Skazany na szczyty - Tomasz Habdas - ebook + audiobook

Skazany na szczyty ebook

Habdas Tomasz

0,0
39,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ebook Skazany na szczyty" autorstwa Tomasza Habdasa to opowieść o odwadze, pasji oraz konsekwentnym dążeniu do celu. Autor, który w pewnym momencie swojego życia zdecydował się na porzucenie korporacyjnego świata, opowiada o swojej drodze do niezależności i spełnieniu marzeń związanych z górami, które zawsze stanowiły jego pasję. Wielokrotnie podejmował ryzyko, podejmując decyzje, które kojarzyły się ze szaleństwem, ale dzięki niewzruszonej wierze w swoje cele osiągnął to, o czym marzył. W książce autor pokazuje, że każdy z nas może odkryć swoją pasję i przekuć ją w sposób na życie, by realizując swoje marzenia, żyło się szczęśliwej i spełnionej.

Tom Habdas, w swojej opowieści, inspirowany jest wyjątkowym sposobem, w jaki góry wpływają na nasze życie. Jego droga do przemiany jest jednak wg. niego drogą uniwersalną, którą może podążać każdy, niezależnie od tego, w jakim miejscu na tym świecie się znajduje, ani jak wiele ma lat. Autor pokazuje, dlaczego ważne jest by zebrać w sobie odwagę i przełamać lęki, jakie pojawiają się podczas podejmowania nowych wyzwań. Pokazuje, jak korzystać z potencjału jednocześnie zastanawiając się nad swoimi ruchami i wyborami. Warto też zwrócić uwagę na to, jak autor porusza temat społecznego oczekiwania, wyboru swojego życiowego partnera czy zależności od naszego własnego ego, które w pewnym momencie jest w stanie znacznie utrudnić nam życie.

Ebook "Skazany na szczyty" to znakomita lekcja konsekwentnego dążenia do celu, którą warto przeczytać przede wszystkim tym, którzy zastanawiają się, czy ich pasja jest warta poświęceń. Książka jest pełna inspiracji i motywacji do działania, pokazując skuteczne sposoby na wyzwolenie swojego potencjału oraz pokonywanie wewnętrznych lęków. Jest rekomendowana przede wszystkim dla ludzi młodych, którzy dopiero zaczynają odkrywać siebie i swoje zainteresowania, ale również dla tych, którzy potrzebują odświeżenia swojego podejścia do życia.Jeśli marzysz o odnalezieniu swojego powołania i podejmujesz wysiłki, by żyć pełnią życia, "Skazany na szczyty" powstał z myślą właśnie o Tobie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 102

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dziękuję Ci za zakup mojego ebooka.

Mam nadzieję, że jego lektura będzie

dla Ciebie przyjemna i inspirująca.

Miłego czytania!

Tomasz Habdas

Wstęp

Cel od zawsze miałem jeden, choć nie był on dla mnie oczywisty od samego początku – chciałem zyskać niezależność i spędzać w górach jak najwięcej czasu. Na różnych etapach mojego życia nieco inaczej rozumiałem słowo „niezależność” i w różnej intensywności potrzebowałem dni spędzanych na wysokości. Jednak za każdym razem, po kilku latach stabilizacji, popadałem w rutynę i potrzebowałem zmiany. Ta oznaczała dla mnie zerwanie kolejnych kajdanów i zyskanie większej swobody. W tle zawsze towarzyszyły mi góry. W czasie studiów oznaczały dla mnie powrót do rodzinnego Żywca. Gdy pracowałem w korporacji – czas wolny od pracy i oczyszczenie głowy ze wszystkich deadline’ów, fuckupów i briefów. Gdy wreszcie byłem już „na swoim”, zauważyłem, że góry domagają się z każdym kolejnym rokiem coraz większej uwagi z mojej strony i większej ilości dni poświęconych właśnie im. Każda moja zmiana była w jakiś sposób podporządkowana tej aktywności. Teraz już rozumiem, że to moja pasja popychała i nadal popycha mnie do działania. To ona dostarcza mi najwięcej energii, a tej potrzebuję szczególnie dużo, skoro spędzam aktualnie w górach jedną trzecią roku. Ale żeby lepiej to wszystko zrozumieć, muszę cofnąć się w czasie do lat młodości, bo w którymś momencie to hobby miało swój początek.

Tu wszystko się zaczęło…

o beskidach i planach z dzieciństwa słów kilka

Skąd wzięła się twoja pasja do gór? Jak to się zaczęło? Gdybym za każde usłyszane tego typu pytanie otrzymywał powiedzmy 20 złotych, to pewnie już teraz byłoby mnie stać na wyprawę na Mount Everest (8848 m n.p.m.). Trudno mi jednoznacznie określić moment, w którym zrozumiałem, że góry to coś, co nadaje się na moje hobby. Znacznie łatwiej jest mi wskazać miejsce, gdzie potencjalnie mogło się to wydarzyć – Beskidy, a konkretnie Beskid Żywiecki i moje rodzinne miasto Żywiec. To właśnie tutaj, jako dzieciak, odbywałem swoje pierwsze wędrówki po szlakach. To właśnie tutaj zdobywałem pierwsze szczyty.

Wszystko zaczęło się, gdy miałem mniej więcej 11 lat. Była to końcówka lat 90. – czas, gdy coraz więcej Polaków chciało czegoś więcej od życia niż tylko pracy i obowiązków domowych. Dopadło to również mojego tatę Andrzeja, do którego powróciły wspomnienia z młodości – z czasów, gdy wspólnie z kolegami z technikum drzewnego chodził po górach i odkrywał beskidzkie zakamarki. Zachciało mu się zdobywania tych szczytów od nowa, tym razem w towarzystwie żony i syna.

Schemat naszych wypraw był bardzo podobny. Wyjeżdżaliśmy w niedzielę, po kościele i obiedzie, czyli mniej więcej około godziny 13.00 – 14.00. Najwięcej zależało od pogody. Gdy okazywało się, że dzień zapowiada się na mocno deszczowy lub burzowy, niepocieszony i lekko zdenerwowany Andrzej musiał odkładać naszą wycieczkę na inny termin. To jednak była ostateczność. Tata potrafił wyciągnąć nas z domu nawet, gdy całe niebo zakryte było chmurami i padał deszcz. Zawsze powtarzał, że to na pewno przejściowe opady i zanim dojedziemy na miejsce, wszystko się rozpogodzi. Nie zawsze cieszyło to moją mamę, która mniej chętna była do marszu w deszczu i błocie. Ja z góry byłem skazany na decyzję ojca i teraz, z perspektywy czasu, dużo bardziej rozumiem jego upór. Tata całe życie pracował fizycznie w tartaku i warsztacie stolarskim. Niedziela była dla niego jedynym wolnym dniem, kiedy mógł nie myśleć o pracy, pobyć z rodziną i poświęcić czas na to, co sprawiało mu radość. A wyjście w góry z żoną i z najmłodszym dzieckiem (moje starsze rodzeństwo nie miało za bardzo ochoty na te wycieczki) właśnie tym było. Dlatego nie zważał na drobne przeszkody, ciągnęło go w Beskidy, a on zaciągał tam nas. Był trochę niczym Kukuczka i reszta naszych wielkich himalaistów, którzy w latach 80., pomimo licznych problemów finansowych, meteorologicznych i logistycznych, za wszelką cenę podbijali „dach świata”. My, Polacy chyba mamy to w genach, niezależnie czy mowa o najwyższych górach na Ziemi, czy o niedzielnym spacerze w Beskid Żywiecki.

Pierwsze wycieczki w Beskidy z rodzicami. Hala Rycerzowa

Nie licząc Łyski (640 m n.p.m.) i Grojca (612 m n.p.m.), które ze względu na położenie w samym Żywcu, były dosyć często przez nas odwiedzane, jednym z pierwszych poważnych szczytów, który wspólnie zdobyliśmy, była Rysianka (1322 m n.p.m.). W kwestii planowania i opracowywania trasy, wszystkie decyzje pozostawialiśmy Andrzejowi. Moja mama Wiesia brała za to na siebie pakowanie plecaka i przygotowanie prowiantu. Nie mogło oczywiście zabraknąć ugotowanych jajek, pomidorów, herbaty w termosie, ale i lornetki, bez której tata nigdzie się nie ruszał. Co należało do mnie? W zasadzie miałem jedynie zabrać książeczkę na pieczątki ze schronisk, przygotować odpowiednie ubranie i odrobić lekcje przed wyjściem w góry. Na tym moje obowiązki się kończyły. Pamiętam, że pierwszy raz na Rysiankę wchodziliśmy od północnej strony – z Sopotni Wielkiej. Dojazd na miejsce startu, niezależnie od tego, czy była to wspomniana Sopotnia, czy może Żabnica albo Kocierz, zawsze bardzo mi się dłużył. Może to kwestia samochodu, jakim się poruszaliśmy, bo był nim niezawodny jak na tamte czasy Fiat 126p, a może po prostu ocena sytuacji z perspektywy małego dzieciaka, dla którego wszystko jest duże i dalekie. Zawsze z wielkim podziwem obserwowałem tatę i to, że bez mapy potrafił prawie bezbłędnie dojechać do miejsca docelowego. Dla mnie wszystkie te miejscowości były takie same, ulice identyczne, a jedyne co rozróżniałem, to kierunek wyjazdu z Żywca – albo jechaliśmy w stronę Korbielowa, albo Zwardonia, albo na Ślemień. Resztę drogi powierzałem ojcu.

Z czasem rodzinne wyjścia były z coraz większą grupą. Wielka Racza

Nasza pierwsza wyprawa na Rysiankę świetnie pokazała, jak bardzo Andrzej pragnie wyrwać się z domu. Pamiętam, że pogoda nas nie rozpieszczała. Było mgliście i wilgotno, wszędzie było pełno błota. Tata jednak nie odpuszczał. Droga do schroniska bardzo nam się dłużyła, a las, który przemierzaliśmy ciągnął się w nieskończoność i nie chciał wpuścić nas na halę. Dlatego też widok kolorowego budynku gdzieś w oddali na polanie, po ponad dwugodzinnym marszu, wywołał duży uśmiech na mojej twarzy (i pewnie nie tylko mojej, pamiętam spoconego ojca i zmęczoną mamę). W tamtych czasach nie było mowy o objadaniu się schroniskowymi przysmakami i wydawaniu pieniędzy na pamiątki (na szczęście nie było jeszcze wtedy magnesów na lodówki), więc nasze zakupy ograniczyły się do kawy dla mamy, pocztówki dla mnie i małego rozkładanego folderu ze schroniskami Beskidu Żywieckiego dla taty. Za to darmowa pieczątka z zielonym rysiem dumnie wylądowała na pierwszej białej stronie „książeczki GOT”, tym samym zapoczątkowując moją kolekcję beskidzkich pieczątek. O pięknych widokach mogliśmy zapomnieć, bowiem teren dookoła Rysianki spowity był mgłą. Jedyne zatem, co nam pozostało, to odpoczynek w schronisku i analiza fotografii przedstawiającej obszerną panoramę z opisem szczytów, które widoczne są z tego miejsca. W zasadzie zainteresowało to tylko Andrzeja, bo ja i mama po konsumpcji domowych kanapek myślami byliśmy już w drodze powrotnej do samochodu czekającego w Sopotni Wielkiej. Nasza pierwsza wyprawa w Beskid Żywiecki na górę o wysokości ponad 1000 m n.p.m. dobiegała końca.

Od tamtego czasu wizyta w schronisku i możliwość przybicia nowego emblematu w „książeczce” stały się dla mnie wyznacznikiem atrakcyjności danego szczytu. Zatem gdy tata proponował kolejną niedzielną wyprawę, pierwsze, co robiłem, to dopytywałem, czy na górze na pewno dostanę pieczątkę. Obudził się we mnie instynkt kolekcjonera, a kolejne zielone trofeum w „książeczce” stanowiło dużą motywację do odkrywania nowych zakątków mojej małej ojczyzny. Na szczęście, zarówno Beskid Żywiecki, jak i Beskid Śląski obfitują w liczne schroniska turystyczne, więc o nudę przez najbliższych kilkadziesiąt niedziel do przodu nie musiałem się martwić. Mogłem zatem uznać, że znalazłem swoją motywację do górskich wycieczek. Ale co kierowało moimi rodzicami? Dla ojca najważniejsze były widoki. Pełnię satysfakcji osiągał, gdy stojąc na szczycie, mógł podziwiać rozległe panoramy i opisywać szczyty, które widział dookoła. Gdy czegoś nie mógł rozpoznać, posiłkował się mapą lub prosił o pomoc inne osoby stojące w pobliżu, wybierał te, które, według niego, wyglądały na nieco bardziej zorientowane w temacie. Nie ukrywam, że mnie i mamę czasami to irytowało, bo mieliśmy ochotę pójść już do schroniska albo zająć się „obiadem” (jajka, pomidor, kanapka z kotletem – ten skład się nie zmieniał). Musieliśmy jednak cierpliwie czekać aż Andrzej zaspokoi swoją ciekawość, zakoduje nowe widoki i z dumą opowie nam, co dokładnie widzimy przed sobą i gdzie jest nasz dom. Dla Wiesi z kolei motywujący był sam ruch. Moja mama, od kiedy pamiętam, zawsze miała problemy z nadwagą, więc piesze wyprawy w góry były dla niej dobrą okazją, żeby co nieco zrzucić i poczuć się lepiej. Zresztą nie tylko dla niej. Ja sam od małego borykałem się z problemem dodatkowych kilogramów, a takie przezwiska jak Pumba, grubas czy też tłuścioch nie były mi obce. Na wędrówkach po górach wszyscy mogliśmy zatem skorzystać.

Tomek “Pumba”

Z perspektywy czasu uważam, że takie drobne systemy motywacyjne bardzo pomagają w rozwoju pasji i zwiększają nasze zaangażowanie. Jako że byłem dzieckiem, które nie do końca mogło zrozumieć całą tę fascynację górami, było to dla mnie szczególnie istotne. Bardzo często ludzie pytają mnie, jak zachęcić najmłodszych do tego typu aktywności i co zrobić, by wyciągnąć ich na szlak. Każdy zakochany w górach rodzic życzy sobie, by jego pociechy poszły w jego ślady, ale nie zawsze jest to łatwe. Tłumaczę wtedy, nawiązując do mojego przykładu, że warto poszukać w dziecku tego kolekcjonera. Dla mnie ważne były schroniskowe pieczątki, ale równie dobrze sprawdzą się kartki pocztowe, magnesy na lodówkę, breloczki, fotorelacje, które dziecko samo wykona przy użyciu aparatu albo najprostsze pamiątki ze szlaku: szyszki, kamyczki czy gałązki (uwaga na parki narodowe – tu obowiązuje zakaz wynoszenia czegokolwiek z terenu objętego ochroną). Przed rozpoczęciem wypraw warto zapoznać się też z informacjami dotyczącymi okolicy. Być może kryje ona ciekawe legendy, które warto opowiedzieć w trakcie marszu, a może dzieci zaciekawi to, skąd wzięła się zabawna nazwa szczytu, na który właśnie wchodzimy (Skrzyczne – od skrzeczących w jeziorze żab, Barania Góra – podobno przypomina swoim kształtem barana, co oczywiście można z dzieckiem sprawdzić). Najmłodszych trzeba angażować od samego początku we wspólne zdobywanie szczytów, na przykład poprzez obdarowanie ich małymi plecakami, do których zapakują swoje kurtki, ulubione maskotki czy też małe butelki z wodą. Nie chodzi o to, żeby zmęczyć dziecko dodatkowym ciężarem i rozładować jego energię, ale o to, by poczuło się jak dorosły i było odpowiedzialne za swój bagaż. Nie każdy jednak poczuje tę pasję od samego początku. Część dzieciaków pewnie nigdy jej nie zrozumie. Istotne, żeby nie robić niczego na siłę i nie przenosić za wszelką cenę własnych upodobań na swoje pociechy. Dziecko w górach to duże wyzwanie dla wszystkich, ale i solidna lekcja cierpliwości, empatii i opiekuńczości. Warto jednak podjąć ten trud, bo jeżeli młody człowiek na tak wczesnym etapie zarazi się tą pasją, to z pewnością zaowocuje to w jego przyszłym życiu i to nie tylko w sferze aktywności górskiej. Coś wiem na ten temat.

Na Rysiance już w powiększonym składzie, ale nadal z rodziną

Wracając do lat 90. i pierwszych zdobytych przeze mnie szczytów, już teraz wiem, że za tym wszystkim kryło się coś więcej. Pieczątki, panoramy i zrzucone kilogramy mogą zmotywować i zachęcić do nowej pasji, ale na dłuższą metę potrzeba czegoś zdecydowanie więcej. Tym czymś było oderwanie się od codzienności i spędzanie czasu w rodzinnym gronie. Tata mógł zapomnieć o pracy i choć przez jeden dzień zrelaksować się, spędzając czas z rodziną. Mama mogła odstawić na bok domowe obowiązki i wyjść na zewnątrz. A ja? Ja mogłem pobyć z obojgiem rodziców jednocześnie i zobaczyć coś więcej. Andrzej wybrał dla nas góry, bo nic nie kosztowały, były blisko i sam w młodości spędzał w nich czas. Co prawda zdecydował za nas, ale chyba nikt nie ma mu tego za złe. Przez lata młodości pączkowała we mnie pasja, która po kilkudziesięciu latach urosła w postępie geometrycznym i zdominowała moje życie. Ta sama przypadłość dopadła też mojego ojca, bo góry towarzyszą mu do tej pory i nadal, w miarę możliwości, chętnie je odwiedza. Zresztą, swoim hobby zaraził nie tylko mnie, ale i znaczną część rodziny i znajomych. Nasze pierwsze wycieczki odbywaliśmy we troje, ale już po kilku latach ekipa rozrastała się, momentami nawet uczestnicy wypraw potrzebowali aż czterech samochodów. Dołączyło moje rodzeństwo, ciocia z mężem, rodzina wujka, kolega taty ze szkoły oraz inni. W tym pierwszym okresie poznawania przeze mnie Beskidów, same góry nie były na pierwszym miejscu. Najważniejsi byli ludzie, ucieczka od rzeczywistości i wspólnie spędzany czas. Taka hierarchia utrzymywała się u mnie jeszcze przez długi czas. Jednoznacznie mogę jednak stwierdzić, że tak właśnie zaczęła się moja fascynacja górami. Wszystko za sprawą mojego taty. Nie mam pojęcia, czy bez jego udziału miałbym to samo hobby. Być może tak, w końcu dorastałem w miejscu otoczonym ze wszystkich czterech stron szczytami (Kotlina Żywiecka zlokalizowana jest w niecce pomiędzy Beskidem Żywieckim, Beskidem Śląskim, Beskidem Małym i Beskidem Makowskim), więc na szczyty byłem skazany od małego. Ale to właśnie tata nauczył mnie (zapewne nie do końca świadomie) miłości do naszej najbliższej, lokalnej ojczyzny. Pokazał mi też, jak patrzeć na góry, jak cieszyć się nimi i jak się ich uczyć. Ale do tych wniosków przyszło mi dojść znacznie później.