1634: Wojna bałtycka - Eric Flint, David Weber - ebook
BESTSELLER

1634: Wojna bałtycka ebook

Eric Flint, David Weber

4,2

Opis

Opowieść o amerykańskim miasteczku, które przyniosło wolność ogarniętej wojną Europie!

Po kosmicznej katastrofie, która przeniosła amerykańskie miasteczko Grantville do świata europejskiego XVII wieku, w ogniu bitew formują się Stany Zjednoczone Europy. Wojna bałtycka osiąga apogeum - Francja, Hiszpania, Anglia i Dania, dawniej zwaśnione państwa, utworzyły Ligę Ostendzką i oblegają siły SZE w pruskiej twierdzy Lubeka. Gustaw Adolf, król Szwecji i cesarz Stanów Zjednoczonych Europy, przygotowuje kontratak na połączone siły wrogów…

Kilka amerykańskich planów zbliża się do finału

Admirał Simpson z Grantville gorączkowo ściga się z czasem, usiłując ukończyć pancerniki marynarki wojennej SZE - rozpaczliwie potrzebne do przełamania ostendzkiej blokady bałtyckich portów. Oddział komandosów wysłanych przez Mike'a Stearnsa do Anglii szykuje się do odbicia Amerykanów przetrzymywanych w londyńskiej twierdzy Tower. A w Amsterdamie Rebecca Stearns kontynuuje trójstronne negocjacje z księciem Oranu i hiszpańskim kardynałem infantem, który podbił większość Niderlandów…

„Tę powieść czyta się jak technothriller Toma Clancy'ego osadzony w czasach Medyceuszy!"

„Publishers Weekly”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1046

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (117 ocen)
52
49
10
2
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anmanika

Z braku laku…

jak 1 część była ciekawa to druga dla wszystkich poza miłośnikami militariów wszelakiego rodzaju jest nudna jak flaki z olejem.
00
Weganka_i_Tajga

Dobrze spędzony czas

udana kontynuacja
00
PDeczek

Nie polecam

audio, do kitu, nie da się słuchać.
00
swalczak48

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny pomysł.
00
LebeJ

Nie polecam

masakryczny automatyczny lektor !!!!
00

Popularność




Eric Flint, David Weber 1634: Wojna bałtycka Tytuł oryginału1634: The Baltic War ISBN Copyright © 2007 by Eric Flint & David WeberAll rights reserved Copyright © for the Polish edition by Zysk i S‑ka ­Wydawnictwo s.j., Poznań 2021 Copyright © 2021 for the Polish translation by Zbigniew A. Królicki Redakcja Robert Cichowlas Ilustracja na okładce Dark Crayon Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Anny Lou Ballew McQuade

Podziękowania

Przede wszystkim należą się:

Mike’owi Speharowi, który — tak jak zrobił to dla części 1633 – nakreślił wszystkie sceny lotnicze do 1634: Wojna bałtycka. Bez jego wiedzy o pilotażu tym scenom brakowałoby bardzo wielu niezbędnych szczegółów.

Bob Gotlieb opracował proces przemysłowy opisany w drugim i trzecim rozdziale tej powieści, a ponadto opisał jego przybliżony przebieg.

Ponadto chcemy podziękować:

Michaelowi Barthelemy’emu za jego cudowne historyczne mapy londyńskiej Tower;

Anette Pedersen, Vincentowi Coljee i Jensowi Guldowi oraz wielu innym osobom za informacje dotyczące siedemnastowiecznej Danii i Kopenhagi;

Także zespołowi redakcyjnemu „Grantville Gazette”, szczególnie Virginii DeMarce i Pauli Goodlett, za dokładną korektę tekstu oraz wyłapanie licznych błędów i anachronizmów.

Czytelników niewiedzących o tym informuję, że „Grantville Gazette” jest elektronicznym periodykiem poświęconym cyklowi 1632.

Ponadto wszystkich, którym podobała się ta książka i byliby zainteresowani uczestnictwem w forum dyskusyjnym, serdecznie zapraszamy. Można to zrobić w następujący sposób:

Wejść na stronę www.baen.com.

