Lemon Lady - Paula Uzarek - ebook

Lemon Lady ebook

Paula Uzarek

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gloria dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zaczyna karierę muzyczną. Tym samym odkrywa nowy świat ludzi związanych z branżą. Okazuje się on mroczniejszy i bardziej niebezpieczny, niż przypuszczała, ale Gloria nie odpuszcza. Tymczasem jej kuzynka Sandra wybiera dużo bardziej tradycyjny sposób życia. Obie liczą, że dzięki swoim wyborom będą się czuły spełnione. Czy im się to uda?

„Lemon Lady” to powieść o samotności kobiet oraz konsekwencjach spełniania marzeń za wszelką cenę. Przede wszystkim jednak o emocjonalnej pustce, którą wypełnić może tylko pokochanie samej siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 273

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ostrzeżenie

Ostrze­że­nie: książka zawiera bru­talne opisy prze­mocy psy­chicz­nej wobec kobiet, mob­bingu i opis próby samo­bój­czej.

Doświad­czasz prze­mocy? Zadzwoń lub napisz:

W przy­padku bez­po­śred­niego zagro­że­nia życia lub zdro­wia two­jego bądź innej osoby zadzwoń na numer alar­mowy – 112

Ogól­no­pol­skie Pogo­to­wie dla Ofiar Prze­mocy w Rodzi­nie „Nie­bie­ska Linia” – 800 12 00 02, face­book.com/nie­bie­ska­li­nia

Tele­fon Zaufa­nia dla Osób Doro­słych w Kry­zy­sie Emo­cjo­nal­nym – 116 123 Czynny 24 godziny na dobę, 7 dni w tygo­dniu. Połą­cze­nie jest bez­płatne.

Tele­fon anty­prze­mo­cowy Femi­no­teki: 720 908 974 Jest prze­zna­czony dla kobiet doświad­cza­ją­cych prze­mocy eko­no­micz­nej, fizycz­nej, psy­cho­lo­gicz­nej i sek­su­al­nej. Pomoc wszyst­kim kobie­tom – w tym trans­pł­cio­wym. Czynny we wtorki, środy lub czwartki w godzi­nach 13.00–19.00.

Anty­de­pre­syjny Tele­fon Zaufa­nia: 22 484 88 01 Czynny od ponie­działku do piątku od 15:00 do 20:00 Nie chcesz dzwo­nić? Napisz: porady@stop­de­pre­sji.pl

Żyję już tro­chę na tym świe­cie i zauwa­ży­łem, że jak ktoś ma w sobie dar, by błysz­czeć, to będzie błysz­czeć nawet przez sześć warstw brudu. A ci, co bły­sku nie mają, błysz­czeć nie będą, choćby ich nie wiem jak pole­ro­wać.

(Terry Prat­chett)

Preludium

Pierw­sze ude­rze­nie serca. Wyszła z mroku i ze swoim naj­pięk­niej­szym uśmie­chem na ustach sta­nęła przed setką roz­wrzesz­cza­nych gar­deł. Eks­cy­ta­cja się­gała zenitu. Tłum skan­do­wał „Lemon Lady”, jej imię, jed­nak mimo zgiełku sły­szała tylko bicie doby­wa­jące się ze środka wła­snej klatki pier­sio­wej. Nauczyła się wygłu­szać nie­chciane bodźce. Liczyło się jedy­nie tu i teraz.

Dru­gie ude­rze­nie serca. Ośle­pił ją blask tak inten­sywny, jakby zoba­czyła samego Boga. Patrzyła pro­sto w to świa­tło, choć bolały ją od tego oczy. Reflek­tor grzał niczym piec. Po ple­cach momen­tal­nie zaczęły ciek­nąć jej strużki potu, jed­nak igno­ro­wała pie­kielne gorąco. Uwiel­biała te pierw­sze chwile na sce­nie, gdy wyczu­wała ener­gię tłumu i intu­icyj­nie ukła­dała w gło­wie słowa, które wypo­wie do fanów.

Trze­cie ude­rze­nie serca. Zatra­ciła się w eks­ta­zie oble­wa­ją­cej jej ciało komórka po komórce. Mię­śnie wypeł­niło roz­pie­ra­jące uczu­cie, jakby prze­ta­czało się przez nie gęste cia­sto. Pozwo­liła sobie odpły­nąć, tęże­nie w żyłach znik­nęło. Porwała ją ener­gia sta­dionu wypeł­nio­nego po brzegi. Mimo że pra­wie nie widziała ludzi, wie­rzyła mana­ge­rowi na słowo – kon­cert wyprze­dał się do ostat­niego biletu.

Czwarte ude­rze­nie serca. Czas powi­tać fanów zgro­ma­dzo­nych przed nią jak przed nabo­żeń­stwem. Zanim przy­tknęła mikro­fon do ust, doj­rzała w tłu­mie kuzynkę. Zawsze potra­fiła ją zna­leźć, rów­nież teraz, szcze­gól­nie że kuzynka wyróż­niała się na tle innych. By­naj­mniej nie wyglą­dem, ale zacho­wa­niem. Stała z zało­żo­nymi rękami w bez­ru­chu, w prze­ci­wień­stwie do ludzi wokół niej – balan­su­ją­cych na gra­nicy jakie­goś sza­leń­stwa.

Prze­stała liczyć ude­rze­nia serca. Zaczęła mówić, potem śpie­wać i ruszać się w rytm muzyki. Pio­senki prze­pły­wały przez nią, ponad tłum i do serc zgro­ma­dzo­nych – czuła to całą sobą. Oto­czył ją wia­nu­szek tan­ce­rzy.

Po pierw­szym kawałku dostrze­gła plecy kuzynki, która prze­ci­skała się do wyj­ścia. Włosy zebrane w długi do pasa war­kocz mio­tały się przy jej gło­wie jak ogon u nie­cier­pli­wego zwie­rzę­cia. Arty­stce na moment zabra­kło powie­trza. Pierw­szy raz wyszła z jej kon­certu! Ni­gdy wcze­śniej tego nie zro­biła, coś się pew­nie stało. Żeby się nie udu­sić, Lemon Lady sku­piła się na muzyce, jak zwy­kle.

Wkrótce zapo­mniała o wszyst­kim, nawet o kuzynce.

Ist­niała tylko muzyka. Tu i teraz, mię­dzy kolej­nymi odde­chami.

I.

Wywie­rać na kogoś wpływ zna­czy to samo, co obda­rzać go swoją duszą. Czło­wiek taki nie posiada już wów­czas wła­snych myśli. Nie poże­rają go wła­sne namięt­no­ści. Cnoty jego nie należą już do niego. Nawet jego grze­chy, jeśli w ogóle grze­chy ist­nieją, są zapo­ży­czone od kogoś innego. Staje się on echem cudzej melo­dii, akto­rem roli nie dla niego napi­sa­nej.

(Oscar Wilde, Por­tret Doriana Graya)

Dream a Little Dream of Me

Honorata, 1937 rok

Pociąg wta­czał się na peron coraz ospa­lej. Wkrótce pisk hamul­ców się nasi­lił, a maszyna sta­nęła. Hono­rata popra­wiła chwyt na rączce walizki i pasek torebki prze­wie­szo­nej przez ramię, po czym ruszyła do wyj­ścia. Z ulgą sta­nęła za schod­kami i zaczęła szu­kać wśród pasa­że­rów zna­jo­mej twa­rzy. Zaczerp­nęła głę­biej tchu, mru­żąc oczy w ostrym, poran­nym słońcu. Powie­trze pach­niało świe­żej niż w prze­dziale, więc mimo zmę­cze­nia cało­nocną podróżą Hono­ratę prze­peł­niały radość i lek­kość.

Gwał­tow­nie otwo­rzyła oczy, gdy ktoś trą­cił ją z impe­tem w ramię. Walizka huk­nęła o peron tuż pod jej nogi. Zło­to­włosa dziew­czyna prze­pro­siła i pobie­gła dalej, na szczę­ście nic się nie roz­sy­pało, bo mecha­nizm zapię­cia trzy­mał się solid­nie. Hono­rata otrze­pała bagaż z kurzu, po czym ruszyła przed budy­nek sta­cji. Nie­przy­jemny zryw, jakiego doświad­czyła przez ten mały wypa­dek, utkwił w niej niczym dawno wyjęty kolec w sto­pie – niby go już nie czuła, lecz fan­tom pul­so­wał w miej­scu styku. Chwy­tała więc resztki lek­ko­ści, którą tak skrzęt­nie wypra­co­wała przez ostat­nie mie­siące podró­żo­wa­nia. Ula­ty­wały. Z każ­dym kro­kiem coraz bar­dziej uświa­da­miała sobie, że wró­ciła. Czy do sta­rego, czy do nowego? Wolała tego nie dzie­lić na tego typu kate­go­rie, choć same cisnęły się jej na myśl. Mijała zna­jome budynki i drzewa, ludzi ubra­nych swoj­sko, a jed­no­cze­śnie nagle obco. Przy­wy­kła przez czas nie­obec­no­ści do innego świata. Teraz cze­kała ją asy­mi­la­cja, zupeł­nie jak wspi­na­czy wybie­ra­ją­cych się na Mont Blanc.

Par­sk­nęła na głos, roz­ba­wiona sko­ja­rze­niami, lecz bły­ska­wicz­nie się zmi­ty­go­wała. Pamię­tała, jak wypada się zacho­wać, lecz wolała zosta­wić sobie zapas bez­pie­czeń­stwa. Potrze­bo­wała oswo­je­nia się z wła­sną skórą. Zapa­trzyła się w nie­mal bez­chmurne niebo i przy­spie­szyła kroku.

Przed sta­cją cze­kał już ojciec. Na jej widok roz­pro­mie­nił się i pod­krę­cił sumia­stego wąsa, jak zwy­kle, gdy rosły w nim emo­cje. Pod­bie­gła do niego, pra­wie nie odczu­wa­jąc nie­sio­nego cię­żaru. On wyjął jej z ręki walizkę i krótko ją przy­tu­lił, mówiąc:

– Jesteś!

To krót­kie powi­ta­nie sta­no­wiło odpo­wied­nik mat­czy­nych łez rado­ści i sio­strza­nych zapew­nień o tęsk­no­cie. Mimo że nie powie­dział nic wię­cej, Hono­rata widziała jego wzru­sze­nie. Do tego coś skry­wał, to jed­nak mogło pocze­kać. Pach­niał mydłem, deli­katną wodą koloń­ską i pomadą, którą pie­lę­gno­wał zarost. Hono­ra­cie bra­ko­wało ojcow­skiego zapa­chu – od razu sko­ja­rzył się jej z aro­ma­tem jego stajni. Koń­ska sierść, siano, sio­dło – wkrótce poczuje je naprawdę.

– Tatku, a jak Ludka? Jak mama? Wszy­scy w domu zdrowi? – Zarzu­cała go pyta­niami, podą­ża­jąc za nim w stronę domu. – Zwie­rzęta się dobrze cho­wają?

– Prr! – zaśmiał się basowo. – Wszy­scy zdrowi, wszystko bar­dzo dobrze. Sama się prze­ko­nasz. Lud­miła i mama mają dla cie­bie nie­spo­dziankę. Uda­waj zasko­cze­nie, kiedy już ją… otrzy­masz.

– Co to takiego?

– Nie­wiel­kie przy­ję­cie powi­talne.

Hono­rata poczuła, jakby uno­siła się tuż nad ścieżką. Jej sio­stra uwiel­biała pla­no­wać przy­ję­cia, a każde kolejne przy­ćmie­wało poprzed­nie. Nie pytała więc ojca o nic wię­cej, nie­wiele też mówiła sama od sie­bie, zagłę­biona we wspo­mnie­nia, które pra­gnęła zatrzy­mać na zawsze w kufrach swo­jej pamięci. Oba­wiała się, że jeśli prze­sta­nie myśleć o Fran­cji i pozna­nej tam Elise, to wszyst­kie obrazy, dźwięki, smaki i zapa­chy znikną, jakby ni­gdy nie ist­niały. Prze­ra­żała ją moż­li­wość, że zapo­mni twa­rzy przy­ja­ciółki albo – co gor­sza – tem­bru jej głosu.

Hono­rata zer­k­nęła w bok.

Ojciec uśmie­chał się do niej deli­kat­nie, raz po raz zer­ka­jąc błysz­czą­cymi szczę­ściem oczami. Wie­działa, że ją rozu­mie, bo zawsze traf­nie okre­ślał stany emo­cjo­nalne bli­skich – wszystko sta­wało się dla niego jasne po jed­nym spoj­rze­niu. Mimo powścią­gli­wo­ści uwa­żała go za świet­nego znawcę ludzi. Jesz­cze się nie zda­rzyło, żeby kogoś oce­nił pochop­nie, albo żeby się pomy­lił.

Wkrótce skrę­cili, a Hono­ra­cie znów zaparło dech. Zna­joma ulica zakrę­cała łagod­nie to w prawo, to w lewo, podą­ża­jąc wier­nie za bie­giem rzeczki. Wierzby prze­glą­dały się w wodzie, kaczki i gęsi tło­czyły się na podwó­rzu sąsiada. Kilka kro­ków dalej, za bramą, w nie­bie­skiej sukience z far­tu­chem, stała Lud­miła. Gdy tylko się zoba­czyły, puściły się bie­giem i padły sobie w ramiona z dzi­kim piskiem. Roz­pusz­czone włosy sio­stry prze­sło­niły Hono­ra­cie twarz.

– Za długo cię nie było! – krzyk­nęła jej do ucha Lud­miła, potrzą­sa­jąc ją za ramiona. – Obie­caj mi, że już nie wyje­dziesz na tak długo.

– Ludziu – zaśmiała się per­li­ście Hono­rata. – Ile mam ci do opo­wie­dze­nia!

– Ja myślę. – Sio­stra objęła ją ramie­niem i zaczęła pro­wa­dzić w kie­runku domu. – Mama już czeka ze śnia­da­niem, pew­nie jesteś okrut­nie głodna.

– Ale naj­pierw ty mi powiedz, co się działo! – nale­gała Hono­rata. – Listy to nie to samo, rozu­miesz sama. – Puściła do niej oko. Roz­chi­cho­tały się i tak szły aż do samego ganku, gdzie Hono­rata uto­nęła w mat­czy­nych uści­skach.

*

Dopiero w oko­li­cach pod­wie­czorku sio­stry zdo­łały się wymknąć za dom – dosłow­nie na moment. Tam mogły w spo­koju poroz­ma­wiać z dala od uszu innych.

– Cze­goś nie mówisz – mruk­nęła Ludka ze smut­kiem, sku­biąc paznok­ciem zerwany kłos perzu.

– Głu­pia, niby o czym? Wszystko już opo­wie­dzia­łam.

– Nie było cię pół roku. – Urwała na widok prze­cho­dzą­cego obok ogrod­nika. Dziew­częta cicho go pozdro­wiły.

– Nie było mnie, i co z tego? – zape­rzyła się Hono­rata. – Też mogłaś ze mną jechać, ale nie chcia­łaś.

Była bli­ska poka­za­nia sio­strze języka, jed­nak tego nie zro­biła. W głębi serca cie­szyło ją, że dzięki zaufa­niu i swo­bod­nemu podej­ściu rodzi­ców miała oka­zję samot­nie odwie­dzić tam­ten zaką­tek Europy.

– Dobrze wiesz, że nie zno­szę dobrze tak dłu­gich podróży. – Ludka prze­wró­ciła oczami. – Kogoś tam pozna­łaś? Mia­łaś romans, prawda?

– Nie mia­łam – powie­działa Hono­rata, wypusz­cza­jąc gwał­tow­nie powie­trze. Przy­brała groźną minę, by sio­stra widziała, jak bar­dzo zło­ści ją taka insy­nu­acja. – Pozna­łam za to Elise, już opo­wia­da­łam. Bar­dzo przy­jemna młoda dziew­czyna w moim wieku.

– Sło­dzisz sobie, nie jesteś taka znowu młoda. – Ludka szturch­nęła ją pod żebra. – No dobra, wycią­gnę to z cie­bie jesz­cze.

– Czemu dopy­tu­jesz? – spy­tała Hono­rata, lecz nie usły­szała odpo­wie­dzi. Do jej uszu za to dobie­gło woła­nie słu­żą­cej.

– Ubierz się ład­nie – rzu­ciła Ludka i pobie­gła w tam­tym kie­runku.

Hono­rata podej­rze­wała już, co to będzie za przy­ję­cie i czemu sio­stra wypy­ty­wała ją aku­rat o nowe zna­jo­mo­ści i romanse. Z mie­sza­nym, cie­pło-zim­nym uczu­ciem w żołądku podą­żyła do domu za Lud­miłą, która zdą­żyła już znik­nąć w środku.

*

Kla­wi­sze for­te­pianu przy­jem­nie pły­wały pod jej pal­cami, jed­no­cze­śnie twarde i mięk­kie. Zato­nęła w muzyce, pra­wie zapo­mi­na­jąc o gościach prze­by­wa­ją­cych w salo­nie. Ich spoj­rze­nia jej nie prze­szka­dzały, jed­nak wzrok jed­nego z nich spra­wił, że musiała prze­stać. Jej smu­kłe palce zawi­sły nad kla­wia­turą, a oczy powę­dro­wały przez jasne ciało instru­mentu do opar­tego o nie bio­dra i ramie­nia, odzia­nych sty­lowo, potem wyżej, do ciem­nych tęczó­wek, które nie prze­sta­wały śle­dzić jej każ­dego, nawet naj­drob­niej­szego ruchu. Dło­nie kobiety pod­chwy­ciły urwaną melo­dię, lecz ciut ciszej, nieco mniej zde­cy­do­wa­nie.

– Ład­nie pani gra, pani Hono­rato – ode­zwał się, pod­cho­dząc bli­żej. – Momen­tami nie­ty­powo, ale prze­pięk­nie. Chwyta czło­wieka za duszę.

– Dzię­kuję – mruk­nęła cicho.

Pró­bo­wała przy­po­mnieć sobie jego imię, lecz przy­było dziś kilka osób, które dopiero co jej przed­sta­wiono. W koro­wo­dzie danych oso­bo­wych nie zna­la­zła jego per­so­na­liów. Czarna chmura przy­sło­niła jej umysł, rój owa­dów sztur­mo­wał trze­wia, a serce zgu­biło rytm. Jego ciemne oczy nie odry­wały się od jej oczu. Hono­rata musiała się zmu­sić, żeby oddy­chać spo­koj­nie, dłu­gimi i głę­bo­kimi odde­chami. Dopiero w tym momen­cie zauwa­żyła, że znów prze­stała grać, a w salo­nie gwar roz­mów się nasi­lił.

Męż­czy­zna wyba­wił ją z opre­sji. Skło­nił się nie­mal do poziomu kla­wia­tury for­te­pianu i ujął jej dłoń. Poczuła cie­pło jego odde­chu na skó­rze, kiedy musnął ją peł­nymi ustami.

– Alek­san­der Grąd­kow­ski – powie­dział. – Przed­sta­wiam się raz jesz­cze, bo nie mie­li­śmy spo­sob­no­ści poroz­ma­wiać. Od początku myślała pani chyba tylko o muzyce.

– Och, to aż tak widać? – jęk­nęła z uda­nym zakło­po­ta­niem Hono­rata, wsta­jąc z tabo­retu. – Prze­pra­szam naj­moc­niej! Nie chcia­łam pana ura­zić. – Posłała mu uśmiech.

– Pro­szę nie prze­pra­szać – odparł i odsu­nął się, pusz­cza­jąc jej dłoń. – To było uro­cze. Rzadko spo­ty­kam kogoś zafa­scy­no­wa­nego muzyką do tego stop­nia. To odświe­ża­jące!

– A pan w takim razie, panie Alek­san­drze, rów­nież ją lubi?

– Prze­pa­dam za nią. Sły­sza­łem, że odwie­dziła pani Fran­cję – zmie­nił temat. – Ponoć panują tam nieco inne kli­maty muzyczne. Na pewno zupeł­nie inne niż w tych rejo­nach. – Puścił do niej oko. – Może zagra pani coś, co poznała pod­czas podróży?

Zawa­hała się, nie odpo­wia­da­jąc. Nie miała poję­cia, czy w oko­licy taka muzyka się przy­jęła, prze­cież dopiero wró­ciła. Przez pół roku nie­wiele się pew­nie tutaj zmie­niło. Tutaj, czyli wśród osób, które dzi­siaj przy­szły w gości, by świę­to­wać jej powrót. Zapy­tała Alek­san­dra, czy ludzie wokół znają taką muzykę, lecz on zasu­ge­ro­wał, że nie­ko­niecz­nie.

– Nale­gam – dodał tak cza­ru­jąco, że nie mogła się sze­roko nie uśmiech­nąć. – Będę bar­dzo nie­po­cie­szony, jeśli pani nie zagra.

– Skoro pan nalega…

Usia­dła z powro­tem przed for­te­pia­nem i zaczęła grać, zaczy­na­jąc od rze­czy zbli­żo­nych do kla­syki.

Tego wie­czoru poro­zu­mie­wała się z Alek­san­drem poprzez muzykę. Oka­zało się, że on rów­nież potrafi coś tam zaplum­kać, skoń­czyło się więc na utwo­rach na cztery ręce. Nikt im nie prze­ry­wał, nawet cze­pliwe ciotki, które we wszyst­kim potra­fiły zna­leźć powód do plo­tek.

Wie­czór zakoń­czył się nagle. Tłu­mek roz­pły­nął się w nocy, a wraz z nim on: męż­czy­zna, który upew­nił się, że Hono­rata nie zapo­mni jego imie­nia.

Powlo­kła się do sypialni, prze­brała w koszulę nocną i opa­tu­liła dzier­ganą chu­stą. Usia­dła przy sto­liczku pod oknem, po czym z namasz­cze­niem wyjęła papier i pióro. Obie­cała Elise pisać jak naj­czę­ściej i zamie­rzała dotrzy­mać obiet­nicy. Kiedy jed­nak przy­tknęła sta­lówkę do bia­łej powierzchni kartki, słowa nie chciały dać się sfor­mu­ło­wać. Zrzu­ciła to na karb wła­śnie samego aktu pisa­nia. Z przy­ja­ciółką roz­ma­wiało się Hono­ra­cie wyśmie­ni­cie, zawsze zna­la­zły temat, który potra­fiły cią­gnąć do póź­nych godzin. Teraz pierw­szy raz nie wie­działa, co prze­ka­zać. Opo­wie­dzieć o Alek­san­drze? Chciała, lecz raczej się powstrzyma, w oba­wie, że Elise wysnuje nie­do­rzeczne wnio­ski. Przy­naj­mniej na razie. Oczyma wyobraźni zoba­czyła, jak dziew­czyna ściąga usta w ciup i cmoka z nie­za­do­wo­le­niem, lekko się przy tym śmie­jąc. Na pewno roz­rzu­ci­łaby krót­kie włosy, mod­nie ufry­zo­wane, by popra­wić je jed­nym ruchem ręki. Pach­nia­łaby jaśmi­nem i papie­ro­sami.

Hono­rata wes­tchnęła. Ogra­ni­czyła się do opi­sa­nia podróży i powi­ta­nia, jakie cze­kało na nią w domu. Krótki list zło­żyła na pół, wsu­nęła w niego zasu­szony kwiat, który zerwała w ogro­dzie, i wło­żyła całość do koperty. Odnio­sła wra­że­nie, że będzie to jej pod­nio­sły rytuał: atra­ment, papier, kawa­łek rośliny, wspo­mi­na­nie chwil prze­peł­nio­nych lek­ko­ścią i nie­sa­mo­witą muzyką. Jaz­zem.

Ale tutaj jazzu za wiele nie ma. Nie takiego jak tam. Wró­ciła do sta­rego świata, który nagle sma­ko­wał nowo­ścią. Znów poja­wiło się kwa­śne pyta­nie z poranka. Czy będzie umiała zasy­mi­lo­wać się na nowo?

Honorata, trzy miesiące później

Sta­ran­nie zamknęła książkę, w którą uprzed­nio wło­żyła zasu­szony kwiat rumianku, po czym odło­żyła tomik na para­pet. Alek­san­der zerwał go dla niej pod­czas ich pierw­szego wspól­nego spa­ceru, jakieś trzy mie­siące temu. Tam­tego dnia ni z tego, ni z owego przy­sta­nął i się schy­lił, wycią­ga­jąc bie­lu­teńki kwiat z żół­tym środ­kiem. Pro­sty gest, a ile rado­ści wywo­łał w jej sercu! Według Ludki rumia­nek ozna­czał odda­nie, jakim męż­czy­zna darzył Hono­ratę, a biel kwiatu z kolei pod­kre­ślała zapew­nie­nie o czy­sto­ści uczuć.

Jej wzrok ześli­zgnął się z para­petu na dłoń. Na palcu pysz­nił się złoty pier­ścio­nek z ogrom­nym oczkiem w kształ­cie pro­sto­kąta. Rodowy sza­fir Alek­san­dra prze­cho­dził przez poko­le­nia, zna­cząc kolejne dło­nie pań Grąd­kow­skich. Hono­rata otrzy­mała go na ofi­cjal­nym obie­dzie, na któ­rym jej i jego rodzina cze­kała, aż kobieta pro forma odpo­wie „tak”. Sce­na­riusz ode­grał się w zasa­dzie poza nią i teraz – bar­dziej niż dotych­czas – czuła poza­rze­czy­wi­sty cię­żar klej­notu, bo wią­zał się z ogromną zmianą w życiu.

Ścią­gnęła pier­ścio­nek i zaczęła obra­cać go w pal­cach. Prze­śliczny, pasu­jący na nią jak ulał. Zamiast czuć bez­brzeżną radość, tak jak gdy otrzy­mała rumia­nek, jej naj­głęb­szą potrzebą był teraz płacz. Z kąci­ków oczu zaczęły ciek­nąć wiel­kie kro­ple. Nazy­wała je łzami szczę­ścia. Nie, to było kłam­stwo, stwo­rzone na potrzeby oto­cze­nia; w głębi duszy tak naprawdę wie­działa dosko­nale, dla­czego czuje mdło­ści na myśl o przy­szło­ści, nad­cią­ga­ją­cej z siłą hura­ganu.

Prawda wyle­wała się z niej w każ­dym kolej­nym liście do Elise. Przy­ję­cie oświad­czyn będzie ozna­czać koniec marzeń o powro­cie do Fran­cji. Przej­ście w nowy stan, gdzie jej świa­do­mość podzieli się na dwie, a póź­niej trzy osoby i wię­cej: jej i przy­szłego męża oraz ich wszyst­kich dzieci. Okrop­nie się bała, że to naprawdę będzie koniec.

Że zga­śnie w niej muzyka.

– Co to, to nie – roze­śmiała się gwał­tow­nie, szep­cząc do sie­bie. – O to nie muszę się mar­twić. Muzyka tętni we mnie od zawsze. Co sobie ubz­du­ra­łaś, Hono­ratko?

Jej cichy głos zdał się nagle obcy, jakby pod­słu­chi­wała spo­wiedź kogoś innego lub roz­mowy z alkowy. Spło­nęła rumień­cem i przy­tknęła chłodne wierz­chy dłoni do policz­ków. Od pode­szw stóp do czubka głowy pul­so­wały w niej emo­cje. Wie­działa, że jak zwy­kle sko­czy na główkę w życie, w nowe doświad­cze­nia i spraw­dzi się w każ­dej roli, w jakiej zosta­nie posta­wiona.

Nie.

W jakiej ona sama sta­nie. Decy­do­wała o sobie. Zawsze podej­mo­wała naj­lep­sze moż­liwe wybory, teraz rów­nież postąpi jak naj­le­piej dla sie­bie i swo­jej rodziny! W tym świe­tle wybór był banal­nie pro­sty. Zatań­czy z uko­cha­nym na weselu, czym zapewni bez­pieczną przy­szłość nie tylko sobie. Tak, ta droga jawiła się zde­cy­do­wa­nie jaśniej.

Wyjęła papier i pióro i zaczęła pisać:

Naj­droż­sza Elise!

Spie­szę ze wspa­niałą nowiną. Wkrótce zostanę panią Grąd­kow­ską, bo Alek­san­der popro­sił mnie o rękę. Dokład­nie za pół roku od dziś wycho­dzę za mąż. Będę zaszczy­cona, jeśli będziesz mogła mi w tym szczę­śli­wym dniu towa­rzy­szyć jako moja drużka (razem z Lud­miłą oczy­wi­ście).

Alek­san­der zna kilka naszych wspól­nych histo­rii. Nie przej­muj się więc i nie dener­wuj, bo ma o Tobie jak naj­lep­sze zda­nie. Opo­wie­dzia­łam mu przede wszyst­kim o wspa­nia­łej muzyce, jaką dzięki Tobie pozna­łam. Począt­kowo nieco scep­tyczny, zara­ził się pasją do jazzu, choć jego rodzina uważa, że wywo­łuje on pry­mi­tywne instynkty i truje duszę, podob­nie jak upo­je­nie alko­ho­lowe czy przed­mał­żeń­skie rela­cje. Wyobra­żasz sobie? Pękam ze śmie­chu!

Poko­chasz Alek­san­dra, jestem tego pewna.

Ręka Hono­raty zawi­sła nad kartką, a serce zadud­niło. Miała nadzieję, że Elise wyczyta z listu wszyst­kie ukryte zna­cze­nia. Ryzy­ko­wa­łaby zbyt wiele, pisząc o pew­nych spra­wach wprost. A jed­no­cze­śnie pra­gnęła napi­sać jesz­cze tyle zdań… Choć sło­wami i wspo­mnie­niami poczuć bli­skość przy­ja­ciółki.

Po chwili namy­słu dodała jedy­nie:

Przy­jeż­dżaj, cze­kam na Cie­bie.

Twoja

Hono­rata

Adre­su­jąc list, drżała już nie tylko wewnętrz­nie.

Hallelujah

Sandra, współcześnie

Pierw­sza sobota lipca przy­nio­sła upał, a ten – cza­jącą się burzę. Powie­trze nie­mal drgało od elek­trycz­no­ści kumu­lu­ją­cej się w chmu­rach. Tak jak San­dra podej­rze­wała, niebo jak na zawo­ła­nie zacią­gnęło się sta­lo­wym gra­na­tem i zagrzmiało dokład­nie wtedy, gdy pań­stwo mło­dzi skła­dali przy­sięgę. To wywo­łało upiorny efekt, sta­no­wiło jed­nak naj­cie­kaw­szy punkt cere­mo­nii, na któ­rej wynu­dziła się jak mops. Mimo szcze­rych chęci śred­nio inte­re­so­wała się cudzymi ślu­bami, nawet jeśli ci obcy ludzie skła­dali sobie przy­sięgę przed Bogiem.

Spoj­rzała w bok na wycią­gniętą jak struna kuzynkę. Glo­ria patrzyła wesoło przed sie­bie, a lniane włosy spły­wały jej po ple­cach niczym welon. Wpa­try­wała się błysz­czą­cymi z eks­cy­ta­cji oczami w posta­cie przy ołta­rzu. Zawsze pra­wie ska­kała w miej­scu z emo­cji, kiedy miała śpie­wać, teraz więc ten jej pełen gra­cji spo­kój dzi­wił San­drę. Ale puściła te myśli wolno. Wkrótce Glo­ria wystąpi z ostat­nią pie­śnią na dziś i koniec, będą się mogły wszyst­kie rozejść, zdjąć nie­wy­godne ciu­chy i tak dalej.

San­dra z cichym wes­tchnie­niem popra­wiła się w miej­scu i zapa­dła w ocze­ki­wa­nie – podobne do letargu, bo pra­wie bez­myślne. Wyrwała ją z tego stanu dopiero muzyka i brak obec­no­ści kuzynki przy boku. Przez kościół prze­pły­nęły pierw­sze, potem kolejne wersy pie­śni.

Glo­ria śpiewa i wygląda jak natchniona przez Ducha Świę­tego, pomy­ślała i zagry­zła zęby. Stała w bez­ru­chu, w napię­ciu, aż Glo­ria umil­kła.

Kiedy echo Hal­le­lu­jah zga­sło, zebrani dopiero po chwili otrzą­snęli się z oso­bli­wego osłu­pie­nia, tak mocno wsłu­chi­wali się w śpiew dziew­czyny. Po raz kolejny pozaz­dro­ściła kuzynce. Gorycz oblała jej usta i gar­dło, a żołą­dek skrę­cił się w supeł. Choćby nie wia­domo, jak się sta­rała, ni­gdy nie wywoła takiego wra­że­nia.

Potrzą­snęła ledwo zauwa­żal­nie głową. Nie mogła jej zazdro­ścić, Bóg dał jej taki, a nie inny dar. Ona sama na pewno rów­nież jakiś otrzy­mała; ani lep­szy, ani gor­szy, po pro­stu inny. Pode­szła więc do kuzynki i pogła­dziła jej plecy z uśmie­chem, mówiąc:

– Prze­szłaś samą sie­bie!

Roz­pro­mie­niona buzia Glo­rii spra­wiła, że w sercu San­dry w sekundę stop­niał kumu­lu­jący się chłód.

Gloria

Po uro­czy­sto­ści z wia­nuszka gości wesel­nych wynu­rzył się męż­czy­zna w wieku ich rodzi­ców. Jako szes­na­sto­latka wyczu­wała już, że ozna­cza to wiele prze­ży­tych lat, do któ­rych jesz­cze nawet nie się­gała wyobraź­nią. Facet miał na sobie ciem­no­brą­zową mary­narkę i czer­wony kra­wat. Wszystko w nim dla Glo­rii było inne od tego, co znała z naj­bliż­szego oto­cze­nia. Pach­niał przy­jem­nymi per­fu­mami i pod­szedł bez­po­śred­nio do roz­dy­go­ta­nej stu­dentki tylko o rok star­szej od San­dry. Zastą­piła ona dwa mie­siące temu ich poprzed­nią pro­wa­dzącą. Nie dorów­ny­wała jej zdol­no­ściami prze­ka­zy­wa­nia wie­dzy czy ogar­nia­nia tłumku nasto­la­tek, ale sta­rała się spra­wiać wra­że­nie kom­pe­tent­nej, poza tym ona jedna była chętna zająć się chó­rem.

– Która z dziew­cząt śpie­wała przed chwilą? – spy­tał. – Chciał­bym poroz­ma­wiać z jej rodzi­cami.

– Czy coś się stało? – Pro­wa­dząca zmarsz­czyła czoło, a jej brwi zetknęły się ze sobą, two­rząc jedną linię.

– Nic strasz­nego. – Uśmiech­nął się tym rodza­jem uśmie­chu, który doro­śli posy­łają znacz­nie młod­szym od sie­bie. – Pani pod­opieczna jest ogrom­nie zdolna – dodał, nie wyja­śnia­jąc nic wię­cej.

Stu­dentka nastro­szyła się, lecz zmię­kła i po chwili popro­wa­dziła go przed kościół. Kręte schody nio­sły jesz­cze przez chwilę echo ich kro­ków, bo wszy­scy pozo­stali goście już dawno zdą­żyli wyjść. Dziew­częta szep­tały mię­dzy sobą i rów­nież zaczęły się roz­cho­dzić. Glo­ria spoj­rzała na San­drę. Kuzynka wzru­szyła ramio­nami i pocią­gnęła ją za sobą. Po śpie­wa­niu miały pójść do domu Glo­rii na późne śnia­da­nie.

– Chodź, głodna jestem. Długo to trwało.

– Tyle co zwy­kły ślub, nie wiem, na co narze­kasz – mruk­nęła Glo­ria. – Jak myślisz, czemu chce gadać z moimi sta­rymi?

– Trudno uwie­rzyć sło­wom nasto­latki – skwi­to­wała San­dra, jak zwy­kle logicz­nie myśląca.

Jed­nak rodzi­com Glo­rii trudno było uwie­rzyć nawet w słowa doro­słego męż­czy­zny. Bożena i Sła­wek wpa­try­wali się w niego z zadumą, która dla kogoś z zewnątrz wła­śnie tak wyglą­dała. Glo­ria wie­działa jed­nak, że rodzice nie głów­kują nad elo­kwentną odpo­wie­dzią, bo ich naj­zwy­czaj­niej w świe­cie zatkało. Prze­stą­piła próg salonu już dobre dzie­sięć minut temu, a oni wciąż nic nie powie­dzieli, słu­cha­jąc słów gościa z kościoła. Glo­rii robiło się cie­plej z każ­dym kolej­nym zda­niem.

– Ale jak to, lek­cje śpiewu? – powtó­rzyła za nim Bożena piskli­wym gło­sem, przy­bie­ra­jąc uśmiech­nięty, dobro­tliwy wyraz, który masko­wał zakło­po­ta­nie.

– Moja żona wykłada śpiew jaz­zowy – jesz­cze raz wyja­śnił. – Ja rów­nież śpie­wam. I z miłą chę­cią polecę talent pań­stwa córki opiece mojej żony. Szkoli same naj­zdol­niej­sze osoby, więc bez reko­men­da­cji trudno się do niej dostać.

– I nasza Glo­ria się nadaje – powtó­rzył Sła­wek, przy­pa­tru­jąc się przy­by­szowi z ukosa. – Ma aniel­ski głos, ale co by miała z nim robić? Co potem? Nie szkoda czasu i pie­nię­dzy?

– Warto inwe­sto­wać w jej talent. Szkoda, by się mar­no­wał! To byłby grzech.

Tylko tyle dziew­częta dosły­szały z tej roz­mowy, bo ostre spoj­rze­nie Bożeny wyku­rzyło je na ogród. Nie miały więc poję­cia, co facet powie­dział rodzi­com Glo­rii póź­niej. Cokol­wiek to było, sku­tecz­nie prze­ka­ba­ciło scep­tycz­nych rodzi­ców, któ­rzy chyba tylko cudem przy­stali na te lek­cje. Albo przez wzmiankę o grze­chu – to na bank ich prze­ra­ziło.

Co wię­cej, po dwóch dniach Bożena i Sła­wek żywili święte prze­ko­na­nie, że pomysł od samego początku nale­żał do nich, a męż­czy­zna zja­wił się w ich domu dzięki bożej opatrz­no­ści, ścią­gnięty ich gor­li­wymi modli­twami.

– Samo­lubne byłoby nie roz­wi­jać talentu danego przez Stwórcę – powie­działa matka Glo­rii we wto­rek przy śnia­da­niu, a dziew­czyna aż zadła­wiła się owsianką. – Takim gło­sem uszczę­śli­wiasz wielu ludzi. Ich dusze się radują, a to jest miłe Panu. Dla­tego dał ci taki talent. Znasz przy­po­wieść o talen­tach, prawda?

Dziew­czyna ski­nęła głową. Nie sko­men­to­wała tego ina­czej niż skrom­nym dzię­kuję, bo nie chciała dać po sobie poznać, jak bar­dzo cie­szy się z tych lek­cji.

– Będziesz noco­wać u San­dry, żebyś nie musiała jeź­dzić busem o pią­tej rano – dodał ojciec. – Już to prze­ga­da­li­śmy z rodzi­cami San­derki i z nią. Bar­dzo chęt­nie ci w ten spo­sób pomogą.

– Tak mię­dzy nami – wtrą­ciła matka, uśmiech­nięta jak kot, który ma zamiar opić się śmie­tanki. Jej oczy błysz­czały dumą. – Dobrze jej to zrobi, bo chyba jest w tym Kra­ko­wie samotna. Odkąd poszła na stu­dia, ze zgry­zoty schu­dła tak, że trudną ją poznać – wes­tchnęła, krzy­wiąc się. – Iza­bela mi mówiła, że pra­wie nic nie chce u nich jeść.

Glo­ria i tego nie komen­to­wała, aby nie wyja­wić tajem­nicy kuzynki: San­dra o wiele lepiej czuła się ze sobą w roz­mia­rze trzy­dzie­ści sześć, a przy mami­nej kuchni nie osią­gała mniej­szego roz­miaru niż czter­dzie­ści. Bra­ko­wało jej aser­tyw­no­ści. Co tydzień, gdy miała jechać do rodzin­nego domu, już przy pako­wa­niu ple­caka ści­skało ją w żołądku na myśl o kotle­tach mie­lo­nych, kaszance i omasz­czo­nych skwar­kami ziem­nia­kach z zasma­ża­nymi buracz­kami ze śmie­taną. Zwie­rzyła się z tego Glo­rii po ostat­niej nie­dziel­nej mszy. Nie zno­siła wra­cać co tydzień do rodzin­nego domu przez prze­pyszne jedze­nie i podej­ście jej rodzi­ców do tego tematu.

Glo­rię cie­szyło rów­nież to, że wszystko w kwe­stii lek­cji jest już w zasa­dzie zała­twione. Noc­leg, dojazd… Mimo tego wciąż podej­rze­wała, iż to okaże się tylko snem, że żad­nego ucze­nia się śpiewu ni­gdy miało nie być, a ona się obu­dzi z gorz­kim uczu­ciem roz­cza­ro­wa­nia pęcz­nie­ją­cym w brzu­chu; bole­śniej­szym od naj­gor­szej mie­siączki. Głów­nie przez scep­ty­cyzm sta­rała się pozo­sta­wać obo­jętna. Nie chciała się spa­rzyć.

Uwie­rzę, gdy zoba­czę, myślała. Na pewno jest w tym jakieś ulti­ma­tum.

– Oczy­wi­ście te lek­cje są pod jed­nym warun­kiem – prze­rwał jej roz­wa­ża­nia ojciec, jakby czy­ta­jąc w myślach.

Zamarła, podej­rze­wa­jąc naj­gor­sze. Kilka sekund przed kolej­nym zda­niem roz­cią­gnęło się na całe eony.

– Dosta­niesz się na kie­ru­nek, po któ­rym będziesz miała zapew­nioną dobrą pracę. Medy­cyna, prawo, cokol­wiek zechcesz. Żebyś była nie­za­leżna od kogo­kol­wiek. W dodatku skoń­czysz stu­dia z wyróż­nie­niem.

– Poza tym będziesz pil­nie ćwi­czyć wszystko, co ta pani ci zada – wtrą­ciła matka.

– Myślisz, że będzie jej zada­wać zada­nia domowe? – upew­nił się Sła­wek, patrząc na mał­żonkę z nie­od­gad­nio­nym wyra­zem twa­rzy.

– Ćwi­cze­nia to jedyna znana mi droga do suk­cesu – odparła bez namy­słu Bożena.

– Racja – przy­znał Sła­wek.

Zszo­ko­wana Glo­ria wyłą­czyła się z ich roz­mowy. Wyglą­dało na to, że jej życie stało się nagle jesz­cze dziw­niej­sze. Rodzice się zgo­dzili. Mogła nie tylko śpie­wać, ale i uczyć się śpiewu u świet­nej nauczy­cielki w Kra­ko­wie, a do tego wią­zało się to z godzi­nami ćwi­czeń w domu, za które nikt nie będzie jej ganił.

Czy życie może być jesz­cze dziw­niej­sze?, pomy­ślała, wycho­dząc do szkoły.

Nie ska­kała jesz­cze z rado­ści, cze­ka­jąc na tąp­nię­cie, na wybu­dze­nie z tego dziw­nego snu, w któ­rym naj­pew­niej utknęła. A obu­dzi się na pewno, mogła się zało­żyć.

The Lemon Song

Sandra

Tym razem Glo­ria przy­je­chała bez­po­śred­nio po szkole, bo San­dra chciała ją zabrać na kon­cert. Jaki­kol­wiek by był, rodzice Glo­rii nie pytali o szcze­góły. Zgo­dzili się od razu, gdyż darzyli dziew­czynę sym­pa­tią i zakla­sy­fi­ko­wali ją już lata temu jako potulną, pobożną i bez­gra­nicz­nie szczerą. San­dra wie­działa o tym, oni nie kryli się ze swoja opi­nią, wręcz uwa­żali taką ocenę za pochlebną. Jej sta­wało to ością w gar­dle, ile­kroć sobie o tym przy­po­mniała, lecz natych­miast przy­wo­ły­wała się do porządku. Powinna oka­zy­wać wię­cej wdzięcz­no­ści bliź­nim, szcze­gól­nie rodzi­nie.

Bus zaje­chał na miej­sce D7, a pasa­że­ro­wie wylali się z niego niczym piana z odkor­ko­wa­nej butelki szam­pana. Więk­szo­ści dopi­sy­wały pod­nio­słe nastroje towa­rzy­szące piąt­ko­wym wypra­wom na imprezy. San­dra wypa­trzyła Glo­rię, uści­skała, po czym otak­so­wała wzro­kiem. W ciągu tygo­dnia zaszła w niej sub­telna, ale wyraźna trans­for­ma­cja, któ­rej San­dra nie potra­fiła jasno opi­sać. Fizycz­nie nie­wiele się zmie­niło, wciąż jaśniała tak samo – więc raczej men­tal­nie, może nawet duchowo? San­dra przy­pi­sała wra­że­nie dłu­gim godzi­nom ćwi­czeń i ukie­run­ko­wa­niu, jakiego dozna­wała kuzynka. Ści­snęło ją coś w dołku. Glo­ria kształ­ciła się muzycz­nie, teraz już ofi­cjal­nie, u jed­nej z naj­wy­śmie­nit­szych nauczy­cie­lek w mie­ście kró­lów i całe życie stało przed nią otwo­rem. Gotowy szkic przy­szło­ści cze­kał na wypeł­nie­nie kolo­rami.

Jej życie nabrało celu, pomy­ślała San­dra z kry­sta­liczną jasno­ścią i miałką pustką w brzu­chu, któ­rej nie potra­fiła zapeł­nić. Więc Glo­rii pew­nie teraz łatwiej manew­ro­wać w cha­osie codzien­no­ści, nawet jeśli wymaga to wielu poświę­ceń.

Wes­tchnęła.

Mam zły dzień, przy­wo­łała się do porządku. Nie warto tego roz­trzą­sać. Skup się na tym, co fajne.

I tak zro­biła. Zapa­trzyła się znów w roze­śmiane oczy Glo­rii i od razu całą gorycz zastą­piło słod­kie unie­sie­nie. Uwiel­biała kuzynkę i prze­cież za nią tęsk­niła. Były dla sie­bie jak sio­stry, liczyło się tylko to.

– Ale super! – pisnęła Glo­ria. – Tak dawno nie byłam na praw­dzi­wym kon­cer­cie.

– Nie wiem tak naprawdę, co to będzie – skwi­to­wała jej kole­żanka. – Jesz­cze tam nie byłam, ale sły­sza­łam od zna­jo­mej ze stu­diów, że warto się przejść.

– Eks­tra! Cie­szę się, że to wymy­śli­łaś.

– Będzie świet­nie, zoba­czysz. Tylko ani słowa cioci Boże­nie i wuj­kowi Sław­kowi o tym, o któ­rej tak naprawdę wró­cimy. To może być naprawdę późno.

– Dzi­wię się tro­chę, że sta­rzy nic nie prze­bą­ki­wali, nie wypy­ty­wali. Ale nie drą­ży­łam.

– I dobrze, korzy­staj. – San­dra uśmiech­nęła się blado. – Twoi rodzice nie są tacy źli. Ale ja też się mocno zdzi­wi­łam, że nie mają nic prze­ciwko. W sen­sie że pozwo­lili ci samej przy­jeż­dżać i wra­cać.

– Mam być z powro­tem o okre­ślo­nej godzi­nie. – Glo­ria prze­wró­ciła oczami. – No ale wie­dzą, że z tobą nic mi nie grozi.

– Bar­dzo dobrze – zasy­czała tamta i puściła do niej oko, na co Glo­ria zachi­cho­tała. – I czego się cie­szysz? Jesz­cze się zdzi­wisz.

We wnę­trzu pubu Glo­ria fak­tycz­nie zdzi­wiła się i to dość mocno. San­dra widziała po jej oczach, jak chło­nie atmos­ferę tego miej­sca, śmie­chy, roz­mowy, muzykę sączącą się z gło­śni­ków. Obser­wo­wała ludzi z cier­pli­wo­ścią orni­to­loga, lecz tak naprawdę to całe oto­cze­nie zwra­cało uwagę na nią, jakby to ona była egzo­tycz­nym pta­kiem. Nawet cie­nie mię­dzy bla­skami świec zacie­rały się pod jej czuj­nym spoj­rze­niem, bo zda­wała się wchła­niać rów­nież te migo­tliwe pło­mie­nie.

– Nie mam poję­cia, co wła­ści­wie grają, ale podobno dobrze – powie­działa do ucha kuzynki i prze­su­nęła w jej stronę butelkę coli. – Nie­długo przyj­dzie kilka osób, poznasz moje dziew­czyny z grupy.

Upiła łyczek chłod­nego piwa z sokiem mali­no­wym, po czym ujęła kufel niczym koło ratun­kowe. Atmos­fera takich miejsc cza­sem ją przy­gnia­tała. Działo się dużo i gło­śno, a ona, choć pra­gnęła się w tym har­mi­drze odna­leźć, nie potra­fiła. Oczy­wi­ście obwi­niała za to sie­bie; nie wyra­żała tego na głos, choć Glo­ria wie­działa o jej spo­łecz­nej nie­zdar­no­ści, bo raz wyga­dała się jej pod­czas jed­nego z chrze­ści­jań­skich festi­wali dla mło­dzieży, na któ­rym śpie­wał rów­nież ich chór. San­dra zali­czyła wtedy atak paniki.

Wzięła głęb­szy oddech. Wokół ich sto­lika zro­biło się jesz­cze tłocz­niej, bo wła­ści­ciel pubu dosta­wił dodat­kowe krze­sła z zaple­cza. Niski, lecz bar­czy­sty męż­czy­zna sta­nął tuż przed nimi z otwartą butelką w jed­nej i kie­lisz­kami w dru­giej dłoni.

– Taki zwy­czaj tutaj – wyja­śnił na tyle cicho, że ledwo go dosły­szała.

Kiedy sta­now­czo odmó­wiły moc­nego alko­holu, zawo­łał do nich ze śpiew­nym irlandz­kim akcen­tem:

– Nie będzie­cie nic widzieć! – Nastą­piła seria gło­śnych stu­ków szkła o drewno, kiedy kie­liszki jeden po dru­gim wylą­do­wały na sto­liku, a za nimi butelka. – Przy­go­to­wa­łem miej­sca z przodu. – Wska­zał dło­nią na dwa samotne krze­sła. – Sia­daj­cie.

San­dra otwie­rała usta, żeby zaprze­czyć, lecz Glo­ria już zdą­żyła wstać i opie­ra­jąc się na ramie­niu wła­ści­ciela, zacząć prze­dzie­rać się tuż przed niską scenę. San­dra przy­cią­gnęła do sie­bie torebkę i piwo w samą porę. Męż­czy­zna znów poja­wił się tuż obok, omia­ta­jąc ją czar­nym spoj­rze­niem i wonią piż­mo­wych per­fum.

– Nie przyj­muję odmowy. – Zer­k­nął jesz­cze na nią z teatral­nym smut­kiem, choć jego usta wykrzy­wiał figlarny uśmie­szek. – Będzie lepiej sły­chać – dodał, po czym zgar­nął rów­nież ją i usa­do­wił obok roz­anie­lo­nej Glo­rii.

Dziew­czyna wier­ciła się w miej­scu nie­cier­pli­wie, nie­mal pod­ska­ki­wała. Jej lniana grzywka raz po raz prze­sy­py­wała się ponad świe­tli­stymi oczami, które pil­nie śle­dziły każdy ruch stro­ją­cych się muzy­ków.

– Zagrają jazz – zawy­ro­ko­wała, nie prze­ry­wa­jąc kon­taktu wzro­ko­wego z instru­men­tami i mikro­fo­nami, jak gdyby led­wie mru­gnię­cie mogło spra­wić, że znikną. – Nie, połą­cze­nie jazzu z fol­kiem.

Chwilę póź­niej przed mikro­fo­nem sta­nął woka­li­sta w powłó­czy­stej koszuli uwy­dat­nia­ją­cej szczu­płe, elfie ciało. Po krót­kim przy­wi­ta­niu muzyka gruch­nęła, zale­wa­jąc lokal aku­stycz­nymi dźwię­kami dwóch gitar i per­ku­sji oraz elek­try­zu­ją­cej trąbki, wokalu i nie­zna­nego San­drze instru­mentu. Stopy rwały się do tańca. Nie miała poję­cia, skąd u Glo­rii taka intu­icja muzyczna. Zespół fak­tycz­nie grał jaz­zowe wer­sje irlandz­kiego folku, o czym mię­dzy pio­sen­kami wspo­mi­nał woka­li­sta.

Wkrótce wszy­scy goście włą­czali się w śpiew, bo pio­senki nale­żały do powszech­nie zna­nych. Nie­któ­rzy zdo­łali nawet tań­czyć mię­dzy krze­słami lub sie­dząc – nie­wielki lokal nie pomie­ściłby ani jed­nej osoby wię­cej. San­dra naj­gło­śniej sły­szała Glo­rię, co wcale jej nie dzi­wiło. Dziew­czyna zapo­mniała się w muzyce jak zawsze, i nawet zna­jo­mych San­dry zigno­ro­wała, gdy przy­szli się przy­wi­tać, a potem przy­cup­nęli tuż za nimi.

Kiedy koń­cowe takty ostat­niej pio­senki zga­sły i wybrzmiały, wzru­szona Glo­ria zaczęła wra­cać na zie­mię. Zamru­gała, otarła kąciki oczu i z roz­ma­rzo­nym wyra­zem twa­rzy prze­to­czyła wzrok po San­drze i ludziach, z któ­rymi roz­ma­wiała.

– Jesz­cze nie prze­ży­łam cze­goś takiego – wyznała kuzynce, prze­cią­ga­jąc się na krze­śle. – Chcę tak wpły­wać na ludzi muzyką. Wzru­szać, zachwy­cać. Być bli­sko nich. Spra­wiać, że będą wra­cać do domu szczę­śliwi. Rezo­no­wać z ich duszami. To jest to, co chcę robić.

San­dra miała ochotę powie­dzieć jej „naj­pierw obo­wiązki, potem zabawa” i inne tego typu rze­czy, ale ugry­zła się w język. Zanim się ode­zwała, Glo­ria już bry­lo­wała w towa­rzy­stwie, cału­jąc policzki jej kole­ża­nek, śmie­jąc się z odchy­loną w tył głową, żar­tu­jąc. Nikomu nie przy­szło pew­nie na myśl, że jest młod­sza. Odna­la­zła się dosko­nale, jak zwy­kle, wszę­dzie. San­dra, zamiast dołą­czyć do roz­mowy, nie potra­fiła nawet śle­dzić jej prze­biegu. Poczuła – nie­mal fizycz­nie – że stała się zbędna, dosłow­nie jak to piąte koło.

Glo­ria wsko­czyła na moje miej­sce, prze­bie­gła jej przez głowę nie­sforna myśl, którą naj­chęt­niej wybi­łaby, tłu­kąc czo­łem o blat sto­lika.

– Dobrze się czu­jesz? – szep­nęła jej na ucho kuzynka. Odru­chowo się odsu­nęła, zdzi­wiona jej nagłą bli­sko­ścią.

– Migrena – skła­mała, sama nie wie­dząc, czemu to robi. Z satys­fak­cją ukró­ciła rado­sny wie­czór Glo­rii, choć wie­działa, że póź­niej nie zaśnie przez wyrzuty sumie­nia.

Kuzynka wypro­wa­dziła ją – bladą i trzę­sącą się jak przy migre­nie – na chłodne powie­trze nocy. Zimne świa­tła latarni roz­świe­tlały wil­gotny bruk, a odde­chy zamie­niały się w obłoczki.

– Jak tam dotrzemy i w ogóle gdzie to? Dasz radę iść? – mar­twiła się Glo­ria. Wciąż trzy­mała San­drę pod ramię, jakby ta miała zaraz się wywa­lić na chod­nik.

– Spo­koj­nie, przej­dzie mi. Po pro­stu za dużo wra­żeń – dodała i zamil­kła.

– Może spa­cer ci pomoże. Wie­czór jest taki ładny!

San­dra poki­wała powoli głową. Czuła się odre­al­niona, jakby była zamknięta w szkla­nej bańce, zza któ­rej docie­rały do niej tylko poje­dyn­cze zda­nia wypo­wia­dane przez traj­ko­czącą Glo­rię. Nie słu­chała jej, bo głos wewnątrz niej nara­stał. Wie­działa, jak będzie wyglą­dać dzi­siej­sza noc, dla­tego bała się jej – ciszy pod­kre­śla­ją­cej wodo­spad myśli.

Gloria

Obu­dził ją słodki zapach nale­śni­ków. Prze­cią­gnęła się kilka razy, odrzu­ciła koł­drę i wsu­nęła stopy w puszy­ste kap­cie. W wyśmie­ni­tym nastroju prze­szła do kuchni, narzu­ca­jąc na sie­bie swe­ter. Na stole cze­kał co naj­mniej tuzin pan­kej­ków, a San­dra uwi­jała się przy patelni. Tłuszcz skwier­czał, metal brzę­czał raz po raz. Z wyso­kiego kucyka kuzynki wydo­były się poje­dyn­cze kosmyki i opa­dły jej na twarz. Widok szy­ku­ją­cej śnia­da­nie dziew­czyny roz­czu­lił Glo­rię i wpra­wił w jesz­cze lep­szy humor.

– Dokład­nie takie robiła cio­cia – ode­zwała się w ramach powi­ta­nia i zasia­dła do stołu. – Pamię­tasz?

– Ja robię lep­sze. – San­dra posłała jej blady uśmiech. – I dodaję mniej cukru. Ciotka zawsze sło­dziła tak, że zęby bolały.

Przed Glo­rią bły­ska­wicz­nie wylą­do­wał kubek her­baty, która z kolei koja­rzyła się jej z domem rodzin­nym San­dry. Tam piło się wła­śnie taką: mocną i słodką. Zanu­rzyła usta w napa­rze.

– Czu­jesz się już lepiej? – spy­tała zmar­twiona. – Wczo­raj chyba było z tobą kiep­sko, a widzę, że masz cie­nie pod oczami, więc pew­nie też słabo spa­łaś.

– Detek­tyw się zna­lazł – zażar­to­wała San­dra i poka­zała jej język, lecz w jej całej posta­wie było coś nie­wy­raź­nego, czego Glo­ria nie potra­fiła uchwy­cić.

– Chyba nie jesteś na mnie o coś zła? – spy­tała, uno­sząc jedną brew.

– Niby o co? – San­dra wzru­szyła ramio­nami i nało­żyła kuzynce por­cję nale­śni­ków. Tuż przed nią posta­wiła słoik miodu. – Naj­bar­dziej lubię z aka­cjo­wym, a nie mam syropu klo­no­wego. Chyba wyba­czysz, panno Lemon? – Skło­niła się jak słu­żąca.

Jej śmiech wypeł­nił kuch­nię i skru­szył nie­przy­jemne wra­że­nie, jakie zaczęło się zagnież­dżać w jej sercu na widok kuzynki.

Zja­dły śnia­da­nie, roz­ma­wia­jąc o wra­że­niach z kon­certu i o tym, co Glo­rię czeka już za godzinę, po czym poszły się ogar­nąć przed wyj­ściem. Czas tego ranka roz­cią­gał się jak guma, lecz i tak zda­wało się jej, że jego powłoka za moment pęk­nie, a ona się spóźni. Dla­tego wzięła prysz­nic w rekor­do­wym tem­pie, nacią­gnęła na sie­bie raj­stopy i wło­żyła sukienkę, a potem pospie­szała San­drę, choć ta już dawno na nią cze­kała.

– Masz kupę czasu, zdą­żymy spo­koj­nie – zapew­niała kuzynka, zamy­ka­jąc drzwi, lecz te słowa nie podzia­łały na nią kojąco.