Ślepe ryby - Bohdan Głębocki - ebook + książka

Ślepe ryby ebook

Głębocki Bohdan

4,4

Opis

Ślepe ryby to kontynuacja Muszej Góry, sensacyjnej powieści w klimacie dieselpunk.

Druga część rozpoczyna się w miejscu i czasie, w którym została urwana akcja Muszej Góry. Październik 1938 roku był w Poznaniu bardzo burzliwy. Bohaterowie Ślepych ryb zmierzą się teraz z niebezpieczeństwami, które tylko pozornie zostały zażegnane, i staną przed nowymi wyzwaniami o charakterze nadprzyrodzonym, jak również całkiem zwyczajnym. Na dodatek klątwa z żydowskiej pieczęci zaczyna zbierać swoje żniwo. Znikają kolejni członkowie zespołu, który odnalazł siedemnastowieczny manuskrypt. Los boleśnie doświadcza także detektywa Kaczmarka i jego młodą wychowanicę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (9 ocen)
5
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LysyDran

Nie oderwiesz się od lektury

Podobnie jak jak pierwszy tom rewelacja. Polecam wszystkim, którzy lubią kryminały ze sporą domieszką elementów fantastyki, magii...A wszystko to w realiach przedwojennego Poznania.
00

Popularność




Streszczenie Muszej Góry

W październiku 1938 roku prywatny detektyw, a w przeszłości kapitan Wojska Polskiego i komisarz policji, Antoni Kaczmarek, przyjmuje zlecenie odnalezienia zaginionego Szwajcara. W tym samym czasie do Poznania przybywa Mieczysław Apfelbaum, oficer polskiej Defensywy. Oficjalnie ma uczestniczyć w kursie kwatermistrzowskim, naprawdę zaś, razem z dwoma porucznikami: Mirosławem Durskim i Stanisławem Wojtaszkiem, został wytypowany do ściśle tajnego zespołu powołanego przez legendarnego majora Zygmunta Prażyńskiego, pioniera wykorzystywania wiedzy ezoterycznej do celów militarnych. Zadanie zespołu, której ostatnim członkiem jest młody podporucznik Bronisław Rybik, polega na przeszukaniu pozostałości starego żydowskiego cmentarza w centrum Poznania, w miejscu nazywanym dawniej Muszą Górą.

Miastem wstrząsa fala zbrodni. Władze policyjne na czele z podinspektorem Protazym Zadworskim uznają zgony za niepowiązane ze sobą nieszczęśliwe wypadki, a dziwne okaleczenia ofiar za dzieło dzikich zwierząt. Odmiennego zdania jest ambitny aspirant Andrzej Szubert, który wbrew przełożonym próbuje zatrzymać wilkołaka, bo takim mianem okrzyknęła mordercę poznańska ulica.

Pozornie błahe poszukiwanie okazuje się śmiertelnie niebezpieczne. Zdesperowany Kaczmarek prosi o pomoc znajomego z dawnych lat, niejakiego Gzuba, przywódcę przestępczej szajki. Kaczmarek chce oddać Gzubowi pod opiekę swoją wychowanicę Basię Działdowską, studentkę wydziału lekarskiego Uniwersytetu Poznańskiego, wspierającą go w prowadzeniu Biura Detektywnego.

Przeszukujący pozostałości cmentarza odnajdują nagrobek sławnego kabalisty Jehudy Loewa ben Bezalela, zwanego Mahralem, co jest o tyle dziwne, że jego powszechnie znany grób znajduje się w Pradze. Ukryty kufer skrywa manuskrypt, opatrzony pieczęcią z wyrytą klątwą. Prażyński nie zważa na ostrzeżenie, podejrzewa bowiem, że manuskrypt zawiera opis tworzenia golema.

Dochodzenie aspiranta Szuberta wykazuje, że zabija ktoś z otoczenia doktora Paula Westermanna, który zgłosił zaginięcie jednej z ofiar. Aspirant ustala, że potencjalny podejrzany ukrywa się w ziemiance nad Wartą. Rutynowe zatrzymanie ze wsparciem trójki ściągniętych z ulicy policjantów, zamienia się w pogrom i tylko Szubert cudem unika śmierci. Przytomność odzyskuje w szpitalu, gdzie jest fetowany jako pogromca mordercy terroryzującego miasto. Szubert wie jednak, że szaleńca zgładził ktoś inny. Aspiranta zaczynają męczyć zwidy. W szpitalu odwiedza go skrzat, przypisujący sobie zasługę uratowania mu życia.

Barbara, posiadająca zdolności parapsychiczne, włącza się w śledztwo w sprawie Szwajcara. Wskazuje siedzibę syjonistów, w której przebywał zaginiony. Potwierdza, że poszukiwany mężczyzna jest Żydem, a to oznacza, że mecenas Walther mocno mija się z prawdą.

Szubert przypadkiem odkrywa, że matka, którą uważał za zmarłą jest pensjonariuszką szpitala dla psychicznie chorych w Gnieźnie. Dochodzi do kłótni z ojcem ukrywającym przez lata prawdę.

Prażyńskiemu ktoś kradnie zapas morfiny. W żadnej z aptek nie chcą sprzedać specyfiku bez recepty. Zdesperowany udaje się do człowieka, którego przed laty próbował zwerbować do pracy dla polskiego wywiadu – doktora Westermanna. Lekarz proponuje Prażyńskiemu układ – dostawę zapasu morfiny oraz wystawienie niemieckiego szpiega, w zamian za pomoc w upozorowaniu swojej śmierci.

Prześladujący Szuberta skrzat wyznaje, że naprawdę nazywa się Guido von Kudenstein i jest czarnoksiężnikiem opiekującym się rodziną aspiranta od stuleci. Wyjawia także tajemnicę źródła niezwykłej siły i szybkości zabitego nad rzeką szaleńca, którego nazywa berserkerem.

Kaczmarek przypadkiem ratuje życie leżącemu w szpitalu doktorowi Szarowskiemu, który przeprowadzał sekcje zwłok ofiar wilkołaka. Ranny napastnik wyskakuje przez okno z wysokości trzeciego piętra, a potem ucieka. Dochodzi do spotkania Szuberta z Kaczmarkiem. Szubert wtajemnicza Kaczmarka w kulisy fali morderstw w mieście, wspominając o berserkerach. Detektyw i aspirant postanawiają powstrzymać nadnaturalne zagrożenie.

Basia Działdowska usiłuje samodzielnie rozwikłać tajemnicę Szwajcaro-Żyda. Wspierana przez Tulkę, człowieka Gzuba wyznaczonego do jej ochrony, włamuje się do siedziby syjonistów w podwórzu kamienicy z wizji. Zostają pojmani. Syjoniści wywożą Baśkę poza Poznań, do swojego ośrodka szkoleniowego. Spotyka tam poszukiwanego mężczyznę.

Major Prażyński dostaje anonimowe zaproszenie do kawiarni w celu odzyskania zagrabionej morfiny. Piękna kobieta w zamian za zwrot narkotyku żąda pisemnej relacji z odkryć na cmentarzu żydowskim. Prażyński postanawia zmusić kobietę siłą do wydania mocodawcy. Atakuje i przegrywa walkę, a z opresji ratują go przypadkowi przechodnie. Tego samego dnia przyjmuje warunki Westermanna. Dostaje również raport od żandarmerii na temat uczestników kursu kwatermistrzowskiego, łączy fakty i odkrywa, że na terenie koszar działa sowiecki szpieg potrafiący zmieniać kształt, zwany metamorfem. Istnienie takich agentów utrzymywane jest w najściślejszej tajemnicy. Podczas przesłuchania metamorf hipnotyzuje wszystkich biorących w nim udział. Tylko dzięki zapobiegliwości Prażyńskiego zmiennokształtnemu nie udaje się uciec. Przy ponownym przesłuchaniu major zabija szpiega. Odtąd działania grupy specjalnej paraliżuje nieufność.

W ośrodku szkoleniowym syjonistów zapada decyzja o odwiezieniu Barbary do Poznania. Nieco później, w tym samym kierunku wyrusza konwój przewożący rzekomego Szwajcara, a w rzeczywistości żydowskiego profesora, uciekiniera z Niemiec. Drugi transport wpada w niemiecką zasadzkę. Giną wszyscy poza profesorem, a uczony zostaje uprowadzony.

Kaczmarek na własną rękę poszukuje berserkera. Usiłuje wymusić na Westermannie wskazanie napastnika ze szpitala, ponieważ uważa, że ów napastnik zażywał miksturę dającą ponadnaturalne zdolności, a lekarz jest zamieszany w jej rozprowadzanie. Szubert odkrywa, że Kaczmarka śledzą dwaj, rozmawiający po niemiecku, mężczyźni. Aspirant rusza tropem jednego z nich. W podmiejskim lesie dochodzi do konfrontacji. Kolejny raz Kudenstein ratuje Szuberta. Ściąga przez to na siebie uwagę starych wrogów, przed którymi od lat się ukrywał. Pierwsi odnajdują go jednak dawni towarzysze i pomagają mu w ucieczce.

Abwehra wysyła do Poznania agentkę Anne Tschopp, z zadaniem zdobycia informacji o poszukiwaniach na Muszej Górze. Porucznik Durski w jednej z knajp spotyka cudowną piękność, która bez zahamowań spełnia jego wszystkie seksualne fantazje. Nie wie, że padł ofiarą przebiegłej agentki, a miłosne uniesienia toczą się tylko w jego głowie. Prawdziwe jest wyłącznie zadanie, które zleca mu kobieta – kradzież dokumentów odnalezionych na Muszej Górze.

Apfelbaum i Wojtaszek prowadzą na własną rękę śledztwo w sprawie metamorfa. Wszystko wskazuje na to, że działa wśród nich jeszcze jeden bolszewicki agent. Głównym podejrzanym uznają samego Prażyńskiego.

Baśka opowiada Kaczmarkowi o znalezieniu rzekomego Szwajcara. Detektywa najbardziej niepokoi informacja, że profesora chroni polskie wojsko. W dniu spotkania z Waltherem, Szubert dostaje dwie złe wiadomości. Najpierw dowiaduje się, że jego awans został odsunięty w nieokreśloną przyszłość, a chwilę później, że ojciec popełnił samobójstwo w Jarocinie. Z tego powodu nie dociera do hotelu Bazar, gdzie miał osłaniać Kaczmarka. Detektywa zawodzą także inni sprzymierzeńcy. Kaczmarek idzie złożyć raport z poszukiwań. Zyskuje pewność, że zleceniodawca jest szpiegiem i chce go wystawić kontrwywiadowi. Ludzie Walthera napadają Kaczmarka. Detektywa ratuje zaufany Gzuba — Janusz Wachowiak. Wachowiak i Kaczmarek podejmują pościg za Waltherem, który w wielkim pośpiechu wyjeżdża z Poznania. Tropem Walthera docierają do leśnej kryjówki, w której przetrzymywany jest rzekomy dziedzic szwajcarskiej fortuny. Kaczmarek wyrusza do Poznania po posiłki, sprowadza jednak tylko jedną osobę – szefa poznańskich syjonistów. Okazuje się, że Silbersteina wywieziono. Zniknął także Wachowiak, zostawiając lakoniczną wskazówkę, z której wynika, że hitlerowcy planują przekroczyć granicę w Czarnkowie. Dzięki ogromnemu poświęceniu Wachowiaka, na moście granicznym udaje się uwolnić żydowskiego profesora. Do Czarnkowa przybywa pułkownik Wiktor Wacławski z poznańskiego Referatu Informacyjnego, przejmując niemieckich agentów oraz ocalonego profesora.

Prażyński wypełnia umowę z Westermannem. Aranżuje okazanie rzekomych zwłok małżonce i ukrywa doktora w wynajętym mieszkaniu. Lekarz podaje adres zamieszkania rezydenta niemieckiego wywiadu. Prażyński kieruje zatrzymaniem szpiega, znanego w Poznaniu jako inżynier Kryński.

Frau Westermann wskazuje policji Kaczmarka jako zabójcę męża. Przyjmujący zgłoszenie Szubert, który poróżnił się z detektywem, dostrzega szansę awansu, jako że Kaczmarek jest osobistym wrogiem podkomisarza Zadworskiego. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku detektyw wraca do Poznania, gdzie na progu własnego domu zostaje zatrzymany przez Szuberta jako podejrzany o zamordowanie doktora Westermanna. To nie koniec kłopotów Kaczmarka. Na jaw wychodzi tajemnica romansu łączącego od lat Pawlicką i detektywa.

Tschopp zostaje zaatakowana przed schadzką z Durskim. Napastnik, metamorf okazuje się nieczuły na jej sztuczki, jednak Niemce udaje się uciec. Prawdziwy porucznik upija się. Podczas powrotu do koszar metamorf napada również jego. Dzięki odważnej postawie przypadkowych świadków, atak kończy się dla Durskiego jedynie pobiciem.

Złamanie pieczęci chroniącej manuskrypt przyciąga uwagę strażników, wyznaczonych przed wiekami do jego pilnowania. Jednemu z nich, rabinowi Morycowi Katzenfeldowi prawie udaje się odebrać Polakom rękopis. Przeszkadza mu Rybik. Przerażony Katzenfeld zaczyna się ukrywać. Rybik podstępem dociera do Katzenfelda, rabin ledwie uchodzi z życiem.

Do Prażyńskiego dociera, że drugi sowiecki szpieg istnieje i jest nim Rybik. Major decyduje się na przywołanie potężnego demona do walki z metamorfem. Demon okazuje się zbyt silny i to on całkowicie podporządkowuje sobie majora. Opętany Prażyński znika z terenu koszar. Dowództwo nad zespołem przejmuje Wojtaszek. Wobec nieustannego zagrożenia atakiem metamorfa wzywa z Warszawy na pomoc ekspertów.

17 października 1938, poniedziałek

Pobyt w ponurej celi prezydium okazał się krótszy, niż Kaczmarek przypuszczał. Kiedy przestał rozmyślać o swojej niedoli, zasnął natychmiast. Przyśniła mu się wojna. Znów siedział w okopach. Huk wystrzałów, jęki rannych, smród rozkładu i strach – jego jedyny ówczesny przyjaciel. Przygotowania do ataku przerwało szarpanie za ramię. Otworzył oczy. Był w celi, nie na wojnie. Być może pierwszy w historii prezydium ucieszył się, że jest, gdzie jest. W mglisty poranek, długo przed wschodem słońca, rosły i zupełnie nieznany mu policjant wyprowadził go na podwórze. Pozostawiony samemu sobie, przez kilka bezcennych minut uchwycił się nadziei, że ktoś zadziałał w jego sprawie, kończąc tę pożałowania godną farsę. Może Wacławski, którego nazwisko wykrzyczał w złości Zadworskiemu, chwaląc się, jakie ma znajomości. Przyjazd więziennej karetki uświadomił mu, że cudowne uwolnienie nie nastąpi. Przewozili go po prostu gdzie indziej. Eskorta nie odezwała się słowem. Sami obcy. Przejazd trwał bardzo krótko. Samochód nie zdążył się nawet dobrze rozpędzić. Karygodne marnotrawstwo. Na Młyńskiej poznał przyczynę przeprowadzki. Podobno pan podinspektor nie życzył sobie przebywać pod jednym dachem z karaluchem w ludzkiej skórze. Z wzajemnością. Nowy areszt okazał się całkiem w porządku. Ponury żart. Był mniejszym złem, bo wpływy Zadworskiego sięgały tu w ograniczonym stopniu. Na Młyńskiej doskonale zdawali sobie sprawę, z kim mają do czynienia. Dostał pojedynczą celę, całkiem schludną, zwłaszcza gdy się ją porówna z mieszkaniem na Strusia. Postanowił dokończyć przerwaną drzemkę. Ledwo przyłożył głowę do twardej pryczy, drzwi otwarły się gwałtownie. Tak mu się przynajmniej wydawało. Jednak za oknem — cela miała okno z prawdziwego zdarzenia, oczywiście zakratowane — poranek powoli zamieniał się w południe.

— Kaaaaczmarek, gościa masz.

Strażnik poprowadził go do sali widzeń. Na widok Pawlickiego Antek uśmiechnął się. W tej chwili nawet odrapane ściany wyglądały mniej obskurnie.

— Pięęęć minut doktorze.

Drzwi zamknęły się z hukiem. Stary, poczciwy Leszek. Jeśli go odnalazł, kolację zje we własnym domu. A może wszyscy uczczą rozwiązanie największej sprawy Biura Detektywnego w dobrej knajpie.

— Przyjacielu, dzięki, że przyszedłeś. Jesteś niezawodny.

Chciał z dubeltówki wycałować Pawlickiego, ale ten stał sztywno jak słup soli. Nienagannie ubrany doktor nawet spojrzeniem demonstrował niechęć.

— Lechu, coś się stało? Chyba nie dałeś wiary oskarżeniom. Nikogo przecież nie zabiłem!

Pawlicki w końcu się odezwał. Ostatnio był tak zdenerwowany, kiedy ogłosił, że rezygnuje z kariery wojskowej. Siedemnaście lat temu.

— Proszę nie nazywać mnie przyjacielem. Mam nadzieję, że spotykamy się po raz ostatni. Przyniosłem pana rzeczy. Klucz do mieszkania zostawiłem w depozycie. Żegnam.

Głos doktora brzmiał niezwykle oficjalnie. Dla Kaczmarka zgrzytał niczym piła ucinająca nogę krzesła. Zamurowało go. Doktor rzucił na podłogę worek i mocno uderzył w grube drzwi, wzywając strażnika. Dla niego widzenie się zakończyło. Kaczmarek niczego nie rozumiał. Co takiego zrobił? Najpierw zamknięty za niewinność, teraz odwracał się od niego najlepszy przyjaciel! Zapiekła nienawiść w oczach Pawlickiego złamała mu serce.

— Lechu, co jest do ciężkiej anielki?

Strażnik nie naddchodził, widocznie odszedł daleko. Pawlicki odwrócił się do Kaczmarka. Zmęczoną twarz wykrzywił grymas wściekłości.

— Posuwasz moją żonę i jeszcze śmiesz pytać?! Podły zdrajco! Od ilu lat? Od śmierci Marysi? Skończona świnio! I ty mieniłeś się moim przyjacielem. Jak trwoga, to do Boga, prawda? Nikogo tak zepsutego jak ty, Kaczmarek, nie spotkałem w całym życiu. I pomyśleć, że miałem wobec ciebie wyrzuty sumienia! — Pawlicki zacisnął pięści. Jego skóra przybrała kolor purpury, koło ust pojawiły się bąbelki śliny. — I jeszcze jedno! Zadbam, żebyś nigdy więcej nie zobaczył Barbary.

Przerwał. Kaczmarek słuchał w osłupieniu. Doktor nie zamierzał okazywać litości. Pora na cios ostateczny. Prosto w serce.

— Masz się z nią nie kontaktować. A jeśli tu przyjdzie — odmówić widzenia. Zapłaciłem komu trzeba, więc dowiem się o wszystkim. Lepiej o tym pamiętaj, bo inaczej świat usłyszy o pewnych ponurych tajemnicach z twojej przeszłości. Wiesz, co mam na myśli! I jeszcze coś! — Doktor nie dał Kaczmarkowi nawet sekundy na przełknięcie groźby. — Krystyna zaklinała mnie, żebym o tym nie wspominał, ale nie jestem szmacie nic winien. Podobno o niczym nie wiesz. Moi synowie… — Głos doktora się załamał. — …moi synowie zostali spłodzeni przez ciebie. Co nie zmienia faktu, że ja jestem dla nich ojcem. Ty tylko w odpowiedniej chwili użyłeś fiuta. I nigdy, przenigdy — słyszysz — przenigdy już ich nie ujrzysz! Nie masz wstępu do mojego domu, nie możesz się spotykać z żadnym Pawlickim. A jeśli się dowiem, że próbowałeś, to przysięgam na Boga, że zabiję. Jak psa.

Groźba nie przestraszyła Kaczmarka. Przypomniały mu się wspólne wypady na Szeląg i nieudolność Pawlickiego na strzelnicy. Stare dzieje. Tu i teraz Lech wygrażał mu kułakiem niczym Hitler w Norymberdze. Kaczmarek poczuł się, jakby dostał w mordę. Nigdy nawet nie pomyślał, że spotykając się z Krystyną, wyrządza krzywdę Lechowi. Ale czymże była nawet najgorsza krzywda wobec tego, co właśnie usłyszał? Boże kochany, miał syna. Dwóch synów. Nie mógł wydukać ani słowa.

Doktor ponownie rąbnął w drzwi.

— Spokojnie, nie pali się. — Strażnik ślamazarnie człapał przez długi korytarz.

Zgrzytnął zamek, skrzypnęły zawiasy i Pawlicki wyszedł. Gdy odgłos kroków doktora ucichł, Kaczmarek odzyskał mowę.

— Lechu! Poczekaj, wysłuchaj mnie!

Pawlicki nie zawrócił. Antoni Kaczmarek, detektyw podejrzany o morderstwo i zarazem podły zdrajca przyjaciół, został sam jak palec.

— Panie kapitanie, proszę za mną, odwiedziny.

Głos dochodził z oddali. Apfelbaum, wyrwany z otchłani rozmyślań, dopiero po chwili pojął, że ktoś mówi do niego. Nie znajdował się w luksusowym pokoju hotelowym, nawet nie w koszarowej kwaterze, tylko w celi wojskowego aresztu, a głos nie należał do ślicznej pokojówki czy rumianego ordynansa, lecz do żandarma z sumiastym wąsem. I ten żandarm usiłował być miły. Apfelbaum nie musiał się starać.

— Takiego wała! Nigdzie nie idę. Spierdalaj!

Nie poznawał sam siebie. Zaraz oberwie. Jednak nie tym razem. Żandarm nie ustąpił, ale grzeczny był, jakby mu kto zapłacił.

— Spodziewano się takiej reakcji. Miałem pokazać to.

Żandarm podał kopertę. Zaintrygowany Apfelbaum przyjrzał się strażnikowi uważnie. Jakiś nowy, który nie wie, że za sprzeciw wobec władzy należy się łomot, a aresztowanemu Żydowi nie przystoi okazywać szacunku, choćby był kapitanem? Ejże, przecież to ten sam, który wczoraj dał mu do wiwatu. Może chory? Zjadł coś zepsutego? Apfelbaum złapał kopertę, a uprzejmy żandarm cofnął się o krok, żeby mu nie przeszkadzać.

Ten, kto chciał go skłonić do spotkania, znakomicie wszystko zaaranżował. Wewnątrz koperty Apfelbaum znalazł zdjęcie brata Lejby z żoną Rachelą. Oboje zamiast uśmiechać się, jak zwykle na fotografiach, wyraźnie czegoś się bali. Zaniepokojony odczytał skreślone na odwrocie niewyraźnym pismem dwa zdania: „Jeśli chcesz ich jeszcze raz zobaczyć spotkaj się ze mną natychmiast. Zdjęcia nikmu nie pokazuj”.

Tajemniczy autor zgubił „o” w słowie „nikomu”. Apfelbauma przeszły ciarki. Z dziesięć lat wstecz Lejba wyjechał z kraju za pracą. W Ameryce mu się nie powiodło. W Anglii również. Ostatni znak życia dał z Niemiec, jeszcze zanim nastał tam Hitler. Apfelbaumowi zaschło w gardle. Wstyd się przyznać, ale od zawsze miał kiepski kontakt z bratem. Co tu dużo gadać — kiedy tamten przestał pisać, skutecznie wyrzucił Lejbę z pamięci. Poświęcił rodzinę dla kariery. Pożal się Boże, cóż za kariera! Cela dwa na dwa i powszechna niechęć. Zerwał się na równe nogi. Przepełniała go potrzeba działania. Nie byłby jednak sobą, gdyby gdzieś z tyłu głowy nie pojawiły się wątpliwości wskazujące na absurdalność sytuacji — jak niby aresztant może pomóc komuś znajdującemu się za granicą? Szybko zdusił tę myśl.

— Prowadź pan. Natychmiast.

Żandarm tylko chrząknął, zadzierając dziwacznie podbródek. A potem podał mu wyjęte z kieszeni lusterko. Prawdziwy Wersal, psia jego mać. Fryzura Apfelbauma dalece odbiegała od kanonu męskiej elegancji. Z braku grzebienia ułożył ją ręką. Żandarm na szczęście nie zaoferował swojego.

— Chyba można już mnie pokazać światu.

Żandarm skinął głową i wskazał drogę, a sam niczym anioł stróż podążył za kapitanem.

Kiedy rozległo się pukanie, Pawlicki oderwał wzrok od historii choroby i spojrzał w stronę drzwi. Szukał zapomnienia w wirze obowiązków. Gówno prawda: blisko dwudziestu lat wspólnego życia nie można tak po prostu wyrzucić z pamięci.

— Proszę.

Do środka weszła Barbara. Mimo podkrążonych oczu i włosów w nieładzie wyglądała prześlicznie. Dopiero ostatnio dostrzegł, jak piękną kobietą się stała.

— Chciał się pan ze mną widzieć.

— Owszem, owszem. Usiądź, Basiu, proszę. Musimy poważnie porozmawiać.

Działdowska nieśmiało przycupnęła na taborecie przy biurku. Nie miała ochoty na poważne rozmowy. Zmarszczyła czoło. Spotkanie w mieszkaniu Kaczmarka było ciężkim przeżyciem także dla niej. Teraz oboje bali się rozpocząć. Wiedzieli, że słowa, które padną, nie będą przyjemne. Doktor westchnął.

— Moja droga. I ciebie, i mnie ostatnio spotkały gorzkie rozczarowania. Z żoną doszedłem do porozumienia, w szczerej rozmowie wyjaśniła wszystko, a ja jej wybaczyłem. Z panem Kaczmarkiem zakończyłem znajomość dziś przed południem. Pozostaje jeszcze sprawa opieki tego osobnika nad tobą.

Wypowiadając nazwisko detektywa, skrzywił się jak po zjedzeniu miodu z czosnkiem. Wziął głęboki oddech, wyraźnie czekając na zachętę dziewczyny. Nie doczekał się. Basię zajęło liczenie rys na ścianie.

— Panno Barbaro, chciałbym bardzo prosić o zerwanie wszelkich kontaktów z Kaczmarkiem. Ktoś, kogo miałem za przyjaciela, okazał się fałszywą kreaturą. Zresztą nie wiem czy doszło już do panny, że Kaczmarek został zatrzymany przez policję. Ciąży na nim zarzut morderstwa!

Podniesiony głos Pawlickiego nie wywarł na niej wrażenia. W gabinecie obecna była tylko ciałem. Bardziej interesowały ją krzyki na ulicy. Awantura o wylewanie smrodliwych płynów do kanalizacji. Wiadomość o zatrzymaniu Kaczmarka dotarła do niej dopiero, kiedy kłótnia ucichła.

— Co? Antek aresztowany?

Doktor pokiwał głową. Takie wiadomości mógłby przekazywać na okrągło. Nie spodobało mu się tylko, że Basia mówi o Kaczmarku per ty.

— Bez żadnych wątpliwości. Ten człowiek ma na pannę zgubny wpływ, wciąga w kryminalne awantury. Uważam, że powinna panna zerwać z tym indywiduum wszelkie kontakty. Wiem, że znajduje się panna w trudnej sytuacji rodzinnej. Ze swojej strony pragnę zapewnić, że przejmę na siebie wszelkie koszta związane z edukacją.

Gadał jak najęty. Krasomówcze popisy nie robiły na niej wrażenia. Słysząc o opłacaniu przez Kaczmarka nauki, uniosła ze zdziwienia brwi. Jej reakcja zdumiała Pawlickiego.

— Panna nic nie wie? Myślałem, że Kaczmarek nie omieszkał się pochwalić. Pośrednio finansował czesne. Już wyjaśniam. Panny praca w tej przychodni oraz w szpitalu jest w zasadzie wolontariatem. Przejmę wypłacanie pannie stypendium. Proszę o nic się nie martwić.

Nie wspomniał, że żona nie wie o tych planach, bo uznał uzyskanie jej zgody za formalność. Zauważył, że rzeczowe argumenty nie trafiają do Działdowskiej. Musiał odwołać się do uczuć. Złapał ją za rękę.

— Basieńko, Kaczmarek jest złym człowiekiem, on…

Nagle jej twarz wykrzywił grymas przerażenia. Zetknięcie dłoni wywołało lawinę obrazów. Zobaczyła kulisy porozumienia małżonków. Zobaczyła, jak doktor krzyczy na żonę, jak ją bije, jak jej zadaje ból fizyczny z zapamiętaniem najokrutniejszego kata, jak w końcu… Wyrwała rękę, żeby nie oglądać, co jeszcze szacowny doktor zrobił niewiernej żonie w zaciszu domowych pieleszy.

— Przepraszam, muszę wracać do swoich obowiązków.

Uciekła z gabinetu. Pawlicki zacisnął pięści. Nigdy nie był dobrym dyplomatą.

Kobieta siedząca w magazynku wyglądała niepozornie, wręcz nijako. Oczekiwanie skracała sobie lekturą „Dziennika Poznańskiego”. Uśmiechnęła się na widok przybyłych. Dziwne, Apfelbaumowi zdawało się, że strażnik powiedział o spotkaniu z mężczyzną.

— Dzień dobry, kapitanie.

Zignorował wyciągniętą na powitanie rękę. Kobieta, niespeszona, podziękowała skinieniem głowy żandarmowi, a ten zostawił ich samych. Apfelbaum z niedowierzaniem przyglądał się postępowaniu strażnika. Jego zachowanie z pewnością nie było zgodne z regulaminem. Poznańczyk łamiący przepisy? Co tu się dzieje, do kroćset?

Po wyjściu żandarma z twarzy brzyduli w mgnieniu oka zniknął uśmiech.

— Dawaj zdjęcie!

Bezwiednie wykonał polecenie. Złapała fotografię, złamała ją wpół i oddała.

— Tak wyglądają teraz.

Jego oczom ukazał się wizerunek przeraźliwie chudej pary, szkieletów właściwie, w więziennych drelichach. Z trudem rozpoznał brata i szwagierkę. Gwałtownie odsunął fotografię. Straszny widok. Kim była ta przerażająca kobieta i co ją łączyło z Lejbą? Dlaczego strażnik zachowywał się tak dziwnie? Czy zdjęciu można przywrócić poprzedni wygląd? Ze wstydem przyłapał się na rozważaniu co najmniej niestosownych kwestii. W gąszczu pytań cisnących się na usta, los brata i jego żony znajdował się na szarym końcu. Zanim zadał choć jedno, kobieta znienacka złapała jego dłoń. Stracił przytomność. Zamiast osunąć się bezwładnie na podłogę, siedział sztywno, jak na podwieczorku u starej ciotki, nieświadom co się wokół dzieje.

Kreuzmark przystąpiła do działania. Czasu miała niewiele, do zrobienia sporo. W ostatni feralny piątek nie uciekła do Berlina. Gdy po spotkaniu z sowietą opadły emocje, zatrzymała ją w Posen eklerka z prawdziwą bitą śmietaną. Przekonała samą siebie, że dzień czy dwa spędzone w rodzinnym mieście nikomu nie zrobią różnicy. Niemożliwe żeby ktoś skojarzył niezdarną grubaskę o pospolitych rysach z nieuchwytnym i śmiertelnie niebezpiecznym agentem Geist. Obiecała sobie solennie, że zachowa wszelkie środki ostrożności: nie wyjdzie poza Jeżyce i najpóźniej za dwa, trzy dni wróci do Niemiec. Czas spędzała miło, objadając się w kawiarniach, spacerując po ogrodzie botanicznym i oglądając filmy w kinie — znalazła takie, gdzie wyświetlano wiedeńskie komedie w oryginalnej wersji językowej.

Z samego rana w niedzielę rozległ się dzwonek do drzwi wynajętego mieszkania. Początkowo zamierzała udawać nieobecną, ale intruz okazał się strasznie natarczywy. Ostrożnie zlustrowała go przez judasza. Na schodach stał kupiec podróżujący, jakich pełno w Posen. Nie wyglądał niebezpiecznie. Otworzyła drzwi. Spotkania z akwizytorami w mieszkaniach nie były niczym niezwykłym. Dziwna była wyłącznie wczesna pora i dzień tygodnia. Tutejsi w niedzielę nie pracowali. Postanowiła wykorzystać okazję, która sama pchała się w ręce. W Rzeszy miałaby skrupuły, ale tu? Jeśli można kogoś przekonać do sprezentowania towaru, płacenie wydaje się rozrzutną ekstrawagancją. Kupiec oferował huculskie rękodzieło. Za diabła nie wiedziała, jakie egzotyczne rejony świata zamieszkują Huculi, ale towary prezentowały się całkiem przyzwoicie. Upatrzyła sobie wzorzystą makatkę. Przypadkiem przelotnie musnęła dłoń akwizytora. Błyskawicznie cofnęła rękę i zamarła przerażona. Jak gdyby dotknęła głazu. Nie mogła przeniknąć jego umysłu. Od razu przyszedł jej do głowy bolszewik. Mężczyzna zdjął gęstą perukę, odkleił wąsy, a następnie wykonując dziwne ruchy, ze średniego wzrostem grubaska o nalanej twarzy stał się szczupły i wysoki. Przysiadła z wrażenia. Odwiedził ją Hermann, jej ślubny, mistrz charakteryzacji. Zdumiewające, jak udoskonalił technikę. Nie rozpoznała go! Wizyta męża i zarazem bezpośredniego dowódcy sprawiła, że naprawdę zaczęła się bać. Jak ją znalazł? Hermann nadal się uśmiechał. Skoro małżonek zaryzykował osobistą wizytę w Polsce, chodziło o coś znacznie istotniejszego niż głupia niesubordynacja. Nie pytając o zgodę, wszedł do pokoju. Usiadł w miękkim fotelu, a ona uklękła na wprost niego. W szorstkich słowach wyłożył dalsze wytyczne. Miała kontynuować misję i odebrać Polaczkom manuskrypt. Dostała także nowe zadanie: zgładzić niejakiego Silbersteina, który zdaniem Hermanna albo już się pojawił, albo wkrótce pojawi się w Posen. Wszystko w trybie błyskawicznym — najdalej za osiem dni miała wrócić do Berlina. Sytuacja rzeczywiście niezwykła. Hermann postępował niezgodnie z własnymi zasadami. Nieskładną relacją ze spotkania z sowieckim metamorfem zbytnio się nie przejął. Wyraził tylko życzenie, żeby na przyszłość zachowała większą ostrożność, i wręczył jej runiczny talizman. Z niezadowoloną miną odrzucił uniżoną propozycję miłosnych igraszek. Śpieszył się. Przybierając powtórnie wygląd pulchnego akwizytora, wyjaśnił, że rozpoczął walkę o wielką stawkę, że ma jeszcze do załatwienia ważną sprawę związaną z cesarskim Schloss, a jej misja jest kluczowa dla powodzenia tych dalekosiężnych planów. Nigdy nie widziała go tak podekscytowanego. Kiedy skończył przemianę, po prostu wyszedł, zostawiając na stole instrukcje, zdjęcie oraz całkiem pokaźny zwitek złotówek. Ani jej nie przytulił, ani nie pożegnał.

Szybko przeczytała wskazówki. Dotyczyły znanej jej grupy Polaczków, do której ów Silberstein, wedle zgromadzonych informacji, miał dołączyć. Bez żalu porzuciła plany kolejnego dnia obżarstwa i przystąpiła do realizacji zadań. Już bez wyrzutów sumienia. Udała się do koszar i rozpoznała aktualną sytuację. Tym razem jako źródło posłużył jej kapitan Wojtaszek. Trochę się pozmieniało. Prażyński i Rybik zniknęli, a Apfelbaum przebywał w areszcie. Polacy podwyższyli środki ostrożności z powodu metamorfa, który prawie zgładził ich wszystkich. Te obawy akurat dobrze rozumiała, nie miała ochoty na następne spotkanie z tym potworem. Hermann do kradzieży manuskryptu wyznaczył Apfelbauma. Mieli na Żyda dobrego haka — w jednym z obozów koncentracyjnych na terenie Rzeszy znaleziono rodzonego brata i szwagierkę tamtego. Zdjęcie przedstawiało właśnie tę parę. Postanowiła posłużyć się Apfelbaumem także do wykonania drugiego zadania. Choć o Silbersteinie Wojtaszek nic nie wiedział, logiczne było, że współpracować będzie właśnie z Apfelbaumem. Musiała wpoić Żydowi przymus kradzieży dokumentu, ale także nakłonić do zabójstwa. W dotychczasowej służbie tylko raz udało jej się w taki sposób zgładzić wroga. Hermann jednak nie sprecyzował, które zadanie uważa za priorytetowe. Sama musiała podjąć decyzję, a tego nie znosiła. Po namyśle za ważniejsze uznała dostarczenie manuskryptu. Zabójstwo sprowokuje Polaczków do wzmożenia czujności, utrudniając albo wręcz uniemożliwiając kradzież. Zatem okoliczności podniosły poprzeczkę jeszcze wyżej. Przymus zabójstwa musiał być warunkowy, czyli ujawnić się dopiero po udanym zdobyciu manuskryptu. Nigdy jeszcze nie budowała równie skomplikowanego zaklęcia. Zaczęła od wszczepienia Apfelbaumowi pragnienia dostarczenia manuskryptu lub jego kopii dla ratowania więzionego w obozie koncentracyjnym brata. Ku swojemu zaskoczeniu musiała wzmocnić braterskie uczucia do Lejby i szwagierki, bo kapitana niewiele ich los obchodził. Na koniec wyryła Apfelbaumowi w pamięci adres, pod który ma dostarczyć zdobyte materiały. Tym samym pierwsza część zadania, ta łatwiejsza, została zrealizowana. Pozostała druga. Skłonienie Apfelbauma do zabójstwa wymagało obdarzenia go specjalnym przedmiotem, dzięki któremu pragnienie zgładzenia obiektu będzie podsycane. Przeklęła w duchu małżonka. Ciągle zmuszał ją do improwizacji i poświęceń. Na palec kapitana powędrował jej obrączka. Na szczęście pasowała — po raz kolejny powinna błogosławić swoją figurę. Ukoronowanie majstersztyku stanowiło nałożenie Apfelbaumowi blokady mentalnej — obrączki na palcu miał nie zauważać, a nakaz zgładzenia Silbersteina powinien pojawić się dopiero po zdobyciu manuskryptu. Chyba że coś zadziała źle. Starła pot z czoła. Wykonała kawał dobrej roboty, wznosząc się na wyżyny Sztuki. Pozostało jej jeszcze zatrzeć ślady ingerencji: wymazać Żydowi i żandarmowi wspomnienie jej wizyty — ale to już była dziecinna igraszka. Dobrze mieć wrogów w mężczyznach.

Wojtaszek nerwowo przyglądał się zegarkowi. Po bezsennej nocy wygodny fotel Prażyńskiego zmienił się w chińskie narzędzie tortur. Przespał najwyżej godzinę. Warszawska ekipa specjalna jeszcze nie przybyła. Wczoraj start uniemożliwiły jakieś problemy pogodowe: mgła albo porywisty wiatr. Rankiem otrzymał informację, że są już w powietrzu. Jego zdaniem słowo „już” było w tym kontekście nie na miejscu. Kiedy na biurku rozdzwonił się telefon, skoczył ku niemu jak oparzony. Sierżant z aresztu przekazał wiadomość, że kapitan Apfelbaum pod eskortą żandarmów lada chwila powinien się pojawić. I bardzo dobrze. Apfelbaum zmienił zdanie i zdecydował się dołączyć do zespołu. Do kompletu brakowało tylko majora i Rybika. Jeden z nich jest metamorfem, a drugi zapewne padł jego ofiarą, chyba że działali w zmowie. Zarządzone przez pułkownika przeszukanie kwater obydwu oficerów nic nie wyjaśniło, przynajmniej nic istotnego dla sprawy. Rybik czytywał do poduszki Biblię oraz ilustrowane czasopismo, otwarte akurat na fotoreportażu z uroczystego pożegnania cadyka z Góry Kalwarii, wyruszającego w podróż do Palestyny, a major sypiał w jedwabnej piżamie, którą znaleźli złożoną w kostkę. Poza nią sypialnia Prażyńskiego została oczyszczona z osobistych przedmiotów. Tajemnicza sprawa. Na domiar złego przed niespełna kwadransem złożył mu wizytę sam Wacławski. Coraz bardziej naciskał na ewakuację do Fortu II, a na wieść o impasie w otwieraniu szafy pancernej wpadł w furię. Pan pułkownik dysponował zapasem przekleństw starego frontowca. Kiedy ochłonął, zarządził wyburzenie ściany z sejfem i przewiezienie go w całości. Ekipa budowlana pojawiła się tuż po telefonie żandarma. Wacławski musiał ich nieźle postraszyć, bo uwijali się jak mrówki. W gabinecie Prażyńskiego nagle zrobiło się nie do wytrzymania. Tłoczno i głośno. Kucie spowodowało, że kolejny dzwonek usłyszał z opóźnieniem. Nareszcie. Grupa z Warszawy czeka u Wacławskiego. Wojtaszek zostawił Durskiego na straży sejfu, a sam pobiegł do pułkownika. W drzwiach zderzył się z wchodzącym właśnie Apfelbaumem. Uścisnął mu dłoń i pognał dalej. Przez telefon usłyszał, że Wacławski jest wściekły i szuka kozła ofiarnego. Nie miał specjalnej ochoty odegrać takiej roli.

Wojtaszek zapukał, chwilę odczekał, wszedł i regulaminowo zasalutował. Spodziewał się co najmniej grupy dziesięcioosobowej, mocnych chłopów i zabijaków jak się patrzy. W gabinecie poza Wacławskim siedziało jednak dwóch mężczyzn i kobieta. Oni mają pojmać metamorfa? Niski, łysiejący podpułkownik, którego zapamiętał z Warszawy, z wąsikiem niczym Adolf Hitler, Potlicki zdaje się. Niepiękna dziewczyna ukryta za grubymi rogowymi okularami i potężny cywil o wyglądzie ulicznego zbira, ale z monoklem w oku. Wojtaszek z najwyższym trudem zamaskował rozczarowanie. Musiał trzymać fason, choć kark bolał go potwornie.

— Nareszcie, kapitanie, długo pan kazał na siebie czekać! — Wacławski wyraził niezadowolenie donośnym sapaniem. — Państwo pozwolą, kapitan Stanisław Wojtaszek, do niedawna jeden z lepszych oficerów KOP, obecnie tymczasowy szef grupy w związku ze zniknięciem majora Prażyńskiego.

Informacja o majorze bardzo poruszyła warszawskiego podpułkownika.

— Prażyński zniknął? Wiadomo coś więcej? Został zabity? Porwany?

Od strony biurka dobiegł suchy trzask. Wacławski właśnie złamał trzymany w ręku ołówek. Ignorując pytania, kontynuował przedstawianie.

— Nasi goście ze stolicy. W kolejności: panna Halina Czyżewska, konsultant, specjalistka etnograf…

Dziewczyna niespodziewanie wstała i ukłoniła się.

— Doktor Czyżewska, asystentka profesora Czyżewskiego. Profesor jest specjalistą od ludów Syberii i nie waham się powiedzieć, prekursorem badań nad ich wierzeniami. Moje…

— Panno Halino, jeszcze zdąży pani o wszystkim nam opowiedzieć, a teraz proszę pozwolić dokończyć prezentację. — Purpurowy na twarzy Wacławski przerwał wywód o zainteresowaniach naukowych brzyduli.

Spuściła oczy i usiadła. Kobieta w zespole zaintrygowała Wojtaszka. Ciekawe, kim była: szarą myszką pracującą z tatusiem, czy raczej ambitną kobietą-naukowcem idącą jak taran przez męski świat uczonych? A może jednym i drugim?

Wacławski wskazał zbira.

— Pan Teodor Malik — zawiesił głos — powiedzmy, podróżnik-patriota.

Cywil żwawo zerwał się z krzesła, mocno ściskając rękę kapitana. Wojtaszek nie wierzył własnym uszom.

— Pan… pan napisał Przez kraj bogów, zwierząt i ludzi?

Uśmiech zniknął z twarzy Malika błyskawicznie.

— Nie, miły panie. Po pierwsze — Przez kraj ludzi, bogów i zwierząt! Po drugie, autorem jest Ferdynand. Ferdynand Ossendowski.

Pomyłka przygnębiła Wojtaszka. Pułkownik na koniec zostawił prezentację jedynego oficera wśród przybyłych.

— I pan podpułkownik Petlicki, który przejmie dowództwo nad zespołem.

Słowo „podpułkownik” zostało zaakcentowane. Niewysoki oficer udał, że nie dosłyszał przytyku, i sam się przedstawił.

— Henryk Petlicki. Dokładnie rzecz biorąc, zespół Prażyńskiego zostanie włączony do mojej grupy specjalnej.

Wacławski wstał. Między panami pułkownikami od pierwszej chwili niebezpiecznie iskrzyło.

— Szanowni państwo, bardzo przepraszam, muszę się pożegnać. Przejdźcie proszę do gabinetu majora, kapitan Wojtaszek wskaże drogę. Kapitanie, czekam na informację, kiedy będziecie gotowi do transportu.

Po ich wyjściu Wacławski zaczął energiczną przechadzkę wokół biurka. Chaos, chaos, chaos. Odnaleziony niedawno z ogromnym trudem Silberstein zażądał wycieczki do stolicy. Grupa specjalna odbyła podróż w przeciwną stronę, po czym skutecznie zdezorganizowała mu pracę. Nie wiedział nawet, po co tu przyjechali. Początkowo uznał ich za uzupełnienie ekipy Prażyńskiego, ale przyjezdni nie byli specjalistami od Żydów. Podsłuchał, jak nieostrożna Czyżewska szeptała o ściśle tajnej misji. Jeśli nie zmyślała ani czegoś nie przekręciła, to poziom tajności musiał być bardzo wysoki, skoro on nie został o niczym uprzedzony. Taki prztyczek w nos. No i jeszcze Prażyński. Zniknął oficer Sztabu Głównego. Może ta grupa specjalna przybyła tu właśnie w sprawie Prażyńskiego. Chociaż nie, Petlicki nie wiedział o zniknięciu majora. Wacławski miał dosyć. Należą mu się co najmniej dwa tygodnie w Zaleszczykach. Podrapał się po głowie. Jaka rzeka tam płynie? Dniestr bodajże. Ryb pewnie w niej nie brak.

*

Wojtaszek przeprowadził stołeczną grupę plątaniną korytarzy i schodów. Dostrzegł podziw w oczach panny Czyżewskiej. Niewiele znaczące spojrzenie połechtało jego próżność. Może jednak nie taki z niej maszkaron, jak mu się zdawało. Kiedy stanęli przed niepozornymi drzwiami, zza których dochodziły przeraźliwe odgłosy kucia w ścianie, niespodziewanie zatarasował wejście pozostałym.

— Panie pułkowniku, jestem zmuszony poinformować, że musicie poddać się procedurze.

Petlicki zmarszczył brwi.

— Chodzi o wykrywanie zmiennokształtnych. Na wolności przebywa nadal co najmniej jeden metamorf. Musimy być gotowi na wszystko. Proszę rozbierać się do naga.

— Wojtaszek, chyba zwariowałeś! — Petlicki poczerwieniał. — To się dla ciebie źle skończy. Co? Może i panna Halina ma się przed tobą rozbierać? Ręczę słowem oficera za tych ludzi!

Kapitan nie ustąpił. Panna Czyżewska uśmiechnęła się tak, jak gdyby nie miała nic przeciwko żądaniu Wojtaszka.

— Mogę zaraz wezwać swoich, zaprezentują się przed panem pułkownikiem.

Palce podpułkownika szarpnęły wąsik.

— Wojtaszek, dosyć! Twoje uczestnictwo w grupie specjalnej właśnie dobiegło końca. Niezwłocznie skontaktuję się w tej sprawie z Wacławskim. A teraz złaź z drogi!

Kapitan nawet nie drgnął. Awantura wisiała w powietrzu. Niespodziewanie między gotujących się do rękoczynów mężczyzn wkroczyła panna Czyżewska. Hałas za drzwiami zmusił ją do bardzo głośnego mówienia.

— Panowie, spokojnie. Kapitanie, czy mówiąc o metodzie wykrywania zmiennokształtnych, miał pan na myśli pławienie?

Wojtaszek zrobił głupią minę. Udał, że nie dosłyszał. Z bliska pani doktor była jednak oszałamiająco brzydka. Czyżewska nie doczekawszy się odpowiedzi, przybrała ton belferski, bardzo powoli akcentując każde słowo.

— Kapitanie! Czy procedura, o której pan wspomniał, to pławienie? Czyli inaczej — moczenie w wodzie?

Dłużej nie mógł udawać głuchego. Skinął głową — istotnie, taka nazwa widniała w książce, którą mu polecono.

— Skoro tak, muszę pana rozczarować! Ta metoda jest nieskuteczna. Znaczy może być skuteczna…

Gmatwała coraz bardziej. Uważnie wsłuchujący się w jej wywód Petlicki nie zdzierżył.

— Jaśniej, proszę!

Czyżewska tupnęła nogą. Cóż za koszarowe maniery. Damie się nie przerywa, proszę pana. Nawet w koszarach.

— Panie pułkowniku, czy możemy przejść w jakieś spokojniejsze miejsce?

Petlicki zaprzeczył ruchem głowy. Westchnęła. Nie pozostało jej nic innego, jak przekrzyczeć odgłosy kucia.

— To jest tak. Są dwa rodzaje metamorfizmu. Prosty, polegający na złudzeniu i sugestii. Ten można wykryć pławieniem. Jest także rodzaj drugi. Roboczo nazwijmy go złożonym. Metamorfoza wymaga długotrwałego i skomplikowanego obrzędu. Ujmując rzecz krótko — takiego zmiennokształtnego nie wykryjesz pan za pomocą pławienia. Z opisu, jaki dostałam, wynika, że poprzedni metamorf odbył taki właśnie obrzęd we Włodzimierzu Wołyńskim.

Z każdym słowem Czyżewskiej Wojtaszek bladł, a blokująca drzwi ręka opadała niżej. Ze ściśniętym gardłem wyszeptał pytanie. Na szczęście trafił akurat na krótką przerwę w kuciu.

— Ile może trwać taka przemiana? Znaczy taka złożona?

Czyżewska zawahała się. W tym czasie robotnicy wznowili pracę. Znów musiała krzyczeć.

— Co najmniej dwie godziny. Albo i dłużej. Proszę pamiętać, że obrzęd wiąże się z kolosalnym ryzykiem dla szamana, czyli metamorfa. Przez całe życie można przeprowadzić dwie, góra trzy złożone przemiany.

Wojtaszek z trudem pohamował okrzyk radości. Może mieli jednak do czynienia z tym metamorfizmem prostym. Nadzieja powróciła do serca. Na chwilę. Na dobre wypłoszył ją stamtąd Malik.

— Panno Halinko, chyba z racji wieku lub cech przynależnych białogłowom zapomina pani, że nie mamy do czynienia z prymitywnymi ludami tajgi. Od dobrych dwudziestu lat bolszewicy pracują nad udoskonaleniem przemian, o których pani z taką swadą opowiada. Skończyły się czasy cara batiuszki i leśnych dziadków zajadających muchomory. Myślę, że dzięki wysiłkowi sowieckich uczonych proces trwa obecnie o wiele krócej i jest bezpieczniejszy dla metamorfa.

Za drzwiami przestali kuć. Rozległ się przeraźliwy huk i zapadła cisza. Czyżewska rzuciła obieżyświatowi wściekłe spojrzenie. Odezwał się znawca, psia jego mać. Petlicki wykorzystał impas w rodzącej się kłótni.

— Wojtaszek z drogi! Wchodzimy.

Ogień wesoło skwierczał w kominku, ale ogrzewał tylko część obszernej komnaty na zamku Wewelsberg. Posiwiały mężczyzna spojrzał na odbicie w lustrze. Niewielu już pamiętało świat, w którym za takie zwierciadło można było kupić wioskę albo stado bydła. Zmarszczył czoło. Z coraz większym trudem dźwigał brzemię lat. Od pchnięcia widłami wysłannika biskupa Bambergu przebył długą drogę. Czuł zmęczenie, potworne zmęczenie. Wedle ludzkich miar przeżył kilka żywotów. Niedawno odzyskał część wspomnień, ale miał świadomość, że amnezja prędzej czy później wróci. Natury nie można bezkarnie oszukiwać. Męczyło go ciągłe udawanie. Był przecież tylko czeladnikiem Guido von Kudensteina. Najlepszym, ale nigdy nie wyzwolonym. A najlepszym wyłącznie z braku konkurencji. Początkowy układ z von Kudensteinem wyglądał dokładnie tak, jak go przedstawił młodemu Schubertowi z Posen. Po jakichś dwudziestu latach od pamiętnej nocy zrozumiał, że nadchodzi śmierć. Z każdym dniem tracił siły i pamięć, natomiast po czarnoksiężniku nie było znać upływu czasu. Ciągle ten sam wygląd i ten sam nieokreślony wiek. Wówczas postanowił zmienić umowę i zmusić Kudensteina do podzielenia się sekretem wiecznej młodości. Okazało się, że czarnoksiężnik nie znał tej tajemnicy tajemnic, a jedynie jej żałosną namiastkę.

Przesunął fotel bliżej ognia. Ciepło rozgrzało stare kości. Urodził się w chłopskiej rodzinie, do szkół nie chodził, ale nikt nigdy nie zarzucił mu głupoty. W noc, od której wszystko się zaczęło, nie zabrał z zamku niczego poza żelaznym jajem. Dobrze zrobił. Nie minęło pół roku, a w okolicznych wsiach pojawiły się pańskie wojska. Przetrząsano każdą chałupę, każde zabudowanie. Gdzie znaleziono kosztowności bądź złoto, wieszano gospodarza. Tamtej zimy wiele wdów opłakało mężów. Jego baba, co najpierw psioczyła, że nic z zamku nie przyniósł, później całowała go po rękach za niebywałą mądrość. On tymczasem skrupulatnie chronił żelazne jajo, za co czarownik odpłacał drobnymi przysługami. Kiedy sąsiedzi otrzymywali grosze za zboże, jemu udawało się korzystnie sprzedawać plony. Innym bydło chorowało, jemu nie. Niby nic wielkiego, ale rodzinie nigdy na niczym nie zbywało. Kudenstein pojawiał się nie częściej niż raz na miesiąc, sprawdzał bezpieczeństwo ekstraktu duszy, obdarowywał i znikał w szerokim świecie.

Za ciepło. Musiał odsunąć fotel od kominka. Trochę rozruszał stare kości. Raz jeszcze powrócił w myślach do dawnych czasów. Po każdej wizycie Kudensteina robił nacięcie na belce w stodole. Kiedyś z niemałym trudem obliczył, że układ trwa prawie dwadzieścia lat. Przez ten czas zbliżył się do piątego krzyżyka. Wówczas postanowił zmienić umowę. Strachał się wielce, ale chłopska natura obdarzyła go cierpliwością. Pół roku uważnie obserwował Kudensteina podczas odwiedzin. Wszystko notował w pamięci. Jaśniepan przywoził zawsze wieści i łakocie dla dzieciaków. Wieczorem, razem z Ingrid, siadali do wina, które także przywoził pan Guido, i… budził się rano. Choć picie z jaśniepanem stanowiło nie lada nobilitację, przy kolejnej okazji ukradkiem wylał przedni trunek i tylko udał, że zmorzył go sen. A Kudenstein odczekał dwa pacierze i zabrał klucz do izby, w której spoczywała skrzynka z jajem.

Schubert podpatrzył dziwaczny rytuał. W zasadzie to, co robił Kudenstein, trudno było nawet tak nazwać. Po prostu leżał na klepisku obok skrzynki. Być może spał. Bezbronność czarnoksiężnika ośmieliła Schuberta. Podjął decyzję — następnym razem ten sen zakłóci. Rankiem rozstali się jak zwykle. Jednak po odjeździe Kudensteina zamiast podjąć ciążące mu coraz bardziej obowiązki gospodarskie, przygotował szkapę do drogi. Udał się do pobliskiego miasteczka i zamówił rękawice z bardzo grubej skóry oraz kilka innych drobiazgów. Z perspektywy lat Schubert nie mógł powstrzymać uśmiechu na wspomnienie własnej naiwności. Jak głupi chłopek mógł wierzyć, że uda mu się niepostrzeżenie podejść doświadczonego czarodzieja? Jak mocno musiał być zadufany w sobie i naiwny. Wtedy uwierzył, okazał się dufny, naiwny i dlatego wygrał.

Kiedy w następnym miesiącu Kudenstein przybył z nieodłącznym antałkiem, wszystko potoczyło się jak wcześniej. Udał zmorzenie alkoholem, a kiedy czarownik się wymknął, nałożył grube rękawice. Podkradł się cicho do leżącego. Kudenstein spał. A on bał się jak wszyscy diabli. Tuż przy leżącym czarnoksiężniku potknął się. Guido nawet nie drgnął. Jego sen nie był naturalny. Podniesienie wieka skrzynki w grubych rękawicach okazało się niełatwe. Odkąd umieścił w jej wnętrzu jajo, nigdy nie zajrzał do środka. Z krwawej nocy na zamku pamiętał szary owal. Teraz przeklęte żelazne jajo, z potępioną duszą czarownika wewnątrz, pulsowało kolorami. Uczynił znak krzyża i nie namyślając się, wyciągnął je ze skrzynki. Kudenstein od razu otworzył oczy. Schubert odskoczył jak oparzony, lecz magicznego artefaktu nie wypuścił. Gdyby wówczas wiedział, na co się porywa, uciekłby gdzie pieprz rośnie. Trzymanie zaklętej duszy w ręku okazało się ciężką próbą, czymś bardziej przerażającym niż głód albo śmierć. Nawet po tylu latach nie mógł o tym myśleć spokojnie. Zewsząd osaczyły go dźwięki. Krzyki, szepty, setki, tysiące głosów. Wszystkie żądały puszczenia jaja. Na szczęście miał tyle oleju w głowie, że nie posłuchał. Napór trwał. Zaczął mamrotać modlitwy. Nagle nacisk zelżał. Groźby zamieniły się w prośby, prośby w błagania, aż wszystkie ucichły. Po chwili ciszy rozległo się wycie, skowyt rozrywający duszę na strzępy. Czysta esencja strachu. Minął pacierz, może tuzin i znów zapadła cisza. Kudenstein drżał jak w gorączce. Oczy wielkie niczym spodki spoglądały z przerażeniem. Czekał na śmierć. Ta jednak nie była mu jeszcze pisana. Schubert nie zamierzał go zabijać, gotów był zwrócić jajo w zamian za drobną przysługę. Kudenstein zgodził się na wszystko. Życzenie usłyszał niewygórowane — odprawienie rytuału odmłodzenia poręczone verbum nobile. Tylko tyle. Aż tyle. Schubert odstawił jajo do skrzyni i zostawił Kudensteina samego. Czarnoksiężnik zabrał manatki i przed świtem odszedł. Rozstali się bez gniewu. Tak przynajmniej naiwnie sądził Schubert.

Ich następne spotkanie pokazało, jak bardzo się mylił. Oczywiście spodziewał się zdrady, ale zaskoczyła go szybkość działań czarownika. Dzień po rozstaniu, o brzasku, zagrodę otoczyli uzbrojeni bandyci. Od zakończenia wojny grasowało wielu zbójów i maruderów, jednak nigdy żadna grupa nie zbliżyła się do ruin przeklętego zamku. Obudziło go przytknięte do szyi ostrze. Zarośnięty drab bez ucha boleśnie naciął mu skórę sztyletem. Kolejny napastnik trzymał Ingrid, dwóch następnych najmłodszą parkę dzieciaków. Po latach nie przestawało go zdumiewać, na jakie szczegóły zwrócił wówczas uwagę. Ślubna miała rozdartą koszulę, ukazującą wyschnięte piersi, a maleństwom zwisały smarki pod nosem. Pełne grozy wydarzenia toczyły się w całkowitej ciszy. Ingrid i dzieciaki pewnie umierały ze strachu, ale podduszane mocnymi dłońmi nie wydobyły z gardeł nawet pisku.

