Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Chcesz mądrej rady dotyczącej swojego życia? Poproś o nią kogoś, kto umiera.
„Każda egzystencjalna strata, każda symboliczna śmierć, dotycząca związku, pracy czy jakiejkolwiek innej znanej nam rzeczywistości, skłania nas do poszukiwania sensu co najmniej na trzy sposoby. Pierwszy dotyczy przebaczenia – sobie i innym. Drugi to świadomość, że dobre chwile, które przeżyliśmy, nie zostaną zapomniane. Trzeci to pewność, że zrobiliśmy coś ważnego, że zostawiliśmy spuściznę, ślad, coś, co zmieniło osobę albo rzeczywistość, która teraz znika z naszego życia”.
Otwarcie się na temat umierania – bez tabu i lęku – zmienia śmierć w najlepszą, czułą nauczycielkę życia. Gdy zaakceptujemy jej nieuchronność, możemy pełniej i piękniej zatroszczyć się o siebie nawzajem, czyniąc świat lepszym miejscem, osiągnąć głęboką wewnętrzną równowagę oraz czerpać dużo więcej z każdego dnia. Sztuka godzenia się ze śmiercią w rzeczywistości jest sztuką wybaczania, odpuszczania i stawania twarzą w twarz z prawdą o nas samych. Pozwala odpowiedzieć sobie na pytania:
• Jak mam żyć, by w ostatnich chwilach niczego nie żałować?
• Co bardziej mną kieruje – lęk przed śmiercią i stratą czy lęk przed życiem?
• Jak mam pogodzić się ze śmiercią bliskich, ale też z codziennymi „małymi śmierciami”?
• Jak mogę opanować lęk przed przemijaniem i wszystkim, co nieuchronne i ostateczne?
• Jak mam towarzyszyć umierającym bliskim i pozwolić im odejść?
• Co robić, by naprawdę czuć, że żyję?
„Ta książka jest zaproszeniem do wspólnej podróży, podczas której chcę podzielić się tym, czego się nauczyłam nie tylko jako lekarka, ale też jako człowiek towarzyszący niezwykłym ludziom. Od razu muszę zaznaczyć, że wieść o śmierci danej osoby niekoniecznie sprawia, że stajemy się częścią jej historii. Nawet bycie świadkiem czyjejś śmierci może okazać się niewystarczające, by zasłużyć na ten przywilej. Każdy z nas istnieje nie tylko we własnym życiu, ale i w życiu tych, których kochamy – poprzez swoją fizyczną obecność, ale też poprzez czas i uwagę. Tylko taka obecność sprawia, że śmierć nie jest końcem.
Niemal wszyscy uznają ucieczkę przed śmiercią za normę. Ale prawda jest taka, że śmierć jest mostem do życia. Łam konwenanse”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 152
Data ważności licencji: 3/21/2031
Jeśli wyrazisz to, co w tobie mieszka, to cię ocali. Ale jeśli nie wyrazisz tego, co w tobie mieszka, to cię zniszczy.
Jezus Chrystus (Ewangelia św. Tomasza)
Zaproszono mnie na imprezę. Przychodzę, nie znając nikogo oprócz gospodyni. Wita mnie serdecznie, a ja wyczuwam, że niektórzy goście są ciekawi, kim jestem. Podchodzą. W takich sytuacjach robię się trochę nieśmiała i trudno mi zacząć rozmowę. Chwilę później grono rozmówców się powiększa, swobodna pogawędka trwa w najlepsze. Każdy się przedstawia i mówi, czym się zajmuje. Przyglądam się gestom i spojrzeniom. Zaczynam czuć silną potrzebę zboczenia z utartej ścieżki. Uśmiecham się. Wreszcie ktoś pyta:
– A ty, czym się zajmujesz?
– Jestem lekarką.
– Naprawdę? To wspaniale! A jakiej specjalizacji?
Waham się przez kilka sekund. Co mam odpowiedzieć? Mogę rzucić na przykład, że pracuję na geriatrii – wtedy rozmowa obierze najbardziej oczywisty kierunek. Trzy czy cztery pytania na temat problemów z włosami i paznokciami. Co, ze swojego doświadczenia, mogę polecić, żeby opóźnić proces starzenia? Być może pojawi się jakieś pytanie dotyczące krewnego, który wydaje się „sklerotyczny”. Jednak tym razem chcę odpowiedzieć inaczej. Chcę powiedzieć, co robię, nie tając, że sprawia mi to ogromną przyjemność i daje mnóstwo satysfakcji. Nie chcę uciekać. Ta wewnętrzna decyzja sprawia, że ogarnia mnie pewien niepokój, ale jednocześnie mam poczucie przyjemnego wyzwolenia.
– Opiekuję się osobami, które umierają.
Zapada głęboka cisza. Opowiadanie o śmierci na imprezie to rzecz nie do pomyślenia. Atmosfera staje się napięta; wyłapuję zaniepokojone spojrzenia, a nawet myśli. Słyszę oddechy otaczających mnie ludzi. Niektórzy odwracają wzrok i wbijają go w podłogę, szukając dziury, w której chcieliby się ukryć. Inni patrzą na mnie dalej, jakby pytali: „Słucham?”, licząc na to, że zaraz się poprawię, przepraszając, że źle się wyraziłam.
Już od dłuższego czasu chciałam to zrobić, lecz brakowało mi odwagi, by zmierzyć się z niezręczną ciszą, która – jak sobie wyobrażałam – poprzedzi rozmaite komentarze. Mimo to nie żałowałam. W głębi duszy pocieszałam samą siebie, myśląc: „Któregoś dnia ludzie zechcą rozmawiać w ten sposób o życiu. Czyżby to było dziś?”.
Wreszcie, w trakcie przedłużającej się ciszy, ktoś nabiera odwagi, chowa się za zasłoną uśmiechu i wyrzuca z siebie:
– Rany! To musi być strasznie trudne!
Wymuszone uśmiechy i znowu cisza.
W ciągu dwóch minut rozmówcy zaczęli się rozchodzić. Jeden ruszył w kierunku przyjaciela, który właśnie przyszedł na imprezę, inny udał się po drinka i już nie wrócił. Trzeci poszedł do łazienki, jeszcze inny zwyczajnie przeprosił i odszedł. Pewnie wszyscy poczuli ulgę, kiedy po niespełna dwóch godzinach pożegnałam się i wyszłam z imprezy. Ja też poczułam ulgę, a jednocześnie smutek. Czy kiedyś ludzie będą w stanie rozmawiać o śmierci w sposób naturalny?
Minęło ponad piętnaście lat od tamtego dnia, gdy publicznie powiedziałam prawdę o tym, co robię. Nadal powtarzam, że „opiekuję się osobami, które umierają”, i wbrew niemal wszystkim ówczesnym przewidywaniom rozmowy o śmierci zyskują coraz więcej miejsca w przestrzeni publicznej. Dowód? Piszę tę książkę i są tacy, którzy wierzą, że przeczyta ją wiele osób.
Miałem dziewczynę, która nie patrzyła na świat w normalny sposób. Powiedzmy, że nie widziała czapli na brzegu rzeki, tylko brzeg rzeki na czapli. Łamała normy. Mawiała, że przeciwległy brzeg jest lepiej widoczny niż pobliska latarnia. Przy niej wszyscy musieli zmieniać swoje zachowanie. Zresztą, ta dziewczyna powiedziała mi kiedyś, że codziennie musi konfrontować się ze swoimi sprzecznościami.
Manoel de Barros, brazylijski poeta
Widzę świat w sposób, na jaki większość ludzi nie pozwala sobie patrzeć. Ale staram się przyciągnąć uwagę osób gotowych zmienić nastawienie, swój punkt widzenia. Niektórzy mogą coś zmienić dobrowolnie, inni z kolei są do tego zmuszeni. Tym, co nas wszystkich łączy, jest chęć. Pragnienie spojrzenia na życie w inny sposób, podążania inną niż dotychczas ścieżką; wszak życie jest krótkie i musi być dla nas wartościowe, musi mieć sens i znaczenie. A śmierć jest doskonałym powodem, dla którego można poszukać nowego spojrzenia na życie.
