Ślady dusz. Tom 1 - Paula Uzarek - ebook

Ślady dusz. Tom 1 ebook

Paula Uzarek

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zaczyna się od kota. Kiedy złośliwy zwierzak wywraca życie Adama do góry nogami, mężczyzna szuka wsparcia u pewnej wiedźmy. Ale to dopiero początek prawdziwie magicznych problemów…

Dzięki wiedźmie odkrywa, że zmarła babcia pozostawiła mu w spadku dar. Na początku nawet nie przeczuwa, jak bardzo to znalezisko zmieni jego życie. Rodowy spadek szybko wciąga go w świat, w który dotąd nie wierzył. Długo nie potrafi przyjąć do wiadomości, że jest w stanie rozmawiać... z duszami. Jak się jednak okazuje, dar przyzywał Adama od zawsze, tylko do tej pory mężczyzna nie potrafił bądź nie chciał go usłyszeć.

Adam w „Śladach dusz” przechodzi tę samą drogę co Sabrina, Buffy i inni bohaterowie, w których świat wkroczyła magia. Pozostaje pytanie, czy zaakceptuje samego siebie i to, co przyniosło mu odkrywanie rodzinnych tajemnic?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 330

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Virtualo, 2022

Copyright © by Paula Uzarek, 2022

Redakcja: Panbook

Korekta: Panbook

Skład wersji elektronicznej: konwersja.net

Projekt okładki: Małgorzata Drabina/Yellow Room

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 978-83-272-5587-7

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

Chcesz wydać książkę lub audiobook? Wejdź na virtualo.eu lub napisz do nas na adres [email protected]

Dla mojej babci Marii, mamy Doroty itaty Waldemara

Śmierć to tylko brama. Ona niczego nie kończy, wprost przeciwnie, zaczyna.

(Katarzyna Bonda, Miłość leczy rany)

Kto zna prawdziwe imiona rzeczy, posiada nad nimi władzę.

(autor nieznany)

1. Złe oko

Otworzyłem drzwi domku, a jęk starego drewna przeciął rześkie powietrze wrześniowego poranka i przepłoszył kilka wron z trawnika. Podszedłem do samochodu i sięgnąłem po ściągaczkę do wody, by usunąć z szyb nocną wilgoć.

– Cholera… – zakląłem. – A wczoraj myłem!

Przez maskę i dach biegły ślady kocich, obficie ubłoconych łapek. Zastanowiły mnie dziwne, podłużne wzory, wymalowane błotem na przedniej i tylnej szybie. Wyglądały, jakby zwierzę kilka razy wdrapało się na dach i zjechało z niego jak ze zjeżdżalni.

– A to ci dopiero! – mruknąłem pod nosem i pokręciłem głową z westchnieniem.

Zaczynało mnie to trochę bawić. Za pierwszym razem przeszedłem okolicę, żeby tylko dorwać drania. Później przez całą noc czatowałem na ganku z wiatrówką. Musiałem zasnąć, bo obudził mnie sąsiad, weteran wojenny, który na widok broni wzburzył się tak, że nie potrafiłem go uspokoić. Zaczął krzyczeć, ile sił w płucach, że wróg atakuje i żeby oddawać mu karabin. Zrobiło mi się wtedy potwornie głupio. Lubię pana Jana i nie chciałbym w żadnym wypadku mieć go na sumieniu. Co powiedziałbym jego żonie? Pani Mario, pani mąż dostał ataku serca na widok mojej wiatrówki, bo polowałem na kota, który ubrudził mi świeżo umyty samochód?

Jakimś cudem udało mi się uspokoić sąsiada i wyjaśnić sprawę. Popukał się w czoło i rzucił na odchodne, że zniesienie obowiązkowej służby wojskowej było błędem, bo teraz mężczyźni wyżywają się na Bogu ducha winnych zwierzętach, zamiast podsycać w sobie patriotyzm. I coś o starych kawalerach. Postanowiłem odpuścić. To przecież tylko kocie ślady…

Cała sprawa intrygowała mnie jak żadna inna, szczególnie że ciągnęło się to od ponad miesiąca. Z osobliwą regularnością na świeżo woskowanej karoserii pojawiały się ścieżki, którymi poruszał się sprawca. Po wielkości łap widać było, że to za każdym razem ten sam, dość spory osobnik. Na masce i szybie znajdowałem pojedyncze włókna białej sierści, ale nie widziałem w okolicy żadnego kota pasującego do rysopisu. Po dwóch tygodniach mycia auta co drugi dzień mimowolnie zauważałem każdego zwierzaka czającego się w ciemnościach. Płoszyłem je, więc zaczęły mnie omijać szerokim łukiem. Nic z tego. Kot najwyraźniej musiał przychodzić z daleka specjalnie po to, by podeptać mi mercedesa.

Przez kolejne dni zastanawiałem się, ile kilometrów dziennie może przemierzyć w czasie takiej wędrówki dorosły kot? Podobno ich rewir to maksymalnie kilka posesji. Słyszałem jednak o wyjątkowych przypadkach, gdy wracały do domu z odległości nawet kilkudziesięciu kilometrów. A więc to mógł nie być zwykły kot! Zresztą… Nie miałem pojęcia o tropieniu zwierząt! Najbliżej do detektywa miałem wtedy, kiedy wczuwałem się w losy bohaterów seriali na Netflixie, albo kiedy czytałem o Sherlocku Holmesie.

Jedyną znaną mi osobą, która mogła rzucić nieco światła na sprawę (po mało pomocnym Google’u), była moja znajoma weterynarz Sara. Wprawdzie wyżła Floyda pochowałem jakiś rok temu z hakiem, ale liczyłem, że znalazłaby chwilkę dla najlepszego kumpla z podstawówki.

Wpadłem do niej któregoś dnia po pracy. Niestety, nic z tego nie wyszło, bo Sara nie miała czasu na – jak to ujęła – zabawę w Indian. Za dużo tego dnia działo się w klinice.

– Pamiętasz, Adam, jak matka chciała ze mnie zrobić lekarkę, a ja uparłam się na weterynarię? Żeby nie musieć pracować z ludźmi? – rzuciła, ocierając czoło wierzchem dłoni i westchnęła. Poprawiła kitel w różowe jednorożce i wsadziła za ucho niesforny kosmyk w kolorze wściekłego blondu, który wymknął się z kucyka. – O Panie! Po cholerę mi to było? Jest znacznie gorzej, niż sobie wyobrażałam. Oprócz uspokajania psa muszę użerać się z jego właścicielem, a czasem nawet z całą zakichaną rodziną.

Krótko jej podziękowałem i obiecałem wpadać częściej niż tylko w sprawie jakiegoś zwierzaka. Usiadłem za kierownicą i pogrążyłem się w myślach. Sprawa kocich śladów zajmowała mi ostatnio zdecydowanie za dużo czasu. Po akcji z wiatrówką przestały się na kilka dni pojawiać, więc odważyłem się umyć i nawoskować samochód. Miałem wrażenie, że właściciel niewielkiej myjni Czysta Rączka przyjął mnie z niemałą ulgą. Stałem się jego ulubionym klientem, może nawet jedynym, zwłaszcza że prowadził interes już za granicą miasta. Mało kto był na tyle zdeterminowany, by zapuszczać się aż tak daleko tylko po to, by umyć samochód.

Odetchnąłem i zapomniałem o kocich wędrówkach przez czystą karoserię.

Aż do dzisiejszego poranka.

Stałem ze ściągaczką w ręku i gorączkowo szukałem w myślach rozwiązania na to szaleństwo. Może nie umyję samochodu? Trochę wstyd, ale wytrzymam przez kilka dni. Ucierpi duma, myślałem. Dzieci będą wytykać palcami bezbożnie utytłanego mercedesa, a świętej pamięci wujek Antek zacznie przewracać się w grobie. No trudno!

Eksperyment się jednak nie powiódł. Sprawił nawet, że kot już dzień później posunął się o krok dalej. Nie odczekał zwyczajowych dwóch dni. Na masce nad lewym reflektorem, czyli tam, gdzie zazwyczaj podchodzę do samochodu, widniał mokry znak zasychającego moczu. Tradycyjnie znalazłem też ubłocone ślady łap i pojedyncze włókna białej sierści.

Stałem z boku z tą cholerną ściągaczką do wody i załamywałem ręce. Złość znana już z poprzednich epizodów z kotem widmo wróciła ze zdwojoną siłą. Jakieś złośliwe bóstwo bawiło się mną w ten sposób? Za karę? Dla rozrywki? A może badało moje reakcje?

– Specjalnie to robisz, wredoto? – mruknąłem i wyciągnąłem z kieszeni płaszcza telefon, żeby zrobić zdjęcie śladów.

Uświadomiłem sobie, że do tej pory nie zabezpieczyłem żadnych dowodów, a moje słowa mogłyby się wydać jedynie bełkotem szaleńca. Sam bym tak pomyślał o facecie gadającym w kółko o kocie, który się na niego uwziął.

Pojechałem do myjni. Stałem się niewątpliwie jej najlepszym klientem, znacznie podnosząc statystyki częstości mycia aut. Z tak wypastowanym samochodem mógłbym występować w reklamie środków czyszczących, jednak gdyby to rzeczywiście była reklama, pojawiłaby się w niej seksowna hostessa z butelką płynu dla profesjonalistów, a nie ja. Pyk i brud znika.

– Panie Zbyszku, powie mi pan, czego używacie? – spytałem zafrasowanego właściciela. Drapał się po łysinie i nic a nic nie rozumiał z tej sytuacji. – Kocur… on… obszczał mi maskę. Może te specyfiki jakoś go przyciągają?

– Ano, pokażę panu. Chodź pan. – Usłużnie się skłonił i pokazał gestem, bym podążył za nim za metalowe drzwi kanciapy. Zamyślił się, patrząc na półkę z ustawionymi butelkami i innymi akcesoriami do mycia aut.

– One wszystkie mają podobne składy – skwitował i ponownie się zadumał. – To nic nie da, że zmienimy środek na inny.

– Domyślam się, ale może coś jeszcze można zrobić? Coś zmienić? – niemalże błagałem. Na samą myśl, że kot posunie się dalej, aż się we mnie gotowało.

– Pan wie przecież, że już próbowaliśmy wszystkiego. Wszystkiego! Ile pracuję w tym zawodzie, jeszcze mnie to nie spotkało. – Załamał ręce i spojrzał na mnie badawczo. – To już za długo trwa! Żaden z naszych klientów nie ma takich przygód jak pan! To musi być jakaś klątwa czy coś!

– No co pan, jaka klątwa? Nie wierzę w takie rzeczy – zaśmiałem się, a on jeszcze bardziej spoważniał.

Zaszła w nim subtelna zmiana, której nie potrafiłem jasno określić. Nigdy nie widziałem, żeby był taki ponury. Mówił prawdę? Na samą myśl zesztywniałem z niepokoju. Przypomniało mi się, jak babcia Aniela zabrała mnie jako dziecko do wróżki, która stawiała karty i przepowiadała przyszłość przy okrągłym stole. Jej sękatych palców i nawiedzonego głosu nie zapomnę chyba nigdy, ale to jedyne, co kojarzyło mi się z klątwami.

– W to nie trzeba wierzyć, żeby działało. – Jego głos wyrwał mnie z zamyślenia. – Ile pan lat ma, jeśli wolno spytać?

– Dwadzieścia dziewięć – odparłem zgodnie z metryką. – A czemu?

– Pan jeszcze młody, w dupie był i gówno widział – mruknął, splunął siarczyście i znów się zamyślił.

Nie skomentowałem. Zaczerpnąłem głęboko powietrza i zacząłem liczyć do dziesięciu, żeby się uspokoić. Właściciel myjni w końcu pokiwał głową.

– Innego wyjścia nie widzę – zaczął. – Żona zna jedną babkę, co odczynia takie rzeczy. Wiedźmę! Zna się na energii i widzi istoty. Jak ona panu nie pomoże, to ja już nie wiem! – dokończył drżącym głosem.

Wyglądał na prawdziwie przerażonego, aż skulił się ze strachu. Sięgnął po telefon i zadzwonił do małżonki, po czym zapisał tępym ołówkiem na tekturowym pudle numer telefonu.

– Żona pana zapowie – szepnął i podał mi wydarty skrawek. – Zadzwoni pan tam dzisiaj o piętnastej.

– Co z myciem? – zapytałem. Tekturę złożyłem i włożyłem do kieszeni jeansów.

– Umyjemy panu, spokojnie. – Wyraźnie się rozluźnił, pokazując krzywe zęby, pożółkłe od papierosów i kawy.

Z czystym samochodem i numerem w kieszeni pojechałem do pracy. Przez sytuację z kotem nie mogłem się na niczym skupić, rzędy liter i cyfr przelatywały mi przed oczami. Nie łączyły się w logiczne ciągi. Musiałem być blady jak ściana, bo szef mi się przyjrzał i polecił iść do domu. Bał się choroby zakaźnej oraz tego, że z rozkojarzenia narobię więcej szkody niż pożytku. W tym roku nie wykorzystałem ani jednego dnia urlopu, co skrupulatnie sprawdził, i kazał mi wrócić za tydzień.

– Odpoczniesz w końcu. Nie miej mi tego za złe. Wiem, jak ostatnio nie lubisz urlopów, ale ja muszę dbać o pracowników.

Rozpiął marynarkę i usiadł, po czym z hukiem odłożył na biurko opasły kalendarz i zaplótł dłonie na brzuchu.

– Na nic mi się w takim stanie nie przydasz.

Pokiwałem głową na znak zgody. W pracy nie zwierzyłem się nikomu z przygody z kotem. Tylko tego brakowało, żeby mieli mnie za wariata. Wystarczyło, że pan Jan na mój widok pukał się w czoło i przechodził na drugą stronę ulicy.

Do piętnastej czas wlókł się okrutnie. Zdążyłem zrobić zakupy, posprzątać dom, obejrzeć kilka odcinków Teorii wielkiego podrywu i przespacerować się po parku. Śmiałem się w duchu z tego pomysłu z klątwą, ale kiedy wybiła trzecia, wystukałem numer z tekturki i opadłem na oparcie kanapy w salonie.

Odebrała po trzech sygnałach. Wiedziałem, że wiedźm i wróżek jest więcej niż ta z dziecięcych wspomnień, mimo to odetchnąłem z ulgą, gdy usłyszałem w słuchawce młody, przyjemny głos.

– Dzień dobry, cieszę się, że zdecydował się pan zadzwonić. Znam szczegóły sytuacji. Proszę przyjść na ulicę Magiczną siedem za pół godziny – powiedziała i rozłączyła się, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.

Przez dłuższą chwilę gapiłem się w telefon i trawiłem te kilka krótkich zdań. Sprawdziłem, gdzie to jest. Pójście tam pieszo powinno mi zająć akurat tyle czasu, ile miałem do spotkania. Wstałem, założyłem czystą koszulę w niebieskie prążki i wyszedłem.

Dotarłem na miejsce. Magiczna siedem. Perfekcyjny adres dla wiedźmy, pomyślałem, uśmiechając się pod nosem. Aż się wzdrygnąłem, gdy nacisnąłem klamkę, bo za wpółprzymkniętą furtką siedział biały, szczupły kocur. Obserwował mnie uważnie i powoli ruszył do drzwi piętrowego, drewnianego domku porośniętego bluszczem. Co kilka kroków odwracał łeb, jakby sprawdzał, czy idę posłusznie za nim. Niewiarygodne, ale zachowywał się zupełnie jak człowiek. Jego kocie jestestwo, począwszy od wielkich zielonych oczu, a skończywszy na puszystym ogonie, emanowało czymś mistycznym. Przy drzwiach spojrzał na mnie wyczekująco. Spuścił wzrok, dopiero gdy nacisnąłem dzwonek. Nie usłyszałem, czy zadziałał, zastukałem więc mosiężną kołatką w kształcie dłoni. Mechanizm zamka szczęknął gwałtownie.

Otworzyła mi kobieta. Szczupła sylwetka dosłownie na moment wyłoniła się z mroku przedpokoju, by ponownie w nim zniknąć. Miała nie więcej niż trzydziestkę i nieskazitelną skórę w porcelanowym odcieniu. Burza długich, rudych włosów opadała na ciemną suknię. Przypatrywała mi się, przeciągając moment wejścia. Czułem, jakby ważyła na szali moje życie.

– Lubi pana. – Srebrne bransoletki zabrzęczały, gdy gładką, drobną dłonią wskazała na białego kocura. Ocierał się akurat o jej spódnicę.

– Dokładnie takie futro musi mieć tamten kot, który… – zacząłem, przestępując próg.

– Kto go tam wie? – przerwała mi krótko.

Zamarłem na kilka uderzeń serca pod wpływem tembru jej głosu.

– To wchodzi pan czy będziemy tak stać w progu?

Poprowadziła mnie przez korytarz do salonu. Wszędzie panowała tak gęsta ciemność, że prawie runąłem jak długi, potykając się o dywan. Zanotowałem w pamięci jego położenie – nie chciałem popełnić gafy prośbą o zapalenie światła. Jeszcze by mnie zostawiła samego jak palec na pastwę klątwy, w którą zaczynałem przez ostatnie wydarzenia wierzyć. I to wierzyć z całych sił, tak jak tonący w lodowatym morzu wierzy, że to mu się tylko śni.

W powietrzu unosiły się drażniące kłęby kadzideł. Okrągły stół pośrodku chował się pod fioletowym obrusem, na nim tliła się biała świeca, jedyne źródło światła. Obok leżał sztylet, jajko, kilka kryształów i karty ułożone rewersem do góry. Uniosłem wzrok na kobietę. Gestem wskazała krzesło, usiadła naprzeciwko. W końcu mogłem się przyjrzeć jej pociągłej twarzy. Była inna niż wszystkie kobiety, które dotąd zwracały moją uwagę. Podobały mi się jej wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, pełne usta i niewielki, lekko zadarty nos. Mógłbym patrzeć na nią godzinami jak na hipnotyzujące, niezwykle kojące dzieło sztuki. Wiedźma również mi się przyglądała. Czułem, że w jej zielonych oczach kryją się nieopisane tajemnice i pierwotna magia. Nie potrafiłem wyjaśnić, skąd przyszły mi do głowy takie właśnie skojarzenia. Może przez tajemniczy nastrój tego domu, a może gwałtowne emocje ostatnich wydarzeń z kotem widmo?

Odgarnęła falę niesfornych włosów, srebrne bransoletki błysnęły. Zaplotła drobne dłonie przed sobą.

– Proszę położyć ręce na stole – poprosiła cicho, ale stanowczo. Jej głos wibrował przyjemnie i przywodził na myśl zapach anyżu. – Nie tak, odwrotnie! – zganiła mnie, kiedy położyłem je wierzchem do góry.

Onieśmielała mnie ta sytuacja, więc się nie odzywałem. Poddałem się jej poleceniom z niemałą ulgą. Sprawiała wrażenie osoby, która robi takie rzeczy nie pierwszy raz.

– Mhmm – mruknęła, jakby potwierdzając coś, co już od dawna wiedziała. Zajrzała mi głęboko w oczy i przetasowała karty. – Proszę przełożyć na trzy kupki.

Wzięła je po kolei i odwróciła, ściągnęła po jednej z każdego stosiku. Po chwili złożyła jedna na drugą w odwrotnej kolejności, kiwając głową.

– Jest tak jak myślałam, czyli nie najlepiej. Widzi pan?

Wskazała na pierwszą kartę – wieżę na ciemnym tle z błyskawicami uderzającymi dookoła. Widziałem już gdzieś taki obraz, ale nie mogłem sobie przypomnieć gdzie. Wiedziałem jedynie, że kojarzył mi się z czymś nieprzyjemnym. Zrobiło mi się duszno.

– To znaczy, że przyjdzie burza? – spytałem naiwnie.

Pokręciła tylko głową. Dostrzegłem spadającego z wieży mężczyznę, przełknąłem ślinę i wydyszałem:

– Ktoś leci w dół.

– Tak. To pan – skwitowała rzeczowo. – Jakaś osoba rzeczywiście źle panu życzy. Domyśla się pan, kto to może być? – spytała poważnym tonem.

Przeraziła mnie ta powaga.

– Kto mógłby chcieć mojej krzywdy? – Wzruszyłem ramionami. – Naprawdę dobrze żyję z ludźmi wokół siebie.

– Pan tak na serio? – zamyśliła się, a na kolana wskoczył jej biały kocur. Spojrzał na mnie triumfalnie i ziewnął. – Widzę, że jest pan ze mną szczery – dodała po chwili. – To dobrze. Wyczuwam kłamstwa.

– Powtórzę. Nic mi na ten temat nie wiadomo – burknąłem i zacisnąłem usta.

Wskazała drugą kartę i spytała, co widzę. Omiotłem wzrokiem postać wiszącą do góry nogami i znów zerknąłem na kota.

– Ktoś się poddaje dziwnym zabiegom z zakresu medycyny naturalnej? – odparłem.

– Słabo panu idzie… ale już lepiej. Ktoś się poddaje zabiegom, trochę tak. Zgadza się pan na taki stan rzeczy, wziął pan udział w grze, która się toczy od pierwszego dnia, kiedy zobaczył pan kocie ślady na samochodzie. To rodzaj manipulacji energetycznej.

– Ja się poddaję? Gram w grę?! – uniosłem głos. Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. – Przesadza pani. Kto przy zdrowych zmysłach chciałby takiego szaleństwa?

Uciszyła mnie gestem dłoni i wskazała trzecią kartę.

– Kobieta na tronie spogląda w bok na czarnego kota – opisałem machinalnie. – Czyli ona mi to robi? Nie znam nikogo z czarnym kotem. Czy to ma znaczenie, że karty są ułożone do góry nogami? – spytałem i podniosłem wzrok z karty na Wiedźmę.

Uśmiechała się zupełnie jak jej kot.

– Ma znaczenie, ale płeć z karty już niekoniecznie. Proszę pamiętać, że to tylko symboliczna reprezentacja czegoś. Aktualny stan rzeczy.

Złożyła karty sprawnym ruchem i zaczęła drapać kocura za uszami.

– Jeszcze kilka sesji i będzie pan lepszym tarocistą ode mnie. – Puściła oko.

– No, w końcu przestała pani być taka poważna – powiedziałem i od razu tego pożałowałem.

– Układ kart miał tylko potwierdzić to, co już wiadome. Ktoś panu źle życzy. Nie wie pan, kto by to mógł być – skwitowała, uśmiechając się z demonicznym błyskiem w oku. – Ale to nic… Wyczuwam, o jakiego rodzaju klątwę chodzi, pomogę panu skutecznie się jej pozbyć.

– Jestem sceptykiem. – Zaśmiałem się nerwowo, zakładając ręce na piersi. – Nie chce mi się wierzyć w takie bajki.

– Niedowiarków też spotyka złe oko. – Skrzywiła się lekko. – Nie możemy zwlekać, za długo się to przeciąga. Muszę przeprowadzić odczynianie, najlepiej nad ranem, kiedy wstanie słońce. U pana, przy samochodzie.

W zamyśleniu głaskała kota, po czym dodała:

– To będzie kosztować. Nie mogę przeprowadzać takich rytuałów za darmo. Czeka nas dużo pracy i w związku z tym bilans energetyczny musi wyjść na zero.

Tu tkwił haczyk, nie pomyślałem o pieniądzach.

– Ile pani sobie życzy? – spytałem cicho.

Wzięła z półki po prawej małą kartkę i zapisała na niej kwotę. Aż zagwizdałem, gdy ją zobaczyłem.

– Myślałem, że to będzie cena jak za pojedynczą wizytę u psychoterapeuty. Albo dentysty.

– Pan sobie żartuje, a to poważne sprawy – westchnęła. – Do terapeuty chodziłby pan regularnie – podkreśliła. – Proszę to potraktować jako całą terapię w ciągu jednego poranka, zamiast przeciągniętą na kilka lat.

Wzdrygnąłem się na myśl, że moje męki z kocimi śladami przedłużyłyby się jeszcze o kilka miesięcy, a nawet lat. Wyobraziłem sobie, co ten drań mógłby zrobić kolejnym razem. Pazury? Odchody? Nie mogłem do tego dopuścić! I pewnie spłukałbym się na myjni. Dosłownie i w przenośni.

– No dobrze. Gotówką czy przelewem? – jęknąłem.

Taka góra pieniędzy! Trudno. W tym roku i tak nie miałem zamiaru wyjeżdżać na zimowe wakacje.

– Gotówką w czerwonej kopercie. Przyniosę wszystko, proszę mi zapisać adres, będę u pana o wschodzie słońca. – Musiałem mieć dziwny wyraz twarzy, bo szybko dodała: – Wschód będzie o szóstej pięć. Naprawdę, w jakim pan świecie żyje…? – Zaśmiała się serdecznie i odprowadziła mnie do drzwi.

Kocur z kolei podążał za mną aż do furtki. Nie dał się pogłaskać, z gracją unikał jakiegokolwiek kontaktu poza wzrokowym.

Śmiech wiedźmy towarzyszył mi przez drogę do domu i cały wieczór. W nocy przewracałem się z boku na bok, nie mogłem zasnąć, a kiedy w końcu mi się udało, zadzwonił budzik. Przed szóstą, powinienem się zbierać.

Białe, wiekowe drzwi skrzypnęły, gdy wyszedłem na rześkie powietrze wrześniowego świtu. Kilka wron poderwało się z trawnika, obsiadając kasztanowiec strzegący bramy wjazdowej. Brązowe liście posypały się wraz z kilkoma ostatnimi kasztanami.

Wiedźma stała przy samochodzie, trzymając w obu dłoniach po jajku. Miała na sobie barwny płaszcz z kapturem sięgający do ziemi, a rude włosy rozlewały się falami po ramionach. Na jej piersi lśnił okrągły wisior.

– No, dobrze, że pan już jest. Jest gorzej, niż myślałam! – Wskazała jajkiem na leżący na masce nieruchomy kształt.

Martwy ptak z zakrwawionymi skrzydłami patrzył w czyste niebo pustym wzrokiem. Wokół leżała kocia sierść. Wśród białych włókien zauważyłem rudawo zakończone, więc to jednak nie był jej kot.

– Nie mamy ani chwili do stracenia – przerwała mi oględziny. – Proszę wziąć te jajka i obejść samochód. Potem wziąć lewe i okrążyć sobie głowę. Prawe rozbić na samochodzie.

Zrobiłem, co kazała, choć modliłem się w duchu, żeby tych durnych rytuałów nie zobaczył żaden sąsiad. Na szczęście podjazd otoczony był drzewami.

– A teraz proszę. – Podała mi białą świecę. – Zapalić świecę. Na raz. Obejść samochód i okrążyć sobie głowę.

Skoro już zacząłem, kontynuowałem tę błazenadę. W końcu słono za nią zapłaciłem. Chciałem chociaż sam przed sobą udawać, że te ceregiele zadziałają.

– Powtarzać za mną. Ja, Adam…

– Skąd pani…

– Powtarzać za mną! – warknęła. – Ja, Adam, odcinam się od złej energii i oczyszczam się z ciążącej na mnie klątwy.

Powtarzałem potulnie po dwa, trzy słowa. Na końcu dodała:

– A teraz włożyć jajko do siatki, zakopać ze świecą i zasypać płomień. Tyle, że daleko od domu. Jedziemy do lasu. Kluczyki – wyrzucała z siebie polecenia tak rzeczowo, że nie miałem ani sekundy na wahanie.

W drodze milczała. Nie pojechał z nami biały kocur, choć się go spodziewałem. Spoglądałem ukradkiem na nią i na jajko zastygające powoli na masce samochodu. Patrzyła w prawo, na granatowe chmury kołujące tuż nad horyzontem, jakby zupełnie niczym się nie przejmowała. Zbierało się na burzę.

Kiedy dojechaliśmy do lasu, zaparkowałem na niewielkim dzikim parkingu. W upalne dni chowają się tu rzędy samochodów, dziś na szczęście nie zastaliśmy nikogo. Wiedźma kazała mi za sobą podążać i weszła na ciasną ścieżkę okoloną gęstymi krzewami. Większość drzew przebarwiała liście na złoto, bordowo i pomarańczowo. Chwyciłem świecę z siatką i jajkiem i zamknąłem samochód. Pobiegłem za wiedźmą, zanim zupełnie zniknęła mi z oczu.

Słyszałem tylko szelest liści, szum lasu i własny oddech. Teren to prowadził w górę, to znowu opadał. Szliśmy dobrych kilka minut, aż zatrzymała się na polanie. Wskazała punkt znajdujący się mniej więcej pośrodku i z uśmiechem poleciła:

– Tutaj, proszę zrobić dół w ziemi. I zakopać, jak mówiłam.

Wkońcu się rozpogodziła, pomyślałem. Poczułem ulgę. Ta cała kocia historia miała się wreszcie skończyć!

– Nie mam łopaty! – zauważyłem i klepnąłem się w czoło. – Nie pomyślałem.

– Nic nie mówiłam o łopacie. Rękami! – Wskazała palcem na ziemię, a ja wytrzeszczyłem oczy. – Nie mogę panu pomóc, żeby nie namieszać energetycznie. Mam za silne pole.

Nic nie odpowiedziałem. Gdyby nawet chciała kopać razem ze mną, przecież bym jej nie pozwolił. Wiedźma stała przez cały czas z założonymi rękami, oparta o pień brzozy. Na głowę nasunęła kaptur, przez co wyglądała jak pogańska kapłanka. W oddali grzmiała nadchodząca burza i wzmagał się wiatr. Wykopałem wreszcie tę cholerną dziurę – odpowiednio dużą, by w końcu zadowolić Wiedźmę. Poirytowany, włożyłem jajko z ponownie zapaloną świecą. Zasypałem.

– Super! – pochwaliła. – A teraz czekamy na deszcz.

– Co proszę?! – prychnąłem.

Zagryzłem wargi i z trudem się powstrzymywałem, by nie powiedzieć nic, czego bym później żałował.

– Zaraz będzie burza, która zmyje jajko z maski. A potem wykopiemy tamto poprzednie, żeby je rozbić i dopalić świecę. Chyba ma pan dzisiaj wolny dzień?

– Tja… Akurat mam urlop – przytaknąłem poirytowany.

Obok huknął piorun, zapalając sosnę po drugiej stronie polany. Wiatr zerwał Wiedźmie kaptur z głowy. Kazała mi znowu powtórzyć słowa wypowiedziane pod domem. Zaczęły spadać ciężkie krople, które błyskawicznie przerodziły się w prawdziwą ulewę. Stojąc w burzy, w lesie, przeklinałem swoją naiwność i modliłem się w duchu do wszystkich bogów świata o bezpieczny powrót do domu. Pioruny waliły w drzewa dookoła. Nie, nie bałem się, zwyczajnie wolałem w takich okolicznościach siedzieć we własnych czterech kątach, zamiast tkwić w środku lasu.

Burza minęła tak szybko, jak się zaczęła. Miałem nadzieję, że po jajku na karoserii nie pozostał już nawet ślad.

– Trzeba jeszcze rozbić jajko i podpalić świecę – przypomniała stanowczo Wiedźma.

Dalej stała oparta o brzozę. Suknia oblepiała jej ciało, uwydatniając kobiece kształty. Z trudem oderwałem od niej wzrok i zrobiłem, co kazała. Rozbiłem jajko, które wydawało się mieć w świetle poranka dziwny, przydymiony kolor. Cuchnęło zgnilizną. Knot zapaliłem dopiero za którymś razem, bo całkiem przemókł.

Siedzieliśmy na polanie prawie do południa. Świeca musiała być z tych lepszych, długo palących się. Wiedźma milczała, patrząc w płomień. Podziwiałem jej cierpliwość, bo mnie powoli dopadało znużenie. W końcu świeca się dopaliła.

– Gdyby to się znowu działo, proszę zadzwonić, przyjdę i już bez opłat to powtórzymy. – Wyciągnęła rękę po czerwoną kopertę i przeliczyła szybko gotówkę. – Gdyby cokolwiek się działo, w tym dziwne sny albo nocne hałasy, proszę dzwonić o każdej porze. Ale czuję, że siły, które się na panu skupiały, dały już sobie spokój.

Chciałem odwieźć ją na Magiczną siedem, ale wolała wrócić sama.

– Z takimi pieniędzmi przy sobie to chyba niezbyt bezpieczne? Jeśli ktoś panią napadnie, będę mieć panią na sumieniu – nalegałem.

Odmówiła.

– Jeśli ktoś mnie tknie, ręka mu uschnie – skwitowała wesoło i ruszyła w drugą stronę, w głąb lasu. Ja chciałem jak najszybciej się stamtąd oddalić.

Tamtej nocy spałem jak dziecko, zanurzony w kojącej, ciemnej pustce nocy.

Minęło kilka dni. Kocie złośliwości się nie powtórzyły, co przyjąłem z niemałą ulgą. Wyszedłem, jak co rano, żeby zdążyć do pracy. Dzięki krótkiemu urlopowi psychicznie wróciłem do normy. Wiekowe drzwi skrzypnęły, przecinając skargą zimne powietrze poranka. Zamknąłem je na klucz. Podszedłem do samochodu i sięgnąłem ściągaczką do wody, żeby usunąć z bocznych szyb osiadłą przez noc wilgoć.

Uniosłem głowę i zamarłem: na masce samochodu siedział biały kot. Wielkość jego łap skąpanych w dawno zaschniętym błocie potwierdzała, że to ten sam kawalarz. Zeskoczył na ziemię i zaczął ocierać się z zadowoleniem o moje nogi.

– I co mam z tobą zrobić? – spytałem, mimowolnie się uśmiechając. W kocie było coś mistycznego, a jednocześnie kojącego.

Od tamtej pory co rano witał mnie przymilnie, a ja dawałem mu miskę jedzenia i jechałem do pracy. Specjalnie dla niego kupiłem w klinice Sary największy wór karmy, jaki miała. Brudne odciski łap na mercedesie stały się tylko wspomnieniem. Pewnie dlatego, że mnie polubił, w końcu stałem się ręką, która karmi! Cóż za dostojny tytuł. Kot całymi dniami zajmował się znanymi tylko sobie kocimi sprawami. Zacząłem o nim myśleć „mój kocur”.

Nie zdołałem wytropić, gdzie spędza resztę dnia. Zresztą cała motywacja uszła za Wiedźmą w głąb lasu. Pomyślałem, że wyciągnę ją na kawę, ale nie odbierała telefonów. Może rzeczywiście miała szósty zmysł lub magiczne moce i potrafiła odczytywać intencje osób, które do niej dzwoniły?

Po trzech warknięciach na automatycznie włączającą się pocztę głosową wybrałem się na spacer dość okrężną drogą, na Magiczną siedem. I z powrotem.

Pozornie nic się nie zmieniło. Dom był porośnięty tym samym czerwonym bluszczem, furtka dała się z łatwością otworzyć. Stary metal skrzypnął przeciągle. Ścieżka wysypana żwirem ziała pustką. Nie czekał na mnie biały kot. Cisza aż dusiła. Nie odzywały się ptaki ani owady. Martwota zalegająca nad ogrodem i domem Wiedźmy była nienaturalna. Kiedy to sobie uświadomiłem, przez ciało przebiegł mi zimny dreszcz.

Skierowałem się na ganek, żwir chrzęścił pod butami. Zatrzymałem palec o kilka milimetrów od przycisku z numerem siedem. Zadzwoniłem do drzwi kilkukrotnie, a dla pewności zastukałem kołatką w kształcie dłoni.

Nic z tego. Wciąż odpowiadała mi jedynie głucha, paraliżująca cisza.

2. Posłaniec

Kopiąc kamienie, powlokłem się do siebie. Po drodze naszła mnie nieodparta ochota na pizzę jalapeño, najlepszą w okolicy, z serkiem ricotta zapieczonym w brzegach. Nie miałem najmniejszej ochoty patrzeć na kobietę inną niż Wiedźma z Magicznej siedem, więc zamówiłem z dostawą, mimo że w lokalu byłoby taniej. Poza tym nie miałem siły po nią jechać i silić się na rozmowę z drugim człowiekiem. Każdy kopnięty kamień był jak oderwany kawałek serca, który Wiedźma zabrała ze sobą w głąb lasu.

– Ale z ciebie kretyn, Adek – wyplułem paskudne zdrobnienie do odbicia w lustrze. Patrzył na mnie wysoki, szczupły facet z dwudniowym zarostem i krótkimi, jasnobrązowymi włosami wzburzonymi jak po wstaniu z łóżka. – Przecież nawet nie znasz jej imienia.

W uszach szumiała mi krew. Przed oczami w kółko przewijała się scena, kiedy Wiedźma idzie w las, a na mnie lecą brzozowe liście. Patrzyłem na ręce brudne od ziemi, wosku i żółtka, potem znowu na znikającą w gęstwinie kobietę. Wszystko działo się błyskawicznie, a mimo to miałem wrażenie, że trwało całe wieki. Wzmagało się rozczarowanie spowodowane tym, że to już, koniec kociej afery, i widzę Wiedźmę po raz ostatni.

Z każdym uderzeniem serca w mojej klatce piersiowej narastał osobliwy ucisk. Znałem go od wczesnych lat studenckich, kiedy kochałem się na zabój w przecudnej skrzypaczce. A później jeszcze w kilku kobietach. Znajomości te kończyły się różnie, czasem krótszą, czasem dłuższą relacją. Dopiero ostatnia z nich, Ada, która farbowała włosy na płomiennie rudy kolor, złamała mi serce. Kiedy rozstaliśmy się półtora roku temu, odkryłem remedium na ten nędzny stan. Jedynie kilka odcinków True Detective i żołądek pełen pizzy mogły mnie uratować.

Obudziłem się następnego ranka z pulsującym uczuciem, że coś jest nie tak, jak być powinno. Powiodłem wzrokiem w prawo po brudnożółtej tapecie. Przed oczami znowu stanął mi obraz, jak Wiedźma odchodzi, kręcąc biodrami, i ginie w mroku leśnej ścieżki. Ten widok prześladował mnie od dnia rytuału i sprawiał, że czułem się jeszcze bardziej samotny, niż byłem.

Na ścianę sączyło się przyjemne światło jesiennego słońca. Było w tym coś przygnębiającego, jakby te promienie miały być ostatnimi, jakie widziałem w życiu.

Dotknąłem stopami miękkiego dywanu, przetarłem oczy i… zerwałem się na równe nogi. Z drewnianej podłogi cierpliwie patrzyły na mnie zielone kocie oczy. Nabrałem powietrza, jakbym dopiero wynurzył się na powierzchnię po długim nurkowaniu. Ręka odruchowo powędrowała w stronę serca.

– Kocie! – krzyknąłem. – Zawału przez ciebie… Skąd się tu wziąłeś?

Kot wstał i podszedł do mnie w przymilnym powitaniu. Nie odstępował mnie na krok. Nalałem mdłej kawy do kubka z linearną grafiką lasu, pamiątki po babci. Z przyzwyczajenia zabębniłem palcami o emaliowaną powierzchnię. Dźwięk uderzeń koił i dawał poczucie bezpieczeństwa. Czasem, tak jak dziś, przenosił we wspomnienia: do ciasnej kanciapy w liceum, gdzie próbowaliśmy z chłopakami sił w tworzeniu muzyki rockowej. Świetnie grałem na perkusji, dopóki z powodu skrzypaczki nie rzuciłem bębnów w cholerę.

Dokładnie sprawdziłem okna i drzwi. Okazały się szczelnie zamknięte oprócz jednego uchylonego okna w kuchni. Założyłem więc, że mam własnego kota ninja. Od razu poczułem się lepiej; z tego, co wiem, koty potrafią wciskać się w ciasne przestrzenie, więc jego nagłe pojawienie się w sypialni przestało mnie niepokoić. Podrapałem go za uszami i postawiłem przed zadowolonym zwierzakiem miskę pełną karmy.

– Skoro tu zostajesz, Sara musi cię obejrzeć – oznajmiłem kotu zajętemu jedzeniem. – Bo zostajesz, prawda?

Spojrzałem wyczekująco, ale najwyraźniej nie był kotem gadającym. Nie czekałem na potwierdzenie. Wziąłem prysznic, ubrałem się w pierwsze z brzegu czyste spodnie i koszulę. I tu napotkałem pierwszy problem. Nie miałem dla kota klatki, musiało wystarczyć pudełko… albo worek. Nie, ostatnia opcja odpadała, Sara zjadłaby mnie żywcem.

W komórce znalazło się na szczęście większe pudełko po butach zimowych, miało nawet kilka otworów po bokach. Nie wiedziałem, skąd się tam wzięło, prawdopodobnie leżały w nim kiedyś damskie kozaki, zapewne babci Anieli. Wydało się idealne. Wieko było zintegrowane z boczną ścianką, z przodu przewiązałem kawałek zakurzonej sznurówki, którą znalazłem w szufladzie komody. Tym przygotowaniom przyglądał się z zaciekawieniem kot. Teraz musiałem wsadzić go do pudła i zawieźć do kliniki. Tylko jak?

– O dziwo sam wszedł do środka, kiedy tylko położyłem karton na ziemi. Wąchał go i delikatnie machał ogonem, więc uznałem, że jest zadowolony.

Sara przyglądała mi się z ukosa w milczeniu. W jej ciepłych, brązowych oczach czaiły się niedowierzanie i zmęczenie. Właśnie biły jej nadgodziny, czego nie omieszkała zauważyć. Tym razem miała na sobie kitel w komiksowe jamniki. Założyła za ucho kosmyk krótkich blond włosów, który opadł jej na twarz, i westchnęła.

– Coś nie tak? – Niepewnie podałem jej związane sznurówką pudło.

– Hmm… – mruknęła.

Przypominało to warkot dzikiego zwierzęcia, toteż odsunąłem się na bok, kiedy ostrożnie otwierała wieko.

– O, stary! Ty to zawsze wpakujesz się w jakieś przygody, nie? Już od dziecka łaziły za tobą wszelkiej maści zwierzaki. Ech. Co tu dużo gadać, zazdrościłam ci. Zawsze miałeś dobrą rękę do zwierząt. Szkoda tylko, że działasz, zanim się zastanowisz. Pudełko po butach… – prychnęła, przewracając oczami.

– A co, źle? Jakoś musiałem go przywieźć.

– Aha? Może ciebie wpakujemy do kartonu?

– Cieszył się z pudełka, machał ogonem – próbowałem się usprawiedliwić.

Sara kolejny raz spojrzała na mnie ze zdziwieniem i otarła czoło wierzchem szczupłej dłoni. Miała zachwycająco długie palce, które zawsze podziwiałem.

– O panie! Koty nie machają ogonem, kiedy są zadowolone. To trochę odwrotność psa. Zresztą… Wariat z ciebie. Ale dobry wariat. – Puściła do mnie oko. – Musiała cię wybrać, dawałeś jej jeść. Naturalna kolej rzeczy.

Mamrotała coś pod nosem, oglądając zwierzaka ze wszystkich stron. Raz po raz posyłała mi pełne politowania spojrzenie.

– Chyba dam mu na imię Ninja. Bo taki z niego kot ninja. Przeszedł przez ściany.

Wyszczerzyłem się, ale w ogóle nie słuchała. Nie odpowiedziała. W skupieniu dokonywała oględzin weterynaryjnych.

– Ty byś go nie karmiła?

– Nie. A przynajmniej nie bezpośrednio pod domem – mruknęła. – Chociaż sama nie wiem, w moim bloku babka spod jedynki codziennie wystawia jedzenie dla okolicznych przybłęd. Ma z osiemdziesiąt lat. Można powiedzieć, że koty, które karmi, należą do niej.

Zamyśliła się, w dalszym ciągu badając kota. Przesuwała skanerem nad karkiem i wokół szyi zwierzęcia, mruczała pod nosem. Po chwili powiedziała:

– W sumie przyda ci się towarzyszka, co?

– Tja, powoli zmieniam się w starą pannę z kotem. – Skrzywiłem się mimowolnie. – Zaraz, towarzyszka? To chyba kocur? Obszczał mi samochód.

– Równie dobrze to ona mogła załatwić się na masce. Równouprawnienie czy coś – zarechotała i puściła mi oko.

Musiałem mieć idiotyczną minę, bo Sara klepnęła mnie przyjacielsko w plecy.

– To młoda kotka. Jakieś trzy lata, może dwa z hakiem. Bez chipa. Moje gratulacje, masz zwierzaka! Bo rozumiem, że się nią zajmiesz? Nikt się nią nie interesował? Wygląda na chwilowo bezpańską, ale zaradną.

Przytaknąłem.

– Dobrze byłoby ją wysterylizować. Umówimy się na zabieg, na spokojnie. Ale najpierw jeszcze sprawdzę, czy nie ma FIV lub FeLV. – Patrzyłem, jak wyciąga z szafki opakowanie z testem i czujnie na mnie spogląda. Nie widząc mojej reakcji, odwróciła się tyłem i mówiła dalej: – To odpowiedniki kociego HIV, zespół niedoboru odporności i białaczki.

Wykonała test i podeszła do komputera, żeby zapisać wyniki badań.

– Dobra… To jakie imię wpisać w kartę? Chcesz ją odrobaczyć i tak dalej? – Dotknęła mojego ramienia z troską i spytała: – Adam? Ej… Dobrze się czujesz?

Słowa Sary przestały do mnie docierać. Po chwili otrząsnąłem się z odrętwienia i pod dotykiem palców przyjaciółki westchnąłem:

– Zrób, co trzeba, może u mnie zostać. Chciałbym, żeby ze mną zamieszkała. Po prostu to wszystko dopiero teraz do mnie dotarło. Nabawiłem się kotki!

Sara zaśmiała się serdecznie. Przypomniała mi się podstawówka i jej nieustanne żarty. Pod tym względem w ogóle się nie zmieniła od tamtego czasu. Nakazała gestem, bym przytrzymał zwierzę, a sama podeszła do komputera.

– To zostajesz przy Ninja? – upewniła się, gdy jej dłonie na moment zamarły nad klawiaturą.

– Tak. Pasuje do niej. – Pobladły oparłem się o stół, przytrzymując jedną ręką Ninję.

– Z chipem poczekałabym na wypadek, gdyby ktoś jej szukał. Ale zadbać o jej zdrowie możemy, skoro będziesz z nią mieszkał! – Sara szczebiotała jak nastolatka. Była w swoim żywiole, oglądając kotce uszy, nos i sierść.

Ninja patrzyła na mnie z łagodną ufnością, kiedy położyłem przed nią pudło. Weszła chętnie i dała się zamknąć bez oporu.

– No nie może być! O matko kochana! Szkolona panna – zauważyła z podziwem. – Ale ci się trafiło!

Dała mi kuksańca i wypędziła mnie z gabinetu z naręczem kociej karmy.

– Wpadnij jeszcze – rzuciła na odchodne.

Torowałem sobie drogę do samochodu wśród czerwonych liści szeleszczących pod stopami. Starałem się nie poślizgnąć z kocim pudełkiem w rękach. Wystarczyło, że Sara miała mnie za dziwaka, nie potrzebowałem dowodów w postaci mojej niezdarności.

Znów dopadła mnie dusząca myśl, że coś jest nie tak, jak być powinno. Osiadła na klatce piersiowej niczym lepki, mdły kożuch mleka. Szybko odsunąłem to uczucie, przypominając sobie smakowicie wycięte usta Wiedźmy. Dla odmiany w moim żołądku zaczęła toczyć się bitwa ogromnych motyli, a raczej ciem trupich główek, bo było mi słodko i gorzko zarazem. Z ulgą chwyciłem kierownicę jak koło ratunkowe i jeszcze raz, już bez cienia nadziei na sukces, wybrałem z pamięci jej numer. Szmer z pudła ucichł jak ręką odjął.

Odebrała! Totalnie mnie zamurowało. Cisza wisiała między nami przez dobrą minutę, po czym Wiedźma bez słowa przerwała połączenie. Byłem pewien, że wiedziała, kto dzwonił, musiała to wyczuć. Zaraz, zaraz.

– Naiwniak z ciebie. Ma komórkę, musiała zapisać numer w telefonie. – Usłyszałem własny poirytowany głos. – Zaczynasz wierzyć w czary-mary. I mówić do siebie.

Skrzywiłem się, patrząc na nieruchome pudło z kotem. W tym samym momencie dobiegł stamtąd łoskot. Ulżyło mi, że Ninja wierci się niecierpliwie. Ruszyłem czym prędzej do mojego małego, ciemnego domku na skraju miasta. Oczywiście okrężną drogą, przez Magiczną. Pod numerem siedem znów było pusto i ciemno. Nacisnąłem klamkę, ale nie ustępowała. Furtka okazała się zamknięta na klucz. Czego się spodziewałem? Że otworzy i rzuci mi się na szyję? Zapowiadał się kolejny wieczór z True Detective i pizzą jalapeño. Przeżułem te myśli i już u siebie wypuściłem Ninję z tymczasowego transportera. Z czułością obserwowałem, jak skacze dookoła pokoju jak koza.

Po dwóch dniach intensywnego niemyślenia o Wiedźmie znów odwiedziłem Sarę, tym razem kiedy wracałem z pracy.

– Odważyłem się na mały eksperyment. Nie chciałem czuć się jak strażnik więzienny, wolałbym, żeby została ze mną z własnej woli. Zostawiłem otwarte okno w kuchni, a kotka wychodziła i wchodziła, jakby to była najlepsza zabawa. Poza tym wolę spać przy przynajmniej uchylonym, póki jeszcze się da – relacjonowałem. – Należało zmienić założenia eksperymentu, nie mogło mnie być w domu. Kolejnego dnia, kiedy wychodziłem do pracy, uchyliłem to samo okno. Założyłem, że skoro tamtędy weszła, to tą samą drogą wyjdzie. I tak się stało! Kiedy wróciłem po południu, nie zastałem jej w środku. Siedziała na ganku jak lwi posąg i strzegła drzwi.

– O matko, Adam. Kot, jak się zadomowi, to tak prędko nie ucieknie, musiałbyś jej sprawić przykrość albo krzywdę, żeby uciekła. – Śmiała się ze mnie przyjaźnie.

Ze wstydem przypomniałem sobie, jak je przeganiałem, ale nie powiedziałem tego głośno.

– Nie robię kotom krzywdy – burknąłem, zakładając ręce na piersi.

– Moja babka dostała kiedyś od męża kota, naszczał jej na nowiutką kanapę. Kiedy wróciła, zaczęła się na niego drzeć… I kot zaczął sikać na dywan. To babka za ścierkę. I tyle go widzieli! Aż się za nim kurzyło! – opowiedziała z rozrzewnieniem.

Kiedy już miałem wychodzić, dodała:

– Wpadnij jeszcze, Adam. Pogadać przy okazji. Możemy na przykład gdzieś skoczyć.

– Deal – odparłem.

Wychodząc z kliniki, znowu wybrałem dobrze znany numer. Był jak mantra. Nie wiem, dlaczego moja pamięć podsuwała mi go już drugi raz na tym zasypanym liśćmi, żołędziami i kasztanami parkingu.

Odebrała! Milczeliśmy do słuchawki. Narastała we mnie panika, że znowu się rozłączy i następnym razem nie odbierze. Albo, co gorsze, weźmie mnie za psychola, który wydzwania tylko po to, by słuchać jej oddechu.

– Dzień dobry. Może ma pani ochotę na kawę? – rzuciłem prędko, zanim zdałem sobie sprawę, co najlepszego zrobiłem.

– Nie lubię kawy. Jestem w tym momencie poza miastem – ucięła lakonicznie.

Co sobie myślałem, do cholery?

– Rozumiem… – zacząłem.

– Nic pan nie rozumie, jest pan jak dziecko we mgle – przerwała. – Z kotem nie ma pan żadnego problemu. O coś konkretnego chodzi? – Słowa Wiedźmy cięły moje milczenie niczym zatrute miecze.

Oparłem się o maskę samochodu i westchnąłem.

– Proszę się nie obrażać – dodała łagodniej, usłyszałem, że się uśmiechnęła. Jej głos zadziałał jak miód. – Wolę herbatę ziołową, naprawdę nie lubię kawy. Kwestia gustu.

– Aha… – Nic więcej nie byłem w stanie wydusić. Czułem, że jeszcze chwila i będę musiał wrócić do Sary. Tyle, że nie z kotem, a z zawałem.

– Wracam za trzy dni, proszę nie dzwonić – rzuciła enigmatycznie i najzwyczajniej w świecie się rozłączyła.

Nie potrafiłem zdecydować, czy potwierdziła nasze spotkanie, czy dała mi solidnego kosza. Paliłem się ze wstydu wśród ognistego zalewu liści.

Przez kolejne dwa dni łaziłem po ścianach, trzeciego wychodziłem ze skóry. Nic się nie wydarzyło. Jak co rano jechałem do pracy, zostawiając Ninję z uchylonym kuchennym oknem, a po południu jak zwykle czekała na mnie przed drzwiami w pomnikowej pozie.

Nosiło mnie, narastała energia, której nie potrafiłem spożytkować. Wybrałem się więc na spacer w stronę lasu nieopodal. Była to moja rutynowa trasa na weekendowe poranki. Koiła rozbiegane myśli po całym tygodniu. Chciałem, by ukoiła mnie i dziś wieczór.

Ninja szła przy mojej nodze jak wierny pies. Jej zachowania przestały mnie dziwić. Stała się nieodłącznym elementem mojej codzienności i nie wyobrażałem sobie, że mogłoby jej nie być. Uśmiechnąłem się do tych myśli. Minęliśmy ostatnie zabudowania osiedla.

Ściemniło się szybko, głównie przez chmury szczelnie zakrywające ostatnie promienie zachodzącego słońca. Nie dostrzegałem ani księżyca, ani gwiazd. Wszedłem na leśną ścieżkę, zostawiając za sobą równe rzędy latarni. Odwróciłem się, w ich żółtawym świetle opustoszała ulica wyglądała surrealistycznie, a ogołocone z liści drzewa wokół przypominały starannie wyciętą teatralną scenografię.

Ścieżka ginęła w mroku. Miałem wrażenie, że zapadam się w nieskończony podziemny tunel. Lekka mgła, wilgotny zapach ziemi i liści tylko potęgowały to wrażenie. Wyciągnąłem telefon, żeby oświetlić sobie dobrze znaną drogę, bo w takich ciemnościach jeszcze się tutaj nie błąkałem. A idiotycznie byłoby się zgubić. Zauważyłem na ekranie migającą na czerwono diodę informującą o niskim stanie baterii. Prawie rozładowana. No cóż, las nie był nieprzebytą puszczą, idąc prosto przed siebie prędzej czy później trafiłbym na domki szeregowe. Tak przynajmniej to sobie wyobrażałem, pamiętając wszystkie weekendowe przechadzki w świetle poranka. Przejście przez las w prawie całkowitej ciemności według moich obliczeń miało zająć mi jakieś dwadzieścia minut z hakiem. Nie przystawałem przecież co kilka kroków, by podziwiać mech, grzyby i ptaki. Ninja szła obok, raz po raz przyświecałem na boki i dostrzegałem jej puszysty ogon wyciągnięty na baczność.