Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gorący czerwiec 1941 roku. Jasne księżycowe noce, niskie bagienne łąki, cienisty sad i zimna żyła rzeki, która podzieliła świat na pół. Na jednym brzegu Niemcy, żelazny wąż czołgów, ciężarówek, maszyn. Na drugim Rosjanie. Pośrodku wiejski przewoźnik, który z jednego brzegu na drugi wozi nocą każdego, kto zapłaci. Żydowskie rodzeństwo, które w drodze do wyśnionej Ziemi Obiecanej, chowa się w stodole tuż obok kałuż świńskich wnętrzności. Chłopcy z partyzantki, wierzący jeszcze, że wojna jest przygodą, wykonują wyroki, których nie rozumieją. Ich dowódca czeka na rozkazy. Zanim nadejdą, każe liczyć czołgi i nad kolejnym butelkami bimbru, wśród roju much przekonuje, że już wkrótce będzie po kolana brodził we krwi wrogów. Wszyscy przychodzą do kobiety, przykucniętej, bosej, hardej. Czekają, upał mąci umysły.
A pewien mały chłopiec widzi, słyszy i zapamiętuje to wszystko: grzmot nadlatujących samolotów, drżenie ziemi. Po latach narrator próbuje opowiedzieć historię, której nie opowiedział mu ojciec.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Ilustracja na okładce Kamil Targosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Andrzej Stasiuk, 2021
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Małgorzata Uzarowicz, Ewa Saska
Skład Patrycja Pączek / d2d.pl
Publikacja pod patronatem programu Kraków Miasto Literatury UNESCO, realizowanego przez Krakowskie Biuro Festiwalowe
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-240-2
Poczuł, że traci grunt. Pochylił się niżej, ale wiosło ledwo dotknęło dna i nurt wykręcił mu je w dłoni. Wyprostował się i pozwolił, by prąd poniósł go w dół rzeki, aż do chwili, gdy łódź zaczęła się obracać wciągnięta wirem. Wtedy zanurzył pióro, wsparł rękojeść o burtę i wrócił w gładki nurt. Było ciemno i cicho. Czasami plusnęła ryba i wyobrażał sobie, że widzi jej srebrzysty błysk. A może naprawdę widział, bo mimo ciemności jego pamięć przechowywała dokładny obraz okolicy. Mógł policzyć wysokie topole na lewym brzegu. Mógł wymienić nazwiska gospodarzy. Wiedział, gdzie zwarta zabudowa się kończy i zostają tylko trzy samotne domy oddalone od siebie prawie o kilometr. Wiedział, gdzie rzeka, głęboka na kilka metrów pod wysokim brzegiem, raptem płycieje i wchodzi w ląd porośniętymi trzciną zatoczkami. Rozpoznawał zapachy lewego i prawego brzegu. Lewy pachniał mułem i wikliną. Prawy był płaski, piaszczysty i bezdrzewny. Tam były pastwiska i ciągnęło od niego bydlęcą wonią, wyschniętym nawozem i piołunem. Latem w najciemniejszą noc wąchał powietrze i trzymał się środka rzeki. Tak jak teraz.
Ostrożnie przeniósł wiosło z jednej burty na drugą. Dźwięk namokłego drewna był głuchy i miękki. Usłyszał w oddali suchy trzask i niebo rozświetliło się zielonkawym blaskiem. Na dnie łodzi poruszył się ciemny kształt.
– Leż – powiedział cicho.
Rakieta stała na czarnym niebie prawie bez ruchu i przypominała ponurą gwiazdę. Odruchowo naparł mocniej na wiosło, chociaż wiedział, że wystrzelili ją kilka kilometrów w górę biegu, a on sam wciąż płynie w całkowitej ciemności. Kształt znów się poruszył i łodzią lekko zakołysało.
– Strzelają.
– Leż. Świecą tylko.
– Zobaczą.
– Nie. Za daleko. Leż.
Człowiek na dnie łodzi podniósł się na czworaki. Przewoźnik wyjął wiosło z wody i pchnął go okutym końcem. Tamten zajęczał i rozpłaszczył się między burtami.
– Mówiłem.
Rakieta wypaliła się i zgasła.
W końcu łódź zaszorowała dnem o piach. Wepchnął ją głębiej na mieliznę. Brzeg był niewysoki, ale urwisty.
– Wyłaź – powiedział.
Mężczyzna niezgrabnie wydostał się z łodzi. Śmierdział brudem i głodem. Potknął się i z trudem wstał, wlekąc za sobą przemokniętą kapotę.
– Wyleziesz na brzeg i pójdziesz w dół rzeki. Za jakiś czas dojdziesz do krzaków. Idź wzdłuż, byle dalej od wody. Nie wchodź w zarośla, tam bagna.
– Ktoś miał czekać.
– Miał, ale nie przyszedł.
Zepchnął delikatnie łódź z płycizny. Poruszył wiosłem parę razy, by woda zmyła ślad na piasku. Puścił się znów z prądem, ale teraz wiosłował z całej siły, by jak najprędzej przeciąć nurt i znaleźć się przy drugim brzegu. Tam było płytko. Poczuł grunt pod wiosłem, zapach mułu i krowiego nawozu. Tutaj wieś spędzała bydło z łąk do wodopoju. Po chwili usłyszał, jak dziób ociera się o trzciny. Sunął wzdłuż nich w górę biegu. Pióro zagłębiało się w bagienne dno. W końcu wpłynął do wąskiej odnogi, która biegła równolegle do koryta oddzielona pasem stałego lądu porośniętego wierzbami. Miała szerokość dwóch łodzi, nie więcej, i kończyła się ślepo w trzcinach i wiklinie. Odkrył ją zeszłego roku, gdy z kłonią brodził wzdłuż brzegu. Teraz dobił do końca odnogi i ostrożnie wysiadł na wąski skrawek ziemi wolnej od zarośli. Przywiązał łódkę łańcuchem i wszedł do wody. Sięgała mu poniżej pasa. Odczepił zawinięty wokół wikliny sznurek i wydobył spod wody siatkę z rybami. Poruszały się niemrawo. Któraś błysnęła srebrnym brzuchem. Zaczynało świtać. Spomiędzy zarośli wyciągnął wiklinową wędkę. Brodząc z wysiłkiem, wrócił w nurt rzeki, a potem, ciągle wodą, doszedł do miejsca, gdzie schodziło bydło, i dopiero tam wyszedł na suchy brzeg.
Wieś jeszcze spała. Jeszcze nie rozpalili w piecach. Psy też spały. Szedł pod górę piaszczystą drogą. Mokre ubranie przywarło do ciała i było mu zimno. Trochę przyspieszył. Minął obojętnie kapliczkę na skrzyżowaniu dróg. W lewo było do kościoła. Poszedł prosto. Chaty stały ciasno, jedna przy drugiej. Pomyślał, że jest cicho jak w niedzielę, ale była dopiero sobota. Usłyszał, jak gdzieś łańcuch zadzwonił o żłób. Piach oblepił mu buty. Zdjął je, związał i przewiesił przez ramię. Pod spodem piach był ciepły. Za ostatnimi domami skręcił w prawo i minął wiatrak. Patrzył na piaszczysty gościniec, który opadał lekko wśród pól, potem nieco się wznosił, by zniknąć za odległym wzniesieniem. W kępach wysokich topól kryły się trzy gospodarstwa. Rozrzucone, oddalone od siebie o kilometr, o kilkaset metrów, były niemal niewidoczne w porannym półmroku. Drewniane, kryte strzechą zabudowania. „Jakby nikogo nie było” – pomyślał. W obniżeniu, gdzie opadał gościniec, ciągnął się pas podmokłych łąk. Teraz wydawały się prawie czarne. Uszedł kilkaset kroków i skręcił w boczną drogę. Była błotnista i rozjeżdżona. Zboże po obu stronach leżało wygniecione i zmieszane z czarną ziemią. Wszedł w cień wysokich topól.
Usłyszał „Halt!” i zatrzymał się po paru krokach. Żołnierz stał pod rozłożystą jabłonią z empi przewieszonym przez ramię, lufą do przodu, ale nawet nie dotykał spustu. Skinął lekko głową i cofnął się o krok, by z powrotem oprzeć się o drzewo. Ruszył wzdłuż płotu i doszedł do bramy, gdzie stał drugi wartownik.
– Gut Morgen – mruknął i pchnął furtkę.
– Morgen – odpowiedział żołnierz. – Czo było?
– Fisze. – Uniósł siatkę z rybami.
Żołnierz podszedł i przyjrzał się rybom. Z głębi podwórza nadszedł inny, a potem jeszcze jeden. Rozmawiali ożywieni, ale nic nie rozumiał. Słyszał powtarzające się „Hecht” i „Barsch”, więc pomyślał, że spierają się o gatunek. Obracali siatkę z czterema rybami. Macali przez oczka, nie zważając na zimny śluz.
– Okoń i płoć – powiedział. – Dam dwie największe za dwie paczki cigareten. Cwaj za cwaj.
Znów zaczęli rozmawiać. Ten pierwszy, z karabinem, coś im tłumaczył.
– Dobsze – powiedział w końcu.
Siedział oparty plecami o drzwi stodoły i grzał się w słońcu. Patrzył na żołnierzy. Snuli się w porozpinanych mundurach. Przysiadali z menażkami przy drewnianym stole. Obok studni dymiła kuchnia polowa. Czuć było zapach rozgrzanego tłuszczu, cebuli i tytoniu. Po przeciwnej stronie podwórza widział drewniany dom na podmurówce kryty strzechą. Do wejścia wiodły trzy kamienne schodki. W ich stronę szedł kucharz w białym kitlu i niósł tacę, a na niej dzbanek, przykryty garnek i talerze. Ściana stodoły była ciepła. Palił papierosa i patrzył na to wszystko. Na biały kitel, na wyszorowane kotły przy studni, na spokojną senność obozowiska. W sadzie za domem stały działa z długimi opuszczonymi lufami. Pomiędzy drzewami rozpięli siatki maskujące. Niektóre drzewa miały odartą korę. Tak samo zamaskowali ciągniki. Wlekli to setki albo tysiące kilometrów, żeby ustawić wśród jeszcze niedawno kwitnących jabłoni, i teraz spokojnie odpoczywali. Mieli tyle siły, a teraz będą smażyć jego ryby kupione za bardzo porządną cenę. Mieli papierosy i beczki z benzyną i co jakiś czas kazali dziewuchom ze wsi prać im gacie i podkoszulki. Od wiosny mieszkał w stodole i patrzył, jak każdego ranka kucharz w białym kitlu niesie do jego domu dzbanek z kawą. Pod starą gruszą zbudował palenisko z cegieł. Blaszaną rurę wypuścił przez koronę drzewa. Pomiędzy gałęziami rozpostarł płachtę. Zupełnie jak tamci siatki nad swoimi działami. Można było gotować nawet w deszcz. Teraz nad blachą krzątała się kobieta. Boso, w fartuchu, z ciemnymi włosami wymykającymi się spod czerwonej przybrudzonej chustki. Czuł zapach smażonej ryby. Podniósł się i poszedł w stronę obory. Wrota były otwarte, przegrodzone drągiem. Wszedł w ciemne, gorące powietrze. Krowa wolno wstała na jego widok. Odpiął luźny uwiąz i ruszyła do wyjścia. Bez poganiania poszła ścieżką skrajem sadu, w stronę ciemnego pasa łąk. Poszedł za nią. Trawa była mokra i zimna. Podwinął nogawki spodni. Krowa opuściła łeb i zaczęła się paść. Rudy grzbiet w słońcu lśnił jak rozgrzane żelazo. W trawie srebrzył się porzucony łańcuch. Od kiedy stało wojsko, przestał obawiać się złodziei i nie zabierał go na noc. Zapiął go wokół rogów. Poczuł ciepło krowiego karku i bezwiednie przesunął po nim dłonią. Wyciągnął stalowy pal i wbił kawałek dalej za pomocą kamienia. Na samym dnie trawiastego zapadliska tkwiła drewniana cembrowina nad płytką studnią z mulistą wodą. Był pewien, że kobieta napoiła krowę o świcie, ale sprawdził, czy pogięte wiadro jest na swoim miejscu. Było. Tak jak łańcuch.
Poszedł w górę zapadliska. Stanął na grzbiecie łagodnego wzniesienia, którym biegła graniczna miedza. Na wydeptanej ścieżce mógł osuszyć przemarznięte stopy. Widział teraz zagrodę na przeciwległym wzniesieniu, topole, sad, ale artyleria i ciągniki pozostały niewidoczne. W oddali smużył się drugi brzeg. Niski, szarozielony, płaski jak step ciągnął się po horyzont. Tu i tam, bliżej rzeki, porastała go wierzbina. Znał te wszystkie bagienne zastoiska, które wiosną rozlewały się tak, że rzeka wydawała się dwa razy szersza. Teraz stała tam zbutwiała zielonkawa woda. Była tak gęsta i nieruchoma, że nie odbijała słońca. Nagórna w dole biegu wyglądała jak kilka szarych poziomych kresek. Nie mieli tam nawet kościoła. Nie chciało im się chodzić siedem kilometrów dalej, więc w niedzielne poranki stawali na brzegu i pokrzykiwali. Woda niosła głosy. Schodził ze skarpy, odwiązywał łódź i płynął po nich. Gdy woda była wysoka, mógł dotrzeć niemal do pierwszych zabudowań. Nie mieli kościoła, nie mieli prawie nic prócz parunastu chałup, podmokłych pastwisk i piaszczystego wzgórka za wsią, gdzie sadzili kartofle i siali owies, by potem wypatrywać gradu, deszczu albo suszy. Gramolili się do łodzi z butami w rękach. Kobiety podkasywały spódnice. W chustkach, w kapotach przesiąkniętych wonią naftaliny. Ogoleni, obmyci, dawali mu po parę groszy, po papierku, po jajku. Jajka odkładał do koszyka wymoszczonego sianem.
– Byście się złożyli i sobie wybudowali – powiedział kiedyś.
– Chuja tam – odpowiedział któryś. – Nie ma z czego i dla kogo.
Rzeczywiście nie było. Na pięć razy przewiózłby całą wieś, pomyślał wtedy.
– Dobrze ci gadać, jak wam cerkiew została – powiedziała któraś baba.
Ale teraz mógł tylko patrzeć na oddalony o dwa kilometry brzeg. Przyszło mu do głowy, że powinien mieć lornetkę. Na drodze biegnącej tuż poniżej horyzontu czasem podnosiły się obłoki kurzu. Nie zbliżając się do rzeki, mógłby wypatrzyć pojedynczych żołnierzy. Chodzili wzdłuż brzegu i szukali śladów na piaszczystych łachach albo w błocie. Pomyślał, że złowi kiedyś metrowego suma, zamieni go na lornetkę, i zaczął się cicho śmiać.
Kiedy skończył jeść, kobieta wzięła od niego talerz i zaniosła do blaszanej balii stojącej obok paleniska. Popatrzył w ślad za nią. Nalała ciepłej wody z kotła, przykucnęła i zaczęła zmywać naczynia. Wylała brudną i nalała jeszcze raz, żeby wypłukać. Robiła to szybko, od niechcenia, bez ociężałości wiejskich kobiet, które już w młodości odczuwają wiekuiste zmęczenie. Mieli tylko dwa fajansowe talerze z niebieską obwódką. Reszta, miski, dzbanek, kubki, była blaszana. Rozłożyła je na trawie, żeby obeschły. Wróciła i usiadła obok niego. Zapalił papierosa, zaciągnął się kilka razy i jej podał. Wzięła, potrzymała chwilę między kciukiem a wskazującym i też się zaciągnęła, trochę niewprawnie odwracając grzbiet dłoni na zewnątrz. Posmakowała dymu, jakby to było coś do jedzenia albo picia.
– Dobry – powiedziała.
Pociągnęła jeszcze raz i chciała mu go oddać, ale pokręcił głową.
– Pal – powiedział.
Kilka kur kąpało się w piasku. Kurz złocił się w słońcu. Przesiany przez listowie blask cętkował obejście. Czarny kot leżał rozciągnięty w słonecznej plamie. Czerwony kogut przechadzał się wokół swojego stada. Pod dom zajechał blaszany samochód bez dachu. Kierowca zasalutował oficerowi stojącemu na schodkach. Odjechali z niskim dudnieniem silnika, a zapach benzynowych spalin dotarł do ich nozdrzy.
– Jak poszło? – zapytała.
– Normalnie – odpowiedział. – Strzelili parę rakiet od Dorohuczy, ale tylko na postrach. Co godzinę mniej więcej strzelają.
– Zapłacili?
– Jednego wiozłem. Zapłacił. Zawsze biorę z góry. Bał się.
– Też bym się bała.
– Miał tylko siedzieć cicho. Nigdy mnie nie złapali.
– Jakby cię złapali, to już byś nie żył.
Siedzieli na niskiej ławeczce pod krzakiem bzu, niemal się dotykając. On pochylony, z łokciami na kolanach, ona wyprostowana, z dłońmi na podołku. Oboje boso, ze stopami zanurzonymi w ciepłym piasku. Trudno było zgadnąć, czy przypominają małżeństwo, czy siostrę i brata.
– Nie złapią – powiedział obojętnie. – Z tej strony w nocy prawie nie chodzą, a z tamtej chyba też nie bardzo. Może tylko strzelają na postrach. Zawsze od Dorohuczy albo od Nurzca. Nigdy w środku.
– Że się Niemiec boi, to wiadomo, ale żeby Rusek?
– Ruskowi się nie chce – powiedział.
W oddali usłyszeli warkot silnika. Na drodze koło wiatraka podniósł się tuman kurzu. Po paru minutach na podwórze zajechał motocykl z koszem. Kierowca miał gogle i brązowo-zieloną panterkę. Zeskoczył z siodełka i wbiegł po schodkach do chaty. Nie wyłączył nawet silnika. Po chwili był już z powrotem. Wsiadł, włączył bieg, zawrócił prawie w miejscu i zniknął w chmurze pyłu. Kury poderwały się ze swych dołków i pobiegły w stronę obory.
– Zündapp – powiedział ni to do niej, ni do siebie.
– Ruch dzisiaj – odpowiedziała.
– Zündapp – powtórzył.
– Co?
– Motor tak się nazywa – powiedział cicho.
– No i co? – zapytała bez zainteresowania.
– Nic. Tak mówię.
Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął papierosy. Podszedł do paleniska, wygrzebał czarny węgielek, rozdmuchał go, przypalił i usiadł obok niej. Zaciągnął się, wypuścił dym i spróbował jeszcze wciągnąć nozdrzami rzednący obłoczek.
– Powinienem mieć lornetkę – powiedział po chwili.
– Motor, lornetka i co jeszcze? – mruknęła.
– Przydałaby się. Wiedziałbym, jak Ruscy za dnia chodzą. Czy dalej od brzegu, czy bliżej. Jak bagna omijają. Bo tam się nie da cały czas nad wodą. Nawet jak sucho, to nie przejdzie. Po pas jest i wciąga. Może jakieś kładki porobili, ale nie myślę. Tak czy siak, lornetka by się przydała – zakończył.
– To kup od nich – powiedziała, spoglądając w głąb podwórka.
Powędrował za jej wzrokiem. Kury wróciły na swoje miejsca. W sadzie pod siatkami maskującymi krzątali się żołnierze. Zdjęli kurtki, koszule i w samych podkoszulkach doglądali dział. Kręcili, przesuwali, przestawiali dźwignie, smarowali mechanizmy. Czasem docierały stamtąd strzępki ich rozmów. Poruszali się wolno, niemal leniwie, lecz nie przerywali zajęć nawet na chwilę. Podoficer w mundurze przyglądał się ich pracy, przechadzając się od jednego stanowiska do drugiego. Powiedział coś do któregoś z żołnierzy i kilku się zaśmiało. Właściwie nie było w tym obrazie nic groźnego. Pachniało gotowanymi ziemniakami, smażoną cebulą i dymem z papierosów. Na skraju sadu stało kilka szarozielonych namiotów zamaskowanych tak samo jak działa.
– To nie żandarmeria. To porządne wojsko – powiedział cicho. Wstał powoli. – Pójdę spać.
– Idź – powiedziała. – Zostaw mi jednego.
Wydobył papierosa z paczki, podał jej i poszedł w stronę stodoły. Wewnątrz było chłodno. Przez szpary wpadały ukośne promienie światła. Unosiły się w nich drobinki pyłu. Zaczekał, aż wzrok przyzwyczai się do półmroku. Po lewej w głębi stała drewniana wialnia. Pokrywał ją suchy kurz. Kurzem, zwietrzałym sianem i słomą pachniało w całej stodole. Podszedł do słupa, na którym wisiało stare podchomącie. Było podarte i wychodziło z niego włosie. Zbliżył twarz i powąchał. Koński zapach był ledwo wyczuwalny.
Po prawej od drzwi wyrżniętych we wrotach urządzili sobie dom: szafa z desek, pomalowana na zielono skrzynia, stół, dwa taborety i jej posłanie ustawione na czterech pieńkach. Resztę trzymali na dworze. Minął obojętnie sprzęty, przysiadł na belce sąsieka i przerzucił nogi. Na resztkach zeszłorocznego siana leżała derka, a na niej barłóg z burych koców i poduszka. Rozebrał się i wyciągnął na wznak. W górze, pod słomianą strzechą, ciemność była niemal zupełna. Wpatrywał się w nią i próbował zasnąć. Ale wciąż zjawiał mu się obraz: kobieta idzie w stronę paleniska, kuca, a spódnica opina ciasno jej uda i pośladki. „Jak Cyganka – pomyślał. – Jak Cyganka. Jakby całe życie w kucki”.
Leżeli w zaroślach na niewielkim wzniesieniu. Po prawej mieli cmentarz. Patrzyli na drogę w dole. Młodszy pogryzał źdźbło trawy. Cienie krzyży i drzew wydłużyły się i pociemniały. Starszy leżał nieruchomo, wsparty na łokciach, i patrzył przed siebie. Za drogą krajobraz wznosił się lekko. Gospodarstwa stały daleko od siebie, oddzielone żółtymi i zielonymi prostokątami. Każde w kępie wysokich topól.
– Nie ma się gdzie schować – powiedział młodszy. Na ciemnej koszuli, pod pachami i na plecach, miał białe ślady soli. – Na kilometry widać. Nocą trzeba chodzić. U nas, pod Włodawą…
– Jak jeszcze raz powiesz „u nas, pod Włodawą”, to ci pierdolnę. Wyjmę pistolet i pierdolnę cię kolbą w łeb. Zrozumiano? – Starszy powiedział to cicho, nie odwracając wzroku.
– Tak jest, panie plutonowy. Chciałem tylko powiedzieć, że tu nie ma tylu lasów…
– …co u was, pod Włodawą.
– Wiadomo. Można miesiąc siedzieć i Niemca nie widzieć.
– Bardzo to po żołniersku, Młody.
– Nie to chciałem powiedzieć, panie plutonowy. Tylko że warunki lepsze.
– To czemuś tam nie został?
– A bo mnie szukali.
Zerwał nowe źdźbło i powędrował spojrzeniem za wzrokiem starszego. Ludzie spędzali bydło z pastwisk. To tu, to tam mała postać towarzyszyła bydlęciu. Krowy, koń, kilka owiec. Brnęli przez rosę w stronę zagród, w których zalegał już cień. Za godzinę miał zapaść mrok, więc trzeba było ze wszystkim zdążyć. Z dojeniem, pojeniem, dosypywaniem sieczki i wiązaniem u żłobów, zanim nadejdzie szczelna i wielka noc, w której można tylko siedzieć bez ruchu i wsłuchiwać się w odgłosy za ścianą, w bicie własnego serca.
– Dawno był pan w domu, panie plutonowy?
– Dawno, Młody.
Od Hruszowej usłyszeli dudnienie. Niski, ciężki pomruk od zachodu. To było jak nadciągająca burza, ale sunęło tuż przy ziemi i wprawiało ją w drżenie. Obce w tej krainie drewna, słomy, roślinności, podmokłych wygonów i obżartych trzód. Nikt tutaj niczego takiego nie słyszał. Wydawało się, że ludzie stają w pół drogi do obejść i odwracają głowy. Mogło tak być, ale dwaj mężczyźni nie patrzyli już w tamtą stronę. Cofnęli się głębiej w zarośla i przywarli do ziemi. Najpierw zobaczyli motocyklistów. Jechali po dwie maszyny obok siebie, z erkaemami na maskach koszy. W hełmach, goglach i rękawicach w ogóle nie przypominali ludzi. Za nimi toczyły się czołgi. W resztkach słońca kurz miał pomarańczową barwę i sprawiał, że maszyny wyglądały nierealnie. Ryk silników, niskie dudnienie i drżenie ziemi nie pasowały do tonących w blasku i mgle zjaw. Jechały jeden za drugim, ledwo się mieszcząc na drodze, którą na co dzień turlały się furmanki. Jakby unosiły się w powietrzu, w płonącym niebie. W otwartych włazach tkwili nieruchomo mężczyźni ubrani w czarne kombinezony. Patrzyli przed siebie, na pejzaż z figurkami ludzi i zwierząt, z domami z drewna i słomy. Gdyby tylko powiał wiatr, wszystko zajęłoby się od widmowego ognia.
– Liczysz, Młody?
– Liczę, panie plutonowy.
– Tylko czołgi licz.
– Tak jest – odpowiedział szeptem chłopak.
Dawno pozbył się źdźbła i poruszał bezgłośnie ustami. Plutonowy przez chwilę patrzył na niego. „Jakby się modlił – pomyślał. – Nic innego nie zostaje”. Odwrócił wzrok ku drodze. Pojazdy pełzły nieprzerwanie. Transportery, ciężarówki, znowu czołgi, znowu motocykle. Żelazo, spaliny, chrzęst, niektóre widział pierwszy raz w życiu. Oleisty smród docierał na wzniesienie. Słońce prawie zaszło. Rozpłaszczył się jeszcze bardziej i przyłożył lornetkę do oczu. Mógł rozpoznać twarze, pakunki przytroczone do pancerzy, na przegubie jednego z czołgistów dostrzegł duży zegarek. Niektórzy motocykliści zjeżdżali z drogi i okrążali kolumnę niczym psy stado. Podniósł szkła wyżej, na łąki ciągnące się za drogą. Kilku podrostków stało z krowami na postronkach. Stali całkiem nieruchomo, wpatrzeni w żelaznego węża. Któryś z żołnierzy w otwartym włazie pomachał w ich stronę. Jak przebudzeni ze snu podnieśli dłonie i odpowiedzieli na pozdrowienie.
– Małe folksdojcze – mruknął do siebie.
Czołgi wreszcie się skończyły i zaczęły same ciężarówki. Jechały bez plandek, wypełnione wojskiem. Jedna, druga, dziesiąta. Niektórzy żołnierze stali, trzymając się pałąków. Patrzyli na zmierzchający kraj. Palili papierosy i wyglądali tak, jakby jechali na wakacje. Wydawało mu się, że wśród mechanicznego zgiełku słyszy śpiewy. Ale to mogło być tylko złudzenie, bo nie pojmował tego wszystkiego. Za wielkie było, zbyt niespodziewane, znikąd. Jechali przez jego kraj, śmiali się, palili papierosy, a on, plutonowy, mógł tylko wyglądać następnych kompanii, batalionów, brygad i dywizji. Ukryty w zaroślach jak zwierzę, na własnej ziemi, z dzieciakiem, który zapewniał, że potrafi zliczyć do stu. Więc mogło mu się wydawać, że śpiewali. Poczuł, że opada rosa. Kolumna się skończyła. Po chwili nadjechał jeszcze kübelwagen z trzema oficerami i kierowcą. Eskortowały go trzy motocykle. A potem zaległa cisza.
– Ile, Młody?
– Widzi mi się, że pod pięćdziesiąt, panie plutonowy.
– Widzi ci się?
– No, pod pięćdziesiąt, panie plutonowy. Na pewno.
– A we Włodawie jak liczycie?
– Różnie, panie plutonowy.
– Na mendle liczycie?
– Na mendle też. – Młody usiadł i zaczął nerwowo szukać kolejnego źdźbła.
– Młody, kurwa, wojna jest! „Melduję, panie plutonowy, że przejechało coś pod trzy mendle panzerkampfwagen drei”, tak? Niecała kopa, znaczy, przejechała?
– Pan plutonowy niemiecki zna?
– Zna – odpowiedział, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął papierosy.
Przesłaniając płomień dłonią, zapalił benzynową zapalniczką i podetknął paczkę chłopakowi.
– Nie palę, panie plutonowy.
– Widzę. Trawkę żujesz po bydlęcemu. Powinieneś palić. Poznać smak cywilizacji. Niemieckiej cywilizacji. Poznać smak wroga, żebyś wiedział, na co się porywasz. Wyście tam po wsiach pewnie machorkowe kurzyli albo bakun za stodołą siali i w gazetę zawijali, a tu jest wojna, dzieciaku, panzerkampfwagen drei idą, jakby krzyżactwo szło, więc naucz się palić. Z żelaza są, więc naucz się palić, to ci łatwiej będzie umierać. Zaciągniesz się i tyle.
Młody wziął papierosa i wetknął nieporadnie do ust. Trzymał go w samym kąciku warg. Pewnie to u kogoś widział. Pstrykał zapalniczką i gdy w końcu zapaliła, nie mógł trafić płomieniem. Jego twarz w zapadających ciemnościach była prawie dziecięca. Zakrztusił się i zaczął kasłać. Plutonowy odebrał mu papierosa i zgasił. Chłopak uciszył się w końcu, przywarł do mokrej trawy i ciężko oddychał.
– Musisz jednak poćwiczyć. Najlepiej na machorkowych.
Tam, gdzie stały rozrzucone domy, nie było widać żadnego światła. Pochłaniała je noc. Jakby nikogo nie było. Siedzieli albo leżeli w gęstniejącym mroku. Niektórzy szeptali bezgłośnie Zdrowaś Maryjo albo coś podobnego, Pod Twoją obronę, w nadziei, że czerń ich skryje, że dotrwają do świtu, że nikt nie przyjdzie, bo są niewidzialni. Tak zawsze było, ponieważ nie chcieli oglądać nikogo poza najbliższymi, nie chcieli sięgać wzrokiem dalej niż skraj wsi. Gdzieś na łąkach odezwał się derkacz. W zupełnej ciszy jego twardy, nieustępliwy głos brzmiał jak szyderstwo albo ostrzeżenie: że wszystko jest inne, niż się wydaje.
Plutonowy roztarł niedopałek w palcach i wstał.
– Idziemy – powiedział.
Poszli w dół pochyłości, w kierunku drogi. Piach był zryty głębokimi koleinami. W ciepłym powietrzu unosił się jeszcze zapach benzynowych spalin, metaliczna woń rozgrzanych mechanizmów. Przecięli drogę i mokrą od rosy łąkę. Plutonowy trafił na miedzę i poprowadził między łanami zboża. Szli o trzy kroki od siebie i prawie się nie widzieli. Młody odruchowo zerwał kłos i wyczuł, że to pszenica. Rozgniótł i włożył do ust kilka ziaren. Miały słodko-wodnisty, niedojrzały smak, ale pomogły zabić tytoniowy odór. Potem zerwał jeszcze jeden i jeszcze, i próbował oszukać głód.
– Sraczki dostaniesz.
– Ma pan słuch, panie plutonowy.
– Mam, Młody.
– Nie dostanę. Rano jadłem. Potem już nic.
– Za godzinę zjesz.
Szli mokrzy do kolan. Pomiędzy rozrzuconymi zagrodami, po cięciwie drogi, którą przetoczyły się czołgi. Gdzieś w oddali, po lewej, od strony wsi i rzeki, niosło się psie wycie i ujadanie. „Na drugim brzegu ich słychać – pomyślał plutonowy. – Wszystko zaplanowali, ale nie wzięli, kurwa, pod uwagę, że tu jest tyle psów”. Nad czarnym horyzontem, za wsią, za rzeką, pojawił się czerwony rąbek księżyca. Szli równo, szybko, czując dotyk mokrych traw i chwastów porastających miedze. Po chwili zobaczyli odległe kontury wysokich topól okalających obejścia. Czarne plamy ciemniejsze od widnokręgu i sklepienia. Plutonowy, nie zwalniając, skręcał to w prawo, to w lewo, jakby labirynt miedz znał od urodzenia. W prawo, w lewo, ale zawsze tak, by ciemne kępy drzew pozostawały jak najdalej. Żaden pies nie usłyszał ich kroków. Czasem odzywał się jakiś tu i tam, ale tylko w odpowiedzi na kundli zgiełk niosący się od wsi. Teraz, w tej ledwo rozjaśnionej ciemności, Młody nagle dostrzegł, że plutonowy jest niższy od niego. Niewielki, rozrośnięty, sięgający mu ledwo do ramienia, rozgarniał powietrze, jakby szedł pod porywisty wiatr, chociaż noc była jak makiem zasiał. Wydawało mu się, że słyszy jego równy, głęboki, nieustępliwy oddech pływaka albo biegacza. Może naprawdę słyszał.
Na stole stała skręcona lampa. Szkło u wylotu było zakopcone. Siedzieli we trzech wokół stołu. W półmroku przy kuchni krzątała się tęga kobieta. Zapach smażonej słoniny mieszał się z wonią nafty i zaduchem niewietrzonej izby. Kobieta przykucnęła ze stęknięciem i wrzuciła pod blachę garść szyszek. Ogień oświetlił jej nieruchomą twarz.
– Na drugi raz szybciej otwieraj – powiedział plutonowy.
– Spalim już – odpowiedział mężczyzna.
Był nieogolony i w czymś brudnawym. Pocierał dłonią szczecinę i patrzył przed siebie.
– A my stukalim.
– Ale żeby okno wybić…
– Trzeba się było prędzej spod pierzyny gramolić.
– Kto wiedział, że to pan Bury…
– Siwy – poprawił plutonowy.
– …pan Siwy… No, kto wiedział? Różni po nocy chodzą, pukają. Strach.
– Kto chodzi?
– Różni. Czasem popukają i pójdą, a czasem chcą drzwi wywalać. Siedzim po cichu i po ciemku.
– Psa nie masz?
– Zastrzelili.
– Kto?
– Nie wiem. Szczekał, to zastrzelili. W nocy. Księżyc był jak dziś.
Kobieta postawiła na stole patelnię, położyła pół bochenka chleba, nóż i dwie łyżki. Chciała odejść w głąb, ale plutonowy powiedział:
– Pokrój chleb i nie rób łaski.
Nie patrząc na nikogo, oparła bochen o pierś i odkroiła kilka grubych pajd. Odeszła i przysiadła na posłaniu. Od wybitej szyby ciągnęło nocnym powietrzem, które rozcieńczało ciężki cuch izby. Narzuciła na siebie chustę i znieruchomiała. Plutonowy wyjął zza paska pistolet i położył na stole. Sięgnął po łyżkę i kiwnął głową w stronę Młodego. Jedli w milczeniu. Słychać było, jak gdzieś w ciemności tyka blaszany budzik. Młody odłamywał z pajdy wielkie kawały i wpychał sobie do ust. Po brodzie ciekł mu tłuszcz. Plutonowy odłożył wreszcie łyżkę i pchnął patelnię w stronę chłopaka.
– Kończ. Rośniesz jeszcze. – Potem obrócił się do mężczyzny, który siedział bez ruchu, z łokciami na stole, i patrzył w półmrok. – Więc mówisz, że nie wiesz, kto przychodzi.
– Raz Żydy były. Pytały, jak nad rzekę.
– I co? Pokazałeś?
– Pokazałem, żeby se poszli.
– A Niemcy?
– Tu nie przychodzą, panie Siwy. Chałupa pod samym lasem. Czasem z dala na drodze widać, jak na motorach jadą. Na chuj by tu Niemiec miał iść? Żydy co innego. One lasami chodzą. Nocą i lasami.
– A ci, co psa zastrzelili?
Plutonowy rozłożył na stole chustkę i sięgnął po pistolet. Wyjął magazynek, sprawdził komorę, odciągnął zamek, a potem zaczął rozkładać resztę. Przyglądał się poszczególnym częściom w żółtym świetle lampy i odkładał je na poplamiony kawałek materiału. Wyciągnął z kieszeni jeszcze jeden gałgan, oderwał kilka pasków. Robił to wszystko szybko, mechanicznie i niedostatek światła wcale mu nie przeszkadzał. Wciskał materiał w zakamarki, przeciągał, przecierał i przyglądał się pozostałościom. Kciukiem opróżnił magazynek i dokładnie wytarł nabój po naboju.
– Nie stąd. Jak strzelili Burka, to zaczęli walić w drzwi. Wyjrzałem, tak że nie mogli mnie widzieć. Śnieg jeszcze leżał, dwóch zobaczyłem, ale czułem, że jest ich więcej. Stara mówiła, żebym nie otwierał, ale pomyślałem: „Weź nie otwórz, to drzwi rozpierdolą i tak”. Marzec był, ale fest mroziło. Pomyślałem, że jak już tu przyszli, psa strzelili, to tak sobie nie pójdą. Kazałem starej lampę zapalić i poszłem otworzyć. Tak jak myślałem: nie dwóch, tylko czterech. Pchnęli mnie od razu, aż poleciałem przez sień. Latarką zaświecili w oczy i do izby. Czterech, a się okazało potem, że piąty został pod chałupą i pilnował. Rozleźli się po kątach i szukali, czy jeszcze kogo nie ma, a potem od razu za stół i żeby żreć dać. Karabiny mieli…
– Jakie? – przerwał mu plutonowy.
– Zwykłe. Jeden miał maszynówkę niemiecką. Trzymali przy sobie. Baba zaczęła labidzić, że bida i nic nie ma, ale kazałem jej być cicho, bo czterech z karabinami to jest czterech z karabinami i niech daje, co ma. Psa strzelili, to pójdą i świnię strzelą, co im. Kartofli sagan był na piecu, skwarek patelnię zrobiła, kapusty kiszonej jeszcze dała i naprawdę nic więcej nie było. Wódki chcieli, ale co ja, głupi? Czterech z karabinami i pijanych? No to że nie ma. Żarli tak, że nawet czapek nie zdjęli, jak Żydy jakie, i spać im się zaraz zachciało, tylko tamtego jeszcze zawołali, żeby pojadł. Najmłodszy był i jak tylko zjadł, to zaraz poszedł, a oni na podłogę, z karabinami, i posnęli. Zgasiłem lampę, wlazłem do baby, ale spać nie mogłem, tylko nasłuchiwałem, jak chrapią i czy im co do łba nie strzeli. Tamten za jakiś czas przyszedł, jednego zbudził i sam się położył. Ciemno jeszcze było, jak się zebrali. Poświecili latarką i poszli. Z komory pięć kilo słoniny ściągnęli i tyle ich widziałeś.
– Ale nie stąd, mówisz?
– Nie. Nie po tutejszemu gadali. Bardziej po miastowemu. Nie przymierzając, jak pan plutonowy.
Plutonowy wyciorem przepychał długi gałgan.Obejrzał gładź w świetle lampy. A potem w kilka sekund złożył broń z powrotem.
Było mu gorąco od jedzenia i bimbru. Przesunął się trochę w stronę wybitego okna. Wokół lampy wirowały ćmy. Te ze spalonymi skrzydłami umierały na stole. Ostrożnie rozwiązał buty i zsunął je z nóg. Poruszał palcami i onuce odwinęły się same. Natychmiast poczuł ulgę, bo podłoga była chłodna. Miał piętnaście lat, ale powiedział, że szesnaście i pół, i chyba mu uwierzyli, bo był wysoki. Dlatego teraz Siwy bez pytania nalał mu szklankę sinawego samogonu, a on nie przyznał się, że pije trzeci raz w życiu i jest mu gorąco. Tamci siedzieli z łokciami na stole, rozmawiali i palili. Byli spoceni i mówili coraz głośniej. Głosy wypełniały izbę tak, że nawet gdyby ktoś nadszedł, nie byłoby go słychać. Tak mu się wydawało. Wokół czarnego pistoletu dogorywały osmalone ćmy. Wstał i powiedział, że wychodzi popatrzeć. Plutonowy skinął głową, nie podnosząc wzroku. Gdy zamknął za sobą drzwi izby, ogarnęła go zupełna ciemność, ale pamiętał, że trzeba iść w lewo i znowu w lewo. Czuł pod stopami chłodną glinę, a dłonią przesuwał po chropawych belkach. W końcu dostrzegł smugę księżycowego światła wpadającą przez małe okienko nad wejściem. Namacał żelazną klamkę i pchnął ostrożnie drzwi.
Mokra, zimna trawa przyniosła ulgę stopom. Czarne cienie i srebrzyste pasy blasku układały się ukośnie na podwórzu. Było całkiem cicho. Ani psa, ani wiatru. Ziemia łagodnie opadała w stronę rzeki, jakby domy, pola, śpiący ludzie i zwierzęta mieli osunąć się w tamtą stronę niczym nacięta skóra odsłaniająca gorące mięso. Pomyślał o czołgach, które stanęły i ucichły w głębi nocy. O rozoranej drodze, którą pozostawiły, i o tym, jak teraz stygły znieruchomiałe, a na pancerzach osiadała rosa. Nie mógł zrozumieć, po co przyjechali na to zielone zadupie, na ten podmokły brzeg. W szkole mówili mu, że ten kraj ma samych wrogów. W domu – żeby nikomu nie ufać, żeby nie rozmawiać z obcymi. Nigdy nie widział obcych. Wszyscy wyglądali tak samo. Dopiero jak przeszli tamci.
Ruszył wokół domu, obszedł ogrodzony płotkiem warzywnik, za rogiem zalegała ciemność. Wsłuchał się w nią, nastawiając ucha w stronę, gdzie stanęli na noc żołnierze. Wiedział, że to daleko, ale czuł ciekawość pomieszaną ze strachem. Pomyślał, że chciałby tam pójść, podkraść się i zobaczyć, co robią. Czy jedzą, odpoczywają i śpią jak ludzie? Wdepnął w pokrzywy i wrócił na ścieżkę obiegającą dom, potem przeszedł wzdłuż ściany bez okien i zajrzał za następny róg. Chciał wyjść z cienia, ale usłyszał głosy tamtych dwóch. Stali w księżycowym blasku z rozpiętymi spodniami i szczali.
– Na Ruskich pójdą, panie Siwy? Ze sobą trzymają, to jak pójdą? Jak się wojna zaczęła, to ich tu razem widzieli. Ze Szwabem Rusek jednym autem jeździł, wódkę razem pili. Ludzie widzieli i mówili. Dopiero potem Ruski za rzekę się cofnął. A jak pójdą, to gdzie zajdą? Panie Siwy, przecież tam końca u nich nie ma. Ojciec był na Sybirze i opowiadał. Za Uralem, dwa miesiące jechali i ani pół drogi nie było…
– A za co? – zapytał plutonowy i zapiął spodnie.
– Za unię, panie Siwy.
Plutonowy poprawił pistolet za paskiem, odszedł dwa kroki i włożył ręce do kieszeni.
– Taki z ciebie Polak?
– Polak, panie Siwy.
– Z ruskiego ojca, z ruskiej wiary?
– Ojciec też był Polak, matka…
– Romaniuk, Polak to jest, kurwa, katolik. Innych Polaków nie ma.
Mężczyzna chciał wznieść ręce w geście protestu, ale wcześniej postanowił zapiąć rozporek i zgięty wpół gmerał przy guzikach. Potem wyciągnął ręce do plutonowego i łamiącym się głosem zawołał:
– Przecież ja w kościele w Hruszowej chrzczony byłem! Komunię brałem i bierzmowany byłem! Jaki ze mnie Ruski? Matka w Częstochowie była! Gdzie mnie do Ruskich? Ja medalik poświęcony noszę!
Ruszył w stronę plutonowego, grzebiąc pod koszulą na piersiach, i w końcu coś błysnęło w niebieskawej ciemności podwórka.
– To Matka Boska Częstochowska jest! Biskup poświęcił, panie Siwy!
Plutonowy cofnął się o krok i podparł pod boki.
– Częstochowska, mówisz… A wiesz, że tutaj Ostrobramska ważniejsza? Tutaj Ostrobramską powinieneś nosić. – Zachwiał się trochę i musiał zrobić pół kroku do tyłu. – Częstochowską to sobie niech w Częstochowie noszą, a ty masz Ostrobramską, skurwysynu, nosić!
Odzyskał ostatecznie równowagę, wyciągnął zza paska pistolet i wycelował w głowę mężczyzny. Tamten odruchowo podniósł ręce. Czarne oksydowanie zalśniło ciemno w srebrnym świetle.
– Panie Siwy, panie plutonowy, pan za dużo wypił… – Romaniuk osunął się na kolana i wyciągnął ręce przed siebie, jakby chciał odepchnąć widmo.
– Właśnie! Na kolana i módl się, skurwysynu, żeby ruskie grzechy zmazać po katolicku…
Nagle opuścił pistolet i ciężko, powoli machnął drugą ręką. Dłoń z bronią zwisła bezwładnie. Rozejrzał się jak przebudzony ze snu. W środku ciemnego obejścia, wśród plam i pręg zimnego światła.
– Romaniuk, gdzie masz psa? – zapytał.
– Zabili, mówiłem.
– Swołocz. Psy zabijają. Kto będzie na nich wszystkich szczekał? – powiedział cicho. – Idę do stodoły. Niech Młody mnie obudzi za dwie godziny.
Położyła mu dłoń na karku i przycisnęła jego głowę do ziemi. Leżeli w osikowym zagajniku i czekali na zmierzch. Po drugiej stronie drogi, w oddali, ciągnął się granatowy pas lasu. Z lewej toczyła się furmanka. Klekot drewna i brzęk żelaza niosły się w nieruchomym powietrzu. Chłop siedział z opuszczoną głową i drzemał. Wcześniej okręcił lejce na kłonicy i koń szedł leniwie, noga za nogą, w grząskim piachu w górę lekkiego wzniesienia. Pod szczytem stanął i zwiesił łeb podobnie jak jego pan. Trwało to chwilę, zanim chłop się zbudził. Ujął lejce, klasnął nimi o grzbiet zwierzęcia i natychmiast z powrotem zasnął. Koń cofnął się pół kroku, naparł na uprząż i znów ruszył. Gdy zniknęli za wzniesieniem, dziewczyna zdjęła dłoń z karku chłopaka i uniosła się na łokciach.
– Wszędzie są. Nie wiedziałam, że tylu ich jest. Czasami w ogóle ich nie widzisz i raptem się zjawiają. – Przewróciła się na plecy i splotła dłonie pod głową. – Jestem zmęczona. Idziemy trzeci dzień. Czołgamy się jak jacyś Indianie. Nawet nie wiemy, czy w dobrą stronę.
– W dobrą. Na wschód – odpowiedział chłopak. Leżał na boku i wpatrywał się w jej profil. – Tam, gdzie rano wstaje słońce. Na wschód. Brześć, Kursk, Woroneż, Czkałow, Irkuck, Ułan Ude, Czyta, Błagowieszczeńsk i Birobidżan. Proste.
– Przestań. Powinniśmy kogoś zapytać.
– Wiesz dobrze, że nie powinniśmy.
Uwolnił się z szelek plecaka i pozwolił, by ciężar osunął się w trawę. Na plecach, na szarej koszuli, miał wielką plamę potu. Natychmiast zleciały się muchy.
– Wiem – odpowiedziała. – Dobrze wiem. Poleżmy tu do zmierzchu. Dziś powinniśmy dojść.
– A jak dojdziemy, to co?
– Nic. Przepłyniemy, Maks. Znajdziemy kogoś, kto nas przewiezie.
Było gorąco i cicho, a oni przypominali zagubione dzieci z bajki. Dziś rano powiedziała mu, że właściwie nigdy nie byli poza miastem. Wyjeżdżali na wakacje, ale nie znali tego kraju, jego wnętrza, które pachniało dziwnie, odurzająco i ciągnęło się w nieskończoność. To było zwierzęce, roślinne i ziemne. Ta woń. Wydawało im się, że zaprzęg pozostawił po sobie smugę ciemnego zapachu, ni to ludzkiego, ni bydlęcego, i mogli sobie wyobrażać, że tak cuchnie wnętrze schronienia, w którym przysypia groźne i nieznane.
– Wiesz, dlaczego to drzewo nad nami cały czas szeleści, chociaż nie ma wiatru? – zapytał.
– Nie wiem – odpowiedziała.
– Bo Judasz się na nim powiesił. To osika. Jest jeszcze wersja, że Jezusa przybili do osikowego krzyża.
– Chyba wampira. I przebili.
– Nie. Jezusa. Żydzi przybili.
– Oni tam w ogóle mieli osikę, Maks?
– Nawet jak tam nie mieli, to mieli tutaj, żeby przybić. Bo go tutaj przybili. Na przykład w Górze Kalwarii. Albo w Węgrowie. Tam było za mało, to zaczekali i tutaj przybili. Żeby lud tutejszy też miał swojego przybitego. Żeby sprawiedliwość jakaś była. Bo to niesprawiedliwie, że tylko tam, w jakiejś brudnej Palestynie, wśród obcych, co i tak nie docenili…
– Skąd ty to wszystko wiesz, Maks? O tych osikach, Judaszach, Jezusach i tak dalej?
– Etnografia, Dorciu, etnografia. Etnografię trzeba czytać. Żyjemy w kraju bardzo etnograficznym. Widziałaś tę furę z koniem mądrzejszym od swojego pana? Jak w bajce jakiejś. Z czasów jakichś zamierzchłych, jakby dopiero co koło wynaleziono.
– I myślisz, że jak przepłyniemy rzekę, to etnografia się skończy? – zapytała z lekkim uśmiechem. – Mnie się wydaje, że im dalej na wschód, tym ilość etnografii się zwiększa, Maksiu. Mnie się nawet wydaje, że tam nie ma nic poza etnografią, wiesz?
– Oraz nowoczesnością, która ową etnografię skutecznie przezwycięża. Bo w starciu z nią etnografia nie ma szans – powiedział Maks stanowczo i otrząsnął się z much.
Plama na koszuli trochę wyschła i pojawił się biały solny kontur. Chłopak pogrzebał w plecaku i wydobył kawałek chleba. Przełamał na pół i podał dziewczynie. Przez chwilę jedli bez słowa wpatrzeni w odległy o kilometr las. Dzieliła ich od niego szachownica pól i zielony pas łąk. Było cicho i powietrze powoli stygło.
– Zaczekamy jeszcze trochę i pójdziemy tam, a potem lasem na prawo. Myślę, że jutro w nocy będziemy już po drugiej stronie. Nawet jeśli tam jest etnografia, to przynajmniej nie ma Niemców, czyli współczesności, która się na nas uwzięła. Za to jest nowoczesność, która nic do nas nie ma, a może nawet odwrotnie. Może nas nawet wyczekuje, droga Doris. Może przewidziała dla nas nawet jakieś miejsce.
– Nad Amurem na przykład.
– Może trochę bliżej – odpowiedział.
Przekręcił się na bok i zwinął w kłębek. Dziewczyna przysunęła się bliżej i po chwili zasnęli w drobnym, ruchliwym cieniu drzewa, na którym powiesił się Judasz. Zasnęli jak zwierzęta, czujnym, chwilowym snem, którego domaga się ciało nawet wtedy, gdy umysł nie może pogrążyć się w zapomnieniu. Dziesięć, dwadzieścia kilometrów od brzegu rzeki. W głębi kraju, który ich więził i w jakiś okrutny sposób jednak chronił. Tak jak las chroni zwierzęta, wydając je zarazem na łup innych zwierząt, ale przecież ani jedne, ani drugie nie mogą go opuścić. We śnie przysunęła się jeszcze bliżej i przytuliła twarz do miejsca obwiedzionego słonym konturem.
Było za późno na ucieczkę. Trzymał ją za rękę i powtarzał:
– Nie ruszaj się. Po prostu stój. Dlaczego się podniosłaś?
– Nie wiem – odpowiedziała cicho i mocniej ścisnęła jego dłoń. – Wystraszyłam się, że cię nie ma. Chciałam cię szukać.
– Po prostu stójmy. Jakby nigdy nic. Jakbyśmy tu sobie przyszli.
– Dobrze – odpowiedziała, patrząc na żołnierzy.
Szli w tumanie pyłu tą samą drogą, którą przed godziną przejechała fura. W niedbałym szyku, po czterech, po trzech w szeregu, obładowani plecakami, obwieszeni bronią, saperkami, maskami w blaszanych puszkach. Niektórzy zdjęli hełmy i przytroczyli je do pasów. Mieli młode twarze, a ich mundury wydawały się za duże. Żeby się uspokoić, próbowała ich policzyć, ale szybko zgubiła rachubę. Bo było ich wielu, może setka, może więcej, i wciąż nadchodzili. Rozkołysanym, ciężkim krokiem. Wysokie buty mieli pokryte szarym kurzem. Próbowała patrzeć nad ich głowami albo w ziemię, bo wydawało się jej, że wtedy staje się niewidzialna. Ale czuła, że spojrzenia przesuwają się po niej, jedno za drugim, jedno za drugim, dziesiąte, dwudzieste, setne, lecz żaden nawet nie zwolnił. Przechodzili obojętnie, ponieważ maszerowali bardzo długo i widzieli już dość rzeczy, ludzi i drzew. Za kolumną piechoty toczyły się wozy. Były większe i cięższe od chłopskiej furki. Przykryte brezentowymi budami. Woźnice szli obok. Konie też były roślejsze, masywniejsze od tego sprzed godziny. Ciągnęły równo, mocno, nie trzeba ich było poganiać. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści wozów toczyło się z cichym skrzypem, pobrzękiwaniem i chrzęstem tłumionym przez piach. Czuła kolejne fale gorąca napływające od zwierząt i słyszała, jak dudnią ich ogromne oddechy. Ale poza tym było cicho. Jakby szedł pochód duchów obładowanych chrzęszczącymi, pobrzękującymi rzeczami. Dopiero po wielu minutach gdzieś z oddali dobiegł warkot silnika. Zbliżał się, chwilami cichł, a potem odzywał się ze zdwojoną siłą. W końcu zobaczyli motocykl z koszem jadący wzdłuż kolumny. Znów spróbowała stać się niewidzialna i udawała, że nic nie słyszy, że to tylko bezgłośne duchy i rozgrzane konie, ale maszyna stanęła obok nich. Kierowca zdjął gogle. Był starszy od tych wszystkich maszerujących dzieciaków. Mógłby być ich ojcem. Hełm wisiał przy kierownicy.
– Was macht ihr hier? – zapytał, nie wyłączając silnika.
– Nichts – odpowiedział Maks.
– Wie nichts? Ihr steht und beobachtet deutsche Armee. Seid ihr Spione?
– Nee. Wir machen hier Urlaub.
– Dann seid ihr Spione im Urlaub? Jugend und Liebe?
– Nee. Einfach Urlaub – powiedział cicho Maks i nie był pewien, czy żołnierz usłyszał.
– Jugend, Liebe, Urlaub – powtórzył motocyklista i zaczął się śmiać. – Und jetzt verpisst euch. Auf uns folgt die SS.
Tamtego dnia szukaliśmy miejsca, w którym był most. Nie mógł sobie przypomnieć. Schodziliśmy w dół stromego brzegu niedaleko kościoła, potem między domami, ale nie umiał się zdecydować. A przecież od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Domy i kościół stały na swoich miejscach. Rzeka płynęła starym nurtem. Wiosną rozlewała się na niskich łąkach po tamtej stronie. Potem wracała na swoje miejsce. Ale on nie mógł sobie przypomnieć, gdzie był pontonowy most.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I