Ta książka jest zaproszeniem do wspólnej podróży, podczas której chcę podzielić się tym, czego się nauczyłam nie tylko jako lekarka, ale też jako człowiek towarzyszący niezwykłym ludziom. Od razu muszę zaznaczyć, że wieść o śmierci danej osoby niekoniecznie sprawia, że stajemy się częścią jej historii. Nawet bycie świadkiem czyjejś śmierci może okazać się niewystarczające, by zasłużyć na ten przywilej. Każdy z nas istnieje nie tylko we własnym życiu, ale i w życiu tych, których kochamy – poprzez swoją fizyczną obecność, ale też poprzez czas i uwagę. Tylko taka obecność sprawia, że śmierć nie jest końcem.
Niemal wszyscy uznają ucieczkę przed śmiercią za normę. Ale prawda jest taka, że śmierć jest mostem do życia. Łam konwenanse.
Chcesz być lekarzem, mój synu? To jest pragnienie szlachetnej duszy. Duszy żądnej nauki. Czy dobrze przemyślałeś to, jak ma wyglądać twoje życie?
Eskulap
Kiedy piszę tę książkę, prawdopodobnie upłynęła już połowa mojego życia na Ziemi i od ponad dwóch dekad zajmuję się medycyną. Jak i wiele innych zawodowych wyborów, ten również rodzi liczne pytania. Dlaczego akurat medycyna? Dlaczego postanowiłam zostać lekarką? Jednym z najczęstszych powodów, wymienianych przez tych, którzy zdecydowali się na taką ścieżkę życiową, są lekarze w rodzinie lub chęć naśladowania kogoś, kogo podziwiają. W mojej rodzinie nie ma żadnego lekarza. Jednak odkąd sięgam pamięcią, zawsze były w niej choroby i cierpienie.
Moja babcia, której zawdzięczam pierwszy impuls do wyboru ścieżki zawodowej, zmagała się z chorobą tętnic obwodowych i przeszła dwie amputacje. Straciła obie nogi w wyniku głębokich, bolesnych owrzodzeń i postępującej gangreny. Ból wyrażała krzykiem i płaczem. Błagała Boga o litość, prosząc, żeby ją do siebie zabrał. Pomimo wszelkich ograniczeń związanych z chorobą wychowała mnie i się mną opiekowała.
W najtrudniejszych dniach odwiedzał ją pewien lekarz – doktor Aranha, chirurg naczyniowy. W mojej pamięci jawi się jako postać niemal nadprzyrodzona, anioł. Postawny mężczyzna, z siwymi włosami starannie zaczesanymi do tyłu przy pomocy mocnej pomady. Ładnie pachniał. Był bardzo wysoki (nie wiem, czy faktycznie był wysoki, czy tylko tak mi się wydawało, bo miałam wtedy zaledwie pięć lat) i zawsze ubierał się na biało. Wykrochmalona koszula, wytarty skórzany pasek z błyszczącą, wypolerowaną sprzączką. W dużych czerwonych dłoniach dzierżył małą czarną walizkę. Śledziłam wzrokiem ruchy tych dłoni i chciałam widzieć wszystko, co się działo w pokoju mojej babci. Za każdym razem mnie odsyłali, jednak od czasu do czasu zostawiali uchylone drzwi, a ja przez szparę im się przyglądałam. Babcia opowiadała mu o bólu, o ranach. Płakała. On ją pocieszał i trzymał za ręce. W tych jego dużych dłoniach zamykało się całe babcine cierpienie. Następnie zdejmował bandaże i przekazywał mojej mamie nowe zalecenia dotyczące pielęgnacji. Zostawiał receptę i z uśmiechem głaskał mnie po głowie.
– Kim chcesz zostać, kiedy dorośniesz?
– Lekarką.
Nadszedł czas, by w pełni zaakceptować tajemnicze życie tych, którzy pewnego dnia umrą.
Clarice Lispector, brazylijska pisarka
Doktor Aranha był dla mnie najpotężniejszą i zarazem najbardziej tajemniczą istotą na świecie. Po wizycie u babci zawsze zostawał u nas trochę dłużej. Pijąc kawę, jedząc ciasteczka z tapioki i ciasto pomarańczowe, wdawał się w przyjemniejsze rozmowy, gestykulując ogromnymi dłońmi przed moimi małymi uważnymi oczami. Przed wyjściem całował mnie w czoło, przez co we mnie rosła chęć całowania czół innych ludzi. Zostawiał po sobie spokój. Niesamowite było to, że babcia czuła się lepiej tylko dzięki temu, że się z nim zobaczyła. A mama znowu się uśmiechała, pełna nadziei dzięki nowej recepcie.
Życie toczyło się dalej, raz bywało lepiej, raz gorzej, ale rozwój choroby doprowadził w końcu do amputacji obu nóg. Nadzieja, że wtedy wreszcie będzie prościej, a ból minie, też prysła szybko: pozostał. Dla dziecka to była przerażająca diagnoza – moja babcia cierpiała na bóle fantomowe. Bóle fantomowe? Czy można poddać je egzorcyzmom? Odesłać na ścieżkę ewolucji? Wyciągnąć z czyśćca i pozwolić odejść do przeznaczonego dla nich nieba? A może skazać je na piekło, gdzie zostałyby już na całą wieczność i nigdy więcej nikogo nie dręczyły?
Co mogę zrobić, póki jeszcze żyję, by pokonać bóle fantomowe?
Modlitwy nie pomogły.
Amputowałam wszystkim moim lalkom ich cienkie i grube nogi. Żadna nie uniknęła okrutnego losu. Tylko Rosinha, która wyszła z fabryki ze skrzyżowanymi nogami jak Budda, została w jednym kawałku. Do dziś się zastanawiam, czy decyzja o pozostaniu w pozycji siedzącej chroni nas przed chodzeniem i utratą nóg po drodze. Ale Rosinha i tak zyskała „pooperacyjne” blizny, zrobione markerem dla przypomnienia, że nawet jeśli chciałabym siedzieć całe życie, ono i tak odciśnie na mnie swoje ślady. A więc już w wieku siedmiu lat miałam własne ambulatorium – miejsce, gdzie leczyłam i łagodziłam ból moich lalek. W moim szpitalu nikt nie cierpiał. Między podawaniem jednego lekarstwa a drugiego sadzałam lalki i uczyłam je tego, czego sama dowiedziałam się w szkole. Podglądająca mnie, babcia doskonale się bawiła i zawsze pytała:
– Zmieniłaś zdanie? Teraz chcesz zostać nauczycielką?
– Chcę zostać i lekarką, i nauczycielką, babciu! One chcą się uczyć, kiedy ich ból mija!
Babcia się śmiała i mówiła, że chce się leczyć w moim szpitalu. A ja jej obiecywałam, że się nią zaopiekuję i że już nigdy nie będzie odczuwać bólu. Pytałam, czy też chciałaby mieć lekcje, kiedy przestanie ją boleć. Odpowiadała, że tak.
– Nauczysz mnie czytać?
– Pewnie, babciu!
Uśmiechała się. Moja dziecięca pewność siebie musiała być dla niej czymś wyjątkowo pięknym.
W wieku osiemnastu lat dostałam się na USP (Uniwersytet w São Paulo). Na początku trudno mi było uwierzyć, że studiuję medycynę, bo pierwsze przedmioty bardzo mnie zniechęciły: biochemia, biofizyka, histologia, embriologia. Jedynie zagadnienia związane ze śmiercią na zajęciach z anatomii dotyczyły ludzkiego życia. Doskonale pamiętam pierwsze, w których uczestniczyłam: ogromna sala i wiele stołów z ludzkimi szczątkami. Zwłokami. Sądziłam, że będę się bać, ale były tak inne i dziwne, że zignorowałam ciche krzyki i przerażone szepty moich koleżanek i kolegów. Rozejrzałam się i znalazłam zwłoki młodego człowieka. Jego wyraz twarzy wyrażał czystą ekstazę. Rzuciłam do koleżanki obok:
– Spójrz na jego twarz! Musiał umrzeć, widząc coś pięknego.
Dziewczyna się wzdrygnęła i popatrzyła na mnie jak na kosmitkę:
– Jesteś bardzo dziwna.
W tamtej sali starałam się opowiadać samej sobie możliwe historie kryjące się za twarzami „obiektów” badań. Coraz więcej osób patrzyło na mnie jak na wariatkę, a moja reputacja „tej dziwnej” tylko mocniej się ugruntowywała.
Pod koniec trzeciego roku nauczyłam się przeprowadzać wywiad z pacjentem. Sądziłam, że szczegółowy poradnik, który uczył studentów rozmowy z chorym człowiekiem, wskaże mi bezpieczną drogę. Już za pierwszym razem przekonałam się, jak bardzo się myliłam. Po losowaniu przypadków na oddziale chorób wewnętrznych kliniki uniwersyteckiej poznałam pana Antônia. Profesor przekazał mi wcześniej podstawowe informacje na temat pacjenta, z którym miałam przeprowadzić wywiad: mężczyzna, żonaty, alkoholik, palacz, dwójka dzieci, marskość i rak wątroby oraz wirusowe zapalenie wątroby typu B; był w fazie terminalnej. W tamtych czasach w drzwiach do pokoi znajdowała się mała kwadratowa szybka, przez którą mogliśmy obserwować pacjentów bez konieczności otwierania drzwi. Pamiętam, że stałam przed tym okienkiem dłuższą chwilę. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi – przed pierwszą rozmową z pacjentem o tak trudnej historii towarzyszyły mi wyjątkowo silne emocje. Wcześniej nawet nie przypuszczałam, jakie odkrycia, lęki, poczucie winy i ogromną udrękę wywoła we mnie to spotkanie.
Weszłam do pokoju, czując głęboki szacunek i zarazem strach. Pan Antônio siedział naprzeciwko okna, na metalowym emaliowanym krześle z odpryskującą farbą, i patrzył przed siebie. Wyglądał przerażająco: był bardzo chudy, ale miał ogromny brzuch, niczym wielki pająk z czterema kończynami. Jego skóra miała ciemnożółty odcień, twarz poorana była głębokimi zmarszczkami, a ciało pokryte licznymi siniakami, jakby został dotkliwie pobity. Przywitał się skinieniem głowy i grzecznym uśmiechem, odsłaniając braki w uzębieniu. Przedstawiłam się i zapytałam, czy możemy chwilę porozmawiać.
Wrócił na łóżko. Z wielkim trudem wspiął się na nie i powoli położył. Zaczęłam ten trudny wywiad od szczegółów z przeszłości: pytałam o to, kiedy zaczął chodzić, kiedy zaczął mówić, o choroby okresu dzieciństwa, o historię chorób w rodzinie. Historię jego chorób. Skarżył się głównie na ból brzucha po prawej stronie, tuż pod żebrami. Stwierdził, że tak duży brzuch utrudnia mu oddychanie. Mówił, że w nocy bardzo się boi i wtedy ból się nasila. A ponieważ ból się nasila, to i strach narasta. Obawiał się, że zostanie tu sam, że będzie sam w chwili śmierci. I bał się także tego, że rano już się nie obudzi. Ze łzami w oczach powiedział, że zasłużył sobie na to wszystko. Stwierdził, że był bardzo złym człowiekiem i że żona mu powtarzała, że Bóg go karze. Uznał, że miała rację. Przepaść między tym, co mówił on, a tym, co ja chciałam powiedzieć, tylko się zwiększała. Z każdą chwilą coraz bardziej uświadamiałam sobie, że w obliczu tak wielkiego cierpienia nie da się nic powiedzieć. Niezręczna cisza przedłużała się i wreszcie uznałam, że nadszedł czas, by go zbadać, lecz nie mogłam tego zrobić. Nie byłam w stanie dotknąć jego ciała – teraz to ja się bałam. Przyszło mi na myśl, że jeśli go dotknę, zdołam poczuć jego ból. Z drugiej strony bałam się, że zadam mu jeszcze większe cierpienie. Poszłam po pomoc.
Najpierw zajrzałam do dyżurki pielęgniarek. Oddziałowa ledwo uniosła wzrok znad kartek, kiedy zapytałam, czy mogłaby dać panu Antôniemu coś na złagodzenie bólu.
– Dopiero co wziął metamizol. Musi zaczekać, żeby zadziałał.
– Ale wciąż go boli! A od podania leku minęła już ponad godzina – odparłam.
– Nic więcej nie można zrobić, jedynie czekać na kolejną dawkę. Podamy ją za pięć godzin – powiedziała.
– Ale co teraz? Przez cały ten czas ma go boleć? I co to znaczy, że nic więcej nie można zrobić?
– Moja droga – odparła pielęgniarka ironicznym tonem – kiedy zostaniesz lekarką, będziesz mogła podawać więcej leków. Rozmawiałam już z lekarzem dyżurnym i próbowałam go przekonać, żeby poddać pacjenta sedacji. Pan Antônio powinien niedługo umrzeć.
– Umrzeć? Ale dlaczego przed śmiercią nie można mu odrobinę ulżyć w bólu?
Pielęgniarka na powrót pochyliła się nad papierami. Zrozumiałam, że nie ma sensu dłużej nalegać i poszłam szukać profesora. Zastałam go w pokoju lekarskim, gdzie pił kawę z innymi profesorami. Powiedziałam, że zanim przejdę do badania, muszę podać pacjentowi jakiś lek, ponieważ odczuwa silny ból. Zostałam skarcona – przecież uprzedzono mnie, że pacjent jest w stanie terminalnym i nic już nie da się zrobić. Wtedy dotarło do mnie, co to znaczy umierać na nieuleczalną chorobę w szpitalu: cierpienie całego świata spada na jedną jedyną osobę i wszyscy tylko powtarzają: „Nic nie można zrobić… Nic nie można zrobić…”.
Do czasu pierwszego semestru czwartego roku zetknęłam się już z mnóstwem rodzajów śmierci: spodziewanych i niespodziewanych. Ze śmiercią dzieci cierpiących na poważne choroby, z nagłą śmiercią, ze śmiercią młodych osób z AIDS i nowotworami, wreszcie ze śmiercią mnóstwa starszych osób, wycieńczonych latami cierpień z powodu przewlekłych i wyniszczających schorzeń. Widziałam, jak wiele z nich umiera samotnie na noszach przed izbą przyjęć. Za każdym razem, kiedy tak się działo, utwierdzałam się w przekonaniu, że nie dam rady tego dalej ciągnąć. Wreszcie, w połowie czwartego roku, przerwałam studia.
Przechodziłam wtedy poważny kryzys, ponieważ w domu też mierzyłam się z wieloma problemami zdrowotnymi moich krewnych, a ponadto z dużymi trudnościami finansowymi. Sytuacja rodzinna stanowiła więc dobrą wymówkę, by rzucić studia: musiałam iść do pracy. A jednak siedziałam w domu przez dwa miesiące, nigdzie nie wychodziłam, nie miałam pojęcia, co zrobić z własnym życiem. W tym czasie zmagałam się z poważnym zapaleniem płuc, ale nie chciałam iść do szpitala. To był pierwszy raz, kiedy naprawdę pragnęłam umrzeć.
Kiedy minął najgorszy okres, zaczęłam pracę w domu towarowym. Z każdym kolejnym dniem odczuwałam jednak coraz większy niepokój związany z realizacją życiowych celów. Czułam powołanie do medycyny, ale nie wiedziałam, jak je realizować. Czas mijał, a ja dystansowałam się od świata tych przerażonych, osamotnionych ludzi, którzy czekali na śmierć w szpitalu. Lecz w głębi serca wciąż czułam powołanie do medycyny i nie mogłam go już dłużej ignorować. Być może brakowało mi talentu, ale wreszcie postanowiłam, że muszę spróbować. Kto wie, może w końcu się do tego przyzwyczaję, tak jak przyzwyczajają się wszyscy inni?
Zdecydowałam się wrócić na studia i pracować jako wolontariuszka w szpitalu położniczym na przedmieściach. Spędzałam noce na masowaniu pleców rodzących, które wyły z bólu i nie miały wyboru; w tamtych czasach rząd nie pozwalał na stosowanie znieczulenia przy porodzie siłami natury, więc trzeba było cierpieć. Zaczęłam myśleć, że wreszcie znalazłam sposób, żeby zostać lekarką bez konieczności mierzenia się z ogromem niepotrzebnego cierpienia. Wiedziałam, że ból kobiet minie, a radość z poznania nowo narodzonych dzieci nada większy sens tym trudnym chwilom. Tak samo jak Nietzsche uważałam, że ten, kto wie „dlaczego”, zniesie każde „jak”.
Skończyłam czwarty rok studiów, a moi żyjący pacjenci nie ucierpieli zbytnio z tego powodu. Urzekło mnie też coś, o czym nigdy wcześniej nie myślałam: okazało się, że uwielbiam zajęcia z medycyny sądowej. Braliśmy wtedy udział w sekcjach zwłok w zakładzie medycyny sądowej oraz w prosektorium. Mieliśmy spotkania anatomokliniczne, na których przedstawiano dany przypadek, a następnie kilkoro lekarzy omawiało hipotezy diagnostyczne. Na końcu przychodziła patolożka, by podać wyniki sekcji zwłok, które z kolei wyjaśniały przyczynę zgonu.
Na piątym roku zaczęłam dyżury, a swój pierwszy staż odbyłam na porodówce. Ponieważ odbierałam już porody w szpitalu położniczym, radziłam sobie naprawdę dobrze. Miałam pewność, że to właśnie medycynę kocham najbardziej.
W trakcie studiów, kiedy widziałam, jak ktoś umiera w wielkich cierpieniach (a w szpitalu prawie zawsze tak się dzieje), i pytałam, co można zrobić, wszyscy odpowiadali: „nic”. Owo „nic” tkwiło jak ciężki kamień w moim brzuchu, sprawiając mi wręcz fizyczny ból. Prawie zawsze płakałam. Płakałam ze złości, z frustracji, ze współczucia. Ale jak to „nic”? Nie mogłam uwierzyć, że lekarze nie przejmują się taką niekompetencją. Nie chodziło bynajmniej o to, żeby nie dopuścić do śmierci, bo przecież nikt nie żyje wiecznie, ale dlaczego zostawiali pacjenta i jego rodzinę samych? Dlaczego poddawali go sedacji, uniemożliwiając mu komunikację? Istniała bardzo duża przepaść między tym, czego się uczyłam, a pytaniami, które pozostawały bez odpowiedzi i mnie dręczyły.
Szybko zaczęto sobie ze mnie żartować, bo byłam lekarką, która nie potrafi znieść widoku cierpiącego pacjenta. Czy to normalne? Nie, to nienormalne. Ukrywałam się przed światem w pracowni fotograficznej na wydziale. Za aparatem nikt nie widzi łez. Nikt nie widzi serca fotografa, dopóki nie pokaże swoich zdjęć. Z tamtego miejsca widziałam rzeczy, których inni nie dostrzegali, ale to było za wcześnie, bym mogła ocenić, co dla mnie jest prawdą. Milczałam i pracowałam dalej.
W swojej książce Śmiertelni Atul Gawande, amerykański chirurg i autor, pisze tak: „Na studiach medycznych uczono mnie wielu rzeczy, lecz nie o śmiertelności”1. Na wydziale nie mówi się o śmierci, o tym, jak się umiera. Nie omawia się tego, jak opiekować się osobą w końcowym stadium ciężkiej, nieuleczalnej choroby.
Wykładowcy uciekali przed moimi pytaniami, a niektórzy nawet przekonywali, że powinnam zrobić jakąś specjalizację, która wiązałaby się z ograniczonym lub wręcz zerowym kontaktem z pacjentami. Mówili, że jestem zbyt wrażliwa i nie będę w stanie zająć się pacjentami, nie cierpiąc przy tym tak samo albo nawet bardziej niż oni. Bez wątpienia studia były najtrudniejszym czasem w moim życiu. Po tym okresie wybrałam geriatrię. Pomyślałam, że opiekując się starszymi ludźmi, zdołam zmierzyć się ze śmiercią w bardziej fizjologicznym i naturalnym aspekcie. Jednak pierwsze odpowiedzi pojawiły się dopiero wtedy, gdy pewna pielęgniarka podarowała mi książkę Rozmowy o śmierci i umieraniu2 Elisabeth Kübler-Ross, amerykańskiej psychiatrki szwajcarskiego pochodzenia. Autorka opisuje w niej doświadczenia swoich pacjentów będących u kresu życia, a także swoje pragnienie, by się do nich zbliżyć i nieść im pomoc w ostatnich chwilach. Pochłonęłam tę książkę w jeden wieczór i następnego dnia ból gnieżdżący się w mojej klatce piersiowej ustąpił. Mogłam się uśmiechać. Obiecałam sobie: „Będę wiedziała, co robić”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
A. Gawande, przeł. M. Fiedorek, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023, s. 11. [wróć]
E. Kübler-Ross, Rozmowy o śmierci i umieraniu, przeł. I. Doleżał-Nowicka, Media Rodzina, Poznań 2021. [wróć]