Nie udawał bohatera i od razu wskazał miejsce ukrycia skarbu. Gorliwością nie uchronił najbliższych. Marną pociechą było to, że zabici zostali szybko i bez dodatkowych cierpień. Jego zbóje zostawili w spokoju, żeby w hańbie dokonał żywota dręczony wyrzutami sumienia. Jeśli czarnoksiężnik naprawdę liczył, że żal po bliskich złamie mu serce, to zupełnie go nie znał. Za żoną i dziećmi nie uronił nawet łzy. Zanim ucichł tętent kopyt rozbójniczych wierzchowców, rzucił się do stodoły. Ze skrytki wydobył skrzynię z prawdziwym żelaznym jajem, bo bandyci wywieźli niezbyt udaną kopię miasteczkowych partaczy. Osiodłał konia, wypuścił psa i ruszył śladem morderców. Kundel trop podjął. Fałszywa skrzynia zawczasu wysmarowana gęsim smalcem ułatwiła podążanie śladem bandytów. Daleko nie ujechali. Kudenstein czekał na niewielkiej leśnej polanie. Z nieba siąpiło coś nieokreślonego. Dzień dobry na śmierć jak każdy inny. Wokół czarnoksiężnika leżały okrutnie zmasakrowane zwłoki członków bandy. Żywi i martwi jednakowo tonęli w błocie. Podstęp wystarczający, żeby oszukać pospolitych rzezimieszków, wyszedł na jaw, ledwie Guido spojrzał na łup. Wpadł we wściekłość i zbójcy padli trupem nieświadomi, co się z nimi dzieje. Hardy arystokrata nie miał złudzeń co do swojego losu. Choć w zadanych mękach brakowało szlachetnego wyrafinowania, zapewne zadziwiła go inwencja chłopskiego syna, jak również darowanie życia na końcu. W tak bolesny sposób zaczął się długi okres niewoli Kudensteina.

Wzajemna zależność szybko okazała się dla nich niemiła. Proces przywracania młodości był bardziej przerażający, niż mógłby się spodziewać w najgorszych koszmarach. Pomyślał nawet, że czarownik z niego zakpił, ale męki, na których tamten wszystko wyznał, zdecydowanie wykluczały oszustwo. Rytuał od początku do końca musiał przeprowadzić samodzielnie. Udział Guido ograniczał się do podpowiedzi. Pierwszy, najłatwiejszy etap polegał na odnalezieniu najstarszego syna, mieszkającego z żoną i czwórką dzieciaków w sąsiedniej wsi. Drugi krok stanowił już nie lada problem. Musiał nakłonić syna i synową do oddania pierworodnego z własnej woli. Kiedy Schubert usłyszał, co ma zrobić, nogi się pod nim ugięły. Na swoje nieszczęście Guido miał czelność uśmiechać się, opowiadając o tym aspekcie rytuału. Za drobny triumf zapłacił kolejną porcją bólu.

Stare ciało przeszył dreszcz. Westchnął, patrząc w lustrzane odbicie. Było warto? Odwrócił głowę. Wiedza, którą pod przymusem podzielił się Guido, odmieniła jego życie. Mimo upływu stuleci i wielu ludzkich istnień na sumieniu, wspomnienie tego pierwszego razu ciągle rozdzierało Schubertowi serce. Ani syn, ani synowa nie zamierzali oddać pierworodnego po dobroci. Niczego innego zresztą się nie spodziewał. Ulegli, gdy zagroził, że po kolei wytraci im wszystkie dzieciaki. Syn próbował go jeszcze potraktować sierpem, ale kiedy ostrze odbiło się od lichej koszuliny jak od kamienia, skapitulował. Przerażony powtórzył z babą formułę o nieprzymuszonej woli. Wyrzekli się pierworodnego. Schubert nie zwlekając, poprowadził wnuka do lasu. Chłopiec nie podejrzewał niczego złego. Komu miał ufać jak nie dziadkowi? Rozmawiali o bzdurach, wnuk sądził, że idą do miasteczka na jarmark. Na polance, kubek w kubek podobnej do tej, gdzie Kudenstein wszystko wyśpiewał, zarządził odpoczynek. Zaczął recytować z trudem zapamiętane zdania. Wnuk patrzył na niego jak na wariata, nawet zaczął się śmiać. Jego krótki żywot zakończył jeden cios nożem zadany starczym ramieniem. Stojąc nad stygnącym ciałem, obiecał, że go nie zapomni. Obietnicę powtórzył wszystkim następnym pierworodnym potomkom, oddawanym przez rodziców z mniejszymi lub większymi oporami, aż do czasów przeklętego Henryka. Rytuał okazał się skuteczny. Ciało odzyskało jędrność i krzepę, jak u dwudziestolatka. Oszukał kostuchę. Starzał się nadal, tyle że nieporównanie wolniej niż wszyscy, a krwawa ceremonia musiała być odnawiana w każdym pokoleniu.

Wtedy chłopski rozum podpowiedział mu opuszczenie Frankonii. Zbyt wielu pamiętało tam starego Schuberta. Na szczęście Kudenstein ciągle posiadał znaczny majątek. Wśród posiadłości rozrzuconych po różnych częściach Europy znajdował się pewien zamek w Transylwanii, położony na kompletnym odludziu. Tam osiedli, a Guido podjął się mozolnego nauczania chłopskiego syna. Nie tylko magii. Wszystkiego. Od pisania i czytania poczynając, przez reguły zachowania się przy stole, po przeróżne martwe języki, przydatne podczas studiów nad wiedzą tajemną. Ucznia miał opornego. Na szczęście dysponowali niemal nieograniczonym czasem. Schubert uśmiechnął się. Dobre wspomnienia. Powoli przyswajał wiedzę. Niepostrzeżenie zaczął się w niej rozsmakowywać, odnajdując przyjemność w zgłębianiu starych manuskryptów i foliałów. Pewnego wieczoru okazało się, że zamkowa biblioteka nie zawiera już żadnego dzieła, którego by nie przeczytał. Ale nawet kiedy umiejętności Hansa wzrosły do tego stopnia, że mógł samodzielnie zgłębiać tajniki magii, uwielbiał długie dysputy z mentorem. Byli nierozłączni. Razem, co dwadzieścia, trzydzieści lat nawiedzali swoich potomków, żeby odnowić rytuał. Bękarty Kudensteina mieszkały w ponurym domu w jakiejś północnej krainie. Schubertowie któregoś roku uciekli daleko na wschód, pod Posen, w nadziei przełamania przerażającej klątwy. Taka była ludzka wdzięczność, taka małoduszność — przecież zyskali ochronę i dobrobyt. Mimo wszystko tamte lata były najlepszym okresem w jego długim życiu. Uważał się za przyjaciela Guido. W niepamięć puścił krzywdy. Liczył się tylko związek niepospolitych umysłów wyrastających ponad panoszącą się wszędzie przeciętność. Głęboko wierzył, że czarnoksiężnik podziela te uczucia. Ale nic nie trwa wiecznie.

Rzekomą przyjaźń skaziła zdrada. Pewnego zimowego ranka — dobrze zapamiętał ten dzień: 20 stycznia 1820 roku — Guido dotknął żelaznego jaja i rozpłynął się jak poranna mgła. Serce Schuberta pękło ostatecznie. Zdradziecki czarnoksiężnik nie przewidział jednego. Uczeń zgłębił wiedzę na tyle, że posiadając przeklęte jajo, mógł wzywać go na pomoc z każdego miejsca na tym i na tamtym świecie. I nie wahał się z tej możliwości korzystać. Nastały ciężkie dni i jeszcze gorsze noce. W karpackim zamku wszystko przypominało fałszywego przyjaciela. Postanowił wyjechać. Tak oto 14 lutego 1825 roku, jako Guido von Kudenstein, zawitał do Wiednia. Świat bardzo się zmienił. Stwarzał mnóstwo nowych możliwości. Sława ekscentrycznego mędrca szybko przyciągnęła do niego gromadę uczniów i zwolenników. Po 1849 roku zrozumiał, że wielka polityka toczy się w Berlinie, i tam się przeniósł. Co pewien czas odwiedzał pobliski Posen, trwając wbrew odwiecznemu cyklowi przemijania. Zdobył wiele, ale pragnął jeszcze więcej.

Za namową jednego z uczniów pokazał się na królewskim dworze. Młodzieniec nazywał się Karl Anton List, ale nieświadomie wzorując się na Hansie, przybrał imię Guido. Za jego pośrednictwem Schubert oddał moc magiczną na usługi Prus, a potem zjednoczonego cesarstwa. Wszystko toczyło się dobrze do chwili, gdy w Europie wybuchła kolejna wojna, nazwana Wielką. Serię nieszczęść zapoczątkowała kradzież żelaznego jaja. Zanim ujawnił się przed światem, powierzył je krewniakom z okolic Posen, uznając, że na tych rubieżach cywilizacji będzie bezpieczne. Przez lata tamtejsi Schubertowie dobrze wywiązywali się z zadania. Około roku 1917 jajo zniknęło. Zuchwała kradzież oznaczała brak dostępu do prawdziwego Kudensteina. Co gorsza, nie była przypadkowa, bo nie zginęło nic poza jajem i szkatułą. Nasuwał się niepokojący wniosek, że ma on ukrytego i potężnego wroga. Na domiar złego prowadzący wojnę kajzer oczekiwał od nadwornego czarnoksiężnika coraz to nowych pomysłów. Każda cesarska zachcianka wiele go kosztowała. Czuł się coraz podlej. Podczas jednego z ataków melancholii uciekł, pozostawiając uczniów i Wilhelma II samym sobie. Później Niemcy przegrały wojnę. Jednak najgorsze nieszczęścia miały dopiero nadejść. Dwa, a może trzy lata później żona Henryka Szuberta, potomka w prostej linii, popadła w obłęd. Na nieszczęście Henryk miał już z nią syna. W tej sytuacji rytuału nie można było dopełnić — chora psychicznie była niezdolna do wiążącego wyrażenia woli. Musiał czekać, aż syn Henryka i nieszczęsnej wariatki spłodzi potomka, a gówniarz ledwo co wyrósł z pieluch. Nie pozostało mu nic innego, jak ukradkiem obserwować i strzec szczeniaka. Wtedy jednak zaczęło szwankować mu zdrowie. Pojawiły się problemy z pamięcią. Czas powoli, acz nieuchronnie upominał się o swoje.

Falę wspomnień przerwało energiczne pukanie w dębowe drzwi.

— Jaśnie Panie, Reichsführer prosi na rozmowę o godzinie dwudziestej pierwszej. — Majordomus zamku Wewelsberg zgiął się w ukłonie.

Schubert-Kudenstein głośno westchnął. Znów będzie musiał udawać. Ów Himmler był bardziej szalony niż prawdziwy Kudenstein. Nawet wśród czarnoksiężników zapanowały nowe zwyczaje. Wszyscy zrobili się strasznie podejrzliwi. Ten, który kazał nazywać się Listem, w rzeczywistości był kimś innym. W 1919 roku ciężko chory, prawdziwy List, popełnił rytualne samobójstwo, łącząc swojego ducha z duszą i ciałem młodego adepta. Musiał być rzeczywiście zdesperowany, skoro zdecydował się na taką drogę podtrzymania życia — diablo nieprzyjemną i przynoszącą ostatecznie większe korzyści właścicielowi młodszego ciała. Schubert-Kudenstein z przyzwyczajenia i z lenistwa postanowił, że i tak będzie nazywał go Listem. Czort z nimi.

Nadęty majordomus jeszcze nie skończył.

— Do zamku przybył pan von Hohenheim i zaprasza na słówko przed spotkaniem z Reichsführerem. Jeśli wyraża pan zgodę na rozmowę, niezwłocznie mam pana do niego zaprowadzić.

Schubert-Kudenstein zamarł. O jego powrocie wiedziało wąskie grono osób. Odkąd przyjechali tu nocą z Goslar, nie ruszył się z Wewelsbergu na krok. List zapewniał, że zamek jest najlepiej strzeżonym miejscem w III Rzeszy. Doskonale, bo wrogów mu nie brakowało. Ale nawet w tych dziwacznych czasach potencjalny zabójca nie zapowiadałby się przez służbę. Kim był Hohenheim, który chciał się z nim spotkać w takim pośpiechu? Nie przypominał sobie nikogo o tym nazwisku, aczkolwiek pamięci nie mógł w pełni ufać. Bez cienia wątpliwości musiał być kimś znacznym, skoro taka persona jak majordomus służyła mu za chłopca na posyłki. Samo nazwisko jednak nie było Schubertowi-Kudensteinowi obce. Znał je, podobnie jak każdy, kto chociaż rozpoczął studia nad okultyzmem. W Transylwanii przeczytał niejeden traktat autorstwa Phillippusa Aureolusa Theophrastusa Bombastusa von Hohenheim, szerzej znanego jako Paracelsus. Mistrz Kudenstein nie lubił, żeby w jego obecności wspominać Hohenheima o wielu imionach, a w chwili szczerości wyznał, że kiedyś mocno się poróżnili. Może nawet to tamten nasłał na mistrza biskupa? Jeśli Paracelsus stał za zaproszeniem, to może szuka zemsty na prawdziwym Kudensteinie? Bzdura, wcześniej miałby dziesiątki, jeśli nie setki lepszych okazji. Schubert-Kudenstein mógł zignorować kłopotliwe zaproszenie, jednak ciekawość wzięła górę. Propozycję przyjął. Zwyczaj przybierania nazwisk dawnych mistrzów nie należał do rzadkości, sam o tym najlepiej wiedział. Ten Hohenheim to na pewno młokos z mlekiem pod nosem. Z trudem podniósł słabowite ciało. Chwilę później rzekomy Guido von Kudenstein wyszedł razem z majordomusem na zamkowy korytarz.

Petlicki błyskawicznie wprowadził nowe porządki w dawnym gabinecie Prażyńskiego. Okazał się bardzo zdolnym organizatorem. Serdecznie przywitał Apfelbauma, wyznaczając go zastępcą. Nazwisko kapitana wywołało okrzyk zachwytu panny Czyżewskiej, którą jednak trzeba było wyprowadzić z błędu — Apfelbaum nie był w żaden sposób spokrewniony ze znamienitym rodem importerów futer. Petlicki chwilowo odpuścił Wojtaszkowi, bo nie miał go kim zastąpić. Odprawił ekipę remontową, która z niemałym trudem wydobyła sejf ze ściany, i odesłał wartowników sprowadzonych przez Wojtaszka. Na koniec rozsiadł się w fotelu majora i rozpoczął odprawę. Zaczął od powtórnej prezentacji. Ustalił priorytety działań, zapoznał się z sytuacją w Poznaniu, wreszcie powiadomił telefonicznie Wacławskiego o gotowości do przeniesienia zespołu do Fortu II. Czas dzielący ich do ewakuacji przeznaczył na wykład Czyżewskiej. Sam gdzieś się ulotnił, zostawiając na posterunku świeżo mianowanego zastępcę. Brzydka panna nieco się spłoniła, ale było w tym sporo kokieterii, bo potem mówiła bez tremy. Akademickie przygotowanie. Wojtaszek zwrócił uwagę, że głos miała niski, interesujący, wręcz zmysłowy — mocno kontrastujący z powierzchownością.

— Profesor Czyżewski po raz pierwszy zetknął się z metamorfami podczas odbywania kary na Syberii około tysiąc dziewięćset siódmego roku. Tamtejszych Rosjan zupełnie nie interesowali autochtoni, w których z trudem dostrzegali kogoś więcej niż dzikusów. Co innego zesłańcy. Byli wśród nich uczeni i pasjonaci folkloru. Profesor szybko zdobył zaufanie miejscowych, jako że poza kolekcjonowaniem opowieści pomagał im w miarę swoich skromnych możliwości. Carska policja niespecjalnie utrudniała mu życie, dlatego na całe dnie, a potem tygodnie i miesiące znikał w tajdze, mieszkając z Ewenami. Podczas jednej z takich wypraw wziął udział w obławie na zmiennokształtnego. Jak mówiłam, istnieją dwa rodzaje metamorfizmu. Z metamorfizmem prostym ludy Syberii radziły sobie od wieków rytualnym pławieniem — zresztą nie niósł on większych zagrożeń, w najgorszym wypadku drobne kradzieże, sąsiedzkie intrygi lub wykorzystanie nierozważnej dziewczyny. Znacznie bardziej niebezpieczny jest metamorfizm drugiego rodzaju, w przypadku którego pławienie nie zdaje się na nic. Groźniejsze są także skutki przemiany. Sam rytuał powoduje śmierć osoby, której wygląd i tożsamość ma zostać przechwycona. Jest on niebezpieczny również dla prowadzącego — profesorowi opowiadano o przypadkach utraty rozumu przez szamana kradnącego tożsamość. Na szczęście takiej przemiany można dokonać góra dwa razy w życiu, choć ponoć istnieli tacy, co przeszli ją trzykrotnie.

Malik syknął. Czyżewska rzuciła mu mordercze spojrzenie, nie pozostawiając skandalicznego zachowania bez komentarza.

— Pan Malik nie zgadza się ze mną. Przypominam, że przedstawiam rys historyczny, czyli coś, o czym zwykli podróżnicy nie mają pojęcia. Podkreślam: w przeciwieństwie do pana Malika bazującego na niesprawdzonych pogłoskach i dywagacjach, opieram się na weryfikowalnych faktach naukowych. Mogę kontynuować?

Apfelbaum skinął głową. Cały ten cyrk z polewaniem wodą okazał się bez sensu. Mimo to Wojtaszek wcale nie poczuwał się do przeprosin.

— Prawa plemienne zakazują tego rodzaju metamorfizmu pod groźbą śmierci. Jednak mimo surowych kar próby przejęcia tożsamości zdarzają się stosunkowo często. W niektórych rejonach stanowią prawdziwą plagę. Metamorf posługujący się metodą złożoną jest w praktyce niemożliwy do odróżnienia od pierwowzoru. Poza wyglądem przejmuje sposób bycia, barwę i tembr głosu oraz wspomnienia. Niektórzy uważają, że także cechy charakteru. Rozpoznać zmiennokształtnego może wyłącznie „święty mąż”. Jak się państwo domyślacie, taka sytuacja rodzi różne nadużycia.

Podczas wykładu Wojtaszek ciągle zachodził w głowę, dlaczego swojego ojca nie nazywa po prostu „ojcem”, tylko tytułuje „profesorem Czyżewskim”. Durski z trudem maskował ziewanie. Czuł się jak na tureckim kazaniu, choć brzydula mówiła po polsku. Komu potrzebne całe to nudziarstwo o metamorfach? W łeb takiemu i po sprawie. Najlepiej nie pięścią, tylko od razu kulą. Nadzieja, że skończą ględzić, szybko prysła. Głos zabrał Malik.

— Myślę, że prelekcja prześlicznej doktor Czyżewskiej w jakiś sposób porządkuje naszą wiedzę na temat źródeł metamorfizmu. Chciałbym dokonać jeszcze kilku uzupełnień, rzecz jasna z punktu widzenia praktyka, bo w przeciwieństwie do naszej młodej damy, wszystko, o czym będę mówił, widziałem na własne oczy. Panowie wojskowi przyznacie chyba wyższość tak zdobytej wiedzy nad informacjami wyczytanymi z książek w bezpiecznych pomieszczeniach bibliotek. O nie, przepraszam — złożył dłonie jak do modlitwy — jestem niesprawiedliwy. Przecież można tam dostać ataku kaszlu od kurzu.

Nikt się nie zaśmiał. Literat sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, z której wyjął opakowanie tabletek. Pani doktor posłała mu kolejne pełne nienawiści spojrzenie. Bufonadę była w stanie ścierpieć, w końcu nie takich zarozumialców widziała, ale nie znosiła uwag o swojej powierzchowności.

— Zanim zacznę, poproszę o szklankę wody. Przypętało się do mnie jakieś tropikalne świństwo. Nie każdemu dany jest przywilej posiadania ustosunkowanego papy. Niektórzy muszą wyrywać wszystko życiu kłami i pazurami. Taka doktor Czaplicka, którą miałem za przyjaciółkę, zapłaciła za bezduszność świata najwyższą cenę. Ale nie czas i miejsce na opowieść o tej niezwykłej kobiecie.

Podróżnik miał wyćwiczony cały rytuał. Nie musiał nawet przyglądać się słuchaczom, żeby zauważyć ich głupie miny na widok lekarstw wyjętych z kieszeni. Nie musiał patrzeć na Czyżewską, żeby stwierdzić, że trafił celnie.

— Na Syberii znalazłem się w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku, w okolicznościach, które nie są związane z naszą sprawą. — Malik spojrzał na Apfelbauma, a ten skinął aprobująco głową. — Dotarłem do jednego z najdzikszych obszarów nad rzeką Wiluj w Jakucji, gdzie w czasie poprzedniego pobytu w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym roku zdobyłem przyjaciół. Wędrowałem przez znajome tereny coraz bardziej przygnębiony. Bezbrzeżny smutek wypełniał moją duszę. Gdy dotarłem do sioła Peczora, nie mogłem wyjść ze zdumienia. Zaszły tam straszne zmiany. Wioska umierała. Rządy sowietów…

Apfelbaum znacząco chrząknął. Malik działał mu na nerwy, bo za bardzo lubił słuchać własnego głosu.

— Panie kochany, wiemy, żeś pan literat, ale do rzeczy. Krótko i zwięźle.

Malik odpowiedział złym spojrzeniem na obcesową uwagę. Nie wiedział, że Apfelbaum posłużył się słowami, za pomocą których zwykle jemu przerywano.

— Z Peczory wysiedlono młodych mężczyzn, pozostawiając tylko starców, kobiety i dzieci. Kto doświadczył tamtejszego klimatu, ten wie, że na Syberii to wyrok śmierci. Przeżyła garstka. Rzecz jasna pomogłem im w miarę moich skromnych możliwości. Rozdałem połowę zapasu żywności i amunicji. W zamian chciałem tylko opowieści. Za sprawą rzadkiego daru docierania do serc napotkanych podczas wędrówek ludzi dowiedziałem się, że Rosjanie zbudowali w środku tajgi miasteczko, którego istnienie utrzymywali w ścisłej tajemnicy — kto zapuścił się na polowanie w tamten rejon, nie wracał. Opowieść starców była miodem dla moich uszu. Chłonąłem ją każdym porem skóry. Bez wahania postanowiłem sprawdzić jej prawdziwość. W tym celu…

Apfelbaum zakasłał. Zachowanie Żyda nie przestawało zdumiewać Wojtaszka — odrobina władzy ewidentnie koledze zaszkodziła. Z drugiej strony rzadko spotyka się osoby trzymające nos tak wysoko jak ten pisarz. I pomyśleć, że jeszcze niedawno jak wybawienia wyczekiwał przybycia odsieczy z Warszawy.

— Panie Malik — konkrety. Błagam!

Podróżnik zmarszczył czoło i zacisnął pięści. W tej chwili wyglądał jak najprawdziwszy uliczny zbir. Wziął głęboki wdech. Takiego zachowania nie mógł puścić płazem.

— Garb na nosie, jak widzę, wpływa na zanik wrażliwości wobec piękna polskiej mowy. Miasteczko w tajdze okazało się ośrodkiem szkolenia metamorfów. Całkowicie odcięci od świata, z wyjątkiem lotniska. Odbywają standardowe szkolenie wywiadowcze. Oprócz tego trening typowy dla metamorfa.

— I to wszystko odkrył pan za pomocą lornetki?

Pytanie zadała Czyżewska. Podróżnik nie zamierzał z nią dyskutować. Ale jego ostatnie słowa sprowokowały również Durskiego.

— Panie Malik, a jak to się stało, że pan nie dał się złapać, skoro doświadczeni miejscowi myśliwi nie wracali z wypraw w pobliże bazy bolszewików?

Podróżnikowi z wrażenia wypadł monokl. Mniej zaskoczyło go pytanie, bardziej fakt, że porucznik umie mówić.

— Młody człowieku, robię to, co robię, od dobrych dwudziestu lat. Czyli wędrowałem po świecie, kiedy ty jeszcze szczałeś pod siebie. Po szczegóły odsyłam do moich książek. Mam w kuferku kilka, mogą być nawet z dedykacją. Muszę dokończyć, bo pan kapitan znów się zirytuje. — Upił łyk wody. — Zdumiało mnie jedno: brak strażników. Pozorny brak, jak miałem boleśnie przekonać się na własnej skórze. — Podróżnik ubiegł Apfelbauma. — Już kończę, wiem, wszystko wiem, panie starozakonny. Otóż zostałem zaatakowany przez drzewo. Tak, proszę szanownych państwa, nie żartuję! Drzewo, które w jednej chwili zamieniło się w chłopaka, może szesnastoletniego. Na szczęście zaprocentowało doświadczenie. Przecież nieraz wychodziłem z podobnych opałów. Szybki sierpowy, rzut nożem i ucieczka. Gdybym trafił na starszego przeciwnika, zapewne już byśmy nie rozmawiali. W każdym razie…

Niespodziewanie otwarły się drzwi. Wrócił Petlicki. Perorującego w najlepsze podróżnika uciszył jednym gestem.

— Dziękuję, panie Malik. Jak ustaliłem z pułkownikiem Wacławskim, mamy jeszcze trochę czasu do przenosin, będę mógł przekazać państwu kilka bardzo istotnych informacji. Istnienie metamorfów otoczone jest ścisłą tajemnicą. Oficjalnym celem naszego przyjazdu jest pomoc grupie majora Prażyńskiego. Każdą plotkę na temat metamorfów dementujemy. Gdyby ktoś was wypytywał, takiej wersji się trzymacie — dotyczy to zarówno cywilów, jak i wojskowych. Jakikolwiek przeciek wywoła trudne do oszacowania komplikacje i będzie ścigany z całkowitą bezwzględnością. Nieważne, kto się go dopuści. W swoim gronie możemy mówić o wszystkim, na zewnątrz o niczym. Podsumujmy zatem naszą wiedzę o zmiennokształtnych: szkolenie trwa wiele lat, zaczyna się w dzieciństwie. Wiemy, że przynajmniej w tej prostej przemianie potrafią przybierać postać nie tylko ludzi, ale i zwierząt, roślin, a zapewne także przedmiotów martwych. Teraz trochę o danych zgromadzonych przez „Dwójkę”. Od tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego roku odnotowano dwa przypadki w pełni udokumentowanego pojawienia się metamorfa na terenie Polski. Dokładnie rzecz biorąc sprawa z Włodzimierza Wołyńskiego jest przypadkiem drugim. Oczywiście metamorfów może krążyć w naszym kraju więcej. Nie miejmy złudzeń, gdyby nie nieprawdopodobny wręcz zbieg okoliczności, ten cały Świeczko nie zostałby rozpoznany i pojmany.

Rzeczowość podpułkownika stanowiła wyraźną odmianę po rozwlekłym stylu poprzedników. Nie wszystkim jednak taka lapidarność odpowiadała.

— Panie pułkowniku, a ten pierwszy przypadek… — Doktor Czyżewska wykazała dociekliwość rasowego naukowca.

Wojtaszka bardziej od historycznych informacji o metamorfach intrygował powód nagłego opuszczenia przez nowego dowódcę gabinetu. Petlicki tylko się uśmiechnął.

— Kraków — tysiąc dziewięćset dwudziesty drugi rok. Pewna młoda mężatka doszła do wniosku, że cudownie ocalony na wojnie mężczyzna nie jest jej mężem. Chodziło o sprawy bardzo intymne. Daliśmy wiarę jej opowieściom, bo dysponowaliśmy wiarygodnym świadectwem o śmierci tego oficera.

— Czyli możemy przyjąć hipotezę, że bolszewickie metamorfy potrafią przybierać postać zmarłych? — pani doktor drążyła dalej.

— Wszystko na to wskazuje. Choć, jak się zdaje, wówczas kamuflaż nie jest aż tak dokładny. Może jego jakość zależy również od czasu między śmiercią a rytuałem. W każdym razie udało nam się pojmać tego zmiennokształtnego i poddać przesłuchaniu. To od niego w ogóle wiemy, że sowieci zajęli się wykorzystaniem umiejętności szamanów syberyjskich dla potrzeb wojskowych.

— Też coś! — Czyżewska prychnęła. — Wystarczyło przeczytać uważnie wspomnienia profesora. Tam było czarno na białym opisane, jak zesłani bolszewicy żywo interesowali się pracami papcia.

Wojtaszek przyjrzał się jej bacznie. Po raz pierwszy przyznała się do pokrewieństwa z profesorem Czyżewskim.

— Nasza wiedza jest, jak państwo widzicie, fragmentaryczna — kontynuował Petlicki. — Dysponujemy ponadto około dwoma setkami wiarygodnych relacji o spotkaniach z metamorfem. Można przyjąć, z dużym prawdopodobieństwem, że agentów typu metamorf nie ma zbyt wielu. Proces szkolenia musi być bardzo kosztowny i naprawdę ciężki, zapewne kończy go niewielki odsetek kursantów. Stąd nasza szybka reakcja. Skoro mamy potwierdzone informacje o dwóch metamorfach, w Poznaniu musi się znajdować coś naprawdę dla nich ważnego.

Wojtaszek się ożywił. Ciągłe kłótnie między przybyszami ze stolicy znacząco zmniejszyły jego wiarę w ich kompetencje. Co gorsza, zastosowane wcześniej środki bezpieczeństwa głównie koiły nerwy, nijak nie stanowiąc zagrożenia dla bolszewików. Nie widział żadnego wyjścia z patowej sytuacji. Swoim wątpliwościom dał głośny wyraz.

— Co najmniej o dwóch! Przecież nie możemy wykluczyć, że Prażyński i Rybik działają w zmowie. Panie pułkowniku, w świetle tego, co tu usłyszałem, jak mamy chronić manuskrypt? Bo sposobu na powstrzymanie tych metamordów nie widzę.

Petlicki westchnął. Ciekawe, czy pan kapitan siedział kiedyś w gimnazjalnej ławce? Bo jakoś nikt nie nauczył go dyscypliny wypowiedzi.

— Istotnie, zadanie jest trudne, ale widzę pewną szansę. O tym potem. Na początek zajmiemy się jeszcze jedną sprawą. Cywilów proszę o pozostanie w pomieszczeniu. Wojskowi z dawnego zespołu Prażyńskiego, za mną.

Katzenfeld bezradnie rozglądał się po budynku Dworca Wileńskiego na Pradze. Miał tu na niego czekać przedstawiciel JIWO, Żydowskiego Instytutu Naukowego. Zamierzał rozpocząć w Wilnie nowe życie i zapomnieć o wszystkich strasznych zdarzeniach z Poznania. Może powinien poślubić odpowiednią kobietę i spłodzić syna. Synów, córki. Doczekać wnuków. Z poczty w Poznaniu telefonicznie umówił się na cykl wykładów. Był przekonany, że nie będzie problemu z przedłużeniem współpracy. W końcu jego nazwisko coś znaczyło w świecie badań judaistycznych. Wysłannik instytutu spóźniał się. Miał mieć w butonierce chustkę o intensywnie pomarańczowym kolorze. Nikt taki nie pojawił się o umówionej godzinie w umówionym miejscu. Ubrani w garnitury stanowili na dworcu wyraźną mniejszość. Było już piętnaście minut po czasie. Kolejne pociągi przyjeżdżały i odjeżdżały, a pasażerowie kłębili się na peronach. Perony zresztą były tu osobliwe, zbudowane z desek, niczym pomosty nad wodą. Tak wyglądał dworzec w stolicy kraju. Wokół tłum Żydów. Każdy miał coś do powiedzenia, każdy wymachiwał rękoma. Esencja żydowskości. Niepowtarzalne zapachy. Wielogłosowy gwar, w którym polski należał do rzadkości. Bijące serce jego ludu. Jidyszkajt. Zamiast złościć się na wilniaka, chłonął całym sobą niespodziewane wrażenia. W Poznaniu, we własnym gronie nazywali takich Żydów nieco pogardliwie Ostjuden, ale coś mu podpowiadało, że właśnie oni bardziej się Panu Bogu podobają. Trwający przy obyczajach przodków na przekór nowoczesności, wierni tradycji. Co ich czeka w nieustannie zmieniającym się świecie? Kilka dni temu na takie pytanie odpowiedziałby bez wahania. Później doszło jednak do przerażającego spotkania w garsonierze na ulicy Świętego Wojciecha. Groza. Wzdrygnął się. Strach nie zniknął. Jako powiernik pieczęci znał siłę zdolną powstrzymać podpalaczy świata, która przyniesie śmierć wrogom i ochroni synów Izraela. Ale wiedział również, że Mahral postawił na straży tajemnicy opiekunów, którzy mieli pilnować, żeby nie ujrzała światła dziennego. Sam był jednym z nich, a przedtem ojciec, ojciec ojca i tak do czasów Mahrala. Czy prosty rebe Katzenfeld mógł kwestionować wolę wielkiego mędrca? Z drugiej strony, gdyby mistrz nie chciał, żeby tę wiedzę kiedyś wykorzystano w dobrej sprawie, wszystko by osobiście zniszczył. Kto ma zdecydować, czy owa chwila nadeszła? Myśli mknące przez głowę Moryca Katzenfelda z prędkością lukstorpedy kłóciły się z zasadami wpajanymi od dzieciństwa, ze wszystkim, w co zawsze głęboko wierzył.

Nagle go olśniło. Spóźnienie wysłannika JIWO stanowi znak. Pan wskazuje mu drogę. Żeby nie było więcej Klinglslandów, ludzi, którym mógł pomóc, zostawionych na pewną śmierć. Żeby za dziesięć, dwadzieścia albo sto lat Żydzi nadal tłumnie kręcili się po Warszawie. Poczuł dumę i zarazem przytłaczającą odpowiedzialność. Na swoje nieszczęście żył w ciekawych czasach. Właśnie on miał podjąć najważniejszą decyzję od czasów Mahrala. Przed Wielką Wojną tatko nie dopuścił, żeby Niemcy odnaleźli manuskrypt, choć w Kaizera i w niemiecką Rzeszę wierzył bardziej niż w palestyńskie mrzonki. Tak od wieków czynił każdy strażnik, ilekroć ktoś znalazł się zbyt blisko tajemnicy. Oferowali pomoc i wyprowadzali na manowce, przy wsparciu Opatrzności. Tym razem jednak manuskrypt ujrzał już światło dzienne, ale także odmieniła się sytuacja na świecie. Głośno westchnął, podniósł walizkę i ruszył ku kasie biletowej. Wiedział, że cokolwiek uczyni, będzie żałował. Nachylił się nad okienkiem kasowym.

— Przepraszam panią, czy stąd odchodzi jakiś pociąg do Poznania? Czy będę musiał dostać się na inny dworzec?

Kasjerka, młoda Żydówka, uśmiechnęła się do niego promiennie.

Wojtaszek nerwowo kręcił młynka palcami. Petlicki wyciągnął ich na korytarz i zaczął przynudzać. O zniknięciu majora, że takie istotne, że ważniejsze nawet niż sprawa żydowskiego rękopisu i metamorfów. O dostępie zaginionego do największych tajemnic wojskowych, mających wprost niewyobrażalną wartość dla wrogów. Otwarcie podważył autorytet Wacławskiego, obwiniając go o zaniechanie stosownego dochodzenia w sprawie Prażyńskiego. Durski słuchał z otwartymi ustami. Żydek okazał więcej rozsądku. Podpułkownika interesowało ostatnie spotkanie każdego z nich z Prażyńskim. Durski wyrwał się pierwszy, ale jak zwykle bełkotał bez sensu. Apfelbaum chwilę pomyślał i oznajmił, że od czasu znalezienia manuskryptu major ciągle gdzieś znikał. Ostatnią rozmowę odbyli we wtorek 11 października. Więcej nie miał nic do dodania.

Kiedy przyszła jego kolej, Wojtaszek poczuł pustkę w głowie i zapomniał języka w gębie. Ponaglenia tylko pogorszyły sprawę. W końcu spocony wydukał, że ostatni raz spotkał się z Prażyńskim po ujęciu niemieckiego szpiega na ulicy Szelągowskiej, bodajże w piątek. Czuł się coraz gorzej, jak gdyby odpowiedź na proste pytanie pozbawiła go sił. Petlicki słuchał z niewzruszoną miną, a on ledwo trzymał się na nogach. Podpułkownik odesłał Apfelbauma i Durskiego do gabinetu. Zostali sami. Petlicki wyjął z kieszeni złotą dewizkę, pomachał mu przed oczyma i nagle zapadła ciemność.

Gdy Wojtaszek odzyskał świadomość, z niejakim zdziwieniem zauważył, że leży na podłodze. Miękka dłoń rytmicznie uderzała go po twarzy. Petlicki pomógł mu wstać i razem wrócili do gabinetu. Oparł się o parapet, a podpułkownik rozpoczął przemowę. Nudną jak flaki…

— Kapitanie Wojtaszek, czy ja pana nudzę?

Zaprzeczył ruchem głowy. Zbyt gwałtownym, bo musiał zacisnąć zęby, żeby nie stęknąć z bólu.

— Mogę kontynuować?

Zjadliwe spojrzenie Petlickiego pozostawało w całkowitej sprzeczności z uprzejmą formą pytania. Odpowiedział twierdząco.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki