Śmierć warta przeżycia. Jak myślenie o końcu nadaje życiu sens - Ana Claudia Quintana Arantes - ebook

Śmierć warta przeżycia. Jak myślenie o końcu nadaje życiu sens ebook

Ana Claudia Quintana Arantes

3,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Chcesz mądrej rady dotyczącej swojego życia? Poproś o nią kogoś, kto umiera.

„Każda egzystencjalna strata, każda symboliczna śmierć, dotycząca związku, pracy czy jakiejkolwiek innej znanej nam rzeczywistości, skłania nas do poszukiwania sensu co najmniej na trzy sposoby. Pierwszy dotyczy przebaczenia – sobie i innym. Drugi to świadomość, że dobre chwile, które przeżyliśmy, nie zostaną zapomniane. Trzeci to pewność, że zrobiliśmy coś ważnego, że zostawiliśmy spuściznę, ślad, coś, co zmieniło osobę albo rzeczywistość, która teraz znika z naszego życia”.

Otwarcie się na temat umierania – bez tabu i lęku – zmienia śmierć w najlepszą, czułą nauczycielkę życia. Gdy zaakceptujemy jej nieuchronność, możemy pełniej i piękniej zatroszczyć się o siebie nawzajem, czyniąc świat lepszym miejscem, osiągnąć głęboką wewnętrzną równowagę oraz czerpać dużo więcej z każdego dnia. Sztuka godzenia się ze śmiercią w rzeczywistości jest sztuką wybaczania, odpuszczania i stawania twarzą w twarz z prawdą o nas samych. Pozwala odpowiedzieć sobie na pytania:

• Jak mam żyć, by w ostatnich chwilach niczego nie żałować?

• Co bardziej mną kieruje – lęk przed śmiercią i stratą czy lęk przed życiem?

• Jak mam pogodzić się ze śmiercią bliskich, ale też z codziennymi „małymi śmierciami”?

• Jak mogę opanować lęk przed przemijaniem i wszystkim, co nieuchronne i ostateczne?

• Jak mam towarzyszyć umierającym bliskim i pozwolić im odejść?

• Co robić, by naprawdę czuć, że żyję?

„Ta książka jest zaproszeniem do wspólnej podróży, podczas której chcę podzielić się tym, czego się nauczyłam nie tylko jako lekarka, ale też jako człowiek towarzyszący niezwykłym ludziom. Od razu muszę zaznaczyć, że wieść o śmierci danej osoby niekoniecznie sprawia, że stajemy się częścią jej historii. Nawet bycie świadkiem czyjejś śmierci może okazać się niewystarczające, by zasłużyć na ten przywilej. Każdy z nas istnieje nie tylko we własnym życiu, ale i w życiu tych, których kochamy – poprzez swoją fizyczną obecność, ale też poprzez czas i uwagę. Tylko taka obecność sprawia, że śmierć nie jest końcem.

Niemal wszyscy uznają ucieczkę przed śmiercią za normę. Ale prawda jest taka, że śmierć jest mostem do życia. Łam konwenanse”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 152

Data ważności licencji: 3/21/2031

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wprowadzenie

Jeśli wyra­zisz to, co w tobie mieszka, to cię ocali. Ale jeśli nie wyra­zisz tego, co w tobie mieszka, to cię znisz­czy.

Jezus Chry­stus (Ewan­ge­lia św. Toma­sza)

Zapro­szono mnie na imprezę. Przy­cho­dzę, nie zna­jąc nikogo oprócz gospo­dyni. Wita mnie ser­decz­nie, a ja wyczu­wam, że nie­któ­rzy goście są cie­kawi, kim jestem. Pod­cho­dzą. W takich sytu­acjach robię się tro­chę nie­śmiała i trudno mi zacząć roz­mowę. Chwilę póź­niej grono roz­mów­ców się powięk­sza, swo­bodna poga­wędka trwa w naj­lep­sze. Każdy się przed­sta­wia i mówi, czym się zaj­muje. Przy­glą­dam się gestom i spoj­rze­niom. Zaczy­nam czuć silną potrzebę zbo­cze­nia z utar­tej ścieżki. Uśmie­cham się. Wresz­cie ktoś pyta:

– A ty, czym się zaj­mu­jesz?

– Jestem lekarką.

– Naprawdę? To wspa­niale! A jakiej spe­cja­li­za­cji?

Waham się przez kilka sekund. Co mam odpo­wie­dzieć? Mogę rzu­cić na przy­kład, że pra­cuję na geria­trii – wtedy roz­mowa obie­rze naj­bar­dziej oczy­wi­sty kie­ru­nek. Trzy czy cztery pyta­nia na temat pro­ble­mów z wło­sami i paznok­ciami. Co, ze swo­jego doświad­cze­nia, mogę pole­cić, żeby opóź­nić pro­ces sta­rze­nia? Być może pojawi się jakieś pyta­nie doty­czące krew­nego, który wydaje się „skle­ro­tyczny”. Jed­nak tym razem chcę odpo­wie­dzieć ina­czej. Chcę powie­dzieć, co robię, nie tając, że spra­wia mi to ogromną przy­jem­ność i daje mnó­stwo satys­fak­cji. Nie chcę ucie­kać. Ta wewnętrzna decy­zja spra­wia, że ogar­nia mnie pewien nie­po­kój, ale jed­no­cze­śnie mam poczu­cie przy­jem­nego wyzwo­le­nia.

– Opie­kuję się oso­bami, które umie­rają.

Zapada głę­boka cisza. Opo­wia­da­nie o śmierci na impre­zie to rzecz nie do pomy­śle­nia. Atmos­fera staje się napięta; wyła­puję zanie­po­ko­jone spoj­rze­nia, a nawet myśli. Sły­szę odde­chy ota­cza­ją­cych mnie ludzi. Nie­któ­rzy odwra­cają wzrok i wbi­jają go w pod­łogę, szu­ka­jąc dziury, w któ­rej chcie­liby się ukryć. Inni patrzą na mnie dalej, jakby pytali: „Słu­cham?”, licząc na to, że zaraz się popra­wię, prze­pra­sza­jąc, że źle się wyra­zi­łam.

Już od dłuż­szego czasu chcia­łam to zro­bić, lecz bra­ko­wało mi odwagi, by zmie­rzyć się z nie­zręczną ciszą, która – jak sobie wyobra­ża­łam – poprze­dzi roz­ma­ite komen­ta­rze. Mimo to nie żało­wa­łam. W głębi duszy pocie­sza­łam samą sie­bie, myśląc: „Któ­re­goś dnia ludzie zechcą roz­ma­wiać w ten spo­sób o życiu. Czyżby to było dziś?”.

Wresz­cie, w trak­cie prze­dłu­ża­ją­cej się ciszy, ktoś nabiera odwagi, chowa się za zasłoną uśmie­chu i wyrzuca z sie­bie:

– Rany! To musi być strasz­nie trudne!

Wymu­szone uśmie­chy i znowu cisza.

W ciągu dwóch minut roz­mówcy zaczęli się roz­cho­dzić. Jeden ruszył w kie­runku przy­ja­ciela, który wła­śnie przy­szedł na imprezę, inny udał się po drinka i już nie wró­cił. Trzeci poszedł do łazienki, jesz­cze inny zwy­czaj­nie prze­pro­sił i odszedł. Pew­nie wszy­scy poczuli ulgę, kiedy po nie­spełna dwóch godzi­nach poże­gna­łam się i wyszłam z imprezy. Ja też poczu­łam ulgę, a jed­no­cze­śnie smu­tek. Czy kie­dyś ludzie będą w sta­nie roz­ma­wiać o śmierci w spo­sób natu­ralny?

Minęło ponad pięt­na­ście lat od tam­tego dnia, gdy publicz­nie powie­dzia­łam prawdę o tym, co robię. Na­dal powta­rzam, że „opie­kuję się oso­bami, które umie­rają”, i wbrew nie­mal wszyst­kim ówcze­snym prze­wi­dy­wa­niom roz­mowy o śmierci zyskują coraz wię­cej miej­sca w prze­strzeni publicz­nej. Dowód? Piszę tę książkę i są tacy, któ­rzy wie­rzą, że prze­czyta ją wiele osób.

Kim jestem

Mia­łem dziew­czynę, która nie patrzyła na świat w nor­malny spo­sób. Powiedzmy, że nie widziała cza­pli na brzegu rzeki, tylko brzeg rzeki na cza­pli. Łamała normy. Mawiała, że prze­ciw­le­gły brzeg jest lepiej widoczny niż pobli­ska latar­nia. Przy niej wszy­scy musieli zmie­niać swoje zacho­wa­nie. Zresztą, ta dziew­czyna powie­działa mi kie­dyś, że codzien­nie musi kon­fron­to­wać się ze swo­imi sprzecz­no­ściami.

Manoel de Bar­ros, bra­zy­lij­ski poeta

Widzę świat w spo­sób, na jaki więk­szość ludzi nie pozwala sobie patrzeć. Ale sta­ram się przy­cią­gnąć uwagę osób goto­wych zmie­nić nasta­wie­nie, swój punkt widze­nia. Nie­któ­rzy mogą coś zmie­nić dobro­wol­nie, inni z kolei są do tego zmu­szeni. Tym, co nas wszyst­kich łączy, jest chęć. Pra­gnie­nie spoj­rze­nia na życie w inny spo­sób, podą­ża­nia inną niż dotych­czas ścieżką; wszak życie jest krót­kie i musi być dla nas war­to­ściowe, musi mieć sens i zna­cze­nie. A śmierć jest dosko­na­łym powo­dem, dla któ­rego można poszu­kać nowego spoj­rze­nia na życie.

Ta książka jest zapro­sze­niem do wspól­nej podróży, pod­czas któ­rej chcę podzie­lić się tym, czego się nauczy­łam nie tylko jako lekarka, ale też jako czło­wiek towa­rzy­szący nie­zwy­kłym ludziom. Od razu muszę zazna­czyć, że wieść o śmierci danej osoby nie­ko­niecz­nie spra­wia, że sta­jemy się czę­ścią jej histo­rii. Nawet bycie świad­kiem czy­jejś śmierci może oka­zać się nie­wy­star­cza­jące, by zasłu­żyć na ten przy­wi­lej. Każdy z nas ist­nieje nie tylko we wła­snym życiu, ale i w życiu tych, któ­rych kochamy – poprzez swoją fizyczną obec­ność, ale też poprzez czas i uwagę. Tylko taka obec­ność spra­wia, że śmierć nie jest koń­cem.

Nie­mal wszy­scy uznają ucieczkę przed śmier­cią za normę. Ale prawda jest taka, że śmierć jest mostem do życia. Łam kon­we­nanse.

Dlaczego robię to, co robię

Chcesz być leka­rzem, mój synu? To jest pra­gnie­nie szla­chet­nej duszy. Duszy żąd­nej nauki. Czy dobrze prze­my­śla­łeś to, jak ma wyglą­dać twoje życie?

Esku­lap

Kiedy piszę tę książkę, praw­do­po­dob­nie upły­nęła już połowa mojego życia na Ziemi i od ponad dwóch dekad zaj­muję się medy­cyną. Jak i wiele innych zawo­do­wych wybo­rów, ten rów­nież rodzi liczne pyta­nia. Dla­czego aku­rat medy­cyna? Dla­czego posta­no­wi­łam zostać lekarką? Jed­nym z naj­częst­szych powo­dów, wymie­nia­nych przez tych, któ­rzy zde­cy­do­wali się na taką ścieżkę życiową, są leka­rze w rodzi­nie lub chęć naśla­do­wa­nia kogoś, kogo podzi­wiają. W mojej rodzi­nie nie ma żad­nego leka­rza. Jed­nak odkąd się­gam pamię­cią, zawsze były w niej cho­roby i cier­pie­nie.

Moja bab­cia, któ­rej zawdzię­czam pierw­szy impuls do wyboru ścieżki zawo­do­wej, zma­gała się z cho­robą tęt­nic obwo­do­wych i prze­szła dwie ampu­ta­cje. Stra­ciła obie nogi w wyniku głę­bo­kich, bole­snych owrzo­dzeń i postę­pu­ją­cej gan­greny. Ból wyra­żała krzy­kiem i pła­czem. Bła­gała Boga o litość, pro­sząc, żeby ją do sie­bie zabrał. Pomimo wszel­kich ogra­ni­czeń zwią­za­nych z cho­robą wycho­wała mnie i się mną opie­ko­wała.

W naj­trud­niej­szych dniach odwie­dzał ją pewien lekarz – dok­tor Aranha, chi­rurg naczy­niowy. W mojej pamięci jawi się jako postać nie­mal nad­przy­ro­dzona, anioł. Postawny męż­czy­zna, z siwymi wło­sami sta­ran­nie zacze­sa­nymi do tyłu przy pomocy moc­nej pomady. Ład­nie pach­niał. Był bar­dzo wysoki (nie wiem, czy fak­tycz­nie był wysoki, czy tylko tak mi się wyda­wało, bo mia­łam wtedy zale­d­wie pięć lat) i zawsze ubie­rał się na biało. Wykroch­ma­lona koszula, wytarty skó­rzany pasek z błysz­czącą, wypo­le­ro­waną sprzączką. W dużych czer­wo­nych dło­niach dzier­żył małą czarną walizkę. Śle­dzi­łam wzro­kiem ruchy tych dłoni i chcia­łam widzieć wszystko, co się działo w pokoju mojej babci. Za każ­dym razem mnie odsy­łali, jed­nak od czasu do czasu zosta­wiali uchy­lone drzwi, a ja przez szparę im się przy­glą­da­łam. Bab­cia opo­wia­dała mu o bólu, o ranach. Pła­kała. On ją pocie­szał i trzy­mał za ręce. W tych jego dużych dło­niach zamy­kało się całe bab­cine cier­pie­nie. Następ­nie zdej­mo­wał ban­daże i prze­ka­zy­wał mojej mamie nowe zale­ce­nia doty­czące pie­lę­gna­cji. Zosta­wiał receptę i z uśmie­chem gła­skał mnie po gło­wie.

– Kim chcesz zostać, kiedy doro­śniesz?

– Lekarką.

Życie składa się z historii – co zrobiłam ze swoim?

Nad­szedł czas, by w pełni zaak­cep­to­wać tajem­ni­cze życie tych, któ­rzy pew­nego dnia umrą.

Cla­rice Lispec­tor, bra­zy­lij­ska pisarka

Dok­tor Aranha był dla mnie naj­po­tęż­niej­szą i zara­zem naj­bar­dziej tajem­ni­czą istotą na świe­cie. Po wizy­cie u babci zawsze zosta­wał u nas tro­chę dłu­żej. Pijąc kawę, jedząc cia­steczka z tapioki i cia­sto poma­rań­czowe, wda­wał się w przy­jem­niej­sze roz­mowy, gesty­ku­lu­jąc ogrom­nymi dłońmi przed moimi małymi uważ­nymi oczami. Przed wyj­ściem cało­wał mnie w czoło, przez co we mnie rosła chęć cało­wa­nia czół innych ludzi. Zosta­wiał po sobie spo­kój. Nie­sa­mo­wite było to, że bab­cia czuła się lepiej tylko dzięki temu, że się z nim zoba­czyła. A mama znowu się uśmie­chała, pełna nadziei dzięki nowej recep­cie.

Życie toczyło się dalej, raz bywało lepiej, raz gorzej, ale roz­wój cho­roby dopro­wa­dził w końcu do ampu­ta­cji obu nóg. Nadzieja, że wtedy wresz­cie będzie pro­ściej, a ból minie, też pry­sła szybko: pozo­stał. Dla dziecka to była prze­ra­ża­jąca dia­gnoza – moja bab­cia cier­piała na bóle fan­to­mowe. Bóle fan­to­mowe? Czy można pod­dać je egzor­cy­zmom? Ode­słać na ścieżkę ewo­lu­cji? Wycią­gnąć z czyśćca i pozwo­lić odejść do prze­zna­czo­nego dla nich nieba? A może ska­zać je na pie­kło, gdzie zosta­łyby już na całą wiecz­ność i ni­gdy wię­cej nikogo nie drę­czyły?

Co mogę zro­bić, póki jesz­cze żyję, by poko­nać bóle fan­to­mowe?

Modli­twy nie pomo­gły.

Ampu­to­wa­łam wszyst­kim moim lal­kom ich cien­kie i grube nogi. Żadna nie unik­nęła okrut­nego losu. Tylko Rosinha, która wyszła z fabryki ze skrzy­żo­wa­nymi nogami jak Budda, została w jed­nym kawałku. Do dziś się zasta­na­wiam, czy decy­zja o pozo­sta­niu w pozy­cji sie­dzą­cej chroni nas przed cho­dze­niem i utratą nóg po dro­dze. Ale Rosinha i tak zyskała „poope­ra­cyjne” bli­zny, zro­bione mar­ke­rem dla przy­po­mnie­nia, że nawet jeśli chcia­ła­bym sie­dzieć całe życie, ono i tak odci­śnie na mnie swoje ślady. A więc już w wieku sied­miu lat mia­łam wła­sne ambu­la­to­rium – miej­sce, gdzie leczy­łam i łago­dzi­łam ból moich lalek. W moim szpi­talu nikt nie cier­piał. Mię­dzy poda­wa­niem jed­nego lekar­stwa a dru­giego sadza­łam lalki i uczy­łam je tego, czego sama dowie­dzia­łam się w szkole. Pod­glą­da­jąca mnie, bab­cia dosko­nale się bawiła i zawsze pytała:

– Zmie­ni­łaś zda­nie? Teraz chcesz zostać nauczy­cielką?

– Chcę zostać i lekarką, i nauczy­cielką, bab­ciu! One chcą się uczyć, kiedy ich ból mija!

Bab­cia się śmiała i mówiła, że chce się leczyć w moim szpi­talu. A ja jej obie­cy­wa­łam, że się nią zaopie­kuję i że już ni­gdy nie będzie odczu­wać bólu. Pyta­łam, czy też chcia­łaby mieć lek­cje, kiedy prze­sta­nie ją boleć. Odpo­wia­dała, że tak.

– Nauczysz mnie czy­tać?

– Pew­nie, bab­ciu!

Uśmie­chała się. Moja dzie­cięca pew­ność sie­bie musiała być dla niej czymś wyjąt­kowo pięk­nym.

W wieku osiem­na­stu lat dosta­łam się na USP (Uni­wer­sy­tet w São Paulo). Na początku trudno mi było uwie­rzyć, że stu­diuję medy­cynę, bo pierw­sze przed­mioty bar­dzo mnie znie­chę­ciły: bio­che­mia, bio­fi­zyka, histo­lo­gia, embrio­lo­gia. Jedy­nie zagad­nie­nia zwią­zane ze śmier­cią na zaję­ciach z ana­to­mii doty­czyły ludz­kiego życia. Dosko­nale pamię­tam pierw­sze, w któ­rych uczest­ni­czy­łam: ogromna sala i wiele sto­łów z ludz­kimi szcząt­kami. Zwło­kami. Sądzi­łam, że będę się bać, ale były tak inne i dziwne, że zigno­ro­wa­łam ciche krzyki i prze­ra­żone szepty moich kole­ża­nek i kole­gów. Rozej­rza­łam się i zna­la­złam zwłoki mło­dego czło­wieka. Jego wyraz twa­rzy wyra­żał czy­stą eks­tazę. Rzu­ci­łam do kole­żanki obok:

– Spójrz na jego twarz! Musiał umrzeć, widząc coś pięk­nego.

Dziew­czyna się wzdry­gnęła i popa­trzyła na mnie jak na kosmitkę:

– Jesteś bar­dzo dziwna.

W tam­tej sali sta­ra­łam się opo­wia­dać samej sobie moż­liwe histo­rie kry­jące się za twa­rzami „obiek­tów” badań. Coraz wię­cej osób patrzyło na mnie jak na wariatkę, a moja repu­ta­cja „tej dziw­nej” tylko moc­niej się ugrun­to­wy­wała.

Pod koniec trze­ciego roku nauczy­łam się prze­pro­wa­dzać wywiad z pacjen­tem. Sądzi­łam, że szcze­gó­łowy porad­nik, który uczył stu­den­tów roz­mowy z cho­rym czło­wie­kiem, wskaże mi bez­pieczną drogę. Już za pierw­szym razem prze­ko­na­łam się, jak bar­dzo się myli­łam. Po loso­wa­niu przy­pad­ków na oddziale cho­rób wewnętrz­nych kli­niki uni­wer­sy­tec­kiej pozna­łam pana Antônia. Pro­fe­sor prze­ka­zał mi wcze­śniej pod­sta­wowe infor­ma­cje na temat pacjenta, z któ­rym mia­łam prze­pro­wa­dzić wywiad: męż­czy­zna, żonaty, alko­ho­lik, palacz, dwójka dzieci, mar­skość i rak wątroby oraz wiru­sowe zapa­le­nie wątroby typu B; był w fazie ter­mi­nal­nej. W tam­tych cza­sach w drzwiach do pokoi znaj­do­wała się mała kwa­dra­towa szybka, przez którą mogli­śmy obser­wo­wać pacjen­tów bez koniecz­no­ści otwie­ra­nia drzwi. Pamię­tam, że sta­łam przed tym okien­kiem dłuż­szą chwilę. Serce o mało nie wysko­czyło mi z piersi – przed pierw­szą roz­mową z pacjen­tem o tak trud­nej histo­rii towa­rzy­szyły mi wyjąt­kowo silne emo­cje. Wcze­śniej nawet nie przy­pusz­cza­łam, jakie odkry­cia, lęki, poczu­cie winy i ogromną udrękę wywoła we mnie to spo­tka­nie.

Weszłam do pokoju, czu­jąc głę­boki sza­cu­nek i zara­zem strach. Pan Antônio sie­dział naprze­ciwko okna, na meta­lo­wym ema­lio­wa­nym krze­śle z odpry­sku­jącą farbą, i patrzył przed sie­bie. Wyglą­dał prze­ra­ża­jąco: był bar­dzo chudy, ale miał ogromny brzuch, niczym wielki pająk z czte­rema koń­czy­nami. Jego skóra miała ciem­no­żółty odcień, twarz poorana była głę­bokimi zmarszcz­kami, a ciało pokryte licz­nymi sinia­kami, jakby został dotkli­wie pobity. Przy­wi­tał się ski­nie­niem głowy i grzecz­nym uśmie­chem, odsła­nia­jąc braki w uzę­bie­niu. Przed­sta­wi­łam się i zapy­ta­łam, czy możemy chwilę poroz­ma­wiać.

Wró­cił na łóżko. Z wiel­kim tru­dem wspiął się na nie i powoli poło­żył. Zaczę­łam ten trudny wywiad od szcze­gó­łów z prze­szło­ści: pyta­łam o to, kiedy zaczął cho­dzić, kiedy zaczął mówić, o cho­roby okresu dzie­ciń­stwa, o histo­rię cho­rób w rodzi­nie. Histo­rię jego cho­rób. Skar­żył się głów­nie na ból brzu­cha po pra­wej stro­nie, tuż pod żebrami. Stwier­dził, że tak duży brzuch utrud­nia mu oddy­cha­nie. Mówił, że w nocy bar­dzo się boi i wtedy ból się nasila. A ponie­waż ból się nasila, to i strach nara­sta. Oba­wiał się, że zosta­nie tu sam, że będzie sam w chwili śmierci. I bał się także tego, że rano już się nie obu­dzi. Ze łzami w oczach powie­dział, że zasłu­żył sobie na to wszystko. Stwier­dził, że był bar­dzo złym czło­wie­kiem i że żona mu powta­rzała, że Bóg go karze. Uznał, że miała rację. Prze­paść mię­dzy tym, co mówił on, a tym, co ja chcia­łam powie­dzieć, tylko się zwięk­szała. Z każdą chwilą coraz bar­dziej uświa­da­mia­łam sobie, że w obli­czu tak wiel­kiego cier­pie­nia nie da się nic powie­dzieć. Nie­zręczna cisza prze­dłu­żała się i wresz­cie uzna­łam, że nad­szedł czas, by go zba­dać, lecz nie mogłam tego zro­bić. Nie byłam w sta­nie dotknąć jego ciała – teraz to ja się bałam. Przy­szło mi na myśl, że jeśli go dotknę, zdo­łam poczuć jego ból. Z dru­giej strony bałam się, że zadam mu jesz­cze więk­sze cier­pie­nie. Poszłam po pomoc.

Naj­pierw zaj­rza­łam do dyżurki pie­lę­gnia­rek. Oddzia­łowa ledwo unio­sła wzrok znad kar­tek, kiedy zapy­ta­łam, czy mogłaby dać panu Antôniemu coś na zła­go­dze­nie bólu.

– Dopiero co wziął meta­mi­zol. Musi zacze­kać, żeby zadzia­łał.

– Ale wciąż go boli! A od poda­nia leku minęła już ponad godzina – odpar­łam.

– Nic wię­cej nie można zro­bić, jedy­nie cze­kać na kolejną dawkę. Podamy ją za pięć godzin – powie­działa.

– Ale co teraz? Przez cały ten czas ma go boleć? I co to zna­czy, że nic wię­cej nie można zro­bić?

– Moja droga – odparła pie­lę­gniarka iro­nicz­nym tonem – kiedy zosta­niesz lekarką, będziesz mogła poda­wać wię­cej leków. Roz­ma­wia­łam już z leka­rzem dyżur­nym i pró­bo­wa­łam go prze­ko­nać, żeby pod­dać pacjenta seda­cji. Pan Antônio powi­nien nie­długo umrzeć.

– Umrzeć? Ale dla­czego przed śmier­cią nie można mu odro­binę ulżyć w bólu?

Pie­lę­gniarka na powrót pochy­liła się nad papie­rami. Zro­zu­mia­łam, że nie ma sensu dłu­żej nale­gać i poszłam szu­kać pro­fe­sora. Zasta­łam go w pokoju lekar­skim, gdzie pił kawę z innymi pro­fe­sorami. Powie­dzia­łam, że zanim przejdę do bada­nia, muszę podać pacjen­towi jakiś lek, ponie­waż odczuwa silny ból. Zosta­łam skar­cona – prze­cież uprze­dzono mnie, że pacjent jest w sta­nie ter­mi­nal­nym i nic już nie da się zro­bić. Wtedy dotarło do mnie, co to zna­czy umie­rać na nie­ule­czalną cho­robę w szpi­talu: cier­pie­nie całego świata spada na jedną jedyną osobę i wszy­scy tylko powta­rzają: „Nic nie można zro­bić… Nic nie można zro­bić…”.

Do czasu pierw­szego seme­stru czwar­tego roku zetknę­łam się już z mnó­stwem rodza­jów śmierci: spo­dzie­wa­nych i niespo­dzie­wa­nych. Ze śmier­cią dzieci cier­pią­cych na poważne cho­roby, z nagłą śmier­cią, ze śmier­cią mło­dych osób z AIDS i nowo­two­rami, wresz­cie ze śmier­cią mnó­stwa star­szych osób, wycień­czo­nych latami cier­pień z powodu prze­wle­kłych i wynisz­cza­ją­cych scho­rzeń. Widzia­łam, jak wiele z nich umiera samot­nie na noszach przed izbą przy­jęć. Za każ­dym razem, kiedy tak się działo, utwier­dza­łam się w prze­ko­na­niu, że nie dam rady tego dalej cią­gnąć. Wresz­cie, w poło­wie czwar­tego roku, prze­rwa­łam stu­dia.

Prze­cho­dzi­łam wtedy poważny kry­zys, ponie­waż w domu też mie­rzy­łam się z wie­loma pro­ble­mami zdro­wot­nymi moich krew­nych, a ponadto z dużymi trud­no­ściami finan­so­wymi. Sytu­acja rodzinna sta­no­wiła więc dobrą wymówkę, by rzu­cić stu­dia: musia­łam iść do pracy. A jed­nak sie­dzia­łam w domu przez dwa mie­siące, ni­gdzie nie wycho­dzi­łam, nie mia­łam poję­cia, co zro­bić z wła­snym życiem. W tym cza­sie zma­ga­łam się z poważ­nym zapa­le­niem płuc, ale nie chcia­łam iść do szpi­tala. To był pierw­szy raz, kiedy naprawdę pra­gnę­łam umrzeć.

Kiedy minął naj­gor­szy okres, zaczę­łam pracę w domu towa­ro­wym. Z każ­dym kolej­nym dniem odczu­wa­łam jed­nak coraz więk­szy nie­po­kój zwią­zany z reali­za­cją życio­wych celów. Czu­łam powo­ła­nie do medy­cyny, ale nie wie­dzia­łam, jak je reali­zo­wać. Czas mijał, a ja dystan­so­wa­łam się od świata tych prze­ra­żo­nych, osa­mot­nio­nych ludzi, któ­rzy cze­kali na śmierć w szpi­talu. Lecz w głębi serca wciąż czu­łam powo­ła­nie do medy­cyny i nie mogłam go już dłu­żej igno­ro­wać. Być może bra­ko­wało mi talentu, ale wresz­cie posta­no­wi­łam, że muszę spró­bo­wać. Kto wie, może w końcu się do tego przy­zwy­czaję, tak jak przy­zwy­cza­jają się wszy­scy inni?

Zde­cy­do­wa­łam się wró­cić na stu­dia i pra­co­wać jako wolon­ta­riuszka w szpi­talu położ­ni­czym na przed­mie­ściach. Spę­dza­łam noce na maso­wa­niu ple­ców rodzą­cych, które wyły z bólu i nie miały wyboru; w tam­tych cza­sach rząd nie pozwa­lał na sto­so­wa­nie znie­czu­le­nia przy poro­dzie siłami natury, więc trzeba było cier­pieć. Zaczę­łam myśleć, że wresz­cie zna­la­złam spo­sób, żeby zostać lekarką bez koniecz­no­ści mie­rze­nia się z ogro­mem nie­po­trzeb­nego cier­pie­nia. Wie­dzia­łam, że ból kobiet minie, a radość z pozna­nia nowo naro­dzo­nych dzieci nada więk­szy sens tym trud­nym chwi­lom. Tak samo jak Nie­tz­sche uwa­ża­łam, że ten, kto wie „dla­czego”, znie­sie każde „jak”.

Skoń­czy­łam czwarty rok stu­diów, a moi żyjący pacjenci nie ucier­pieli zbyt­nio z tego powodu. Urze­kło mnie też coś, o czym ni­gdy wcze­śniej nie myśla­łam: oka­zało się, że uwiel­biam zaję­cia z medy­cyny sądo­wej. Bra­li­śmy wtedy udział w sek­cjach zwłok w zakła­dzie medy­cyny sądo­wej oraz w pro­sek­to­rium. Mie­li­śmy spo­tka­nia ana­to­mo­kli­niczne, na któ­rych przed­sta­wiano dany przy­pa­dek, a następ­nie kil­koro leka­rzy oma­wiało hipo­tezy dia­gno­styczne. Na końcu przy­cho­dziła pato­lożka, by podać wyniki sek­cji zwłok, które z kolei wyja­śniały przy­czynę zgonu.

Na pią­tym roku zaczę­łam dyżury, a swój pierw­szy staż odby­łam na poro­dówce. Ponie­waż odbie­ra­łam już porody w szpi­talu położ­ni­czym, radzi­łam sobie naprawdę dobrze. Mia­łam pew­ność, że to wła­śnie medy­cynę kocham naj­bar­dziej.

W trak­cie stu­diów, kiedy widzia­łam, jak ktoś umiera w wiel­kich cier­pie­niach (a w szpi­talu pra­wie zawsze tak się dzieje), i pyta­łam, co można zro­bić, wszy­scy odpo­wia­dali: „nic”. Owo „nic” tkwiło jak ciężki kamień w moim brzu­chu, spra­wia­jąc mi wręcz fizyczny ból. Pra­wie zawsze pła­ka­łam. Pła­ka­łam ze zło­ści, z fru­stra­cji, ze współ­czu­cia. Ale jak to „nic”? Nie mogłam uwie­rzyć, że leka­rze nie przej­mują się taką nie­kom­pe­ten­cją. Nie cho­dziło by­naj­mniej o to, żeby nie dopu­ścić do śmierci, bo prze­cież nikt nie żyje wiecz­nie, ale dla­czego zosta­wiali pacjenta i jego rodzinę samych? Dla­czego pod­da­wali go seda­cji, unie­moż­li­wia­jąc mu komu­ni­ka­cję? Ist­niała bar­dzo duża prze­paść mię­dzy tym, czego się uczy­łam, a pyta­niami, które pozo­sta­wały bez odpo­wie­dzi i mnie drę­czyły.

Szybko zaczęto sobie ze mnie żar­to­wać, bo byłam lekarką, która nie potrafi znieść widoku cier­pią­cego pacjenta. Czy to nor­malne? Nie, to nienor­malne. Ukry­wa­łam się przed świa­tem w pra­cowni foto­gra­ficz­nej na wydziale. Za apa­ra­tem nikt nie widzi łez. Nikt nie widzi serca foto­grafa, dopóki nie pokaże swo­ich zdjęć. Z tam­tego miej­sca widzia­łam rze­czy, któ­rych inni nie dostrze­gali, ale to było za wcze­śnie, bym mogła oce­nić, co dla mnie jest prawdą. Mil­cza­łam i pra­co­wa­łam dalej.

W swo­jej książce Śmier­telni Atul Gawande, ame­ry­kań­ski chi­rurg i autor, pisze tak: „Na stu­diach medycz­nych uczono mnie wielu rze­czy, lecz nie o śmier­tel­no­ści”1. Na wydziale nie mówi się o śmierci, o tym, jak się umiera. Nie oma­wia się tego, jak opie­ko­wać się osobą w koń­co­wym sta­dium cięż­kiej, nie­ule­czal­nej cho­roby.

Wykła­dowcy ucie­kali przed moimi pyta­niami, a nie­któ­rzy nawet prze­ko­ny­wali, że powin­nam zro­bić jakąś spe­cja­li­za­cję, która wią­za­łaby się z ogra­ni­czo­nym lub wręcz zero­wym kon­tak­tem z pacjen­tami. Mówili, że jestem zbyt wraż­liwa i nie będę w sta­nie zająć się pacjen­tami, nie cier­piąc przy tym tak samo albo nawet bar­dziej niż oni. Bez wąt­pie­nia stu­dia były naj­trud­niej­szym cza­sem w moim życiu. Po tym okre­sie wybra­łam geria­trię. Pomy­śla­łam, że opie­ku­jąc się star­szymi ludźmi, zdo­łam zmie­rzyć się ze śmier­cią w bar­dziej fizjo­lo­gicz­nym i natu­ral­nym aspek­cie. Jed­nak pierw­sze odpo­wie­dzi poja­wiły się dopiero wtedy, gdy pewna pie­lę­gniarka poda­ro­wała mi książkę Roz­mowy o śmierci i umie­ra­niu2 Eli­sa­beth Kübler-Ross, ame­ry­kań­skiej psy­chiatrki szwaj­car­skiego pocho­dze­nia. Autorka opi­suje w niej doświad­cze­nia swo­ich pacjen­tów będą­cych u kresu życia, a także swoje pra­gnie­nie, by się do nich zbli­żyć i nieść im pomoc w ostat­nich chwi­lach. Pochło­nę­łam tę książkę w jeden wie­czór i następ­nego dnia ból gnież­dżący się w mojej klatce pier­sio­wej ustą­pił. Mogłam się uśmie­chać. Obie­ca­łam sobie: „Będę wie­działa, co robić”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

A. Gawande, przeł. M. Fie­do­rek, Wydaw­nic­two Czarne, Woło­wiec 2023, s. 11. [wróć]

E. Kübler-Ross, Roz­mowy o śmierci i umie­ra­niu, przeł. I. Dole­żał-Nowicka, Media Rodzina, Poznań 2021. [wróć]