Słowiedźma - Anna Szumacher - ebook + audiobook + książka

Słowiedźma ebook i audiobook

Anna Szumacher

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wyczekiwana kontynuacja Słowodzicielki

Oto opowieść o tym, co się dzieje, kiedy książka wciągnie was odrobinę za mocno.

Jeśli Cyan myślała, że utknięcie we wnętrzu powieści jest najgorszym, co mogło ją spotkać, to musiała szybko zmienić zdanie. Znalazła się bowiem w ciele głównego bohatera historii, księcia Aenaia. Razem ruszą na poszukiwanie Głosu. Odnalezienie go nie będzie łatwe, bo w tej swoistej grze o tron bierze też udział pewien tajemniczy srebrzystowłosy książę, nieusłuchana i zdeterminowana księżniczka oraz smoki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 375

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 16 min

Lektor: Sebastian Konrad

Oceny
4,3 (80 ocen)
40
30
7
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pukpuk13

Dobrze spędzony czas

Część, od której Sian wróci do siebie fantastyczna. Wcześniej ok 👍
10
Patka008

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ ja się nie mogłam doczekać tej 2 części😁 No, ale muszę przyznać, że warto było czekać. Ten klimat poprostu super. Książka o książce majstersztyk. Tak samo jak 1 część tak i ta 2 wciągnęła mnie bez reszty. Książka jest inna niż wszystkie bohaterowie poprostu super, można się było pośmiać, ale też i przeżyć extra przygodę. Pomyślcie sobie tylko, że piszecie książkę i nagle znajdujecie się w jej środku, z bohaterami których sobie wymyśliliście, przeżywacie przygody no poprostu coś extra. Książka jest majstersztykiem w każdym calu, jest dopracowana od samego początku, czytając ją można się wczuć w ten jej klimat taki magiczny. Myśle, że książka spodoba się nawet tym co nie przepadają za fantastycznymi klimatami, bo ona wciąga i w magiczny sposób delikatnie czaruje czytelnika, a strony uciekają nawet nie wiadomo kiedy. Dla mnie mega dobra książka, którą ze spokojnym sumieniem mogę polecać😊
10
Maria-cz

Nie oderwiesz się od lektury

Drugi tom, po Słowodzicielce zmienia perspektywę. w pierwszym brakowało nam księcia i głównego bohatera. teraz mamy ich bardzo wielu. jest ciekawie, czasem ironicznie, czasem absurdalnie. jeden pokocha, drugiemu się znudzi.
00
Kaugi

Dobrze spędzony czas

Umiarkowanie polecam
00
AniaMoya

Nie polecam

Nie jest to książka dla tych co chcą odpocząć czytając.
00

Popularność




Od autorki

Jeśli czytacie te słowa, oznacza to, że po wielu przygodach wydawniczych porównywalnych do epickiej podróży Bilba Bagginsa (minus smok) dotarliśmy do wydania tomu drugiego. A że pamięć ludzka jest zawodna, krótkie streszczenie tego, co wydarzyło się do tej pory.

Wydarzyło się w Słowodzicielce

Pewnego wieczora trójka bohaterów drugoplanowych budzi się przy ognisku bez wiedzy o tym, kim są, gdzie są i o co w ogóle chodzi. Agni Veer – minstrel, Erwon Jord – rycerz, i Hidra – zabójca, ruszają w absurdalną podróż w poszukiwaniu nie tyle własnej historii, ile swojego dowódcy, głównego protagonisty całej tej imprezy: księcia koronnego Aenaia Debonaira. Po kilku dziwacznych przygodach przechodzą przez wielkie drzewo do świata równoległego – będącego ni mniej, ni więcej naszym własnym współczesnym światem. Tam, przy pomocy magicznego przewodnika shuk-atcha, namierzają mieszkanie Marcjanny, zwanej Cyan, która okazuje się autorką nigdy niedokończonej książki, której wędrująca trójka jest bohaterami. Cyan tak skutecznie próbuje się ich pozbyć ze swojego świata, że ląduje wraz z nimi w świecie bez nazwy – i przy okazji bez sensu. Tam Hidra robi to, co robi najlepiej, czyli próbuje ją zabić, stwarzając sobie tym samym rolę antagonisty, i opuszcza wesołą gromadkę na środku pustkowia. W dalszą podróż, po połataniu ran fizycznych i mentalnych, wyrusza trójka kompletnie niedopasowanych do siebie bohaterów: spanikowana i nieprzystosowana do życia w średniowiecznym świecie fantasy autorka, młodociany minstrel i bawidamek oraz rycerz królewski, który stara się jakoś to wszystko ogarnąć umysłem i działaniem. W trakcie podróży Cyan odkrywa, że potrafi władać dosyć specyficznym typem magii: rzeczywistością stają się te jej słowa, które ubierze w formę cytatu ze znanego dzieła sztuki lub popkultury ze świata, z którego pochodzi – na przykład z przysłów albo z fragmentów filmów. W pierwszym tomie Cyan, Jord i Agni przemierzają dobre pół królestwa, zaprzyjaźniając się ze smokami przyjmującymi postać ludzi, i w końcu docierają do Mac Anu – stolicy królestwa obecnie w stanie bezkrólewia. Nowym królem zostanie ten z potomków poprzedniego władcy, który zdobędzie tajemniczy Głos. Tymczasem Hidra, orientując się, jak wielkie zniszczenie i chaos może spowodować Cyan, niebieskowłosa wiedźma, której nie dobił, postanawia dokończyć robotę. Wszyscy docierają do stolicy, gdzie:

* Agni spada ze smoka z wiedzą, że gdzieś w mieście jest jego nigdy niewidziany ojciec, będący – bagatela – bogiem ognia i oczywiście na koniec na niego wpada.

* Jord spada ze smoka na zamkowy taras, gdzie musi wytłumaczyć księciu koronnemu Suyokanowi Laalowi, co się właśnie wydarzyło.

* Cyan spada ze smoka na zamkowy taras i ciężko ranna zostaje prawie dobita przez Hidrę, po czym trafia do magicznego Źródła Powrotu, gdzie powinna zostać uzdrowiona, a zamiast tego po wynurzeniu się spod powierzchni wody okazuje się nikim innym, tylko poszukiwanym przez całą książkę księciem koronnym Aenaiem Debonairem.

* Hidra, po kolejnym nieudanym zabójstwie, trafia do lochu, gdzie poznaje Wilka.

Fabuła drugiego tomu czasowo zaczyna się zaraz po tomie pierwszym.

A teraz rozsiądźcie się wygodnie i dajcie się porwać dalszej przygodzie, bo będzie się działo…

PS Autorka nie bierze odpowiedzialności za złamane serca, nadmierne zużycie chusteczek do ocierania łez wylanych i wizyty u dentysty spowodowane zgrzytaniem zębów, bo tak, nie mylicie się, tu też jest cliffhanger.

Spis ważniejszych postaci

Postaci główne:

Cyan – autorka powieści przypadkowo wciągnięta do jej środka przez nieokrzesaną bandę bohaterów drugoplanowych

Hidra – zabójca z Kowenu, potężny elemental wody, pałający żywą nienawiścią do Cyan

Agni Veer – minstrel i androgeniczny bałamutnik, który urodę i właśnie odkryte moce elementala ognia (ale nie charakter) odziedziczył po boskim ojcu

Erwon Jord – rycerz, bezpośredni podwładny księcia koronnego Aenaia Debonaira, elemental ziemi

Dejm Lorelei – wdowa po ostatnim władcy Niwie, matka Mavericka, Kwanta i Kwarq

Arktur Endragon – młodociany przedsiębiorca i wizjoner, założyciel Na Miejscu w Lot (firmy transportowej składającej się ze smokoludzi)

Bun Chuu – brat zmarłego króla Niwy, dowódca Kowenu (instytucji zabójców na zlecenie)

Tally-ho – najbliższy (i prawdopodobnie jedyny) przyjaciel Hidry, zabójca z Kowenu

Książęta koronni:

Aenai Debonair – główny, choć do tej pory nieobecny protagonista historii i mocny kandydat do tronu

Suyokan Laal – dowódca gwardzistów zamkowych, lokalny pajac, niechętny kandydat do tronu

Wilk – półolbrzym, syn pierworodny Niwy, zamknięty w lochu pod zamkiem

Maverick Hollister – syn obecnej Dejm, w podróży w poszukiwaniu Głosu, kandydat do tronu

Umi Selebes – kandydat do tronu

Ennyn Belain – przywódca Iluvionów, niezainteresowany tronem

Kwarq – jedyna księżniczka, córka Dejm Lorelei, nie­oficjalna kandydatka do tronu

Kwant – bliźniak Kwarq, niezainteresowany tronem

Bogowie żywiołów:

Topiel, Pożoga, Gruzy i Tajfun

Smoki służące pod Arkturem:

Peredur, Bediver, Gawain, Greraint, Gaheris, Gareth, Bors, Lamorak, Kay, Lan Celot, Triss Tan i Galahad

CZĘŚĆ I

Niech twe ścieżki będą zagmatwane, wijące się, samotne, niebezpieczne, prowadzące do zapierających dech widoków. Niech twe góry dotykają i przebijają chmury.

Edward Abbey, Desert Solitaire: A Season in the Wilderness,przekład własny

1PIERWSZE KROKI

Karczma opustoszała w momencie, gdy do środka weszło dwóch identycznie wyglądających mężczyzn. Uciekający ludzie omal nie wyrwali drzwi z zawiasów i po chwili w środku został tylko – drżący jak osika – barman. Kelnerki skryły się na zapleczu, wyglądając przez szparę w niedomkniętych drzwiach.

– Ile masz lat? – zapytał jeden z gości, siadając przy najbliższym stole. Ręką zgarnął miski, zrzucając je bezceremonialnie na podłogę. – Co tak stoisz?

– O… osiemnaście – szepnął Agni, nie wiedząc, czy ma uciekać wzrokiem, czy z narastającym zdumieniem gapić się w twarz boga. – Naprawdę jestem taki jak…

– Wyglądasz podobnie – przyznał niechętnie bóg ognia, dłubiąc palcem w kąciku oka.

– Nie jesteś ciekaw, co u mojej matki? – zapytał Agni z nadzieją w głosie.

Mężczyzna siedzący przed nim, usilnie starający się ukryć krwistą łunę pod ciężkim, długim płaszczem, zastanowił się. Czy go to interesowało? Nieszczególnie.

– Powiedz lepiej, co potrafisz robić. Bo rozumiem, że nie tylko ładną buźkę po mnie odziedziczyłeś.

– Ja… umiem zagrzać wodę. – Bóg uniósł brew.

– Ty tak na poważnie?

– Jestem też odporny na smoczy ogień – dodał Agni. – Pewnie na normalny też… A poza tym to naprawdę nie wiem. To nie tak, że mam tę zdolność… znaczy może i mam ją od zawsze, ale do niedawna nie zdawałem sobie z tego sprawy!

– Czyli nie wiesz, czy umiesz za jednym zamachem spalić całe miasto? – Mężczyzna uśmiechnął się drapieżnie. Ławka, na której siedział, zaczęła się tlić, drewniany blat poczerniał pod dotykiem jego palców.

– Proszę, nie! – zawołał błagalnie barman. – Zrobię… zrobię wszystko!

– Wszystko? – Bóg odwrócił się w jego stronę. Kaptur zsunął mu się z czerwonych włosów. – Naprawdę wszystko? – Zawiesił głos. – To może przyniesiesz nam wreszcie piwo?

Ponownie spojrzał na wystraszone półludzkie pisklę, siedzące przed nim z tą durną nadzieją w oczach. Osiemnaście lat? Czas dla śmiertelnych płynie tak szybko…

*

Dworek był nieduży, a jego wystrój niezbyt bogaty, ale i tak okazał się wart uwagi grupy maruderów. Ubodzy posiadacze starego majątku i jeszcze starszego tytułu nie mieli pieniędzy na utrzymanie zbrojnych, a to czyniło z nich łatwe ofiary. A łup zawsze się jakiś znalazł.

Nie wiadomo, kto pierwszy podłożył ogień, ale ten rozprzestrzenił się błyskawicznie po strzechach, trawiąc belki i stropy. Szybciej, niż przypuszczali rozbójnicy. Dwóch wypadło z chałupy, gubiąc po drodze elementy posrebrzanej zastawy i biżuterię. Ubranie jednego lekko się tliło. Trzeci w progu potknął się o zwłoki gospodarza.

Z krzaków koło opustoszałej stajni dało się słyszeć ciche, zduszone kwilenie. Ogień buchał coraz wyżej, tańcząc i falując, przybierając prawie ludzkie kształty. A potem ktoś z niego wyszedł, stając nad skuloną kobietą. Długie krwistoczerwone włosy mężczyzny falowały na nieistniejącym wietrze. Płomienie pełzały po całym jego ciele, splatając się z kosmykami.

Wyciągnął rękę.

– Chodź – powiedział.

Popatrzyła na niego nieprzytomnie i przerażona skuliła się jeszcze bardziej. Oczy mężczyzny hipnotycznie żarzyły się płynnym złotem.

– Chodź – powtórzył głębokim, lekko zachrypniętym głosem.

To było silniejsze od niej. Uniosła drżącą dłoń.

Powinna była poczuć ogień, dotykając jego skóry, jednak płomienie rozstąpiły się, zamykając ich w środku jasnej kuli ognia. Zajęły się krzaki, leżące obok beczki, ściana stajni. Obok nich przebiegali wzburzeni zbójcy.

Płomienie lizały ziemię dookoła dziwacznej, wciąż rosnącej kuli. W pewnym momencie wystrzeliły na boki, sunąc w kierunku drzew i pozostałych budynków. Oraz ludzi. Podcinały im nogi, skwiercząc, owijały się wokół bioder i szyi, wdzierały się przez otwarte w krzyku usta.

Mężczyzna w kuli czuł ciepło ich ciał, tętno buzującej, gotującej się krwi. Czuł naprężenie pękających drzew, jęk protestującej ziemi. Coraz mocniej obejmował drżącą kobietę, podniecony mocą, strumieniem ognistej siły, wszech­władzą i niszczycielskim pragnieniem, by pożreć wszystko, wszystko…

*

Oparł brodę na dłoni i popatrzył na młodziaka przed sobą. Jeśli w jego wnętrzu płonął jakiś ogień, to ledwo się tlił – niewyczuwalny, niewidzialny dla reszty świata. Dzieciak strzelał w niego spłoszonym spojrzeniem, oczami brązowymi i niewinnymi jak u sarny. Poza tym drobnym szczegółem skóra zdarta z ojca.

Bóg westchnął i opuścił powieki. Ludzie… Skąd mógł przypuszczać, że będą z tego dzieci? Podobno normalnie odbywało się to nieco inaczej. Co, teraz nagle zrobili się ogniopylni?

– Jak ty się w ogóle nazywasz? – zapytał.

– Ja? Agni… A… a ty?

– Nie mam jednego imienia. Przez wieki ludzie nazywali mnie Ogniem, Płomieniem, Czerwonym Kurem, Żarem… chyba Pożoga najbardziej odpowiada temu, czym jestem. – Otworzył oczy. – Niech cię nie zmyli pozorne obłaskawienie i bierność moja i mych towarzyszy. Jesteśmy końcem wszystkiego. Gdy nadchodzi kataklizm, siedzimy w pierwszym rzędzie.

Wstał.

– Chodź – powiedział. – Chcę zobaczyć ogień.

*

Aenai obudził się z potwornym bólem głowy. Przez chwilę intensywnie wpatrywał się w sufit, jakby wypisano na nim odpowiedzi na jego pytania. Jeśli tak było, to przykrywała je farba albo ktoś wykaligrafował je bardzo małymi literkami.

Usiadł, spuścił nogi na podłogę i schował twarz w dłoniach. Mogło to wyglądać na chwilę słabości, jednak jedynym, co czuł Aenai – poza wspomnianym łomotem w czaszce – była rosnąca irytacja. Nie, nadal nic nie pamiętał. Znaczy nie do końca nic. Ogarniał swoje życie do momentu śmierci króla ojca. Potem był pogrzeb i wraz z Jordem i tym zapchlonym zabójcą z Kowenu wybierał się na poszukiwanie Głosu. I…

Westchnął.

To by było tyle. Następne, co kojarzy, to obudzenie się w łóżku, widok kwilącego Jorda i dziwnie zachowująca się Dejm.

Wstał. Przeciągnął się, aż trzasnęło mu w stawach, i podszedł do okna. Powoli przyzwyczajał się do faktu, że zamiast błon tkwiły w nich przezroczyste płyty kryształu. Czy cokolwiek to było. Nikt nie potrafił mu wytłumaczyć, skąd się wzięły, ale w zamku nagle zrobiło się cieplej i jaśniej, więc nie ma co zaglądać w zęby darowanemu koniowi.

Aenai uznał, że kiedy już zostanie królem, będzie całkiem zadowolony z posiadania zamku o wyraźnie podwyższonym standardzie. A jeśli już mowa o byciu królem… Pora na zebranie drużyny i wyruszenie w podróż. Żaden problem. Jord i ta wodna bestia Hidra byli na miejscu…

*

Stali na progu komnaty i zaglądali do środka. Przy łóżku, z kolanami pod brodą i pustym wzrokiem skierowanym gdzieś w okolice zniszczonego kominka, siedział Erwon Jord. Królewski rycerz i niezawodny, wierny sługa księcia koronnego Aenaia Debonaira. Przynajmniej do tej pory.

– Tkwi tak od wczoraj. Nie je, nie mówi, nie rusza się… Co on właściwie robi? – irytował się Aenai.

– Dokładnie to, co powiedziałeś – zauważyła Dejm, skubiąc złotą nitkę na rękawie.

– Ale dlaczego?!

Kobieta zastanowiła się.

– Czeka na powrót twojej żony. Choć zaczynam powątpiewać w tę wersję.

– Ja nie mam żony – zaperzył się Debonair. – A przynajmniej nie przypominam sobie, bym miał.

– Wchłonąłeś ją w Źródle Powrotu. Co by się w sumie zgadzało z moimi przypuszczeniami, że kochasz tylko siebie.

Aenai przewrócił oczami.

– Jesteś bezużyteczna, jeśli chodzi o przekazywanie informacji. Tylko ten tam – wskazał na skulonego Jorda – jest gorszy. Kto w tym zamku może mi powiedzieć, co się dokładnie wydarzyło?

– Co dokładnie, to chyba nikt, ale twój brat może wypełnić pewne luki – odrzekła Dejm, niespecjalnie przejęta rosnącym zdenerwowaniem królewskiego syna.

– Który brat? – warknął Aenai.

– Laal. To on ich znalazł. A jak będziesz z nim rozmawiał, powiedz mu, by do mnie przyszedł. Mam zadanie akurat dla niego.

Dejm Lorelei odwróciła się i z szelestem sukni oddaliła korytarzem.

Książę koronny Aenai wahał się przez chwilę, po czym wszedł do komnaty.

– Jord! Hej, Jord!

Zero reakcji.

Potrząsnął ramieniem zwalistego, choć obecnie jakby skurczonego rycerza.

– Na wszystkich czterech bogów, Erwonie Jord! – wrzas­nął. Nic. Zupełnie jakby na podłodze zamiast człowieka siedziała pusta skorupa.

Debonair westchnął. Będzie trzeba zorganizować sobie drużynę od nowa. Co za uciążliwość i strata czasu. Ale zanim to zrobi, musi porozmawiać z Suyokanem. Może to mu trochę rozjaśni w głowie.

*

Zanim się zorientowali, nadszedł świt.

Agni wiedział, że jego ojciec nie jest pod wrażeniem. Wydawał się raczej rozczarowany i zniechęcony. W sumie nic dziwnego, jeśli spodziewał się, że Agni podpali cały świat – a przynajmniej trawiastą skarpę nad rzeką – a skończyło się na kilku iskierkach.

– Powinieneś wyjechać – powiedział bóg ognia, wpatrując się w różowiejące niebo. – Dowiedzieć się, kim naprawdę jesteś. Co potrafisz zrobić. Sam musisz się nauczyć, jak korzystać ze swojej boskości. – Przerwał na chwilę. – Tutaj nie ma dla ciebie miejsca.

Agni wiedział, że ojciec ma rację. Dlatego jego samego zdumiało, gdy otworzył usta i stanowczo odpowiedział:

– Nie.

– Słucham? – Brwi Pożogi powędrowały do góry.

– Nigdzie nie jadę – powiedział Agni, wpatrując się brązowymi oczami w złote oczy ojca. – Muszę odnaleźć moich przyjaciół. Razem przybyliśmy do stolicy i mam prawo przypuszczać, że są gdzieś na zamku, tam przecież lecieliśmy. – Zastanowił się. – Nie wyjadę, dopóki się z nimi nie spotkam i nie zobaczę na własne oczy, że są cali i zdrowi. Obiecałem im… – Wziął głęboki oddech. – Pomóż mi i wprowadź mnie na zamek, a potem zniknę ci z oczu.

Bóg sarknął. Teraz będzie przestawiany przez osiemnastoletniego szczyla, który nie umie nawet zapalić świeczki bez napinania się? Wolne żarty…

– I tak się tam dostanę – dodał Agni. – Ale zajmie mi to więcej czasu i narobię strasznego zamieszania. Dwaj bogowie ognia nie są potrzebni w mieście, nie uważasz?

Pożoga zastanawiał się. Czy miał ochotę pilnować swojego sobowtóra, kiedy ten będzie robił coś głupiego? Niespecjalnie. Z natury był dosyć leniwy. Potem jeszcze będzie się musiał tłumaczyć, a tego to już naprawdę nie znosił…

– Dobrze – odpowiedział. – Masz jakiś błyskotliwy pomysł, jak to zrobić?

Agni skinął głową.

– Owszem, mam. To nie pierwszy dwór, na który trafię. Muszę tylko skombinować jakiś instrument… No co? Może nie umiem podpalić świata, ale całkiem nieźle gram i śpiewam.

Pożoga przewrócił oczami. Trubadur. Co za dramat.

– Ale musimy coś zrobić z twoim wyglądem – powiedział.

– Nie obetnę włosów! – Agni wolałby chyba umrzeć. Był z nich dumny.

– Zdajesz sobie sprawę, że normalni ludzie nie stawiają bogom warunków?

Agni wzruszył ramionami.

– No tak, ale ja nie jestem normalny. Ani nie jestem człowiekiem, skoro już o tym mowa.

– Fakt – przyznał Pożoga. W duchu musiał przyznać, że stojący przed nim półludzki pisklak mógł odziedziczyć po ojcu nie tylko wygląd, ale i pewne cechy charakteru. Szkoda, że te najgorsze. Miał ochotę spopielić go na miejscu i w ten sposób pozbyć się problemu, ale jakoś tak głupio, własną krew i kości. Co za nieoczekiwane utrudnienie.

– Dobrze. Schowasz jakoś te włosy. Płaszcz, kapelusz… wszystko mi jedno.

– Potrzebuję chwili, żeby zorganizować ubranie i jakiś sensowny instrument – zauważył przytomnie Agni.

– I jak już będziemy w środku, postaraj się nie rzucać w oczy – dodał bóg.

Nierzucanie się w oczy – Agni nie był pewien, czy umie to robić. Na wszelki wypadek niczego nie obiecał.

I słusznie.

*

– Słyszałem, że wróciłeś. – Głos Suyokana dobiegał spomiędzy stojaków na wino. – Choć w dosyć niespodziewanych okolicznościach. Zacna sztuczka, musisz mnie tego nauczyć.

W piwnicy było chłodno, jednak dosyć przewiewnie. Dejm Lorelei bardzo dbała o to, by wino miało jak najlepsze warunki. Aenai oparł się o ceglaną ścianę.

– Taaak, gdy tylko się dowiem, jak to zrobiłem, natychmiast dam ci znać. Czy możesz mi streścić, co mniej więcej wydarzyło się tamtego dnia?

Laal zastanowił się.

– Um… Wstałem niedługo po tym, jak nastał świt…

– Dobra, przejdźmy do tych fragmentów, które dotyczą mnie. Naprawdę zostaliśmy zaatakowani przez smoka? – zapytał szybko Aenai.

– Nie nazwałbym tego zaatakowaniem – odparł Suyokan. – Raczej odwiedzeniem. Smok nie miał wrogich zamiarów. O, znalazłem. – Rozległ się dźwięk wysuwanej butelki. – Właś­nie o ten gatunek mi chodziło, świetnie się nada do drugiego śniadania.

– Jak smok może nie mieć wrogich zamiarów? – Aenai zignorował kwestię odnalezienia właściwej butelki.

– Wtedy, gdy służy za latający powóz. Tak, mnie też to na początku zdumiało. Ale wszystko na to wskazuje. – Laal wyszedł spomiędzy półek. – Idziemy na górę? Przenieśmy się z tą rozmową w jakieś wygodniejsze miejsce. Może do ogrodu?

– Czemu nie.

– Tylko zgarnę jeszcze kosz z kuchni. Poprosiłem, by naszykowali mi kilka przekąsek.

Książę koronny Aenai Debonair pokręcił głową.

– W ogóle nie zależy ci na zostaniu królem?

– Jeśli chodzi ci o szukanie Głosu, to Nyeneri się tym zajmuje. Nie znosi sukien, balów i dworskiego życia, więc jest przeszczęśliwa, że może jeździć po królestwie i szukać skarbu. Poza tym mam tu wystarczająco dużo zajęć. Jakoś tak wyszło, że zostałem dowódcą gwardii i mam pełne ręce roboty. Jak nie jarmarki, to smoki… – mówił Laal, wspinając się po schodkach i idąc korytarzem w kierunku kuchni. – Ciekawi mnie za to, co ty tu robisz. Powinieneś być już dawno w trasie.

– I byłem – mruknął Aenai. – Tak mi się przynajmniej wydaje. Mam drobne luki w pamięci i właśnie próbuję je uzupełnić. Więc bierz ten koszyk, chodźmy do ogrodu i przestań marnować mój czas.

– Tak, tak… – westchnął Laal. – Co tylko sobie życzysz.

*

Trawa lekko uginała się na wietrze. Pachniało wczesną jesienią.

– Kiedy ludzie w Mac Anu zauważyli smoka, wybuchła lekka panika – przyznał Suyokan. – Zmierzał w stronę zamku, więc zgarnąłem w biegu kilku chłopa i ruszyliśmy w kierunku tarasów. Trudno powiedzieć, gdzie poleci gadzina, ale zawsze łatwiej celować z góry. No chyba że smoczysko usiad­łoby na wieżyczce, ale wtedy też istniała szansa, że jakiś łucznik je trafi, oczywiście zanim wszystkich nas sfajczy.

– Masz jakieś życzenie śmierci? – Aenai patrzył na brata zaintrygowany.

Laal przez chwilę polerował jabłko o rękaw. Gdy uznał, że skórka wystarczająco ładnie błyszczy, wgryzł się w owoc z cichym chrupnięciem.

– Nie. Ale uważam, że jeśli prowadzi się ludzi na pewną zgubę, warto mieć choć tyle przyzwoitości, by iść w pierwszym szeregu. Zresztą niepotrzebnie się martwisz. Smok był chyba niezrównoważony psychicznie i jeszcze bardziej przerażony od nas, bo działał mocno nieskoordynowanie, zahaczył o jakąś wieżę i uciekł, po drodze gubiąc swój ładunek. Znaczy pasażerów. Tak wywnioskowałem z bełkotu Jorda.

– Przynajmniej coś powiedział, teraz w ogóle milczy – zauważył Aenai. – Miałem zamiar zabrać go na wyprawę, ale chyba do niczego mi się nie przyda.

– Przeżył szok – stwierdził Laal. – Przywlókł na zamek to nieporadne, niebieskowłose stworzenie, usilnie starające się wszystkich przekonać, że jest księżniczką i twoją żoną, potem ten twój drugi chłoptaś, zabójca, postanowił wykończyć małą i wszystko skończyło się dosyć krwawo. Część szczegółów znam od Dejm, więc mnie nie pytaj. – Wzruszył ramionami.

– Jaką żoną? Ja nie mam żony! – Aenai był coraz bardziej poirytowany.

– Jord twierdził inaczej. Nie było cię, by potwierdzić lub zaprzeczyć, a jak rycerz koronny coś przysięga, to przynajmniej w teorii powinno mu się zaufać. Z drugiej strony przyleciał na smoku, więc…

– Czekaj. – Aenai sięgnął po butelkę i rozlał wino do dwóch kryształowych kielichów. – Pomijając smoka, mój rycerz przylatuje na zamek z obcą babą i oboje utrzymują, że ta jest moją żoną. Potem moją „żonę” próbuje zabić Hidra, tak?

– Tak było.

– Jak zabójca dostał się na zamek?

Laal pokręcił głową.

– Nie wiem. Tak jak ostatnio, kiedy próbował zabić ciebie? Naprawdę musimy pomyśleć o lepszych środkach bezpieczeństwa.

Debonair w desperacji szarpnął się za ciemne włosy.

– Kiedy ich ostatnio widziałem, obaj byli w mojej drużynie. Co się wydarzyło po drodze, że wbili z powrotem na zamek osobno, z czego jeden z babą, a drugi z misją zabicia owej?

– Masz niezłą zagwozdkę – przyznał Laal. – Kurczaka?

Aenai zignorował pytanie.

– Dobra, co było potem?

– Hmmm… – Książę koronny Suyokan grzebał w koszyku. – Rycerz wpadł w szał, rozwalił pół pokoju, znokautował zabójcę, a potem razem z Dejm pobiegli do podziemi ratować wykrwawiającą się niebieską. Ten fragment znam z drugiej ręki, więc musisz dopytać naszą słodką macochę o szczegóły. Ale słyszałem, że wrzucili do wody ranną dziewuszkę, a wylazłeś ty. Tam musiało wydarzyć się coś jeszcze, ale nie udało mi się dowiedzieć co, bo Dejm kręci. W każdym razie padłeś nieprzytomny, więc przywlekli cię na górę, a potem już się obudziłeś.

Aenai myślał.

– A Hidra?

– Tkwi w lochach. On chyba tak lubi, nie? Co do nas wpada, to kończy w zamknięciu.

– Nie jestem pewien, czy „lubi” jest właściwym określeniem – powiedział poważnie Debonair.

Laal przez chwilę mu się przyglądał, po czym wybuchnął śmiechem. Popatrzył na rozpościerające się przed nimi zielone pola i cień rzucany przez warowne mury zamku. Było tak cicho i spokojnie. Prawie jak za dziecięcych lat.

Jeszcze raz spojrzał spod długich rzęs na Aenaia.

Teraz byli rywalami, tylko jeden z nich zostanie królem.

– A właśnie! – Aenai klepnął dużą dłonią w ziemię. – Dejm czegoś od ciebie chce. Podobno ma zadanie akurat dla ciebie.

– Tyle razy jej powtarzałem, że nie jest w moim guście – zażartował jego brat. – Skończę jeść i do niej pójdę. Mówiła, że gdzie będzie?

– Nie mówiła.

– Ach, czyli zadanie połączone z zabawą w chowanego. To może jeszcze po jedzeniu się zdrzemnę. Zawsze mogę powiedzieć, że nie mogłem jej znaleźć. – Laal wyciągnął się na trawie. Źdźbła łaskotały go w policzek.

– Myślę, że sporo odpowiedzi na twoje pytania będzie znał Hidra – powiedział sennie. – Dowiesz się, dlaczego rozdzielili się z Jordem i co to za dziewuszka. W końcu na pewno miał powód, by chcieć ją zabić, prawda?

Aenai nie był tego taki pewien. Owszem, niebieskooki miał bardzo silnie wbite do głowy posłuszeństwo wobec rozkazów Kowenu, ale zdarzało mu się, że zabijał kogoś bez wyraźnego powodu. Bo, na przykład, tamten oddychał za głośno. Cóż, nikt nie jest idealny.

– I tak muszę do niego iść, będzie mi potrzebny na wyprawie.

– Skoro tak uważasz…

*

Hidra kichnął. Klimat lochów mu nie służył. Próbował usiąść wygodniej, jednak trudno mówić o komforcie, kiedy jest się otoczonym przez kamienne ściany, a pod tyłkiem jest równie twardo. Na dodatek mury były mokre, co doprowadzało pozbawionego mocy mężczyznę do szału. Chciał zabijać, a nie miał jak. Ani kogo, jeśli już o tym mowa.

– Przywykniesz – usłyszał zachrypnięty głos. – Choć wygląda na to, że nie będziesz musiał.

– Nie da się przywyknąć – warknął Hidra w ciemność. Potem dotarł do niego sens reszty wypowiedzi. – Co to znaczy, że nie będę musiał? Szykują dla mnie stryczek?

– Mój brat po ciebie przyjdzie – odpowiedział głos należący do kogoś, kto siedział tu zdecydowanie dłużej i przedstawiał się jako wilk.

– Twój brat jest katem? – zapytał Hidra.

– Patrz, nigdy tak o nim nie myślałem, ale coś w tym jest… – W głosie za murem dało się wyczuć zamyślenie. – Nie należy do najmilszych ludzi w okolicy. Co prawda dawno go nie widziałem, ale…

– Tak, tak, ściany mówią – powiedział niebieskooki. – Już to słyszałem.

Zapatrzył się w ciemność, próbując rozpoznać jakiekolwiek kształty. Cholera, nie chciał jeszcze umierać. Choćby dlatego, że miał dla kogo żyć.

*

Jord zamrugał. Rozprostował nogi. Był głodny. I miał dość tego, że bez przerwy ktoś przychodzi i zawraca mu głowę.

Wstał, opierając się o masywne drewniane łoże, i stęknął, rozciągając zastane mięśnie. Lekko kulejąc, ruszył w stronę wyjścia, a potem korytarzem w stronę schodów i znajdującej się na parterze kuchni.

*

Książę koronny Aenai Debonair podążał w stronę lochów. Może uda mu się wreszcie ustalić jakąś sensowną wersję wydarzeń. Był pewien… no, prawie pewien, że opuścił mury zamku wraz z Jordem i Hidrą. Musiał się dowiedzieć, co pieprznęło po drodze, że każdy z nich dotarł do stolicy w bardzo dziwnych okolicznościach.

Oparł się o chłodny mur, kiedy głowę przeszył mu nagły ostry ból. Jęknął. A potem zapadła ciemność.

*

Otworzyła oczy. Widziała podłogę i czyjeś masywne kolana. Po chwili gapienia się w zgięte kończyny doszła do wniosku, że muszą należeć do niej.

Ostrożnie wyprostowała się i wstała. Popatrzyła dookoła. Znajdowała się w kamiennym korytarzu, oświetlonym kilkoma pochodniami. Była sama.

Jeszcze raz popatrzyła na te fragmenty swojego ciała, które akurat mogła zobaczyć: duże stopy, muskularne nogi i ramiona, szeroką klatkę piersiową. Już je raz widziała, choć wtedy nie były ubrane. W tym cholernym czarnym jeziorze.

– No szlag – skomentowała Cyan. – Ja pierdolę.

Jeszcze raz rozejrzała się po korytarzu. Co tu robi? Czemu ma obce ciało? I to męskie?! Jak się wydostać z tego budynku i z ciała? I co się działo między teraz a… – zadrżała – momentem, kiedy Hidra mordował ją w komnacie? Czy to jakaś forma reinkarnacji? Ale dlaczego w ciele dorosłego mężczyzny?

– Dobra, uspokój się. Trzy głębokie wdechy – powiedziała do siebie półgłosem, czując, że wzbiera w niej panika. – Przede wszystkim musisz znaleźć Jorda. Ogarnąć, co się, do cholery, stało.

Popatrzyła przed siebie. Potem za siebie. W którą stronę powinna iść? Wracała po załatwieniu jakiejś sprawy czy dopiero po coś szła? Jeśli dopiero szła, to nie ma pojęcia, w jakim celu, więc trudno będzie jej się wytłumaczyć. Jeśli wracała… Zawsze może powiedzieć, że coś zgubiła, nie? Więc powinna raczej iść do tyłu.

Pokiwała głową.

Ta hipoteza była mocno naciągana i na pewno miała wiele wad, ale jedyny plan jest planem dobrym. Obróciła się na pięcie i – trochę nieporadnie, próbując przywyknąć do masywnego ciała – ruszyła przed siebie.

Jakimś cudem udało jej się wyjść z zamku. Na początku walczyła z odruchem, by chować się w załomach lub w najbliższej komnacie za każdym razem, kiedy słyszała czyjeś kroki, ale ostatecznie uznała, że właśnie takie zachowanie zwracałoby uwagę. Jeśli była na zamku, to chyba miała do tego prawo? Czyli nie powinna się ukrywać.

O tym, że miała większe prawo, niż przypuszczała, dowiedziała się już na jednym z podwórców, kiedy przechodzący obok niej mężczyzna w wytartym skórzanym fartuchu spuścił głowę i wymamrotał:

– Książę koronny Debonair…

– Do mnie mówisz? – Cyan odwróciła się zdumiona, przystając.

– Proszę o wybaczenie, nie chciałem urazić. – Mężczyzna zbladł, po czym umknął przygarbiony.

Cyan przez chwilę stała zszokowana. Zaraz, jak on się do niej zwrócił? Debonair?

Poczuła, że robi jej się słabo.

– Och nie, tylko nie to… – jęknęła. – To już nie miałam w czyim ciele utknąć, tylko zaginionego głównego bohatera? Tak jakby do tej pory sytuacja nie była wystarczająco skomplikowana?!

Złapała się za głowę. Szybko opuściła ręce i podejrzliwie rozejrzała się dookoła. Nie było nikogo, kto zwróciłby uwagę na jej dziwne zachowanie. Wzięła wdech. Potem jeszcze jeden, głębszy. Uciec. Przede wszystkim musi stąd uciec. Dopiero potem może wrzeszczeć, płakać, panikować i biegać w kółko. I myśleć nad ratunkiem, kiedy już zaliczy wszystkie fazy ciężkiej histerii. Tylko nie tutaj. Nie teraz.

Musi znaleźć jakieś wyjście. Z tej straszliwej sytuacji i z zamku. A jeszcze lepiej konia i bramę, by oddalić się stąd jak najszybciej.

Sztywnym krokiem ruszyła przed siebie.

*

Uchyliła skrzydło stajni i weszła do obszernego wnętrza. Jej wzrok padł na jasną kształtną kobyłkę. Wydawała się szybka i zwrotna. Jednak ciało Debonaira miało lepszy plan. Nogi same poprowadziły ją w głąb pomieszczenia, jakby znały tę trasę na pamięć.

Może i znały. Ciało pamięta.

Posłuchała mięśni Aenaia i chwilę później stała przed wzmocnionym boksem, zza którego drzwiczek łypała na nią czarna bestia.

– Uh… – Cyan odsunęła się odruchowo. Chyba jednak woli klaczkę.

A potem zastanowiła się. Zaraz, tkwiła w ciele księcia koronnego. Wielkiego, muskularnego faceta, który ważył pewnie ze sto kilo. Potrzebuje konia, który ją uniesie, zabierze stąd szybko i jak najdalej, a nie padnie zaraz za rogatkami miasta. Poza tym lśniąca smoliście bestia chyba ją kojarzyła i nie miała wrogich zamiarów.

Jakby na potwierdzenie ogier postąpił dwa kroki do przodu i wyciągnął pysk, rozdymając nozdrza. Parsknął cicho i pochylił głowę do pieszczoty.

Cyan, jak zaczarowana, sięgnęła ręką przed siebie.

A potem zapadła ciemność.

*

Aenai zamrugał. Coś skubało go w palec, dmuchając ciepłym powietrzem.

– Trojan – powiedział i podrapał zwierzę za uchem. – Zaraz, co ja tu robię?

Rozejrzał się po stajni. Wybierał się gdzieś? A może robił obchód swoich włości, by upewnić się, że wszystko jest na miejscu?

– Wrócę później z marchewką – obiecał. – Teraz mam inne rzeczy do załatwienia.

Zamyślił się. Tylko jakie?

Wyszedł na dwór. Zmierzchało. Dzisiaj i tak już nic nie zrobi. A jutro… Jutro od rana zacznie gromadzić drużynę na wyprawę.

*

Po dosyć długiej drzemce Suyokan Laal zajrzał do biblioteki, do ogrodu i do sali tronowej. Potem do komnat królowej i jeszcze raz do biblioteki. Wreszcie, już nieco poirytowany, dotarł do gabinetu swojego ojca i tam odnalazł Dejm.

– Akurat tutaj się ciebie nie spodziewałem – powiedział, zamykając drzwi za sobą. – Co tu robisz?

Siedziała na szerokim kamiennym parapecie owinięta w płaszcz królewski, z nosem wciśniętym w materiał. Srebrne włosy błyszczały w promieniach zachodzącego słońca.

– Tęsknię za nim – dobiegł go zduszony głos.

Laal westchnął.

– Pocieszy cię, że nie ty jedyna? – zapytał.

Dejm pokręciła głową.

– Tak myślałem. Mam wrócić później?

Znowu przeczący ruch.

– Nie. – Grzbietem dłoni wytarła policzek. Potem drugi. Spuściła nogi na ziemię. – Musisz znaleźć tego smoka – powiedziała. – Nie da się tak tej sprawy zostawić. Gad może wrócić w każdej chwili. Może ich być więcej.

– Prawdę mówiąc, też o tym myślałem. Tylko niespecjalnie wiem, od czego zacząć.

– Coś wymyślisz. Weź kilku gwardzistów. W zależności od wyniku śledztwa zabij albo skaptuj. W przypadku Briseis się udało.

– Nie mam pojęcia, jakim cudem Nyeneri przywiązała do siebie Briseis – mruknął Laal. – Nie żeby mnie to zniechęcało. A jak przebiega jarmark królewski?

Dejm zsunęła się z parapetu.

– Poza drobną paniką i niewielkimi zniszczeniami powstałymi, kiedy nad Mac Anu przelatywał smok, w miarę spokojnie. Ekonomicznie i wizerunkowo był to odpowiedni ruch. Ale byłoby dobrze, gdyby któryś z was wreszcie znalazł Głos i został królem. Zanim zaczną się niepokoje albo ludzie dojdą do wniosku, że świetnie sobie radzą bez króla.

– Nie musisz mi powtarzać – zapewnił Laal. – Jutro rano zajmę się smoczą kwestią. A na razie życzę dobrej nocy.

Dejm Lorelei skinęła mu na pożegnanie i ciaśniej owinęła się płaszczem. Słońce powoli zachodziło za horyzont, barwiąc mury na czerwono.

 

Motta do książki pochodzą z:

Edward Abbey, Desert Solitaire: A Season in the Wilderness, (1968), University of Arizona, Press Edition, 1988; Margaret Atwood, Good Bones, Coach House Press, 1992; Terry Pratchett, Piekło pocztowe, przeł. Piotr W. Cholewa, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008

Redakcja: Ewa Białołęcka

Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Angelika Kuch

 

Projekt okładki, ilustracja wykorzystana na I stronie okładki: Agnieszka Zawadka

 

Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67690-15-7