Wybrać z menu na górze „Baen’s Bar”.

Wypełnić krótki i prosty formularz. Po zarejestrowaniu zalogować się.

Po wejściu wybrać konferencję zatytułowaną „1632 Tech Manual”.

Następnie obserwować lub zamieszczać posty. A przede wszystkim, dobrze się bawić.

Część pierwsza

Mgła niczym zamieć spowija wszystko

Rozdział 1

Lotnisko Hansa Richtera w pobliżu Grant­ville w stanie Turyngia

Grudzień 1633 roku

Pułkownik Jesse Wood wyłączył komputer w swoim gabinecie, wyjął dyskietkę i starannie wsunął ją do ochronnej koperty. Była to kopia oryginalnej dyskietki, którą już umieścił w liście zaadresowanym do Mike’a Stearnsa, premiera Stanów Zjednoczonych Europy. Kopię miał otrzymać admirał John Simpson, szef Operacji Morskich, doradca dowódcy wszystkich sił zbrojnych SZE, a zarazem jeden z głównych architektów rosnącej dzięki przemysłowi Magdeburga potęgi gospodarczej państwa.

„I nie mam pojęcia, jak godzi te trzy zajęcia — pomyślał Jesse. — Bóg wie, że ja zawsze jestem koszmarnie niewyspany. Przynajmniej ten raport powinien go ucieszyć”.

Ta myśl nie była już tak przykra, jak byłaby przed kilkoma miesiącami. Właściwie była przejawem szacunku. Cokolwiek Jesse myślał o zachowaniu Johna Simpsona w ciągu tych dwóch lat po Ognistym Kręgu, działania tego człowieka od kiedy Mike Stearns mianował go dowódcą tej niewielkiej floty — szczególnie podczas bitwy o Wismar i po niej — w znacznym stopniu osłabiły dawną niechęć. Jesse wiedział, że Stearns również zmienił zdanie o Simpsonie. Ten mógł być fatalnym politykiem, ale niezaprzeczalnie miał wiele zalet jako dowódca. Nawet jeśli jego upór w kwestii ścisłego przestrzegania regulaminu ustawicznie irytował Jessego.

Pułkownik spojrzał przez okno, mrużąc oczy w niezwykle silnym jak na tę porę roku blasku popołudniowego słońca. Dostrzegł starszego sierżanta Friedricha Kruegera, wygłaszającego krótką mowę powitalną do gromady nowo przybyłych rekrutów. Sierżant nie grzeszył delikatnością. Jakiś rekrut leżał na ziemi, trzymając się za głowę, niewątpliwie po powalającym wyjaśnieniu wymogów wojskowej dyscypliny. Postawny niemiecki podoficer zasłużenie był nazywany Freddym Kruegerem, chociaż Jesse wątpił, by sierżant rozumiał tę aluzję.

Patrzył, jak sierżant pokazuje rekrutom białe paski na rękawie ciemnobrązowego kombinezonu, który nosił zamiast munduru. „Może jednak rozumie — pomyślał Jesse. — Bóg wie, że nakręcili sporo tych gównianych filmów. Z pewnością któryś z nich grają w jednym z miejskich kin”.

Jesse zanotował w myślach, żeby poprosić majora Hortona, aby znów porozmawiał z porywczym sierżantem. Mimo iż musiał przyznać, że metody Kruegera były bardzo skuteczne, choć raczej prymitywne. Jednak nie było sensu bić tych nowo przybyłych, gdyż zapewne jeszcze nie byli w stanie wyciągnąć wniosków z tej lekcji. Patrząc na tę gromadę rekrutów, Jesse miał wrażenie, że rozumie powód irytacji Kruegera. Byli okropną zbieraniną, jak wszystkie ostatnie uzupełnienia. Mając w pamięci leżącą na biurku listę, Jesse domyślał się, skąd pochodzi większość z nich. W tej piętnastoosobowej grupie dostrzegł kilku Holendrów, dwóch Bawarczyków, kilku Niemców reprezentujących inne regiony i dialekty, dwóch hiszpańskich dezerterów i Szweda. Sądząc po ubraniu, jeden z tych mężczyzn zapewne był szlachcicem lub synem bogatego kupca.

„Ciekawe przed czym ucieka? — zastanawiał się Jesse. — No cóż, to bez znaczenia, bo jest teraz pod czułą opieką Freddy’ego. Założę się, że żaden z nich nie mówi po angielsku. Ciekawe, ilu sprowadziło ze sobą rodziny?”

W większości byli uciekinierami z całej Europy. Takimi samymi, jacy tworzyli na ogół szeregi armii tych czasów. Praktycznie byli najemnikami, niezależnie od etykiety „obywatela żołnierza”, jaką nadawano im w Stanach Zjednoczonych Europy.

Niestety — co Jesse stwierdzał z ubolewaniem, chociaż pod pewnymi względami oszczędzało mu to wielu przykrości — w siłach powietrznych nie było zbyt wielu ochotników z komitetów korespondencyjnych. Z początku był tym zaskoczony, gdyż Hans Richter był lotnikiem i postacią z plakatów werbunkowych. Jednak po pewnym czasie powód tego stał się oczywisty. Rzecz jasna, wielu rozentuzjazmowanych ochotników zgłaszało się do biur werbunkowych, chcąc zostać pilotami jak Hans Richter. Ale ilu pilotów potrzebują siły powietrzne mające dosłownie kilka samolotów? Tak naprawdę lotnictwo potrzebowało głównie personelu naziemnego — a z wyjątkiem garstki zapaleńców z komitetów korespondencyjnych nikomu nie odpowiadała służba na tyłach i wykonywanie zadań powszechnie uważanych za mało ważne. Jednym z wielu amerykańskich określeń, które przyjęły się w zdominowanym przez niemieckie słownictwo dialekcie nowo powstającego narodu środkowej Europy, było słowo „dekownik”.

Tak więc ochotnicy zgłaszali się do nowych regimentów formowanej przez Gustawa Adolfa armii, która niechybnie na wiosnę miała rozpocząć działania. Dlatego Jesse musiał obywać się ochotnikami i nielicznymi ochotniczkami zgłaszającymi się raczej z konieczności niż z powodu przekonań. Wprawdzie dzięki temu nie miał do czynienia z politycznym zacietrzewieniem typowym dla nowych oddziałów i doprowadzającym do rozpaczy większość kadrowych oficerów. Tych oficerów, którzy — prawdę mówiąc — często tak samo nienawidzili wroga, jak ekstremalnie demokratycznych pomysłów, jakie ich ochotniczy podkomendni usiłowali wprowadzać do wojskowej dyscypliny.

Zatem trzeba przyznać, że przeważnie Jesse nie miał z tym problemów. Natomiast wciąż miał kłopoty ze szkoleniem i karnością najemnych oddziałów — z czym rzadko zmagali się oficerowie nowych regimentów. Jeśli jakiś ich rekrut się lenił, koledzy z oddziału przywoływali go do porządku, zanim spostrzegł to któryś z oficerów — a kara bywała dotkliwsza od tej, jaką mógłby wymierzyć nawet taki sierżant jak Krueger.

Jesse przetarł oczy, narzucił skórzaną kurtkę na lotniczy kombinezon i wziął dwie mocno zużyte koperty. Zgarnąwszy z biurka beret z plakietką orła, rozprostował obolałe plecy i wyszedł ze swojego gabinetu do sekretariatu. Jego adiutant, porucznik Cynthia Garlow siedziała za biurkiem, ostrząc gęsie pióro, a na monitorze jej komputera widniał kwiatowy wzór programu ochrony ekranu. Z powodów, których Jesse nigdy nie zdołał pojąć, wolała używać gęsich piór, a nie wciąż doskonale działających wiecznych piór, których mnóstwo przeszło przez Ognisty Krąg.

Nie wstała, gdy wszedł. Nie mogła, utraciwszy władzę w nogach w wyniku upadku z konia po drugiej stronie Ognistego Kręgu. Zamiast tego wyprostowała się na swoim wózku inwalidzkim i wyczekująco spojrzała na Jessego.

— Tak, pułkowniku?

Jesse uśmiechnął się.

— Cynthio, ile razy ci mówiłem, żebyś zachowała to prężenie się na baczność dla gości? Jesteśmy tu tylko we dwoje. Spocznij, na litość boską.

Cynthia niecierpliwie potrząsnęła kasztanowymi lokami.

— Mówiłeś to z milion razy, pułkowniku. Prawie tyle razy, ile ja ci mówiłam, że piszę na maszynie szybciej od ciebie, więc dlaczego po prostu mi nie dyktujesz?

Znacząco spojrzała na koperty, które trzymał w dłoni.

Jesse położył je na biurku.

— Nie tym razem, poruczniku. Pisanie tego raportu było przyjemnością. Uznałem, że „Gustaw” pomyślnie przeszedł próbne loty. Teraz, po ich zakończeniu, zacznie się prawdziwa zabawa. Przy odrobinie szczęścia i dobrej pogodzie, do wiosny będziemy mieli pół tuzina wyszkolonych załóg. Wyślij oryginał tego raportu do Mike’a Stearnsa jutrzejszą pocztą kurierską do Magdeburga. Kopię ma otrzymać admirał Simpson.

— Tak jest. To doskonała wiadomość. Coś jeszcze?

— Tak, zawiadom majora Hortona, że chcę go widzieć w mojej kwaterze dziś wieczór o 20:30, dobrze? Zamierzam zrobić obchód bazy, a potem pójść do domu. Może zakończysz pracę i zrobisz sobie wolne?

Cynthia uśmiechnęła się łobuzersko.

— Och, dziękuję, pułkowniku. Friedrich obiecał zabrać mnie dziś do miasta na kolację, jeśli oboje wcześnie skończymy pracę.

Jesse skinął głową, kolejny raz zadziwiony miłością, jaką znany z szorstkiego traktowania rekrutów sierżant Krueger darzył tę kaleką dziewczynę na wózku inwalidzkim. Delikatność i uczucie wobec niej budziły nieustanne zdumienie wszystkich, którzy byli tego świadkami. Cynthia była urocza i biegle mówiła po niemiecku, co niewątpliwie pomagało, ale mimo wszystko… Jesse był rad, że nie odczuwał potrzeby wprowadzenia żadnych przepisów z drugiej strony linii czasu, które zabraniały takich zażyłych kontaktów. Włożył na głowę beret z błyszczącym orłem i ruszył do drzwi.

— Dobranoc, Cynthio.

— Dobrej nocy, pułkowniku.

Jesse wyszedł z nowo zbudowanej głównej kwatery i podążył w kierunku kawalerskich kwater oficerów. Schodząc po pochylni zrobionej dla Cynthii, zerknął wzdłuż bocznej ściany budynku. Jak wszystkie nowe polowe zabudowania, ten też był z drewna, z nielicznymi oknami i bez centralnego ogrzewania — którego brak teraz, po nadejściu zimy, mocno Jessemu doskwierał.

Po niedawnym ociepleniu — jeśli można to tak nazwać — stopniała większość śniegu pokrywającego ziemię jeszcze przed tygodniem. Jesse szedł po wilgotnej, niewybrukowanej Richter Avenue, starając się omijać najgorsze kałuże błota. Przeszedł obok kwater podoficerów, mesy, przeznaczonych dla kawalerów i żonatych nowych oddzielnych budynków o drewnianych ścianach, już poszarzałych od kaprysów pogody. Przed nimi dzieci bawiły się na dotychczas niewykorzystywanym placu defilad.

Łopocząca na drewnianym maszcie flaga przyciągnęła jego wzrok i nagle poczuł się lepiej.

„Powinieneś zobaczyć swoje dawne pole, Hans. To wszystko dzięki tobie”.

Oczywiście, Jesse nie zamierzał zbijać kapitału na śmierci Hansa. Jednak gdy otrząsnął się z szoku i zdołał zanalizować bitwę o Wismar, wpadł w gniew. Złość nie była skierowana ku przywódcom Grant­ville, ponieważ Jesse rozumiał wymogi militarnej sytuacji, ale przeciwko wrogom usiłującym zniszczyć wszystko, co znał i kochał. Żar tego gniewu zaskoczył go. Zwykle rzadko wpadał w gniew i szybko się uspokajał. Oczywiście dawniej nigdy nie czuł tak głębokiej nienawiści do wrogów Stanów Zjednoczonych. Rozmyślając o tym, pojął, że jego gniew w znacznej części był lękiem — obawą, że gdyby ci wrogowie zwyciężyli, nie byłoby nowego początku, ponieważ na tym świecie nie było dokąd uciec. Tak więc musiał skupić się na tym gniewie i wykuć z niego broń. A robiąc to, sam też się zmienił. Przed bitwą o Wismar był pilotem odgrywającym rolę dowódcy. Po niej, chociaż nigdy tak tego nie ujął, stał się prawdziwym dowódcą, spoglądającym na wszystko z perspektywy dowodzącego.

Po kilku dniach wrócił do Grant­ville, nakazując dwóm pilotom — porucznikom Woodsillowi i Weissenbachowi — wziąć „Las Vegas Belle II”i ponownie dołączyć do sił naziemnych stacjonujących na lotnisku Richtera pod Wismarem. Woody i Ernst byli uszczęśliwieni, otrzymując jedyny sprawny samolot — i to mając nieprzyjaciela w zasięgu. Jesse sądził, że w znacznym stopniu zdołał pohamować ich entuzjazm i był pewny, że będą wykonywać jego rozważne polecenia. Mieli prowadzić rozpoznanie lotnicze dla Gustawa Adolfa w Lubece i nic poza tym. Pomimo to starał się nie pozbawiać ich ducha. Morale pilota jest równie ważne jak paliwo.

Dopiero przez ostatni miesiąc, po ukończeniu dwóch „Belle” i dopracowaniu procesu produkcji „Gustawa”, złagodził ograniczenia, które narzucił swoim podkomendnym. Pozwolił im przeprowadzić ataki rakietowe na nieprzyjacielski obóz, co młodzi piloci przyjęli ochoczo jak dwa wypuszczone z klatek tygrysy.

Jesse skupił się na przekonywaniu Grant­ville, aby dostarczyło mu zasoby potrzebne do przyspieszenia produkcji samolotów, mających być narzędziem do pognębienia wroga. Z premierem Stearnsem, admirałem Simpsonem i Halem Smithem rozmawiał o praktycznych detalach, natomiast innym mówił o obowiązku, poświęceniu i honorze. Chociaż nienawidził publicznych wystąpień, przemawiał do grup obywateli, niezliczoną ilość razy opisując bitwę o Wismar oraz heroizm kapitana Richtera.

Ta opowieść niewątpliwie robiła wrażenie. Relacja o garstce słabo uzbrojonych bohaterów walczących z przeważającymi siłami wroga — aby, jak przedstawiał to Jesse, dać swoim czas na przygotowanie do nieuniknionego ataku — trafiała do wyobraźni słuchaczy. W Magdeburgu nawet bardziej niż w Grant­ville. Niebawem większość tych, którzy w nowo utworzonych Stanach Zjednoczonych Europy uważali się za polityków, wskoczyła na pokład tego statku.

„Chociaż nie wszystko poszło po mojej myśli — westchnął w duchu Jesse. Na przykład z tymi cholernymi Kellymi. Za kogo ci durni politycy nas mają, co? Za Boeinga walczącego z Lock­heedem?”

Obiekt jego irytacji pojawił się w polu widzenia, gdy Jesse szedł w kierunku pasa startowego. Spory budynek wznoszący się po drugiej stronie lotniska, chociaż nowy, to był otoczony istnym śmietniskiem. Wraki samochodów, sterty drewna, kubły pełne odpadków i stosy niemożliwych do zidentyfikowania z tej odległości rupieci zalegały przed jego szerokimi zamkniętymi drzwiami. Był to nazywany „Skunksiarnią” zakład Kellych i irytacja Jessego wzrosła na myśl o tym marnotrawstwie.

Był zszokowany, gdy ta mała, lecz hałaśliwa grupka żądająca zapewnienia konkurencji w dziedzinie konstrukcji lotniczych chwilowo zablokowała produkcję właśnie wtedy, kiedy wydawało się pewne, że politycy dadzą mu wszystko, co potrzebne do stworzenia sił powietrznych. Nawet poskarżył się na tych głupców Mike’owi Stearnsowi, domagając się interwencji.

Ale prezydent odmówił. Chociaż współczuł Jessemu, dał mu krótką i bolesną lekcję polityki. Przypomniał, że wiele osób uważa za niesprawiedliwe atencję i wsparcie, jakie otrzymują zakłady Wooda i Smitha — chociaż skonstruowano w nich maszynę, która sprawdziła się w walce i dotychczas nie przyniosła ani grosza zysku.

— Są jeszcze inne aspekty tej sprawy, Jesse — wyjaśnił Mike Stearns. — Teraz, gdy Konfederacja Księstw Europejskich legła w gruzach, zastąpiona przez Stany Zjednoczone Europy, nie mamy takiej autonomii jak przedtem. Teraz jesteśmy prowincją SZE, które są federacją. Nie jesteśmy już niezależnymi pod każdym względem prócz nazwy Nowymi Stanami Zjednoczonymi.

— A więc?

Mike przewrócił oczami.

— Więc skończ z tym upartym powtarzaniem, że masz gdzieś cuchnącą politykę. Co ty sobie myślisz? Cholernie dobrze wiesz, że większość księstw, które Gustaw Adolf wprowadził do SZE, została włączona siłą. Zdaniem tych niezadowolonych państewek jednym z nielicznych jasnych punktów tego procesu jest to, że obecnie mogą domagać się dostępu do nowoczesnej technologii.

Teraz to Jesse przewrócił oczami.

— Chyba żartujesz! Co takiego? Mamy przekazać część naszych zasobów? Komu, na Boga? Mieszkańcom Hesji czy Pomeranii? Żeby zaczęli produkować samoloty?

— Och, nie jest aż tak źle. Żaden z ważniejszych książąt nie jest tak głupi, by uważać, że zdołają zbudować przemysł lotniczy od podstaw. Jednak spójrz na zastrzeżenia Kellych z ich punktu widzenia. Dopóki ty i Hal Smith macie monopol na produkcję samolotów — przy waszych bliskich związkach z władzami federalnymi — oni nie widzą możliwości wciśnięcia się do tego interesu.

Jesse skrzywił się.

— Posłuchaj, Mike. To nie tajemnica, że nie lubię Kellych, szczególnie tej, której imienia nie wymienię. Nigdy jednak nie sugerowałem, że to zdrajcy.

— Nie mógłbyś, nawet jeśli tak uważasz — rzekł z naciskiem Mike. — O jakiej zdradzie mowa? Przeniesieniu ich zakładów lotniczych z Grant­ville do Magdeburga czy Kassel? To byłoby głupie. Jakbyś oskarżył o zdradę Lockheeda, ponieważ postanowił przenieść produkcję z Burbank w Kalifornii w jakieś inne miejsce w Stanach Zjednoczonych. Jesteśmy teraz federacją, Jesse. Jeśli Kelly zechcą, mają prawo zakończyć tu interesy i przenieść się do innego miasta w SZE.

Przegarnął palcami włosy.

— Jednak nawet nie w tym rzecz. O ile wiem, rodzina Kellych nie zamierza opuścić Grant­ville. I prawdę mówiąc, z punktu widzenia władców księstewek nie o Kellych tu chodzi. Oni po prostu chcą złamać to, co sprowadza się do twojego nieoficjalnego monopolu na produkcję samolotów. A ja w ograniczonym stopniu mogę opierać się ich naciskom, nie podsycając niechęci — i tak już istniejącej — do nas jako przybyszy z przyszłości. Prędzej możemy sobie pozwolić na straty w przemyśle lotniczym, niż na to, by ten problem stał się punktem zapalnym. Pogódź się z tym, Jesse.

Jesse próbował, posuwając się nawet do rezygnacji z partnerstwa w firmie, ale to nie wystarczyło. Władze w swej mądrości uznały za stosowne wspierać obie firmy, zapewniając „odpowiednie budynki, strategiczne surowce oraz siłę roboczą i urządzenia uznane za niezbędne przez komisję do spraw zasobów do produkcji samolotów”. Tak więc, gdy Hal i jego robotnicy wykorzystali tę pomoc do przyspieszenia prac nad modelem „Gustaw”, Towarzystwo Lotnicze Kellych przeniosło się do nowej siedziby i – przynajmniej dotychczas — nie dokonało niczego.

Jednak stało się, więc Jesse przestał o tym myśleć. Skupił uwagę na mijanych hangarach, pięciu już gotowych i jednym budowanym. W trzech stały samoloty, „Belle” oraz dwa nowe „Gustawy” — szerokoskrzydłe, groźnie wyglądające maszyny. Personel naziemny wciąż krzątał się przy nich w zachodzącym słońcu, żwawo i kompetentnie. Obsługa naziemna „Belle” przetaczała jej paliwo z cysterny przyciągniętej przez konia. Przy następnym hangarze szef załogi „Gustawa”, sierżant Hiram Winters, zauważył Jessego i pozdrowił go uniesieniem ręki. Jesse uśmiechnął się i odpowiedział tym samym, zanim poszedł dalej.

„Dobre dzieciaki — pomyślał z uśmiechem. — Dobry samolot. Dzięki ci, Boże, za nie”.

Podszedł do pracownika siedzącego na małym ciągniku w pobliżu lądowiska. Mając teraz dwieście trzydzieści pięć osób personelu, nie musiał się już martwić o obsługę lotniska, choć wymagało to wysiłków przywodzących na myśl stary brytyjski przepis na ładny trawnik: dobre nasiona, mnóstwo wody i systematyczne koszenie przez trzysta lat. Do ciągnika był podczepiony walec. Wypełnianie i wyrównywanie kolein w płycie lotniska było rutynowym zabiegiem pod koniec każdego dnia. Machnięciem ręki powstrzymał młodzieńca, który zamierzał zsiąść z maszyny.

— Dobry wieczór, szeregowy… — Spojrzał na identyfikator pracownika.

— Guten abend, Herr Oberst. Mein name ist Flei­scher. Gus Flei­scher.

— Flei­scher. — Jesse założył ręce do tyłu i wyprostował się. — Czekasz na ostatni samolot?

— Jawohl… to znaczy tak jest — odparł Flei­scher.

Jesse spojrzał na zegarek.

— Myślę, że wkrótce przyleci. Jak długo jesteś z nami, Flei­scher?

— Drei… hm, trzy miesiące, panie pułkowniku — odrzekł powoli tamten.

— I już umiesz jeździć? Bardzo dobrze.

— Tak jest, panie pułkowniku. — Młodzian wyprężył się. — Pewnego dnia będę pilotem. — Podniósł i wyciągnął rękę. — Proszę spojrzeć, Herr Oberst! Er kommt!

— Tak, istotnie — rzekł Jesse, patrząc jak „Belle III” mija obrzeże lotniska i ląduje. Klepnął młodzieńca w ramię. — Ucz się pilnie, Gus, dobrze?

— Ja, panie pułkowniku!

Młody Niemiec skinął głową, uruchomił traktor i dumnie odjechał, by wyrównać pole.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki