Morowe chłopy - Bohdan Głębocki - ebook + książka

Morowe chłopy ebook

Głębocki Bohdan

4,4

Opis

Kolejna część cyklu barwnej opowieści zapoczątkowanej Muszą Górą i Ślepymi rybami.

Klątwa MUSZEJ GÓRY wypełniła się. Spośród uczestniczących w przełamaniu pieczęci chroniącej żydowski manuskrypt większość nie żyje, tylko los kapitana Wojtaszka pozostaje nieznany. Czy na tym koniec? Czy śmierć czeka każdego, kto przyłożył rękę do budowy golema? A może przekleństwo spadło na całe miasto?

Mieszkańcy Poznania pracują i bawią się, ignorując bezlitosnego mordercę krążącego po ulicach, który w poczuciu bezkarności konsekwentnie realizuje misję. Jak zakończy się jego pojedynek z desperatem, który nie boi się niczego, bo stracił wszystko? Antek Kaczmarek gnije w więzieniu. Basia Działdowska straciła już nadzwyczajne moce i staje bezbronna wobec czających się niebezpieczeństw.

Z dalekiej Brazylii przybywa ekscentryczny milioner, który zadziwia nie tylko bogactwem, ale również doskonałą znajomością polskiego oraz lokalnych realiów. Dlaczego ktoś, kto mógł zamieszkać dosłownie wszędzie, wybrał prowincjonalne miasto na drugim końcu świata?

To tylko część pytań, które stawia kolejna odsłona cyklu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 589

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
3
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LysyDran

Dobrze spędzony czas

Super, ale chciałoby się wreszcie poznać zakończenie tej trylogii. Ciekaw jestem czy zapowiedź autora o IV tomie definitywnie zakończy cykl. W każdym razie mnie się bardzo podobało.
00
Teresa30061951

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna poczytną wciagajaca
00

Popularność




Text copyright © 2021 by Bohdan Głębocki Copyright © 2021 for this edition by Media Rodzina Sp. z o.o.
Media Rodzina popiera ścisłą ochronę praw autorskich. Prawo autorskie pobudza różnorodność, napędza kreatywność, promuje wolność słowa, przyczynia się do tworzenia żywej kultury. Dziękujemy, że przestrzegasz praw autorskich, a więc nie kopiujesz, nie skanujesz i nie udostępniasz książek publicznie. Dziękujemy za to, że wspierasz autorów i pozwalasz wydawcom nadal publikować książki.
Projekt graficzny okładki i zdjęcie na okładceAndrzej Komendziński
ISBN 978-83-8265-114-0
Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24, 61-657 Poznań tel. 61 827 08 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Dla Oli

Streszczenie Muszej Góry

W październiku 1938 roku prywatny detektyw Antoni Kaczmarek przyjmuje zlecenie odnalezienia zaginionego Szwajcara. W tym samym czasie do Poznania przybywa Mieczysław Apfelbaum, oficer służący w ściśle tajnej komórce polskiej defensywy. Razem z dwoma porucznikami Durskim i Wojtaszkiem wchodzi do zespołu powołanego przez legendarnego majora Zygmunta Prażyńskiego, pioniera wykorzystywania wiedzy ezoterycznej do celów militarnych. Zadanie grupy, której ostatnim członkiem jest młody podporucznik Rybik, polega na przeszukaniu pozostałości starego żydowskiego cmentarza w centrum Poznania, w miejscu tradycyjnie nazywanym Muszą Górą.

Szybko staje się jasne, że pozornie proste poszukiwanie może się okazać śmiertelnym zagrożeniem dla Kaczmarka. W desperacji zwraca się o pomoc do Gzuba, przywódcy przestępczej szajki, któremu na czas śledztwa chce oddać pod opiekę swą wychowanicę, Basię Działdowską.

Miastem wstrząsa seria bestialskich zbrodni. Podinspektor Zadworski uznaje zgony za niepowiązane ze sobą przypadki. Tylko aspirant Andrzej Szubert próbuje zatrzymać wilkołaka, bo takim mianem okrzyknęła mordercę poznańska ulica.

Przeszukujący pozostałości cmentarza odnajdują nagrobek sławnego kabalisty Mahrala, a w nim rękopis. Prażyński przekonany, że manuskrypt zawiera opis tworzenia golema, ignoruje klątwę zapisaną na chroniącej go pieczęci. Niestety Sztab Główny wstrzymuje prace nad odczytaniem manuskryptu, do czasu dołączenia do zespołu wybitnego specjalisty od hebrajskiego.

Dochodzenie doprowadza Szuberta do niemieckiego lekarza Westermanna, rozprowadzającego narkotyki. Aspirant zdobywa adresy handlarzy i tropiąc jednego z nich, odnajduje kryjówkę nad Wartą. Podczas zatrzymania dochodzi do walki, a Szubert tylko cudem unika śmierci. Trafia do szpitala, gdzie jest fetowany jako pogromca terroryzującego miasto mordercy, stając się ulubieńcem podinspektora Zadworskiego. Szubert nie ujawnia, że mordercę zgładził ktoś inny. Na dodatek aspiranta zaczynają męczyć zwidy.

Posiadająca zdolności parapsychiczne Barbara wskazuje kamienicę, w której przebywał zaginiony Szwajcar. W kamienicy znajduje się siedziba organizacji syjonistycznej, do której Działdowska wraz z ochroniarzem od Gzuba włamują się i zostają pojmani. Żydzi wywożą Baśkę do ośrodka szkoleniowego, gdzie dziewczyna spotyka rzekomego Szwajcara oraz pilnujących go polskich żołnierzy.

Major Prażyński, morfinista, odkrywa, że skradziono mu zapas narkotyku. Bezskutecznie próbuje kupić morfinę w aptekach i w końcu trafia do znajomego sprzed lat, doktora Westermanna. Lekarz proponuje Prażyńskiemu układ – wystawienie niemieckiego szpiega i dostarczenie narkotyku w zamian za pomoc w upozorowaniu jego śmierci.

Szubert podejmuje rozmowę ze skrzatem, który mu się ukazuje podczas halucynacji. Skrzat wyznaje, że nazywa się Guido von Kudenstein i jest czarnoksiężnikiem od stuleci opiekującym się rodziną aspiranta.

Dochodzi do spotkania Szuberta z Kaczmarkiem po tym, jak detektyw ratuje życie wspólnemu znajomemu. Szubert wtajemnicza Kaczmarka w kulisy morderstw w mieście, wspominając o substancji zamieniającej ludzi w berserkerów, o której usłyszał od Kudensteina. Razem postanawiają stawić czoło zagrożeniu.

Prażyński odkrywa, że na terenie koszar działa sowiecki szpieg potrafiący zmieniać kształt, zwany metamorfem, i on właśnie odpowiada za kradzież morfiny. Podczas przesłuchania major zabija szpiega. Zbrodnia Prażyńskiego oburza wyłącznie Apfelbauma, pozostali utrzymują, że metamorf został odesłany do Warszawy. Apfelbaum przekonuje Wojtaszka do współpracy. Śledztwo dowodzi istnienia jeszcze jednego metamorfa, a głównym podejrzanym jawi się sam Prażyński.

Syjoniści odwożą Działdowską do Poznania. Nieco później wyrusza konwój przewożący gościa specjalnego, rzekomego Szwajcara, w rzeczywistości profesora Silbersteina, uciekiniera z Niemiec. Drugi transport wpada w niemiecką zasadzkę i uczony zostaje uprowadzony.

Kaczmarek na własną rękę poszukuje berserkera. Odwiedza Westermanna, z którym ma stare porachunki. Doktor pozornie zgadza się na współpracę, ale przy pomocy majora chce się pozbyć detektywa raz na zawsze. Szubert odkrywa, że Kaczmarka śledzą Niemcy. Aspirant rusza tropem jednego z nich. Zabija Niemca, a przynajmniej tak mu się wydaje. W rzeczywistości tamtego uśmierca za pomocą potężnej magii Kudenstein, przez co ściąga na siebie uwagę innych czarnoksiężników. Szczęśliwie dla niego, pierwsi odnajdują go dawni towarzysze i zabierają do Niemiec.

Baśka opowiada Kaczmarkowi o spotkaniu z rzekomym Szwajcarem. Detektywa najbardziej niepokoi informacja, że profesora chroniło polskie wojsko. Nazajutrz ma się spotkać ze zleceniodawcą poszukiwań i spodziewa się najgorszego. Chcąc zapewnić Baśce bezpieczeństwo, Kaczmarek usypia ją i zamyka w swoim mieszkaniu.

Szubert dowiaduje się o samobójstwie ojca w Jarocinie, pośpiesznie wyjeżdża do rodzinnego miasta i dlatego nie osłania Kaczmarka podczas spotkania. Detektyw idzie złożyć raport z poszukiwań do apartamentu w Bazarze. Zamierza samodzielnie wymierzyć zleceniodawcy sprawiedliwość, jeśli zyska pewność, że tamten kłamie. Dowód winy zdobywa, jednak decyduje się wystawić zleceniodawcę kontrwywiadowi. Po wyjściu z hotelu Kaczmarka napadają nasłane zbiry. Życie detektywowi ratuje Wachowiak, zaufany Gzuba. Razem podejmują pościg za zleceniodawcą. Tak docierają do leśnej kryjówki, w której przetrzymywany jest żydowski profesor. Kaczmarek wraca do Poznania po wsparcie, a Wachowiak pozostaje na miejscu, żeby kontrolować rozwój wypadków. Detektyw powraca z Aaronem Markusem, szefem poznańskich syjonistów. Na miejscu okazuje się, że profesora wywieziono, a Wachowiak zostawił lakoniczną wskazówkę, z której wynika, że hitlerowcy planują przekroczenie granicy w Czarnkowie. Kaczmarek i syjonista ruszają tropem Niemców. Na moście granicznym udaje się uwolnić Silbersteina. Ocalonego oraz niemieckich agentów przejmuje pułkownik Wiktor Wacławski z defensywy.

Prażyński aranżuje okazanie rzekomych zwłok małżonce Westermanna, a doktora ukrywa w wynajętym mieszkaniu. Dzięki wskazówkom lekarza major zatrzymuje szpiega znanego w Poznaniu jako inżynier Kryński. Niestety Kryński ucieka, zabijając wcześniej całą eskortę.

Frau Westermann zawiadamia policję o zabójstwie, podając jako sprawcę Kaczmarka. Szubert, który poróżnił się z detektywem, dostrzega szansę awansu. Kaczmarek zostaje zatrzymany na progu własnego domu.

Złamanie pieczęci chroniącej manuskrypt przyciąga uwagę strażników, wyznaczonych przed wiekami do pilnowania tajemnicy. Jednemu z nich, rabinowi Morycowi Katzenfeldowi, prawie udaje się odebrać Polakom manuskrypt, ale jego plan udaremnia Rybik.

Major Prażyński obserwuje śledztwo podkomendnych i usiłuje przekonać Wojtaszka o swej niewinności. Odkrywa, że drugi sowiecki szpieg rzeczywiście istnieje, a jest nim Rybik. W desperacji przywołuje potężnego demona, żeby z jego pomocą raz na zawsze wyplenić wszystkich sowieckich zmiennokształtnych. Niestety, demon jest na tyle silny, że to on podporządkowuje sobie majora. Opętany Prażyński znika z terenu koszar. Dowództwo w osłabionej grupie specjalnej przejmuje Wojtaszek. Wobec nieustannego zagrożenia atakiem metamorfa, wzywa z Warszawy ekspertów, którzy mają ująć zmiennokształtnego.

Streszczenie Ślepych ryb

Przybyłym ekspertom przewodzi podpułkownik Henryk Petlicki. Ekspertów jest dwoje: etnograf Halina Czyżewska oraz podróżnik Teodor Malik. Petlicki włącza do grupy Wojtaszka, Durskiego oraz Apfelbauma, na którego obdarzona nadnaturalną mocą agentka Abwehry Anne Tschopp nakłada magiczny przymus sporządzenia kopii manuskryptu. Rybik i Prażyński zostają uznani za zaginionych. Grupa specjalna przenosi się do Fortu II.

Kudenstein zostaje umieszczony w przejętym przez nazistowskich okultystów zamku Wewelsberg. Tak naprawdę jest przodkiem Szuberta, podszywającym się pod czarnoksiężnika von Kudensteina. Starzec przedłuża życie, składając w ofierze pierworodnych potomków. Takim pierworodnym jest właśnie Szubert, któremu życie uratowała stanowczość matki. Stary czarnoksiężnik musi czekać na narodziny pierworodnego syna Andrzeja.

Wacławski poznaje prawdziwy cel przyjazdu do Poznania Petlickiego. Zostaje wtajemniczony w istnienie metamorfów. Podczas nocnego czuwania w przychodni dla morfinistów tajemniczy pacjent kontaktuje się telepatycznie z Baśką. Owym pacjentem jest major Prażyński. Eksperci ustalają, że Prażyński metamorfem nie jest, ale podczas badań Prażyński niespodziewanie umiera.

Petlicki zamierza zatrudnić Barbarę w Sztabie Głównym i proponuje dziewczynie poddanie się testom, które oszacują jej potencjał metapsychiczny. Baśka rezygnuje ze studiów. Chce pomóc przetrzymywanemu w areszcie Kaczmarkowi, ale nikt jej w tym nie wspiera. Dziewczyna używa swoich mocy i odkrywa mistyfikację Westermanna. Rozpoczyna poszukiwanie świadków, którzy potwierdzą, że doktor wciąż żyje.

Profesor Silberstein zaczyna w Forcie II tłumaczyć manuskrypt Mahrala. Wkrótce na terenie fortu zostaje ujęty Katzenfeld, który chce wesprzeć Polaków w budowie golema. Silberstein potwierdza jego tożsamość. Katzenfeld oferuje pomoc w ujęciu prawdziwego metamorfa jako żywa przynęta. Petlicki daje mu trzy dni na zwabienie zmiennokształtnego.

Zamiast spotkania z prostytutkami, które miały do czynienia z doktorem, po jego „śmierci” Działdowska zostaje zaatakowana przez bandytów. Pod wpływem strachu obezwładnia przestępców za pomocą magii. Oszołomionej Barbarze pomocy udziela Adela Wysocka, dystyngowana starsza pani, a w rzeczywistości czarownica. Wysocka blokuje u Baśki wspomnienie okropnych wydarzeń, samą siebie zaś przedstawia jako dawną przyjaciółkę nieżyjącej matki Działdowskiej.

Wikary Plenzler z parafii Bożego Ciała przynosi na komisariat policji walizkę z tajemniczą substancją, którą powierzyła mu pewna parafianka. Posterunkowy Ratajczak domyśla się, że w środku znajdują się narkotyki. Nie wie jednak, że oprócz narkotyków jest tam coś znacznie groźniejszego.

Sowiecki metamorf Barykow, znany jako Rybik, wdziera się na teren Fortu II i atakuje Katzenfelda. W obronie rabina staje porucznik Durski. W walkę wtrąca się panna Czyżewska – w rzeczywistości pułkownik Kolcowa, zmiennokształtna drugiej generacji, zabijając najpierw Durskiego, a później Barykowa. Czyżewska oszczędza Katzenfelda, który dostaje pomieszania zmysłów. Petlicki ogłasza zgładzenie metamorfa i tym samym misja cywilnych ekspertów dobiega końca. Sam jednak zamierza pokierować budową prototypu golema.

Mruk, nowy „opiekun” prostytutek, obiecuje Działdowskiej, że jego dziewczyny będą zeznawać przed sądem na korzyść detektywa. Tymczasem bracia Kaczmarek przedstawiają Basi mecenasa Łukasza Hampela, wynajętego do obrony Antka. Hampel odrzuca zeznania prostytutek, ale zainspirowany pomysłem postanawia dowieść, że doktor żyje, powołując na świadków mieszkańców kamienicy, w której ukrywał się Westermann.

W przychodni Baśka spotyka człowieka wykrzykującego groźby pod adresem Westermanna. Niejaki Wacław Wróblewski jest przekonany, że zna miejsce, w którym Niemiec się ukrywa. Działdowska i Hampel usiłują namówić Wróblewskiego do złożenia zeznań przed sądem, ten jednak odmawia, proponując inne rozwiązanie.

Działdowska rozpoczyna naukę u Wysockiej, żeby zapanować nad swymi umiejętnościami. Po trzech sesjach Wysocka żąda dowodu lojalności – dziewczyna ma zgładzić ojca. Barbara odmawia, a czarownica przywraca jej pamięć i ogłasza zakończenie szkolenia, przy okazji blokując nadnaturalne moce dziewczyny.

Silberstein odkrywa, że Apfelbaum potajemnie kopiuje manuskrypt. Tamten oświadcza, że jest szantażowany przez Niemców. Profesor przygotowuje dla nazistów fałszywy tekst rękopisu. Z pomocą profesora Apfelbaum opuszcza fort wraz z fałszywką, którą zamierza przekazać Niemcom. Podczas pobytu w śródmieściu ucieka eskorcie. Niestety, po krótkim pościgu ginie pod kołami tramwaju.

Szubert otrzymuje wymarzoną promocję na komisarza. Awans wzbudza wrogość kolegów. Pod byle pretekstem Zadworski zawiesza Szuberta. Komisarz na własną rękę dalej drąży sprawę berserkerów. Ośmielony awansem prosi prezesa Twardowskiego o rękę jego córki Agaty, ale spotyka się z odmową. Twardowski żąda, żeby Andrzej objął posadę kierowniczą w jego firmie, na co Szubert się nie zgadza.

Podczas nieobecności frau Westermann dochodzi do napadu na jej mieszkanie. Szubert nieformalnie włącza się w dochodzenie dotyczące zamordowania pracującej tam służącej. Dostrzega podobieństwo obrażeń dziewczyny z ranami na ciałach ofiar berserkerów. Ustala, że zabójca poszukuje złowrogiej substancji zamieniającej ludzi w morderców. Pewną jej część aspirant Ratajczak otrzymał od wikarego Plenzlera. Szubert w podpoznańskiej Głuszynie odnajduje konającego Ratajczaka. Niestety nieuchwytny zabójca zdążył zabrać cały zapas substancji i zniknąć.

Petlicki sprowadza z Warszawy specjalistę od metapsychiki. Ma on przeprowadzić testy przydatności Barbary, jednak dziewczyna nie zamierza się im poddać. Jest załamana nieudanymi próbami uwolnienia Kaczmarka oraz blokadą nałożoną przez Wysocką.

Szubert spotyka się z narzeczoną, w nadziei, że namówi ją na ucieczkę z Poznania. Dziewczyna drwi z niego i ostatecznie zrywa znajomość. Komisarz myśli o samobójstwie.

28 października 1938 r., piątek

Świat Szuberta w ostatnich dniach pękł niczym ceramiczna figurka po zderzeniu z podłogą. Doskwierała mu samotność, doskwierał brak stałych zajęć. Godzina wlokła się za godziną, dzień za dniem. Źle znosił brak pracy, rozstanie z Agatką jeszcze gorzej, ale najbardziej bolała porażka w prywatnym dochodzeniu.

Żadna z poznańskich gazet nawet nie zająknęła się o wielokrotnym zabójstwie w Głuszynie. Tylko „Kurier” zamieścił wzmiankę o tragicznej, samobójczej śmierci młodego Ratajczaka oraz nekrologi dziadka i babki chłopaka, którzy wedle dziennikarzy zmarli śmiercią naturalną. Prasa nabrała wody w usta, a stał za tym bez wątpienia Zadworski. Szubert próbował skontaktować się z Gustkiem Dolatą, którego poznał przy okazji nadwarciańskiej masakry, ale dowiedział się tylko, że redakcja wysłała tamtego poza Poznań. W drugiej fali morderstw Szubert doliczył się już ośmiu ofiar śmiertelnych, między nimi funkcjonariusza policji. Zrekonstruował domniemany przebieg zdarzeń, cofając się do początków października: Westermann puścił w miasto nowy narkotyk, ale sytuacja szybko wymknęła się spod kontroli, bo zaczęli ginąć ludzie. Ten, kto spróbował specyfiku Westermanna, zmieniał się w zabójcę, kogoś nazywanego dawniej berserkerem. Jednego z morderców powstrzymali przy Nowym Moście, co dla władz zamknęło sprawę. Błąd. Po kilku dniach wszystko rozpoczęło się od nowa. W kolejnej serii dostrzegał jednak znaczące różnice. Zbrodnie z początku miesiąca były przypadkowe i prawie wszystkie łączyły się z rzeką. W drugiej serii dało się wyodrębnić motyw. Chodziło o zacieranie śladów.

Śmierć Westermanna doskonale pasowała do tej teorii. Mordercą najprawdopodobniej był dostawca doktorka albo ktoś działający na jego polecenie, i to najpewniej z niemieckiego wywiadu, z którym Westermann współpracował. Zaginiony inżynier Kryński pasowałby idealnie. Niemcy z pewnością dysponowali odpowiednimi zasobami do prowadzenia tak rozległej operacji. Istotniejsze było jednak co innego. Druga seria morderstw jeszcze się nie skończyła. Walkowiak uważał tak samo. Odbierając rower, nie przyjął z powrotem pistoletu. Razem ponarzekali na wikarego Plenzlera, który Walkowiaka potraktował równie wyniośle jak Szuberta. Nie chciał zgłosić pobicia, nie chciał w ogóle współpracować. Na domiar złego, z dwóch kobiet, które widziały mordercę, Nowacka zmarła, nie odzyskawszy przytomności, a Dudowa nie potrafiła nic konkretnego dodać do tego, co Szubert wiedział wcześniej. Tak urwał się ostatni ślad. Uradzili z Walkowiakiem, że nie zgłoszą nic Defensywie, bo ich rekonstrukcja opierała się na domniemaniach. Oficerowie spotkani na Szelągowskiej nie wykazali większego zainteresowania opowieściami Szuberta o pierwszej fali zbrodni, więc dlaczego nagle teraz miałoby być inaczej? Pozostało czekać na potknięcie sprawcy. Dobrze chociaż, że Piekarska z Piekar zapewniła osieroconemu Romkowi należytą opiekę.

Z marazmu próbował wyrwać go Kasprzak, ucząc podstaw gry w szelmę, której był zagorzałym propagatorem. Profesor początkowo dostrzegł w nim nadzwyczajny talent. Szybko jednak zwątpił w umiejętności ucznia, któremu zdarzały się błyskotliwe uderzenia obok żałosnych kiksów. Tych drugich było znacznie więcej. Problem tkwił w głowie. Szubert obecny ciałem, myślami krążył daleko.

Wczoraj Szubert postanowił odwiedzić matkę. Co z tego, że wieczorem, co z tego, że po kielichu. Nawet dotarł na peron, przy którym stał pociąg do Gniezna. Zamiast wsiąść, wpadł na jednego do dworcowej restauracji. Tylko alkohol pozwalał mu przetrwać po wszystkich ciosach od losu. Odżywał wieczorami, kiedy wyruszał do knajp, za każdym razem do innej. Po wieczorach jednak następowały poranki, upływające w cieniu walki z bólem głowy. Życie na wariackich papierach powoli wysysało z niego energię. Dlatego gdy Kazio Kasprzak przybiegł z wiadomością o telefonie do komisarza Szuberta, nie zważając na jazzband pod czaszką, jak na skrzydłach pomknął do mieszkania profesora i chwycił słuchawkę niczym tonący brzytwę.

– Komisarz Szubert, słucham.

– Tu Walkowiak. Panie komisarzu, jest u nas Leokadia Pers. Prosi o rozmowę. Wiem tylko, że rozchodzi się o wikarego Plenzlera. Przyjdzie pan czy mam ją odesłać w diabły?

Chwilę zajęło mu zrozumienie, o czym aspirant z Gołębiej do niego mówi. Cholerny kac chyba nigdy się nie skończy.

– Że co... Ksiądz... jasne, jasne. Niech poczeka, będę za piętnaście... nie, za dwadzieścia minut.

Odłożył słuchawkę, ukłonił się gospodarzowi i pędem wrócił do siebie. Włożył głowę pod kran z zimną wodą i stał tak dobrą minutę, a potem ze skrytki pod biurkiem wyjął drewniany futerał.

Kara karceru trwała dwie doby, lecz Kaczmarkowi ciągnęła się w nieskończoność. Gniew, bezradność, strach, wściekłość. Skrajne emocje. Gdy w końcu wrócił do zwykłej celi, po prostu odczuł ulgę. Gdyby trzy dni wcześniej ktoś mu powiedział, że zatęskni do tych czterech ścian, w najlepszym przypadku popukałby się w czoło. Szampański nastrój nie trwał długo. Miał sprawy do rozwiązania. Dokładnie dwie: uchronić Baśkę przed Gzubem i samemu nie dać się zabić. Pierwsza... szkoda gadać. Druga – zdecydowanie łatwiejsza. W odpowiednim momencie zechcą przykładnie ukarać go za nieposłuszeństwo. Ale on będzie przygotowany. Gdy podczas porannego roznoszenia śniadań otwarły się drzwi celi, wiedział co robić. Wzniesiony do góry taboret mógł służyć zarówno jako osłona, jak i broń zaczepna. Tyle że tym, który pilnował rozdającego posiłek aresztanta, nie był Balcerzan. Kalifaktor postawił miskę z dwoma sznytkami ciemnego chleba oraz kawałkiem sera na podłodze i wyszedł na korytarz. Strażnik został. Taboret wcale go nie wystraszył. Antek zachował czujność.

– Dzięki za żarcie i do widzenia – odezwał się opryskliwie.

Ku zdumieniu detektywa strażnik uśmiechnął się i przekornie pokręcił głową.

– Pan mnie nie poznaje, komisarzu? Posterunkowy Taciak.

Kaczmarkowi coś zaczęło świtać. Opuścił taboret.

– Wyleciałeś pan z policji niedługo po mnie...

Tamten skinął głową.

– Właśnie! U Zadworskiego nie było dla mnie miejsca. No i tutaj się przygarnąłem. W każdym razie, panie komisarzu, gdyby coś, proszę bez krępacji.

„Coś” nastąpiło znacznie szybciej, niż ofiarodawca się spodziewał.

– Panie Taciak...

– Paweł, po prostu Paweł.

Kaczmarek zdobył się na uśmiech.

– Drogi Pawle...

Taciak przymknął drzwi celi i podszedł do detektywa.

– Słucham, panie komisarzu.

– Co z Bulajem? Zastępujesz go czy na stałe cię przenieśli?

Strażnik pokręcił głową.

– Jestem na stałe, tak myślę. A co do Bulaja... Już nie wróci. Przynajmniej nieprędko. Dostał dyscyplinarkę, a nie wiadomo, czy naczelnik nie będzie chciał wyciągnąć poważniejszych konsekwencji.

Kaczmarek usiadł z wrażenia.

– Co się stało?

– Oficjalna wersja jest taka, że Balcerzan nie dopełnił obowiązków służbowych. Prowadził osadzonego na konfrontację z prokuratorem i osadzony spadł ze schodów. Ze skutkiem śmiertelnym.

– Czy tym osadzonym był może Zawada? Ryszard Zawada?

Taciak spojrzał na detektywa z podziwem.

– Pan komisarz, jak widzę, nadal bystrzacha. Tak między nami, Balcerzan podobno trzymał z wiarą z Wildy. Wiesz pan, o kim mówię?

Kaczmarek skinął głową. Być może drugi problem rozwiązał się sam, chyba że Gzub przyśle kogoś innego. Pozostała sprawa Baśki. Taciak spadł mu jak z nieba.

– Panie Pawle, mam wielką prośbę. W zasadzie dwie. Po pierwsze, chcę przekazać informację na zewnątrz.

Życzliwa twarz strażnika stężała.

– Ja nie z takich co Balcerzan. Rozczarowujesz mnie pan, panie Kaczmarek. Zaprzedałeś się pan bandziorom?

Detektyw złapał Taciaka za ramię.

– Daj mi skończyć. Rozchodzi się o coś dokładnie odwrotnego. Chcę jedną osobę ostrzec przed Gzubem.

Taciak spoglądał nieufnie. Nadal się wahał. Kaczmarek musiał szybko odzyskać jego zaufanie.

– Widziałeś, jak stałem, kiedy tu wszedłeś?

– No, jakby mnie pan zamierzał deknąć. – Taciak zaśmiał się.

Detektyw skinął głową.

– Właśnie, bo spodziewałem się Bulaja i tego, że ma na mnie zlecenie od Gzuba. Podpadłem mu... nieważne czym. Wierzysz mi?

Taciak spojrzał Antoniemu głęboko w oczy.

– Mów pan, o kogo chodzi.

Kaczmarek podał adres i nazwisko Działdowskiej. Taciak miał jej przykazać, żeby na siebie uważała. I nie ufała nikomu od Gzuba. Antek docenił dyskrecję Taciaka, który nie zapytał, kim dziewczyna jest dla niego.

– Mam jeszcze prośbę drugą. Również dla dobra tej pani. Przekaż pan... Wachowiakowi, że koniecznie musi przypilnować panny Działdowskiej. Wachowiak jest...

Strażnik zmarszczył czoło.

– Wiem, kim jest i gdzie go szukać. Tylko nie rozumiem, po co wypędzać Lucyfera Belzebubem. On przecież z eki Gzuba.

– To długa historia. Wachowiak, wbrew pozorom, jest bardzo morowy. I nie pozwoli skrzywdzić tej panny. A ja ze swej strony obiecuję, że nie będę już więcej o nic prosił.

Taciak położył mu rękę na ramieniu.

– Komisarzu, pójdę tam, ze względu na stare czasy. Ale jak się okaże, że pan kit wciskasz, pan za Bulajem zatęsknisz!

– Czyli uważa pani, że księdzu przytrafiło się coś złego.

Na zaimprowizowane przesłuchanie aspirant Walkowiak użyczył Szubertowi własny gabinet. Pani Pers nie doceniła, jak bardzo została uhonorowana przydziałem pomieszczenia. Spoglądała na Szuberta ze złością. Ile razy można wałkować to samo?

– Pewna jestem. Ksiądz Tomasz nigdy nie opuszczał szportu z tymi szczunkami. Nie było dla niego ważniejszej rzeczy w tygodniu. Poza posługą kapłańską ma się rozumieć. Szukaj go pan, skoro pan na niego ściągłeś nieszczęście. Pan i ta cała policja zakichana.

Nawet nie próbował zaprzeczać. Z wdową nie było dyskusji.

– Droga pani Leokadio, błagam o wskazówkę. Cokolwiek – gdzie ksiądz chadzał, czym się interesował.

Twarz kobiety wykrzywił grymas wściekłości.

– Za kogo mnie bierzesz, wszeteczny komunisto? Kim ja niby jestem, żeby takie rzeczy wiedzieć? Niczego więcej nie wymyślę. Com wiedziała, tom powiedziała i wracam do dom. A niech mnie który ino zatrzymać spróbuje.

Energiczna wdowa groźnie łypnęła na policjantów. Zapewne wszystkich podejrzewała o kontakty z niedawno rozwiązaną Komunistyczną Partią Polski. Zaraz po tym, jak Szubert wpadł na komisariat, Walkowiak wziął go na stronę i wyjaśnił pokrótce sytuację. Plenzler nie wrócił na noc na plebanię, wcześniej natomiast kilkoro rodziców z parafii zgłosiło zaginięcie synów. Trzech dokładnie. Sprawy się łączyły, ostatnio widziano ich na treningu piłkarskim z księdzem. Aspirant podejrzewał ucieczkę z domu. Daj Boże, żeby miał rację. Komisarzowi intuicja podpowiadała niestety zupełnie inny scenariusz.

Szubert chciał wiedzieć jeszcze jedno.

– Proszę tylko powiedzieć, dlaczego wikary w ogóle wyszedł z plebanii? Powinien odpoczywać.

Nie odpowiedziała od razu. Pytanie wprawiło ją w zakłopotanie.

– No... wikary dostał telefon i... i... Zmęczona jestem, wracam do dom.

Komisarz zerwał się z krzesła i podbiegł do starszej pani, żeby wesprzeć ją ramieniem.

– Pani pozwoli, że ją odprowadzę.

– Pozwolę, pozwolę, ino żeby żadne zbereźne myśli ci po głowie nie latały, młodzieńcze.

Szubert był zbyt zaniepokojony, żeby dostrzec absurdalność uwagi Persowej, jednak inni policjanci przysłuchujący się rozmowie z trudem powstrzymali wybuch śmiechu.

Grzeczność okazana starszej pani całkiem bezinteresowna nie była. Szubert planował pociągnąć wdowę za język w otoczeniu bardziej sprzyjającym wynurzeniom niż komisariat. O tej porze na Strzeleckiej, którą wracali, panował tłok i zgiełk. Szli w milczeniu, bardzo powoli. Pani Leokadia wyraźnie przygasła, pewnie coś ją przestraszyło. A może wdowę dręczyły wyrzuty sumienia. Komisarz szukał odpowiedniego pretekstu do zagajenia rozmowy. Przy Łąkowej z pomocą przyszedł mu przypadek.

– Pani Leokadio! Jakże się cieszę, że panią widzę. Proszę pozdrowić księdza Tomasza i przekazać, że postaram się odwiedzić go w najbliższym tygodniu. Mam już francuskie wina, o których rozmawialiśmy. A i sprawa zlecona przez księdza rozwija się niezwykle interesująco. Nawet bardzo – jestem dłużnikiem wielebnego.

Wysoki mężczyzna, który zaczepił Persową, wyrósł jak spod ziemi, wygłosił swoją kwestię, ukłonił się, po czym dziarskim krokiem ruszył przed siebie. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że zamyślony komisarz nie zdążył zareagować. Dopiero gdy drągal zniknął za narożnikiem Długiej, zapytał, kto to.

Starsza pani machnęła ręką.

– E, nasz parafianin. Niezbyt się udzielający, nikt ważny. Profesor zez Uniwersytetu. Jakiś botanik czy inny alchemik. Zaraz panie, co pan? Gdzie pan lecisz, jeszcześ mnie pan nie odprowadził! Skaranie boskie ze smarkaterią! Nikogo nie uszanują. Co za czasy! I jeszcze taki jeden z drugim śmie człowiekowi wmawiać, że nie jest komunistą.

Wdowie żale trafiły w próżnię. Szubert gnał za naukowcem, bo nos mu podpowiadał, że wpadł na zagubiony trop. I tym razem nos go nie zawiódł.

Elegancko ubrany mężczyzna oczekujący w pokoju widzeń wydał się Antoniemu znajomy. Byli mniej więcej w tym samym wieku. Na widok Kaczmarka elegant poderwał się z prostego krzesła.

– Dzień dobry, panie kapitanie. Hampel, moje nazwisko.

Kaczmarka olśniło – tak, wszystko jasne.

– Dzień dobry, mecenasie.

Uścisnęli sobie dłonie.

– Jak widzę, informacje o pana talentach nie były przesadzone. Jest pan niezwykle spostrzegawczym detektywem.

Słowa prawnika mile połechtały próżność Antka, nawet jeśli sporo było w nich przesadnej galanterii.

– Drogi mecenasie, nie trzeba wielkich zdolności, żeby się domyślić pańskiej profesji. A nazwisko Hampel znają w Poznaniu chyba wszyscy. Bynajmniej ja sporo słyszałem.

– Skoro wymianę uprzejmości mamy za sobą, proszę mnie wysłuchać, kapitanie.

Hampel taksował aresztanta badawczym wzrokiem. Kaczmarek musiał być naprawdę niezwykłym człowiekiem, skoro tyle osób zaangażowało się w jego uwolnienie. Starania panny Działdowskiej można wytłumaczyć młodzieńczym zadurzeniem, ale inicjatywa pułkownika Wacławskiego była zupełnie innej natury. Wczoraj wieczorem pod biuro na Półwiejskiej zajechał elegancki opel, przywożąc porucznika Madeja i zaproszenie na rozmowę do siedziby Referatu Informacyjnego. Takim prośbom po prostu się nie odmawia.

– Zapewne pan słyszał, chociażby od panny Działdowskiej, że podjąłem się pańskiej obrony. Nawał obowiązków nie pozwolił dotychczas na spotkanie. Tak przy okazji, potrzebowałbym formalnej zgody na reprezentowanie pańskich interesów.

Detektyw wszedł adwokatowi w słowo. Pewne rzeczy chciał wyjaśnić od razu.

– Hmm, jakby tu powiedzieć? Jestem wzruszony, że moim przypadkiem zajęła się legenda poznańskiej palestry. Widzę tylko malutki szkopuł. Obawiam się, że... eee... nie stać mnie na pana usługi.

Mecenas uśmiechnął się szeroko.

– O pieniądze proszę się nie kłopotać. Moja praca została opłacona z góry.

Antek pokręcił głową. Ejże, ktoś sobie żarty stroi?

– W takim razie muszę wiedzieć, komu zawdzięczam ten gest. Któż jest moim dobroczyńcą?

Hampel się zasępił.

– Tego nie zdradzę. W tej materii posiadam dokładne instrukcje. Mogę tylko powiedzieć, że zna pan tego kogoś, i nie mówię o pannie Działdowskiej. A teraz, za pozwoleniem, przejdę do meritum.

Kaczmarek wstał. Na zaspokojenie ciekawości nie miał co liczyć, a przecież z równie błahego powodu nie odrzuci tego daru losu. Przyjąłby pomoc od samego diabła, byle się stąd wydostać.

– Proszę wybaczyć, ale trochę rozprostuję kości. W celi brakuje ruchu.

Zaczął krążyć po sali wolnym krokiem. Hampel dostrzegł niewielką wypukłość brzuszka u detektywa. W myślach porównał ją z własnym pokaźnym bebechem. Kaczmarkowi rzeczywiście się nie przelewa.

– Otóż kapitanie, pańska sytuacja jest – używając określeń szachowych – patowa. Prokurator nie postawi zarzutów, bo cała sprawa opiera się na poszlakach. Mamy relację pani Westermann, opisującą obawy jej męża przed spotkaniem z panem. Wiem, wiem – według pana wersji nie było żadnej rozmowy telefonicznej, ani tym bardziej spotkania. Proszę mnie wysłuchać do końca. Pani Westermann zidentyfikowała ciało, ale nikt poza nią zwłok nie widział. Wdowa opowiada o okazaniu w obecności policji, ale nie ma po tym żadnych śladów w dokumentach. Rzekome szczątki Westermanna zostały wykradzione, po czym znaleziono je na brzegu Warty, w Starołęce. Powtórna identyfikacja nie była możliwa ze względu na stopień zmasakrowania i rozkładu. Co dziwniejsze, w czasie pierwszego okazania denat nie miał żadnych widocznych ran. Wyglądał jakby zasnął. – Hampel popatrzył na swoje notatki – Użyto właśnie tego określenia: „jakby zasnął”. Wdowa, znaczy pani Westermann, rozpoznała natomiast przedmioty znalezione przy topielcu jako należące do męża. Tyle jeśli chodzi o czynniki obciążające. Na pana korzyść przemawiają zeznania prostytutek, które po rzekomej śmierci doktora miały klienta odpowiadającego jego rysopisowi. Problem w tym, że nikt nie może dać panu alibi nie do podważenia. Dysponuję natomiast nieoficjalną relacją pewnej osoby, która znała dobrze Westermanna i rozmawiała z nim po jego domniemanej śmierci. Co więcej, osoba ta utrzymuje, że na prośbę doktora dzwoniła do jego mieszkania, podając się za pana. Właśnie ten telefon tak przestraszył panią Westermann. Osoba ta podała nawet domniemane miejsce pobytu Westermanna, podkreślam słowo: domniemane. Ale zastrzegła, że nie potwierdzi niczego przed sądem.

Antek przystanął. Hampel w lot się zorientował, co zaciekawiło Kaczmarka, i wyprzedził pytanie.

– Sądzimy, że Westermann zbiegł do Niemiec i prowadzi praktykę lekarską pod Berlinem. Próbowaliśmy tam dzwonić, żeby pani Westermann rozpoznała głos męża przez telefon, ale podczas połączenia doznała wstrząsu, zemdlała i straciła pamięć na amen. Albo nie chce nic powiedzieć.

Antek słuchał relacji adwokata z rosnącym zdumieniem. Dreptał w miejscu i kręcił głową.

– I to Basia wszystko zorganizowała?

– O, panna Działdowska zrobiła bardzo wiele. Zapoczątkowała całą akcję. Ale w pana uwolnienie zaangażowało się naprawdę sporo ludzi. Kanałami oficjalnymi nic więcej już zdziałać nie możemy.

Kaczmarek ponownie zaczął chodzić w kółko.

– Ale wszystko z nią w porządku? Z panną Działdowską znaczy się... Dochodzą mnie jakieś straszne wiadomości.

– Jakeśmy się ostatnio widzieli, bodajże... dziś piątek, w takim razie we wtorek, nic jej nie dolegało. Wracając...

– Przekaż jej pan, żeby na siebie uważała. Niech się trzyma z dala od Gzuba i jego pomagierów. To sprawa życia i śmierci.

Hampel syknął zniecierpliwiony. Detektyw zmienił temat.

– Jaką przyczynę zgonu Westermanna podano?

Adwokat spojrzał na Kaczmarka z wyrzutem.

– Drogi panie Antoni, pan mnie nie słucha. Protokół zachował się dopiero z obdukcji ciała wyłowionego na Starołęce. Nieboszczyk został zastrzelony.

– Nie było więc utonięcia. Zatem...

– Proszę nie prowadzić śledztwa we własnej sprawie, panie komisarzu.

Na chwilę zapadła cisza. Kaczmarek musiał przetrawić słowa adwokata.

– Panie Hampel, ale nie mogą mnie tu trzymać bez wyroku w nieskończoność. Tu nie Sowiety, nie Hitlerja!

Mecenas spochmurniał.

– Sęk w tym, że mogą. Powiem otwarcie, panie Kaczmarek. Masz pan potężnych wrogów, którzy zadbali, żebyś pan stąd nie wyszedł. Podam przykład. Poprzez znajomości próbowałem ustalić okoliczności zniknięcia ciała Westermanna z kostnicy. I czegóż się dowiaduję? Że człowiek, który przyjmował zwłoki doktorka, zrezygnował z pracy i wyjechał w niewiadomym kierunku. Potem zwłoki się cudownie odnalazły. Wiesz pan, nad Wartą. Zgadnij pan, co się stało z lekarzem sądowym, który je przebadał. Wyjechał do Francji. Znaczy nikogo nie przepytam, mogę patrzeć tylko w papiery. Później odnalazłem świadków gotowych zeznać, że widzieli Westermanna po rzekomym zgonie. I co się dzieje? Następnego dnia żaden z nich nie chciał słyszeć o pójściu do sądu. Na pana szczęście są również przyjaciele. Jednym z nich jest pułkownik Wacławski, który bardzo wysoko ocenia pana wkład w jakąś cholernie ważną operację przeprowadzoną niedawno. I ja właśnie przychodzę w imieniu pana pułkownika. Jak się pan domyśla, pułkownik nie zjawi się tu osobiście. Natomiast jego propozycja przedstawia się następująco: władze wojskowe mają niepisane prawo wypuszczenia z więzienia każdego, kogo uznają za przydatnego dla ojczyzny. Wiąże się z tym wiele ograniczeń i warunków nieistotnych w tym momencie. Pan wracasz do służby w randze kapitana. Oczywiście zająłby się pan zupełnie innymi rzeczami. Ja nawet nie chcę wiedzieć czym. Jestem wyłącznie posłańcem. Pułkownik prosi o rozpatrzenie propozycji i czeka na odpowiedź przez cztery dni.

Kaczmarek chłonął słowa mecenasa jak gąbka. Świtała szansa opuszczenia cholernego pierdla. Z drugiej strony zbyt długo był swobodnym ptakiem, żeby łatwo miał się oddać w jarzmo wojskowej hierarchii. Poza tym Wacławski żąda podjęcia decyzji w ciemno.

– Dziękuję, mecenasie, za fatygę. Proszę przekazać pułkownikowi, że jego propozycję przemyślę na spokojnie. I błagam, niech pan ostrzeże pannę Barbarę, bo grozi jej niebezpieczeństwo.

Hampel skłonił się.

– Kapitanie, za cztery dni odwiedzę pana ponownie. Proszę o wybaczenie, obowiązki wzywają. Żegnam.

Antek wrócił do celi w dobrym nastroju. Baśka zostanie ostrzeżona. Albo przez strażnika, albo przez mecenasa. Może przez obu. A propozycja Wacławskiego? W sumie nie ma nic do stracenia i żadnych innych widoków na zwolnienie. Na wolności parę spraw na niego czeka. Równie dobrze zajmie się nimi w mundurze. Cztery dni miną jak z bicza strzelił.

Wysoki mężczyzna dokładnie obejrzał policyjną legitymację Szuberta. Na komisarza patrzył z góry, nie na darmo był w swoim czasie podporą akademickiej drużyny koszykarskiej. Szubert nadal ciężko dyszał po sprincie za niezwykle szybkim drągalem. Dopadł naukowca tuż przed parkiem Chopina. A potem rozpostarł przed uczonym nieskładną wizję potwornych zagrożeń wiszących nad nim i jego rodziną.

– Reasumując, komisarzu, uważa pan, że jestem w wielkim niebezpieczeństwie w związku z substancjami, które otrzymałem od księdza Plenzlera?

Szubert skinął głową. Mężczyzna rozejrzał się uważnie, szukając dookoła oznak zagrożenia, o którym wspomniał policjant. Siedzieli na parkowej ławce, wokół bawiły się dzieci, a ich opiekunki spacerowały dostojnie. Sielanka. W takim otoczeniu trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek niebezpieczeństwo. No, może poza gołębiem, który narobi na palto. Wysoki chudzielec nie wiedział, co odpowiedzieć na oczywiste bzdury wygadywane przez osobę urzędową, postanowił więc uczynić zadość towarzyskim konwenansom.

– Przepraszam, że nie przedstawiłem się wcześniej. Nazywam się Maksymilian Odrowąż. Doktor Odrowąż, dokładnie mówiąc. Muszę wyznać, że jestem skonfundowany pańskimi rewelacjami. Obowiązuje mnie dyskrecja...

Naukowiec wziął głęboki oddech. Szuberta irytowały dziwaczne słowa padające z ust Odrowąża – zwłaszcza te, których nie znał. Drągal jeszcze nie skończył.

– Ale co tam. I tak wiesz pan bardzo dużo. Otóż informacje o moich badaniach przekazałem nie tylko policji, ale również wojsku. I wojsko odpowiedziało. Dlatego właśnie nie mogę zbyt wiele mówić. Powiem panu tylko, że jestem pod dobrą opieką. Mam zapewnioną ochronę.

Szubert nie zamierzał tak łatwo skapitulować.

– Panie Maksymilianie. Proszę powiedzieć, tylko szczerze: pan jesteś pod opieką czy laboratorium? Bo właśnie widzę, że chodzisz pan po mieście sam jak palec.

Odrowąż nie odpowiedział. Ciężko im się rozmawiało. Po chwili zwyciężyła ciekawość.

– Panie komisarzu, bardzo chciałbym skorzystać z pana doświadczeń. Bo pan przecież widziałeś krzepłyn w działaniu na ludziach.

– Krze... co?

Odrowąż uśmiechnął się lekko.

– Krzepłyn, tak pozwoliłem sobie nazwać substancję, którą badam. Rozumiesz pan – krzepa i płyn.

Szubert nie miał ochoty kolejny raz roztrząsać strzelaniny nad Wartą. Głośno westchnął.

– Dobrze, ale znajdźmy ustronniejsze miejsce. Wolałbym, żebyśmy nie siedzieli na widoku publicznym.

Chemik z politowaniem spojrzał na policjanta, czujnie rozglądającego się dookoła. Trafił na prawdziwego paranoika.

– Doskonale, w takim razie zapraszam do mnie. Mieszkam niedaleko. Napijemy się czegoś i porozmawiamy.

Wstali z ławki. Odrowąż poprowadził w kierunku Strzeleckiej. Chwilę później siedzący pod kasztanowcem zwalisty rudzielec nagle stracił zainteresowanie płachtą gazety, za którą się chował, i ruszył ich śladem.

Petlicki zacisnął pięści w bezsilnej złości. Nie docenił Wacławskiego. Durny Poznańczyk napsuł mu sporo krwi. Pora odreagować. Stał przed nim rozebrany do bielizny rosły szeregowy. Znajdowali się w jednym z zakamarków fortu. Żołnierz zasnął na warcie. Niedopuszczalna niesubordynacja. Petlicki zamierzał wdrożyć system wychowawczy, jaki zapamiętał ze służby w carskiej armii. Właśnie kończył owijać bandaż wokół dłoni. Niech to wszyscy diabli! Kłopoty zaczęły się w środę. Panna Działdowska nie stawiła się na testy. Więcej! Zapadła się pod ziemię. Zniknęła. Magister Guzik nie omieszkał dosadnie wyrazić niezadowolenia. Czwartek. Panna Działdowska nadal miała ich w nosie. Dotarła wiadomość z Warszawy. Nieszczęśliwy wypadek wojskowej ciężarówki. Bilans: dwa trupy, jeden ranny. Czwartemu pasażerowi nic się nie stało, nie licząc drobnych stłuczeń. Petlicki świadom prześladującego go pecha, wcale się nie zdziwił, gdy się okazało, że tym, który wyszedł bez szwanku, był Wojtaszek. Farciarz. Został nawet cichym bohaterem, nie tylko bowiem wyciągnął z płonącego samochodu rannego żandarma, ale honorowo oddał się do dyspozycji władz. Porażka. Aż przyszedł piątek.

Rano, bez zapowiedzi przyjechał Wacławski razem z jakimś inżynierkiem, jakimś Barcińskim. Do Fortu II wdarł się bałagan. Prawdziwy chaos. Barciński miał zbudować prototyp Golema. Wacławski zlekceważył wcześniejsze dogadanie zdolnego speca po Politechnice Lwowskiej! Co tam zdolnego, przede wszystkim zaufanego, bo rodzonego syna młodszej siostry mamusi. Wacławski wlazł w te plany z buciorami, a protest stłumił jedną cholerną kartką papieru. Jedną kartką! Głupim świstkiem załatwił starego wygę. Fotokopia pisemka kierownika Nocyka z prośbą o przysłanie jakichś części do paleniska, dowód, że w czasie rzekomego spopielenia Prażyńskiego krematorium nie działało. Koniec, kropka. Inscenizacja, którą odegrali z Wojtaszkiem, wypadła tak przekonująco, że przestraszony Nocyk wstawił do protokołu datę zgodną z życzeniem. Pytanie jakim sposobem misterną intrygę wytropił ten ciul Wacławski? Ten prowincjonalny oficerek, ten pożal się Boże wywiadowca. Jak dotąd Wacławski nie nadał sprawie oficjalnego biegu, ale w każdej chwili mógł zmienić zdanie. Tak oto pan inżynier Barciński rozpoczął pracę w Forcie II. Na domiar złego przypadł do gustu Silbersteinowi, bo studiował i pracował w Berlinie, więc szprechał jak szkop. Niemieckie powiązania inżyniera jakoś Wacławskiemu nie przeszkadzały, choć nawet dziecko zauważyłoby zagrożenie konfliktem interesów w kontekście dostępu do ściśle tajnego projektu.

I się zaczęło. Pierwszym pomysłem Barcińskiego było postawienie na dziedzińcu szopy. Pan inżynier nie mógł się skupić w grubych murach, a może potrzebował światła? Petlickiemu nawet nie chciało się słuchać bzdurnych uzasadnień. Jaśnie paniczyk, psia jego mać. Forteczne mury mu nie odpowiadają. Prowizoryczny budynek powstał w imponującym tempie. Poza wykonaniem prototypu Barciński dostał zadanie opracowania planów produkcji golemów dla celów wojskowych. Daj Boże, noga mu się powinie i na gwałt trzeba będzie szukać zastępcy. A troszkę Panu Bogu dopomóc nie zawadzi.

Petlicki mocno się zdziwił, gdy Warszawa po neutralizacji metamorfa nie przejęła rozpracowywania żydowskiego manuskryptu, a pieczę nad pracami powierzyła jemu. Coś tu śmierdziało. Uruchomił wtedy prywatne kanały informacyjne. I co się okazało? Że projekt „Praga” traktowany jest po macoszemu. Oficjalnie priorytet stanowią nowe samoloty: „Żubr”, „Jastrząb” i „Wilk” oraz ściśle tajne badania Samodzielnego Referatu Technicznego. Nieoficjalnie dodawano, że prawdziwym powodem zepchnięcia „poznańskiego” projektu na boczny tor było stanowisko Ordynariatu Polowego: biskupi nie wyobrażali sobie święcenia pułków „żydowskich” golemów. Sprawie nie pomagało nazwisko Prażyńskiego w roli inicjatora. Nadal liczono straty po niefortunnym przejęciu magazynu „maszynek”. Ot i cała tajemnica. Taka interwencja Kościoła nie mieściła się w głowie Petlickiego, za młodu sympatyka socjalistów. Duchowni od dawna mieli na pieńku z Prażyńskim i wykorzystali okazję, żeby pognębić go jeszcze po śmierci. Petlicki skapitulować jednak nie zamierzał. Wszystko przemyślał. Trzeba tylko zbudować prototyp na własną rękę i zainteresować nim dowództwo ponad głowami klechów. I taki właśnie plan zniweczył Wacławski. Ale dobry strateg ma zawsze w zanadrzu rozwiązanie awaryjne. A on strategiem był wyśmienitym.

Osłona na pięść była gotowa, czas przystąpić do szkolenia.

– Szeregowy, wiesz, dlaczego się tu znalazłeś?

Żołnierz, właściwie jeszcze chłopiec, skinął głową. Uległość nie przekonała podpułkownika.

– Żebyś raz na zawsze zapamiętał, że od ciebie zależy los innych.

Petlicki uderzył z całych sił. Śpioch jęknął i zgiął się wpół. Szybko spadły dalsze ciosy. Grube mury prochowni stłumiły wszystkie dźwięki, a zresztą szeregowy nie krzyczał jak baba. Petlicki wiedział, że skuteczność stosowanej metody wychowawczej była żadna, natomiast odprężenie dla skołatanych nerwów wyśmienite.

Po blisko dwugodzinnej rozmowie Szubert z Odrowążem opuścili przytulne mieszkanie przy Strzeleckiej 13. Wcześniej policjant poznał żonę gospodarza – Zofię oraz dwójkę dzieci: Maćka i Katarzynkę. Dzieci były bardzo ładne, podobne do mamy. Nieufny chłopak spoglądał wilkiem na obcego, ale dziewczynka obdarzyła policjanta pięknym uśmiechem. Spotkanie okazało się korzystną wymianą informacji. Autentycznie zafascynowany swoimi badaniami Odrowąż mówił o nich dużo. Zdawkowe uwagi Andrzeja skrzętnie notował w grubym brulionie. Szubert poznał szczegóły niezwykłej oferty księdza, do której chemik początkowo podszedł, delikatnie mówiąc, lekceważąco. Właściwie tylko przez szacunek dla sutanny nie wylał wszystkiego do ścieków. Ksiądz nie zdradził, w jaki sposób wszedł w posiadanie buteleczek, tylko nadal podkreślał wagę sprawy. Przekazał osiem flaszek dwóch rodzajów. W czterech pierwszych Odrowąż dość szybko rozpoznał morfinę. Pozostałe okazały się prawdziwym wyzwaniem. Eksperyment na myszy przeszedł najśmielsze oczekiwania. Laboratoryjny gryzoń po podaniu specyfiku przeżył niesamowitą metamorfozę – zanim minął kwadrans, zamienił się w futrzany kłębek energii. Najpierw rozszarpał wszystkie towarzyszki. Przełożony do klatki ze szczurami, co kosztowało doktora kilka bolesnych ukąszeń, nie stracił bojowego ducha. Szybka i odporna na ból mysz w zaciekłej walce pokonała trzy szczury. Efekty zażycia substancji były niewiarygodne. Doktor powodowany naukową ciekawością postanowił sprawdzić, gdzie leży kres możliwości odmienionej myszy. Woźny opiekował się na wpół dziką kotką. Wystarczyła jedna butelka spirytusu i odpowiednie zagajenie, żeby wąsaty cerber, nie kryjąc poczucia wyższości wobec uczonego, zapukał do drzwi pracowni, dzierżąc na ręku leniwą kocicę. I tym razem mały gryzoń poradził sobie z wielokrotnie większym przeciwnikiem. Kotka po raz pierwszy i ostatni w życiu rzuciła się do ucieczki przed myszą. Na swoje nieszczęście okazała się zbyt powolna. Naukowiec musiał zwrócić wściekłemu woźnemu całe dziesięć złotych za zwierzaka, który po nagłej śmierci urósł do rangi ukochanego towarzysza nocnych dyżurów.

Obmyślający kolejne eksperymenty Odrowąż bez słowa sięgnął do portfela, a wąsaty woźny pewnie pluł sobie w brodę, że tak nisko wycenił ból po stracie kotki. Tylko przypadek sprawił, że roztargniony chemik nie wręczył mu banknotu pięćdziesięciozłotowego. Odrowąża zafascynował potencjał daru wikarego. Od razu przyszły mu do głowy zastosowania wojskowe, może z racji obowiązkowych ćwiczeń przeciwlotniczych i przeciwgazowych, w których ostatnio uczestniczył, może z racji frontowych wspomnień starszego brata. Co tam czołgi i samoloty. Mając armię tak wzmocnionych żołnierzy, Polska nie musiałaby się obawiać Hitlera i bolszewików razem wziętych, a nazwisko uczonego, który uratował ojczyznę, weszłoby do narodowego panteonu obok Kopernika czy Skłodowskiej-Curie. Nie! Zdecydowanie przed Skłodowską. Euforyczny nastrój trwał do następnego dnia. Rankiem znalazł cudowną mysz martwą. Wygląd zwłok sugerował, że nie odeszła w spokoju. Sekcja wykazała całkowite wyniszczenie narządów wewnętrznych. Mówiąc bardziej po ludzku, obiekt eksperymentu przez dobę postarzał się do maksymalnego wieku osiąganego przez myszy. Niepowodzenie nie ostudziło zapału Odrowąża. Wręcz przeciwnie, poczuł wyzwanie, żeby wyeliminować skutki uboczne, jednocześnie zachowując, a nawet wzmacniając zmiany korzystne. Wtedy wpadł na pomysł, żeby o odkryciu poinformować policję i wojsko. Od policji odpowiedzi nie uzyskał, czego powód wyjaśnił mu teraz Szubert, natomiast wojsko wykazało duże zainteresowanie. Po dwóch dniach eksperyment powtórzono w obecności trzech pułkowników. Wszystko przebiegło niemal identycznie. Tym razem jako ostateczny przeciwnik wzmocnionej myszy wystąpił ogromny owczarek, należący do jednego z oficerów. Wynik eksperymentu był identyczny, chociaż pies próbował nawiązać walkę. Mysz okazała się zbyt szybka. Wobec groźby oślepienia pupila, właściciel psa rozdzielił walczących, narażając się na mysią furię. Dalsze zachowanie myszy Odrowąż poddał dokładnej obserwacji. Po godzinie zaczęła miotać się po klatce, po dwóch się uspokoiła, po trzech znieruchomiała. Do czterech brakowało jeszcze dwudziestu minut, gdy mysz numer dwa zdechła. Kiedy Odrowąż opowiadał, oczy mu płonęły, a z każdego słowa wyzierała pasja. Trafił na cierpliwego słuchacza, któremu nie musiał tłumaczyć spraw oczywistych, więc kiedy padła propozycja wizyty w laboratorium, uczony przystał na nią od razu.

Hermann Kreuzmark był niebezpiecznym człowiekiem. Śmiertelnie niebezpiecznym, o czym świadczyły zastępy jego ofiar. Ile razy można rozczarować niebezpiecznego człowieka? Ile razy można się przyczynić do jego klęski? Anne wiedziała, że zrobiła to o jeden raz za dużo. Musiała więc zniknąć. Nieodwołalnie. Natychmiastowo. Bez śladu, zwłaszcza że szacowny małżonek był tylko jednym z czyhających na jej życie. Sowieci już raz spróbowali i niewiele brakowało, żeby im się udało. Na chwilę przystanęła. Musiała odpocząć. Przyjeżdżając, miała zdecydowanie lżejszą walizkę. Zamiłowanie do pięknych przedmiotów kiedyś ją zgubi. Nie mogła również zapominać o Polaczkach. W ostatni poniedziałek poczuła, że przymus rzucony na Apfelbauma został przełamany. I to w sposób wykluczający powodzenie jej planu. Żydek wpadł, może nawet został ranny. Na pewno zerwano mu z palca obrączkę, którą kilka tygodni temu przypieczętowała zaklęcie. Pytanie, czy przyłapano go na kopiowaniu manuskryptu, czy na zabójstwie Silbersteina? Jeśli Polacy albo Żydzi, albo ktokolwiek, kto zniszczył to zaklęcie, mieli kogoś znającego się na czarach, to ten ktoś na pewno wpadnie na jej trop. Pośpiech nie był więc żadną przesadą.

Z Apfelbaumem wiązało się jeszcze kilka innych zagadek. W polskim szmatławcu przeczytała o tragicznym wypadku tramwajowym na Wilhelmplatz. Wyjątkowo nie podano nazwiska ofiary, ale Anne po prostu wiedziała, że pod kołami zginął właśnie Apfelbaum. Czy ktoś wepchnął go pod koła? Czy ktoś zmusił go do desperackiego kroku? Dlaczego, do diabła, oficer, którego zdrada wyszła na jaw, chodził swobodnie po ulicach? A jeżeli wcale nie swobodnie? Może zastawiono pułapkę? Pułapkę na nią. Kiedy wyszła z domu, głowa pękała jej od pytań i wątpliwości. Brakowało natomiast bodaj jednego pomysłu, co zrobić dalej. Rozejrzała się. Stare dobre Jersitz. Przez chodnik przelewał się tłum pędzących w pośpiechu we wszystkich kierunkach. Nieco luźniej było na jezdni. Konne wozy, automobile. Krzyki i dźwięki klaksonów. Z oddali dobiegał dzwonek bimby. Zwyczajne, do bólu banalne życie. Coś wspaniałego. Dawno temu Anne żyła jak ci przechodnie, bez czarów, zaklęć, bez zabójczych tajemnic. Chociaż tajemnice jednak były: kto z kim się puścił, kto się upił albo kto co podwędził. Ekscytujące. Dawno temu Anne, dziewczyna, której Bóg poskąpił urody, dawała sobie w takim szarym życiu radę. Brak przyciągających oko kobiecych atutów zastępowała fartem. Miała po prostu szczęście. Falę wspomnień przerwało zderzenie z rosłym mężczyzną. Anne z trudem utrzymała równowagę, ale walizka wypadła jej z rąk.

– Najmocniej panią przepraszam. – Rosły mężczyzna spiekł raka, podając Anne walizkę. – Czy mogę jakoś zrekompensować nieprzyjemność, której doświadczyła pani z mojego powodu?

Tschopp odpowiedziała uśmiechem. Rozwiązanie przyszło samo, a wręcz na nią wpadło. Mężczyzna podał jej ramię i po chwili wiedziała już o nim wszystko. Nazywał się Witold Jońca i był dyrektorem w lubońskiej fabryce superfosfatów. Anne nie miała pojęcia, cóż to takiego, Witold zresztą również, najważniejsze, że przynosiło całkiem spore pieniądze.

Nim dotarli do zaparkowanego w zaułku auta, w którym czekał szofer, Jońca zaproponował Anne posadę sekretarki i mieszkanie służbowe w budynku biurowym na terenie fabryki. Tego właśnie potrzebowała. Wyjazdu z Poznania do pobliskiej miejscowości, w której będzie mogła spokojnie wszystko przemyśleć. Tęsknota za szarym życiem była wyłącznie ględzeniem, niczym więcej. Uwielbiała wykorzystywać moc dla zaspokojenia swoich niemałych potrzeb.

– Jedno chciałabym od razu wyjaśnić. Jestem panną, a nie panią.

Dyrektor Jońca uśmiechnął się, słysząc jej słowa, i raz jeszcze poczerwieniał jak młodzieniec z gimnazjum. Utrata obrączki stanowiła znak. Koniec z Hermanem, koniec z Abwehrą. Koniec z żydowskimi papierami, papirusami i pergaminami. Pora żyć dla siebie. Najlepiej w luksusie, na który zasługiwała.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki