się z zadumy, przestrzeń wypełniła przeciągła salwa huków. Ponownie padł na ziemię, przeklinając wrodzoną zdolność do pakowania się w wymyślne tarapaty. Przejście przez góry o tej porze cyklu było dostatecznie ryzykowane, bez konieczności angażowania w przygodę magicznych wystrzałów i zjawisk atmosferycznych.

- Na szczyny makudry - wycedził, gramoląc się z podłużnego kufra sań.

Uniósł wieko i odsłonił skóry, aby skontrolować samopoczucie młodych. Pogrążone

w gorączkowym letargu, ledwie nań spozierały przekrwionymi ślepiami. Magia, czy nie, musiał dostarczyć drzewiki do Erbezona, a najkrótsza droga, nawet wliczając oczywiste trudności, wiodła przez przełęcze Zębów Wirgona.

Otrzepał się ze śniegu i poprawił uzbrojenie, zdeterminowany, aby czym prędzej ruszyć w drogę. Pociągnął sanie ze zdwojoną gorliwością, mając nadzieję, iż przed zmrokiem dotrze do obozu. Stamtąd trasa stawała się już o wiele prostsza.

Po dwóch godzinach równomiernego marszu i stopniowego ścinania wysokości natknął się na pierwszą oznakę wcześniejszej anomalii. Ciało leżało w śniegu nienaturalnie wykręcone. Poczerniałe kończyny sterczały sztywno niczym upiorny drogowskaz ustawiony ku przestrodze. Posoka dawno wsiąknęła już w podłoże, tworząc wymyślne wzory na nietkniętej kołdrze śniegu. W pobliżu nie było żadnych innych śladów. Nieboszczyk najpewniej upadł z wysokości i coś podpowiadało Garettowi, że stało się to w wyniku niedawnego zjawiska na niebie. Świadczył o tym dziwaczny strój i niecodzienna fizjonomia nieszczęśnika. Co gorsza, kilkanaście metrów dalej Garett natknął się na korpus i oszronioną plątaninę rozlanych wnętrzności. Ten osobnik był o wiele drobniejszy, ciemnoskóry i dogłębnie przerażony. Martwe oczy wpatrywały się w przestrzeń, a usta zastygły w koszmarnie niemym wrzasku. Garett rozejrzał się po otoczeniu, czując, jak włosy jeżą mu się na karku. Takie właśnie było jego szczęście, z jednej zuchwałej decyzji wdepnąć w cuchnącą masę niespodziewanych komplikacji. Miał być opanowany, obojętny i neutralny, tymczasem kilka lat temu już dawno wybrał stronę.

Nim zrobił kolejny krok, przestrzeń rozdarł ryk czegoś, co gabarytowo przerastało ogora. Garett szczycił się znajomością wszystkich dzikich stworzeń i dotychczas nie słyszał żadnego o tak imponującej gardzieli. Instynktownie spojrzał w dal na masywną sylwetkę, nadlatującą znad Wschodniego Kła. Nie było sensu uciekać. Mógł, co najwyżej spróbować wtopić się w otoczenie spowite szarością nadchodzącego zmroku. Przysypał śniegiem siebie oraz sanie, z galopującym sercem wsłuchując się w trzepot skrzydeł i wrzaski nadlatującej bestii. Nowe gatunki o takich gabarytach objawiały się niezmiernie rzadko i zazwyczaj nie zwiastowało to niczego dobrego. Miecz trzymany w pogotowiu na niewiele mógł się zdać w starciu ze stworzeniem, którego cień przysłonił słońce. Masywne cielsko pokrywała łuska tak czarna i połyskująca, jakby gad dopiero co wytarzał się w smole. Mięsiste łapy i dość długi ogon równoważył rogaty łeb z kolosalnym pyskiem. Skrzydła rozpościerały się na imponującą szerokość, umożliwiając pokonywanie ogromnych odległości. Drapieżne szczęki połknęłyby go w całości.

Gdy bestia oddaliła się, pikując w dół zachodniego zbocza, Garett dźwignął się z posłania, czując kryształy śniegu pod wierzchnią warstwą zbroi. Było to jednak ostatnie z jego zmartwień, gdyż kopuła nienaturalnego światła rozbłysła w oddali.

Chwycił za lejce sań, aby podejść nieco bliżej. Dość szybko pokonał szerokie połacie śniegu, czując na skórze wibrujące, ciepłe powietrze. Wrażenie było dosyć przyjemne do momentu, w którym zbroja nie przylgnęła do przepoconego ciała, a nogi nie zaczęły zapadać się w topniejącym śniegu. Zostawił sanie w bezpiecznej odległości i z grymasem na twarzy przeczołgał się pod granicę uskoku, który pod wpływem ciepła przeobrażał się w leniwy strumień. To, co zobaczył, było o stokroć bardziej niezwykłe od wcześniejszego zjawiska na niebie. Posłusznie warującej bestii towarzyszył jeździec w obszernej opończy, skrzętnie przysłaniającej fizjonomię. Nie sposób było stwierdzić, czy był kobietą, czy mężczyzną, a jedynie, że odznaczał się nieprzeciętnym wzrostem, smukłą sylwetką i lekko zgarbioną posturą. W dłoni trzymał kostur zakończony połyskującym kamieniem. To właśnie on emitował kopułę jasnego światła, rozpraszającego mróz i mrok nadciągającej nocy. Poświata artefaktu otulała kolejne ciała. Garett naliczył pięciu chłopa i dziecko, w niewielkim oddaleniu od siebie, jakby gęsiego przedzierali się przez przełęcz i jeden po drugim padli z wycieńczenia. Jeździec przechadzał się pomiędzy nimi, wykonując nieznaczne ruchy dłoni. Nie schylał się ani nie szturchał ich kosturem, a mimo wszystko wyglądał, jakby pozyskiwał informacje. Anomalia, która wcześniej rozegrała się na niebie, musiała wywabić go nie wiadomo skąd i po co, jeszcze bardziej komplikując uciążliwy żywot Garetta. Kartograf będzie przecież musiał komuś o tym opowiedzieć.

Jeździec tymczasem uderzył kosturem o ziemię, gasząc efekt świetlny i wprawnym ruchem dosiadł bestii. Chwilę później stali się malejącym punktem na niebie, podczas gdy Garett bił się z myślami, czy przeprowadzić własny rekonesans. Zebrał się z ziemi i grzejąc skórę w pozostałościach ciepłego powietrza, podszedł do dwójki najbliżej leżących osobników. Tłusty i gorączkujący miał poważne złamanie lewej nogi. Drugi, brodaty i barczysty zaczynał powoli budzić się z letargu, a przynajmniej o tym świadczyły gwałtowne ruchy gałek ocznych. Garett zapobiegliwie przyłożył miecz do jego grdyki.

- Coś za jeden? - spytał, gdy człek skupił na nim błękitne spojrzenie.

- Nie rozumiem. - Słowa brzmiały obco i dziwacznie, w pokrętny sposób pasując jednak do okoliczności. Garett przymierzył się do gestykulacji, ale przeszkodziły mu maleńkie szczęki, które niespodziewanie wgryzły się w nogę grubasa.

Zaskoczony brodacz odskoczył jak oparzony.

- Zani, won! To nie jest jedzenie! - Garett warknął na drzewika, wyszarpującego kawałek skóry. - Wracaj na sanie!

Młoda wyszczerzyła zęby w bezczelnym proteście, przystając z nogi na nogę, jakby rozważała, czy w ogóle wykonać polecenie. Nie była głodna, tylko żądna wrażeń i jak na obłożnie chorą wykazywała zadziwiającą nieustępliwość.

- WON! Nie żartuję!

Zani pisnęła z oburzenia, co przeraziło nieznajomego. Mężczyzna napiął mięśnie, ewidentnie szykując się do obrony.

- Co to kurwa jest? - wydukał, skupiając na sobie uwagę niesfornego szkraba.

Garett stanął pomiędzy nimi, aby zapobiec możliwej potyczce.

- Nie będę powtarzał po raz trzeci! - Próbował wykrzesać z siebie jakieś pokłady autorytetu. - Możesz być pewna, że Szur dowie się o twoim zachowaniu. Chcesz sabotować ocalenie rodzeństwa? - Splótł dłonie na piersi, surowo patrząc w żółte ślepia.

Poprzetykana pnączami buźka wykrzywiła się w grymasie. Zani odznaczała się szczególnie buntowniczym charakterkiem. Prychnęła wściekle, szczerząc maleńkie ząbki, ale ostatecznie powróciła do tymczasowego legowiska.

Niebieskooki dłuższą chwilę łypał za nią z komicznie rozdziawioną gębą, po czym odważył się zbliżyć do grubasa i skontrolować puls na tłustej szyi. Nie spuszczał oka z wieka sań, zapewne obawiając się, co jeszcze może stamtąd wypełznąć.

- Nic, z czym miałbym ochotę się użerać - Garett odpowiedział na domniemane pytanie.

- Muszę sprawdzić, co u pozostałych. - Mężczyzna wyprostował ręce, akceptując przewagę Garetta, który obserwował go z mieczem w pogotowiu.

Dłuższą chwilę mierzyli się spojrzeniami, dopóki niebieskooki nie przypomniał sobie o reszcie towarzyszy. Nerwowo rozejrzał się po otoczeniu, ruszając biegiem w stronę przytomniejącego dziecka. Poślizgnął się przy tym i zarył twarzą w roztop, co niezmiernie rozbawiło rudowłosego chłopca.

- Ale z ciebie ciapa!

- Żyjesz, świetnie - brodacz warknął, wypluwając śnieżną papkę. - Jedno zmartwienie mniej.

- Dlaczego nagle stało się tak ciepło?

- Ciesz się, dzięki temu jeszcze żyjemy.

Chłopiec dostrzegł Garetta, przewiercając go na wskroś spojrzeniem małych, jasnych oczu, które przypominały oczy brodacza, ale rysy ich twarzy były zupełnie niepodobne. Dziecko było, mówiąc delikatnie, szpetne jak ogor i tłuste jak ciężarna britla. Garett nie mógł znieść tego natręctwa, więc przybrał najgroźniejszą minę, na jaką było go stać. Taką, którą zwykle przybierał, gdy musiał przedzierać się do miejskiej latryny.

- Paweł, kto to? - Dzieciak przylgnął do niebieskookiego, utrudniając mu zebranie się ze śliskiej nawierzchni. - Wygląda jak Robin Hood, ale patrzy jak psychopata!

- To łowca niewolników i jak zaraz nie przestaniesz mnie tłamsić, oddam cię za darmo!

Chłopiec odskoczył w bok i podbiegł do tłuściocha, przytulając się do nieprzytomnego ciała.

Garett miał już dość sztucznego wyostrzania wzroku, więc zamiast na młodocianym, skupił spojrzenie na brodaczu, który pozbierał się wreszcie i pomógł innemu towarzyszowi dźwignąć się z rozmokłej breji. Chwycił go pod pachy i stanowczo spionizował.

- Paweł? - Potrząsnął człekiem, z palcami poczerniałymi od długotrwałego mrozu. - Ocknij się! - Szturchnięcia poszły w parze z gorliwym nawoływaniem, dopóki udręczony człek nie uniósł spuchniętych powiek.

Z następującej wymiany zdań, Garett nie zrozumiał ani słowa.

- Daj mi spokój.

- Chciałbyś. Jeszcze nie umarłeś.

- Nie mam siły.

Gdy tylko brodacz luzował uścisk, jego towarzysz osuwał się niczym śnięta ryba. Garett nie dawał mu zbyt dużych szans na przetrwanie.

- Weź się w garść!

- Daj mi spać.

- Pomyśl o matce! - Niebieskooki bez wysiłku odwrócił chudzielca, wymierzając mu solidny strzał w pysk.

- Spróbuj walnąć mnie jeszcze raz.

- Bo, co?

- Nie ręczę za siebie.

- Przerażające, ale najpierw musisz ustać na nogach.

Po kolejnych trzech plaskaczach chudzielec utrzymał równowagę, wzbudzając w Garettcie odrobinę uznania.

- Proszę, proszę - brodacz przemówił z rozbawieniem. - Wiedziałem, że napędzi cię prezesowska buta.

Pozostali dwaj intruzi także się dźwignęli, zmuszając Garetta do wzmożonej gotowości. Wyglądali jednak na zupełnie wycieńczonych i każdy z nich miał na ciele widoczne odmrożenia.

- Gdzie Piotrek? - Chudzielec rozejrzał się dookoła, tężejąc na widok Garetta. - Co to za gość?

- Jakiś miejscowy. Wydaje się, że chce nam pomóc.

- Wydaje się?

- Ma dość obszerne sanie, moglibyśmy przewieźć na nich Kwidzyńskiego.

- I mnie - chłopiec odezwał się ponownie, w dalszym ciągu uczepiony nieprzytomnego ciała, które coraz bardziej zapadało się w topniejącym śniegu. Ubrania wszystkich przybyszów były doszczętnie przemoczone. - Nie dam rady maszerować w śniegu!

- Nie udawaj, że lazłeś o własnych siłach! - wtrącił ciemnowłosy mężczyzna, nieznacznie wyższy od chudzielca. - Wlokłem cię jak kulę u nogi!

- Seba, daj spokój.

- Wybacz szefie, ale bachor jest zdecydowanie zbyt roszczeniowy.

- To jeszcze nic. - Brodacz westchnął z irytacją. - Nie masz pojęcia, jakie to coś jest upierdliwe, ale to nie zmienia faktu, że najsłabsze ogniwo trzeba chronić.

- Raczej odciąć.

- Nie jestem najsłabszym ogniwem! - dzieciak wrzasnął z dotkliwą dla uszu częstotliwością, po czym wskazał palcem nieruchome ciało grubasa. - On jest najsłabszym ogniwem!

Garett zaczynał czuć się jak piąte koło u wozu. Miał swoją misję, którą stanowczo nadwyrężył. Postanowił zostawić im trochę skór i wspaniałomyślnie wskazać kierunek do najbliższej wioski, aby inni mogli użerać się z obcymi krzykaczami.

- Mam swoje sprawy - oznajmił niezręcznie. - Podzielę się skórami i pożywieniem, bo za chwilę znowu trzaśnie mrozem.

- Zaczekaj! - Brodacz podbiegł do niego, wskazując nieszczęsne sanie. - Mógłbyś nam pomóc? Wyprowadź nas przynajmniej z tych przeklętych gór.

Garett wywnioskował, o co chodzi w mimice błagalnej i z niechęcią przyjrzał się przemoczonej kompanii dziwaków. Gdyby nie dziecko, mimo że okropnie działało mu na nerwy, odwróciłby się na pięcie, udzielając obcym minimalnego wsparcia i wskazówek. Nie mógł jednak chłopca bezwzględnie zignorować, więc przeklinając swoją wielkoduszność, otworzył wieko sań i rzucił przybyszom kilka luźnych skór, które nie składały się na legowisko chorych drzewików.

Brodacz uśmiechnął się szeroko i wyciągnął dłoń, którą Garett zignorował.

- Nie wchodzę w żaden układ. Coś mi się nie spodoba, Zani będzie miała używanie. - Wspomnienie drzewika odniosło spodziewany efekt. Niebieskooki wyprostował dłonie na znak, że nie zamierza stwarzać problemów.

- A tak w ogóle to nazywam się Paweł - Wskazał na siebie i wyartykułował dźwięk będący najpewniej imieniem, którego Garett nie chciał poznać. Potem jego dłoń kolejno wskazała towarzyszy. - Drugi Paweł, zwany Upierdliwym, Piotrek, Sebastian, Robin i Rinudin.

Jeżeli łudził się, że Garett zapamięta egzotyczne słowa, był zaprawdę w dużym błędzie. Aby nie wyjść jednak na totalnego gbura, Garett mruknął swoje imię i odsunął się łaskawie, aby brodacz mógł przetransportować tłuściocha na sanie. W międzyczasie podszedł do niego czarnowłosy intruz z ramieniem niedbale owiniętym kawałkiem szmaty.

- Czego?

Minęły całe wieki, nim obcy wydukał odpowiedź.

- Ty… Słyszeć… Ja?

Słowa, które dla odmiany potrafił zrozumieć, wprawiły Garetta w niemałe zaskoczenie.

- Ty kaleczyć, ale ja rozumieć - odpowiedział złośliwie, powstrzymując spontaniczny uśmiech, gdyż oto pojawił się cień szansy na porozumienie. Następne słowa wypowiedział wolno i wyraźnie, jakby przemawiał do osoby ograniczonej umysłowo. - SKĄD JESTEŚCIE?

- Arg Godona Anudina. Energetyczna Brama.

Przytoczone nazwy nic mu nie mówiły, chociaż Marad i Dzikowisko znał jak własną kieszeń.

- Pierwszo słyszę.

- Rozumiesz go? - Brodacz zapytał z widocznym entuzjazmem.

- Na to wygląda. On posługuje się dialektem wspólnej mowy, którą zna większość ras Wedonu.

- A więc to jednak Wedon!

- Być może jakaś niezbadana jego część.

Garett westchnął przeciągle. Nie miał czasu na bzdety.

- Jeszcze godzina drogi dzieli nas od obozu. Ruszamy w drogę. Teraz! - zakomenderował, podchodząc do sań, obciążonych cielskiem grubasa i dzieciaka, który opatulił się skórami, jak do snu. Brakowało, żeby zdmuchnął sobie świecę w sypialnej izdebce.

Garett skinieniem głowy kazał przybyszom chwytać lejce, o co wykłócali się przez następne kilka minut.

Cud, że przed zapadnięciem zmroku udało im się dotrzeć do pierwszego obozu.

WEDON

Nowy Świat

- Tutaj go widziałem, jestem pewny, że rozbił się przy jaskini.

Wieśniak zeskoczył z osła i wbiegł do porośniętej mchem pieczary. Promienie słoneczne wpadały do środka, odbijając się w tafli maleńkiego jeziorka znajdującego się w jej wnętrzu.

- Ale już go nie ma. - Strojny pan w dużym kapeluszu zszedł z konia, a gdy wieśniak wyszedł z jaskini, od razu zaczął się targować.

- Miejcie panie litość, od świtu was tutaj prowadzę, jaki miałbym cel kłamać? Pole stoi nieobrobione, pół dnia mojej pracy wam poświęciłem.

Popatrzyli na niego z pobłażaniem. Dwóch ich było, obaj jednakowo strojni i rozbawieni targowaniem się wieśniaka. Legador, o długich, miedzianych włosach, luźno opadających na ramiona, siedział na koniu i się rozglądał.

- Może jeszcze wróci? - zasugerował Velvet. - Chociaż równie dobrze mógł już dotrzeć do zamku. - Zdjął kapelusz, który posłużył mu za wachlarz. - Upał nie do zniesienia. Zaprowadź nas do miasta - zwrócił się do wieśniaka. - Konie trzeba napoić, a i nam by się jakaś strawa przydała. Dobrze zapłacę i zapomnę, żeśmy tutaj Sedruna nie zastali.

Zgodził się chętnie, chociaż tam było dwie godziny drogi.

- Ciii - szepnął nagle Legador i przyłożył palec do ust. Zeskoczył z konia, którego od razu poklepał uspokajająco. - Słyszycie? Jakieś dziwne dźwięki. - Zacisnął dłoń na rękojeści miecza.

- Nic nie słyszę. - Wieśniak zaczął się lękać. Nie miał miecza, bo nim nie władał. Ręce puste, niczego do obrony.

- Jakby troll, a może i nie troll, ale dałbym głowę uciąć, że tylko Semaro wydają takie dźwięki.

Nagle zza krzaków wyskoczyła niska, szeroka postać i pognała prosto przed siebie, za chwilę przystanęła, zorientowawszy się, że ma towarzystwo. Odwróciła się wolno i wtedy podróżni zobaczyli Elficę Acikj. Suknię umazaną miała w trollim gównie, a na twarzy dwa pokaźne rumieńce.

- Co tam pani Elf? - krzyknął Velvet. - Czemu tak pani gna przed siebie? Myśleliśmy, że Semaro w lesie baraszkuje.

- A tu dorodna Elfica we własnej osobie. - Zaśmiał się Legador, spoglądając na jej rumianą twarz. - Nie wiedziałem, że w Nowym Świecie1parają się czarami.

- Czarami? - spytała onieśmielona.

- A jakże. - Elf stał już obok i wyciągał dłoń. - Legador, podróżnik, ostatni urodzony z rodu królewskiego - ukłonił się - odległego stąd o setki mil, Królestwa Najjaśniejszej Nocy, po którym zostały już tylko zgliszcza.

- Bzdura Wierutna - burknął Valevet, naprędce ujmując dłoń Acikj. - Wierny sługa i towarzysz tego czarnowidza. Miejmy nadzieję, że Iszmaru2 jeszcze nie tknęła obca łapa.

- Kwestia czasu - skwitował Legador, wpatrując się w Acikj.

Elfica nie pozostała mu dłużna, gdyż był z niego niezwykle przystojny elf. Wysoki, szczupły i ubrany w szarą opończę z przytwierdzonym do pleców łukiem. Miecz zwisał mu przy udzie w rzeźbionej pochwie w zielono-niebieskich barwach Iszmaru. Miał delikatną, prawie białą skórę, a wąskie usta nadawały jego twarzy szlacheckiego wyrazu. Długie, proste, miedziane włosy opadające na ramiona i duże fioletowe oczy, stanowiły doskonałe wypełnienie, czyniąc z Legadora osobnika niezwykle pięknego i pociągającego.

- Czy zrobi nam pani zaszczyt i pozwoli się podwieźć? - spytał po chwili.

- Zaszczyt? - Spojrzała na brudną sukienkę. - Przyjaciel troll mnie ubrudził, wątpie by panowie mogli znieść ten nieprzyjemny zapach.

- Powiedziałabym, że wręcz smród. Co to za przyjaciel, który zalicza się do gatunku szkodników? - podkreślił Velvet, a Legador uraczył go groźbą. Nie powiedział ani słowa, znali się od dziecka i czytali ze swych twarzy jak z otwartych kart.

- Droga, urocza Elfico, czy może być coś wspanialszego dla mężczyzny niż pomoc udzielona przepięknej kobiecie w potrzebie? - zapytał Legador, uśmiechając się przy tym czarująco.

- Przepięknej? - powtórzyła w myślach Acikj, nie będąc pewną, czy mówił o niej.

Niemniej, obok stał jedynie wieśniak o szkaradnych rysach, niebędący zapewne adresatem komplementu, w dodatku bardzo niepocieszony ich konwersacją.

- Gdzie panowie zmierzacie? - spytała, prostując plecy. W bufiastej sukni wyglądała niekorzystnie, co nagle zaczynało jej przeszkadzać.

- Aktualnie do miasta, wcześniej śledziliśmy posłańca.

- Sedruna? - Acikj wyjąkała zlękniona, obracając się dookoła swej osi. - Jest gdzieś tutaj?

- Był, ale nam umknął. Spóźniliśmy się.

- Dlaczego go śledzicie panie? Życie wam niemiłe?

- Nie wierzę w plotki. Znam Joachina, co biografię posłańca napłodził, to bajkopisarz. Sedrun nie może być tak potężny, jak o nim mawiają - zapewnił Legador.

- Niby dlaczego, panie?

- Bo tacy są Bogowie. Ilu ma ich być, tych niezrównanych o wielkiej mocy? Tuzin, czy więcej? Siedmiu Bogów nam starczy. Sedrun to samotnik, z nikim nie rozmawia, trzyma się na uboczu, a że mieszka w Lesie Nieumarłych3, to i narosły o nim legendy.

- Biografia też swoje zrobiła - dodał Velvet.

- Ale dlaczego go śledzicie? - Acikj wciąż była ciekawa, nigdy nie słyszała, żeby ktoś z własnej woli chciał Sedrunowi stanąć na drodze.

- Mamy do niego sprawę - wyjaśnił Legador. - Niecierpiącą zwłoki.

- Czyli, że zamierzacie z nim mówić?

- Pani Elf, gdyby chodziło o tak piękną niewiastę, jak pani, zapewne miałbym szersze zamiary aniżeli rozmowa, ale z posłańcem wystarczy mi zamienić trzy słowa i rozwiać nurtującą mnie kwestię.

Zawstydziła się jawną admiracją dostojnego Elfa. Daleko jej było do piękności, a w pałacu zwykło się drwić z jej pospolitej fizjonomii. Miała nadwagę, kartoflowaty nos i pulchne usta, w żaden sposób niedodające jej urody, tym bardziej proste jak druty włosy w kolorze mysim. A oto stał przed nią ideał mężczyzny, w dodatku prawiący jej komplementy. Acikj zaczęła podejrzewać, że śni. Troll Semaro musiał podtruć ją smrodem odchodów, którymi zapaskudził łąkę i jej sukienkę i odpłynęła na ich oparach, śniąc o rzeczach, które się przecież zdarzyć nie mogły.

- Przepraszam, posunąłem się za daleko. - Wyrwał ją z zadumy głos Legadora.

Zaprzeczyła pospiesznie, widząc zmieszanie na jego twarzy i uśmiechnęła się nieśmiało. Nie chciała, żeby czuł się zakłopotany, wzbudzał w niej zbyt pozytywne emocje.

- Słyszeliście panie, że dotyk posłańca zabija? - spytała.

- Ano słyszeliśmy, ale zamierzam z nim tylko rozmawiać. Dalekie są mi pragnienia, by go dotykać. - Legador puścił Acikj oko i jeszcze większym oblała się rumieńcem.

- Słyszeliśmy o nim wiele historii, nie wszystkie muszą być prawdziwe - dodał Velvet. - Ciekawe persony interesują gawędziarzy wszelkiej maści, ale mogę pani powiedzieć jedno, nie doszły nas słuchy, żeby Sedrun kogoś zabił dotykiem.

- Pani Elf, a gdzie pani zmierza? - wtrącił się Legador.

- Do pałacu.

Legador i jego towarzysz wciąż stali przed nią, nawet wieśniak, rzucający w Acikj nienawistne spojrzenie. Czyżby nie śniła? Przystojny Elf wpatrywał się w jej twarz. Oczy koloru fiołków, najpiękniejsze, jakie w życiu widziała, w tej chwili patrzyły tylko na nią. Chciała, żeby ta chwila trwała wiecznie, ignorując, że tonęła w ich głębi.

- Jesteś pani z królewskiego rodu? - Oczy Velveta zabłyszczały.

- Służką. - odparła, gasząc ich blask.

- Zmierzamy w tym samym kierunku. Daleka to droga, dlaczego się pani zapuszczasz sama w las? - zapytał Legador.

- Próbuję nowe lekarstwo na moim przyjacielu, a tylko tutaj mogę go spotkać - wyjąkała.

- Trolle atakują konie i zatruwają powietrze, po co je leczyć? - burknął Velvet, wkładając kapelusz.

- Właśnie, żeby nie zatruwały powietrza i nie cierpiały.

- Cierpi otoczenie, nie trolle - podkreślił Velvet. - Powinno się je wybić. W ekosystemie jest zasada. - Jak coś jest zbędne, to jest zbędne.

- Ich odchody użyźniają ziemię.

- Skoro tak, pani lekarstwo sprawi, że staną się po stokroć zbędne.

Elfica poczuła, że się rumieni bynajmniej nieukontentowana. Towarzysz pięknego Elfa nie przypadł jej do gustu, ale miał rację. Trolle Semaro pozbawione były zalet.

- Musimy ruszać. - Legador wsiadł na swojego wierzchowca. - Konie potrzebują wody. Droga Elfico, proponuję miejsce na mym koniu. Klacz to z Winterdragu4, najlepsza z najlepszych, z rodowodem z dziada i pradziada.

Nie zrozumiała, co miał na myśli, ale dopowiedziała sobie, że drzewo genealogiczne konia. Była wyżej w ekosystemie, a nikt, łącznie z nią samą, nie znał jej przodków.

- Pójdę na piechotę - odparła. - Przenocuję pod drzewem na borkowych polanach. Pełno tam kolorowych gaików i drzew obwiązanych wstążkami. Teren to modlitewny i bezpieczny, a śpiew zyryków w bonusie do snu.

- Absolutnie się nie zgadzam! - zaprotestował Legador. - Odstąpię pani konia. Rozumiem, że nieprzyjemna woń sukni może być dla pani powodem zażenowania.

- Nie jeżdżę konno, ale na ośle bym mogła - dodała, patrząc na zwierzę, z ukontentowaniem skubiące trawę.

- Panie, a moja skromna osoba? - dopytał wieśniak. Był właścicielem tegoż szarogrzywego osła, nieochrzczonego imieniem, dzielnie znoszącego swój los od prawie sześciu lat. Zakupił go na targu za jednego srebrniaka, od razu zamieniając żywot nieszczęsnego zwierzęcia w morderczą harówkę.

- Zapłacimy za fatygę, ile obiecałem, dorzucę drugie tyle za osła. Pani Elf doprowadzi nas do miasta, jako że szczęśliwie zmierzamy w tym samym kierunku - poinformował go Legador. Wieśniak nie śmiał się sprzeciwić, chociaż szkoda mu było oddawać zwierzaka, a i piesza wędrówka nie w smak.

Pożegnali się i cała trójka ruszyła w stronę pałacu.

***

Nowy Świat nie bez powodu nazywano Krainą Zyryków. Od początku śpiew ptaków umilał wędrowcom podróż, ale wieśniak, z którym się już rozstali, niewiele o nich wiedział i nie był w stanie zaspokoić ciekawości Legadora.

- Zyryki żyją tylko w Nowym Świecie? Czemuż to pani Elf? - zapytał, niezadowolony z przedłużającego się milczenia.

- Nie wiedziałam, nigdy nie przekroczyłam granic królestwa.

- Ponoć, gdy ktoś umrze, dusza przywołuje je do ciała i śpiewają całą noc przepiękne pieśni żałobne. Mają niezwykle wyczulone zmysły.

- To tylko ptaki - burknął Velvet.

- Wedon bogaty jest w niezwykłe egzemplarze, zresztą wszędzie coś nowego. - Rozmarzył się Legador.

- Lubisz panie podróżować? - spytała.

- Słyszałem opowieści o innych krainach poza Cyjanowym Akwenem, ponoć są w Nowym Świecie bogaci kupcy, których celem jest przedostać się na drugą stronę Szumnej Tafli, finansują budowę statków w mieście portowym, ale na razie nikt nie wypłynął na otwartą wodę.

- Myślisz panie, że to prawda i za Szumną Taflą znajduje się inny świat?

- Nie interesuje mnie ta kwestia, może jest, a może nie ma. Chcę zwiedzić cały zachodni Wedon, włącznie z Dunchajem, poznać i zasmakować w widokach naszego pięknego świata, a nie zajmować się mrzonkami i gonić za ułudą.

- Przecież na południowym zachodzie stacjonuje arg najemników, to dzikie tereny, a Dunchaj5 aż strach myśleć.

Osioł zatrzymał się, by skubnąć trawy. Jadący w przedzie Velvet, tracił nadzieję, że przed zmrokiem uda im się dojechać do miasta. Jego towarzysze zachowywali się, jakby wyszli na spacerek.

- Spotkanie z Sedrunem to wasz cel?

Legador potwierdził bez wahania.

- Myślałam, że to niedostępna zwykłym śmiertelnikom persona. Rozmawia tylko z wysoko postawionymi i dobrze urodzonymi. Nie podoba mi się, że krąży po naszym królestwie. Wiadomo wam panie, w jakim celu?

- Zaprasza delegacje królewskie na rozmowy do Zezmaru. Wiemy, że zmierza do waszego króla z depeszą.

- Posiadacie panie tak cenne informacje, musicie być więc wysoko urodzonym.

- Przedstawiłem się już pani Elf, przykro mi, że nie zrobiłem dobrego wrażenia.

Uśmiechnął się szeroko, a widząc jej zmieszanie, pospiesznie dodał.

- Nie przywiązuję wagi do tytułów, ale też nie wstydzę się, kim jestem. Velvet spójrz! -

Zatrzymał konia, przerywając rozmowę i przyglądając się wzlatującemu stadu zyryków.

Acikj odwróciła głowę, podziwiając barwną łąkę, usianą fioletowymi aspartianami, białymi mlecznikami i pełną kolorowych róż. Aspartiany zwykle obrastały kory drzew, ich płatki miały kształt pół księżyców, z masywnym środkiem, błyszczącym w słońcu niczym diament. Zadomowiły się w trawie, dodając jej magicznego wyrazu. Całą drogę od tego miejsca, aż do miasta, otaczały łąki bogate w odmiany kwiatów. Zachodzące słońce, baśniowo kolorujące niebo, tworzyło z ich bezkresem przepiękny obraz.

- Podobają mi się te duże, białe kwiaty. Przypominają dzwonki. - Velvet też przyglądał się łące, a w jego oczach odzwierciedlał się zachwyt.

- To mleczniki, zresztą bardzo smaczne. Z zasuszonych płatków robi się sok. Król sprowadza nasiona ze wszystkich krańców Wedonu. Dla niego pracują najwyśmienitsi ogrodnicy. Czasami rozrzuca nasiona na łąki, żeby nabrały magicznej różnorodności. Nasz władca posiada twórczą duszę.

- Słyszeliśmy, że jego najmłodszy syn odmówił wojskowego szkolenia, być może odziedziczył po ojcu artystyczny zmysł.

- To prawda - bąknęła, a Legador odczuł, jakby ją czymś uraził.

- W obliczu marzeń, nawet silna ojcowska dłoń okazuje się bezsilna - stwierdziła smutno, patrząc przed siebie.

Wieże pałacu zamajaczyły, czerwieniąc się w zachodzącym słońcu.

- Skoro jesteście panie wysoce urodzonym, nasz król zapewne nie odmówi wam schronienia. A skoro Sedrun zmierza, by dostarczyć depeszę do królewskich rąk, macie szansę go spotkać i zamówić z nim tych kilka słów, o ile będzie skłonny.

***

- Acikj przywiozła do pałacu dwóch podróżników - mówiła wolno Agremona, od czasu do czasu spoglądając na szeroką, źle skrojoną suknię Bazylii.

Stara Elfica gotowała śmierdzący wywar, bo królewicz Vixen zażyczył sobie cały pucharek.

- Myślałam, że przyjechała na ośle, który ledwo zipał, a oni na wspaniałych wierzchowcach z Winterdragu.

- Przecież mówię.

- Wyrażaj się precyzyjnie i składnie, skoro chcesz zostać żoną księcia.

- Drwisz? - Agremona zmarszczyła brwi.

- Kontynuuj kochana, nie będę po raz kolejny strzępiła sobie języka, tłumacząc ci, że król nie pozwoli, by jego syn poślubił służkę.

Agremona przełknęła obelgę, bardziej interesowało ją rozpływanie się nad walorami przybyłych.

- Jeden z nich jest szalenie przystojny. Ma cudowne, fiołkowe oczy i dostojne imię Legador. Widziałam go przez chwilę, ale obiło mi się o uszy, że to nie byle kto.

- Nie wiesz, od kiedy Vixen pija takie świństwa? Nie dość, że gorzkie to jeszcze okrutnie śmierdzi padliną - przerwała Agremonie Bazylia.

- Nie wiem - odburknęła Elfica.

Nadal miała żal do królewicza za to, jak ją traktował. Była pomocą kuchenną, ale liczyła, że wbrew temu, co wszyscy sądzili, w końcu się jej oświadczy.

- A co to za podróżnicy?

- Bazylio, czy ty mnie w ogóle słuchałaś? No przecież mówiłam.

- Opisałaś ich wygląd, nie wspominając ani słowa, w jakim celu zatrzymali się w pałacu i skąd przybywają.

- Nic na ten temat nie wiem, ale może uda mi się dowiedzieć wieczorem.

- Kolacja została odwołana.

- Ach - westchnęła Elfica. - Zapewne byli zmęczeni i udali się do użyczonych im komnat, uprzejmie odmawiając.

- Uprzejmie powiadasz.

- Chciałabym kiedyś obudzić się u boku przystojnego Elfa. A ty Bazyliu?

- Osobiście wolę Jemików6, urodą nie grzeszą, ale mają rygorystyczne podejście do życia. Obce są im wygody i gierki miłosne. To urodzeni wojownicy i myśliwi. Poza tym wiele historycznie doświadczyli.

- Jakże miałoby być inaczej, skoro twój mąż to Jemik - burknęła Agremona.

- Prawdziwy mężczyzna musi umieć zapewnić żonie spokojne gniazdko i obronić ją przed zagrożeniem. Prawdziwy mężczyzna nie schowa głowy w piasek, tylko staje do walki, choćby szanse miał niewielkie. Tacy są Jemicy, a Vixen, zamiast szkolić się w szkole wojskowej, wybrał naukę gry na harfie u Elit Nadyjskich. Dobrze, że król ma drugiego syna, który nie przynosi mu wstydu.

- Elfy też są waleczne i mają piękne ciała, a nie takie żylaste - rozmarzyła się Agremona, ignorując dokuczliwe uwagi na temat jej ukochanego.

- Nie zajmuj głowy pierdołami, tylko pracuj. Kuchnia sama się nie posprząta - nakazał z daleka królewicz, niespodziewanie zjawiając się w kuchni.

Podszedł do Bazylii, kątem oka rejestrując wstrętne miny rzucane mu przez rozwścieczoną Elficę.

- Nieładnie królewiczu - pokiwała głową Bazylia i klepnęła Vixena w czoło. - Kobiecie należy się szacunek, niezależnie od tego, gdzie jej miejsce.

- Wiem, ale Agremona nie jest przecież kobietą, to podlotek. - Wyszczerzył zęby.

- Co też królewicz opowiada - oburzyła się Bazylia, ale ją zignorował.

- Czy to wywar dla mnie?

Bazylia przelała śmierdzącą ciecz do pucharu. Vixena odurzył nieprzyjemny zapach, aż lekko zachwiał się na nogach. - Nie wiedziałem, że to tak cuchnie. - Chwycił pucharek i twarz mu zzieleniała. - Nie masz Bazyliu jakiejś nakrętki?

- Zmykaj mi stąd. - Zdenerwowała się stara Elfica.

Królewicz rzucił Agremonie kilka grymasów i opuścił kuchnię.

- Świnia - krzyknęła za nim Agremona.

- Nie krzycz. Sama jesteś sobie winna. Co ci mówiłam o amorach z książętami? 

- Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ta paskuda Acikj.

- Acikj to i Acikj tamto, dajże spokój tej biednej Elficy. Co ona ci zrobiła?

- Jest wstrętna i napaliła się na Vixena. Dlatego tak mnie traktuje. Gdyby Acikj się nim nie interesowała, to już miałabym pierścionek zaręczynowy na palcu. Być może z diamentem.

- Agremono, dlaczego zachowujesz się jak dziecko? Dobrze wiesz, że Acikj ma w nosie Vixena i wszystkich mężczyzn, niezależnie od tego, czy są Elfami, Jemikami czy Szarymi Elijak. Acikj wzbudza zainteresowanie Vixena tylko dlatego, że zbyt emocjonalnie reaguje na jego zaczepki.

Agremona coś odpowiedziała, ale donośny dźwięk trąby zagłuszył jej słowa.

Bazylia usiadła na krześle i zaczęła mówić do siebie cicho, pod nosem, a łzy popłynęły jej z oczu tak rzewnie, że młoda Elfica oniemiała na ten widok.

- Zaczęło się najgorsze. To Sedrun przybył do naszego króla z depeszą - zachlipała, a Agremona rozwarła szeroko oczy.

- Żartujesz?! Co mnie obchodzi jakiś tam posłaniec? - Wstała z krzesła, które okupowała od dobrych dwóch godzin. - Idę do pokoju. Głowa mnie rozbolała. 

***

Legador otworzył drzwi komnaty, w której ulokowano jego przyjaciela. Bogato urządzona, w ciemnych barwach, z zasłoniętą kotarami alkową. Ciężkie meble z akacjowego drewna łagodziły zimne kolory ścian.

- Velvet, przybył Sedrun, może uda się... - Zamarł, uderzony zgaszonym wzrokiem przyjaciela.

Ciało Velveta siedziało w fotelu, ze spojrzeniem utkwionym w przestrzeń. Martwe, zastygłe już dłonie kurczowo trzymały się obręczy krzesła. Elf odsunął się w panice, opierając plecy o masywną bibliotekę. W oczach zamigotały mu łzy, gardło ścisnęło się z bólu. Oddychał ciężko, wpatrując się w martwe ciało. Wstrząsnął nim dreszcz, serce waliło jak oszalałe. Rozejrzał się po wnętrzu komnaty. Co się stało? Przetarł łzy rękawem i walcząc z otępieniem, podszedł do przyjaciela, nałożył jego zimne dłonie swoimi i złożył na nich pocałunek.

- Obudź się. Nie zostawiaj mnie. - Łzy ciekły mu po policzkach, opadając na martwe dłonie Velveta. - Proszę, to tylko sen, proszę. - Spojrzał w jego twarz, na której odbiły się już pierwsze znamiona śmierci.

Plama krwi na podłodze zdradzała przyczynę zgonu. Legador nie potrafił już tłumić szlochu, chwila agonalnej męki zabrała mu całą radość, jaką posiadał w sercu, ograbiła go z marzeń i wspólnych planów, jakie mieli.

Uspokoiwszy się w końcu, ale pełen zobojętnienia, raz jeszcze spojrzał na martwą, ukochaną twarz i złożył na czole przyjaciela ostatni pocałunek.

Zebrał się w sobie, ogarniając wzrokiem pomieszczenie i dostrzegł uchylone drzwiczki biblioteki, z których dolatywało chłodne powietrze. Otwarł je szerzej. Znajdowało się tam niewielkie okienko. Nie wahając się, wszedł przez nie na klęczkach, przeciskając się wąskim korytarzem, aż dotarł do pustej komnaty z krętymi schodami w dół. Zaprowadziły go do piwnicznego pomieszczenia, wyglądającego na pracownię alchemika. Na zbitych amatorsko regałach stały probówki z wielokolorowymi płynami, na zakurzonym stole leżała księga. Otworzył ją na zaznaczonej stronie.

͈Gdy zajaśniał trzeci księżyc, przemówiła matka Wedonu: Od teraz Agana będzie drogowskazem Bogów, a każdy Wedończyk odnajdzie swojego po kolorze duszy. Jest ich siedmiu i tworzą razem Gwiazdę Wszechświata. Gdy pięć dusz..."

Nie dokończył czytania zaznaczonego fragmentu, wystraszył go dźwięk dobiegający z ciemnego rogu pracowni.

Odwrócił się za siebie, patrząc na zbliżającą się do niego postać w ciemnym płaszczu. Dobył z pochwy miecz, ale potężna siła rzuciła nim, przypierając do muru.

Owiał go oddech przesiąknięty smrodem ziela. Legador zachłysnął się ciężkim, pieprzowym dymem.

- Czego ode mnie chcesz? Dlaczego za mną chodzisz? - Usłyszał mroczny, wibrujący głos,

Legador spiął się, oczy zaszły mu krwią, próbował wyrwać się z uścisku tajemniczej siły, ale był zbyt słaby.

- Zabiłeś mojego przyjaciela!

- Powtórzę tylko raz i spotka cię ten sam los. Czego ode mnie chcesz?

Serce Elfa ścisnęła złość. Gdyby był w stanie, zabiłby stojącego przed nim Sedruna, a potem zrobiłby to jeszcze raz i znowu, aż do ustania bólu, który czuł w sercu. Więc zabijałby go przez wieczność, nie mogąc się nasycić.

- Jak może kochać kogoś takiego?! - warknął. - Z twojego powodu wypłakała morze łez, nie mogąc mi być matką! Dlaczego wszystko mi zabierasz?! - Szarpał się, ale siła nie chciała go uwolnić. - Pragnąłem cię poznać. - Przełknął, walcząc z żalem, który ściskał mu gardło.

- O czym mówisz śmiertelniku? - Głos wibrował, jakby wdarła się w niego rozżaloną nuta.

- Dlaczego odtrąciłeś moją matkę?! - zapytał Legador. - Chciałem to wiedzieć i tylko tyle, a zabiłeś najdroższego mi przyjaciela. Dlaczego zabierasz mi wszystko? Nie zasłużył na śmierć! Nie zasłużył! - Lament Elfa przerodził się w niepohamowany płacz. - Cofnij, coś mu uczynił! Oddaj mi go! Przysięgam na wszystkich Bogów Gwiazdy Wszechświata, że cię zabiję!

- A więc jesteś jej synem.

Legador poczuł na sobie palące spojrzenie posłańca.

- Cofnij, coś uczynił! Oddaj mi go!

- Dusza tego Elfa jeszcze nie umarła. - Postać w kapturze wyszła z cienia i rzuciła Legadorowi naszyjnik. Uchwycił go i ścisnął w dłoni, patrząc w twarz Sedruna. - Wybacz mi potomku Jagienny, nie potrafię wskrzeszać z martwych.

Zabrał księgę i nim odszedł, powiedział.

- Niechaj Bogowie cię wspierają, a potomkowie Jagienny będą pochwaleni!

HELOS

Kasztel Ostrogłów

Od kilku godzin zbierała warzywa, które w tym sezonie hojnie obrodziły. Piekły ją pęcherze na dłoniach oraz drobne skaleczenia spowodowane ostrymi pędami roślin. Zmęczenie dawało się we znaki, jednak nie tak bardzo, jak bezdenna nuda, zaduch i irytujące brzęczenie owadów. Kąsały ją moskity i obsiadały muchy, a przesiąknięte potem ubranie chłonęło wszechobecne drobiny kurzu. Świadomość tego, że jej całodzienny trud zostanie przeżarty przez kasztel, bynajmniej nie zagrzewała Alisy do działania. Z drugiej strony nie bardzo mogła narzekać. Nędzne zbiory źle rokowałyby dla rodziny, a gospodarstwo mogłoby stać się łupem bardziej produktywnych. Z tą kwaśną myślą spojrzała na swoje całodzienne zbiory, na spiętrzone wiklinowe kosze pełne marchwi, ziemniaków, sałaty i przepysznych truskawek, które bez ustanku niecnie podjadała. Uwielbiała truskawki, ale z wszystkich uprawianych owoców nimi najmniej mogła się cieszyć. Była to ulubiona przekąska kasztelanowej. Specjalnie dla niej marnowano przestrzeń w sadach, gdyż na miejscu truskawek mogły wyrastać bulwy dobre na krew lub zioła nieocenione w zwalczaniu gorączki, sraczki i zimowego przesilenia. Skoro kasztelanowa doprowadzała do takiej niegospodarności, musiała liczyć się z tym, że Alisa także sobie podje. Gdyby w ten sposób spojrzeć na jej dolę, zbieracka robota nie była taka najgorsza, a gdy tylko ojciec spuszczał ją z oka, mogła nasycić rozbestwiony brzuch.

Orin miał znacznie gorzej. W nocy na zmianę z ojcem pełnił wartę wokół gospodarstwa i Alisa była pewna, że czuł z tego powodu ogromną presję. Widać to było w zgarbionej posturze i opadających powiekach oraz bladej cerze upodabniającej go do ghula. Tak straszliwie ważne było pilnowanie zbiorów. Bat to przy tym nic, grzmiały słowa ojca. Biedny Orin zaznał kilku godzin snu, po czym ojciec zagonił go do stodoły, aby doglądał trzody i zajmował się dojeniem. Alisa zaoferowała pomoc, ale ojciec stwierdził, że do oporządzania trzody się zupełnie nie nadaje. Do tego potrzeba było siły i zacięcia, a ona ani jednym, ani drugim się nie odznaczała. Dlatego cały dzień uwijała się przy grządkach, z przerwą na picie wody, skromny posiłek i wizytę w wychodku

- Czego się rozglądasz? Zbieraj! - Ojciec łypnął złowieszczo, gdy na chwilunię rozprostowała plecy.

Wszystkie truskawki świata oddałaby za kilka minut w orzeźwiającej wodzie jeziora.

- Muszę siku.

- Dopiero byłaś.

- Muszę znowu.

Ojciec spojrzał spode łba, ale po chwili machnął ręką, więc Alisa, czym prędzej skorzystała z chwilowego odprężenia. Przed udaniem się nad jezioro, postanowiła sprawdzić, co tam u Orina, czy aby nie zemdlał na zydlu i nie leży z głową w wiadrze. Zakradła się do obory i zerknęła przez uchylone drzwi. Jej brat przypominał kamienny posąg, który machinalnie ciągnął krowę za wymiona. Tuż obok stało dziesięć wiader mleka obsiadłych przez muchy. W pierwszej chwili Alisa chciała odgonić owady, po czym przypomniała sobie, iż były to wiadra przeznaczone dla mieszkańców kasztelu. Niechaj im, więc muchy srają do mleka i maślanki. Wycofała się na paluszkach i pobiegła nad wodę, mijając po drodze sąsiednie gospodarstwo.

- Czego węszysz? - kmieć Godoj wrzasnął na nią, sugestywnie potrząsając widłami. Gdyby chciała mu coś ukraść, zaczaiłaby się w nocy, ale przy wzmożonych wartach zapewne nic by nie wskórała.

- Idę nad jezioro, odświeżyć się.

- Odświeżyć? Wiesz, jaki dzisiaj dzień?

- Ano wiem. Koszy mamy aż pod sufit. - Z zadowoleniem dostrzegła grymas na jego twarzy, który szybciutko ukrył pod maską irytacji.

Jego trzy córki harowały na pełnych obrotach, od kiedy w zeszłym roku pochowały matkę. Żadna z nich nie była jeszcze brzemienna, dlatego starali się i troili, aby przynosić największe plony.

- Zmykaj stąd i nie zbliżaj się do naszych zbiorów!

Pokazała mu język na odchodne, tyle mógł jej zrobić.

Potem pobiegła nad jezioro, w którym ryby mogli łowić jedynie dworzanie. Reszta wioski musiała zadowolić się rezerwuarem wody pitnej i do kąpieli. Przykucnęła na brzegu i obmyła twarz kilkoma orzeźwiającymi chluśnięciami. Od razu poczuła się lepiej. Posiedziała chwileczkę, pośpiewała i powrzucała kamienie do wody, a gdy miała się zbierać, zobaczyła Katję.

Dziewczyna przypominała zjawę z wielkim ciążowym brzuchem. Człapała boso w koszuli nocnej, z zaszklonymi oczami i splątanymi miedzianymi włosami. Antek zapewne uwijał się przy gospodarstwie, oprawiając ptactwo, które udało mu się zestrzelić. Mieli jedną krowę, kozę i niewielkie poletko i tylko dzięki małżeństwu udało im się zabezpieczyć byt dla całej rodziny. Katja nie wyglądała najlepiej.

- Cześć! - Alisa pomachała żwawo, ale dziewczyna ledwie uraczyła ją spojrzeniem. Przyspieszyła kroku, nie zatrzymując się przy brzegu, ani za nim. Weszła do wody po kolana, od razu szczerkając zębami. Alisa zamarzyła o tym, aby pójść w jej ślady, ale ojciec strzaskałby ją na kwaśne jabłko za mitrężenie czasu. - Uwaga, za chwilę będzie spad - uprzedziła Katję, która zanurzała się coraz głębiej.

Nie miały, na co dzień zbytniego kontaktu ze sobą, zresztą Alisa, jako dziesięciolatka była notorycznie ignorowana. Tylko Orin dla odmiany uwielbiał ją straszyć i strofować. Katja pewnie nie znała nawet jej imienia, ale mimo to Alisa poczuła, że powinna zainterweniować. - Hej! Za chwilę wpadniesz pod wodę! - zawołała, ale została zignorowana. Dziewczyna parła do przodu, do momentu, w którym jej stopa nie zawisnęła w próżni i nie pociągnęła jej pod taflę jeziora.

Alisa poczuła, że zamarło w niej serce. Katja wychyliła się gwałtownie, wypluwając wodę i spazmatycznie pokasłując, ale na powierzchni utrzymała się tylko przez chwilę.

- Ratunku! - Alisa z wrzaskiem ruszyła w górę ścieżki. - Tato! Ratunku! Tato!

- Co się dzieje, do diaska?

Pierwszy wyleciał stary Godoj, a za nim jego córki. Po chwili ścieżka zaludniła się poirytowanymi lub zszokowanymi twarzami, a Alisa obwieszczała wszem wobec, że Katja się topi.

- Coś ty narobiła? - Ojciec dopadł ją wściekły, ale Alisa jedynie wskazała palcem wybrzeże.

- Katja się topi!

Był wyraźnie rozdarty, między spontaniczną potrzebą działania, a koniecznością pilnowania gospodarstwa.

- Wracaj do zbierania!

- Muszę zobaczyć, co się dzieje! - Nie czekając na pewny zakaz, ruszyła w dół ścieżki, słysząc za sobą złorzeczenia.

Gdy przybyła na brzeg, Katja została wydobyta z wody przez kmiecia Godoja i przerażonego Antka. Wyglądała przekomicznie z monstrualnym brzuchem oblepionym mokrą halką.

- Nie żyje - oznajmił gospodarz, macając pobladłą szyję.

Antek załkał żałośnie.

- Dziecko pewno żyje.

- Tylko nie to. Tylko nie moja Katja!

- Dziecko pewno żyje! - Godoj powtórzył twardo i wyciągnął zza pazuchy nóż. Zdruzgotany Antek brutalnie go odepchnął.

- Nie dotykaj jej!

- Trzeba wyjąć dziecko! Już i tak była pora!

- Nie dotykaj jej! - Antek dał mu w twarz, rozpoczynając nietęgą bójkę.

Alisa rozglądała się po ludziach, którzy nieśmiało podchodzili do Katji, gotowi wesprzeć gospodarza.

- Nie zbliżać się! - Antek krzyczał, ale szybko go obezwładnili.

Chwycili za ręce, uderzyli w twarz, odciągnęli, zatrzymując się przed dwójką strażników, patrolujących wybrzeże.

- Co się dzieje?

- Dziewczyna się utopiła. Chcemy wyciągnąć dziecko.

- Nie dotykajcie jej! - Antek wrzeszczał oszalały.

- Twoja żona?

- Moja żona. Moja Katja.

- Nie upilnowałeś jej.

- To był wypadek, to na pewno był wypadek! - Antek zapewniał gorączkowo i Alisa poczuła już, jak większość oczu skupia się na niej.

- Mała wszystko widziała!

Na szczęście strażnicy nie mieli ochoty jej wysłuchać. Nawet nie spojrzeli. Wycofała się do tyłu, obserwując jak Antek miota się, gdy gospodarz odsłonił halkę Katji, obnażając brzuch usiany pajęczyną zielonkawych żył. Alisa odwróciła wzrok, przerażona tym, co chcieli zrobić.

- Dziecko może jeszcze żyć. Jeszcze się przyda.

- Nie dotykajcie mojego dziecka!

- I tak nie poradzi sobie bez matki. Można by je oddać!

- Nie waż się! Nie dotykaj!

Jeden ze strażników uciszył Antka ciosem w głowę, po czym z determinacją spojrzał na Godoja.

- Wiesz jak ciąć?

- Ona i tak jest martwa, wszystko jedno.

- Wyciągaj dziecko - Strażnik nakazał zniecierpliwiony. - A wy kmiecie, rozejść się! - warknął na gromadę gapiów, którzy cieszyli się zapewne, że jedno już na pewno trafi za mury.

Alisa obserwowała jak nóż sunie po bladym brzuchu, pozostawiając za sobą krwawą smugę, z której rozlały się bordowe krople. Gospodarz wsadził paluchy w ranę, sprawdzając czy wszystkie warstwy dostatecznie się rozchodzą. Ukontentowany zaczął gmerać w środku, a po chwili ciągnąć i szarpać, dopóki nie wywlekł z otworu dwóch sinawych stópek. Ciało noworodka oplatała pępowina, której odcięcie pobudziło żałosny wrzask.

- No proszę! A nie mówiłem, że będzie żywe? - Godoj triumfalnie zwrócił się do strażnika, który jednej z matron nakazał opłukanie dziecka w jeziorze i owinięcie w chustę.

- A co z dziewczyną? - gospodarz spytał, wycierając ostrze o ufajdane portki.

- Razem z dzieckiem zanieście do zamku. Nada się jeszcze, tylko przysłońcie od tego słońca.

Kilku kmieci ochoczo zabrało się do oporządzania ciała, a na twarzach pozostałych można było wyczytać ulgę. Wydawało się, że tego cyklu większość niefortunnych miejsc została już zajęta.

Alisa nie miała ochoty wracać. Chciała wejść do wody i przepłynąć na drugą stronę muru. Chciała zapomnieć raz na zawsze o tym straszliwym wydarzeniu, chociaż wiedziała, że po drugiej stronie czeka ją koniec o wiele gorszy od tragicznego losu Katji.

- Wracaj natychmiast! - Wrzask ojca zbiegł się w czasie z silną ręką, która chwyciła ją za włosy i pchnęła w stronę ścieżki do gospodarstwa. - Niedługo ceremonia, a ty się obijasz głupia smarkulo! Chcesz skończyć jak ta dziewczyna i jej bachor?! Chcesz tego?

Zaprzeczyła energicznie, powstrzymując cisnące się do oczu łzy i nim zdążył wściec się jeszcze bardziej, pobiegła w stronę domu. Orin spojrzał na nią ciekawsko, ale gdy ojciec pojawił się na ścieżce, od razu zawrócił do obory.

Do końca dnia Alisa zbierała resztki owoców, kątem oka obserwując matkę z brzuchem tak tęgim jak u Katji.

Pierwszy Obóz Kartografów

Górska baza nieznajomego okazała się jaskinią wyrytą w skale, zabezpieczoną drewnianymi wrotami. W środku znajdowało się palenisko, zapas chrustu i dostatecznie dużo miejsca na rozłożenie kilku legowisk. Mimo koszmarnego samopoczucia Paweł był pod wrażeniem.

Opadł na ziemię, z trwogą spoglądając na poczerniałe palce Hućwy, do których musiał przywyknąć jak do własnych. Zerknął na chude nogi, kościsty brzuch i ramiona z ogromnym deficytem masy mięśniowej, zastanawiając się, jak Zygmunt mógł doprowadzić się do takiego stanu. Mięśnie można było przecież rozbudować i wyrzeźbić, a nie siąść na laurach, godząc się na posturę dojrzewającego chłopca. Fakt, iż przeistoczył się w kwintesencję słabości napawał go odrazą. Jednak czy był sens to roztrząsać? Najgorszą rzeczą, która ostatnimi czasy go spotkała, nie była przecież przymusowa zmiana cielesnej powłoki, lecz oderwanie od realiów dotychczasowego życia. Los rzucił go w nieznane, na krańce cywilizowanego świata. W jednej chwili stracił dom, firmę i poczucie bezpieczeństwa, zostając zmuszonym do mierzenia się z agonalnym zimnem i przerażającą obcością. Przeszło mu przez myśl, że być może trafił do piekła, co bez wątpienia potwierdzało doborowe towarzystwo, z którym przyszło mu się tułać.

- Wszystko ok? - Braciszek wyrwał go z zadumy, rozmasowując barczyste ramiona. Całą drogę ciągnął sanie z Sebastianem, podczas gdy Paweł wlókł się z tyłu niczym zombie.

Przytaknął krótko i osunął się na ziemię.

Z minuty na minutę odczuwał coraz mniejszy dyskomfort i miał świadomość, iż z medycznego punktu widzenia nie wróżyło to niczego dobrego. Jego organizm był już skrajnie wycieńczony albo sploty nerwowe uległy uszkodzeniu. Zaryzykował zerknięcie w stronę Piotrka, który odzyskał przytomność po dłuższym odpoczynku. W dalszym ciągu wyglądał jednak na umierającego, troskliwym gestem otulając chrapiącego Robina.

- Trzymasz się? - zapytał, nie mając siły poważnie przejąć się stanem przyjaciela.

Sobie także nie dawał dużych szans. Pierwszy raz od dawien dawna planował poddać się bez walki.

- Nie czuję nogi.

- To normalne przy wyziębieniu. Gdy wróci krążenie…

- Jakie krążenie? Straciłem już pewnie hektolitry krwi. Umrę.

- Nie umrzesz - Paweł szepnął, bez przekonania. Spojrzał na Rinudina i Garetta, którzy rozpalali ognisko, prowadząc cichą konwersację.

Fakt, że nikt inny nie mógł ich zrozumieć, działał na niego raczej niepokojąco. Z drugiej strony ogień przyjemnie muskał jego twarz i opuchnięte powieki powoli zaczynały mu ciążyć.

- Jestem dla was ciężarem. - Piotrek wyrwał go z zadumy.

- Nieprawda, mamy sanie.

- Nie wiadomo na jak długo.

- Nie martwmy się na zapas. - Paweł zakopał się głębiej w fałdach skóry, mimo że kiedyś nie tknąłby palcem czegoś tak śmierdzącego.

Niesamowite jak drastycznie przebiegunowało się jego życie.

- Co z nami będzie?

- Coś na pewno.

- Nie boisz się? - Mimo poważnej rany Piotrek wydawał się przytomniejszy od niego.

Pawła powoli obezwładniała senność, której w żaden sposób nie dało się zignorować. Zresztą nawet nie próbował. Nie walczył z nią, wyzwalając się z dyskomfortu piekących mięśni i sztywności ciała. Odpuścił te wszystkie niewygody, przenosząc się do pięciogwiazdkowego hotelu na Mazurach, gdzie uczestniczył w jednej z prestiżowych konferencji designerów i pierwszoligowych architektów. Pobyt tam był naprawdę wyjątkowy, w towarzystwie grubych ryb, wizjonerów i przepięknych kobiet, które w przeciwieństwie do Kasi, czy Ludmiły, miały do zaoferowania coś więcej poza ładną buźką i ponętnym ciałem. To były kobiety z klasą, z najwyższej półki. Piękne i zadbane do granic estetycznej perfekcji. Szczególnie jedna zapadła mu w pamięć, bizneswoman z Francji, z powalającym uśmiechem białych zębów i ciętym dowcipem, potrafiącym zawstydzać mężczyzn. Spędzili ze sobą upojny tydzień w luksusowych apartamentach oraz w SPA, gdzie relaksowali się po ciężkim dniu branżowych negocjacji. Takie życie znał na wylot, do czegoś takiego został stworzony. Biznes, luksus, ryzykowane pertraktacje na samym szczycie łańcucha pokarmowego. Liczące się kontakty i ważkie decyzje. Wielkie pieniądze podparte doskonałym produktem i najlepszą technologią. Był kimś, zawsze kimś, a teraz ona zginie…

Ocknął się, obserwując porażający blask płomieni. Przyjemne ciepło otulało go od koniuszków stóp, po czubek głowy. Nogi zdrętwiały i pobolewały, co zważywszy na wcześniejszy brak czucia, było dobrą wiadomością. Powoli dotknął obcej twarzy, czując szorstkość kiełkującego zarostu i zapadnięte, zgrzane policzki. Nos mu jeszcze nie odpadł, uszy też pozostały na miejscu. Palce dłoni nieznacznie pojaśniały, chociaż opuszki w dalszym ciągu pozostawały nieczułe na dotyk. Przeklął fakt, iż nie mógł wygooglować terminu „odmrożenia” i dowiedzieć się, w jakim stopniu zagrażała mu amputacja. Alpiniści wychodzili przecież cało z takich przygód!

Głowił się nad tym chwilę, czując lekki przypływ paniki, więc aby zachować spokój, zerknął w stronę Piotrka. Mógł oczywiście natknąć się na martwe spojrzenie przyjaciela, ale Kwidzyński wciąż jeszcze oddychał. Spał głęboko, dzieląc powietrze z bezbronnym dzieckiem. Reszta zesłańców leżała w niewielkim oddaleniu, chrapiąc i chrząkając, albo jęcząc przez sen. Tylko obcy opierał się o kamienną ścianę i palił fajkę, obserwując go spod głęboko nasuniętego kaptura. Paweł poczuł się nieswojo, ale wytrzymał badawcze spojrzenie. Garett w najmniejszym stopniu nie przypominał stworów, które porwały jego matkę, co nie znaczyło jednak, że wyglądał zupełnie niegroźnie. Wysoki, barczysty i ewidentnie zaprawiony w ciężkich wędrówkach, musiał mieć na karku przynajmniej czterdzieści lat. Świadczyły o tym drobne zmarszczki w okolicach oczu obwarowanych gęstymi brwiami. Zaniedbana broda utrudniała dostrzeżenie rysów jego twarzy, a tym bardziej rozszyfrowanie jego intencji. Gdyby jednak chciał ich zabić, już dawno by to zrobił. Na dobrą sprawę nawet nie musiał się fatygować. Wystarczyło zostawić ich na pastwę losu pośród gór.

W