Siła kobiet - Barbara Wysoczańska - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Siła kobiet ebook i audiobook

Wysoczańska Barbara

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

31 osób interesuje się tą książką

Opis

Dwudziestolecie międzywojenne, odradzająca się Polska i trzy różne kobiety złączone ślepym losem z tym samym mężczyzną. Czy w czasach, które aż kipiały od emocji narodowościowych, kobiety miały prawo zawalczyć o siebie?

GENIALNA POWIEŚĆ O WIELKIEJ MIŁOŚCI, DETERMINACJI I ODWADZE.

Rozalia Lubowidzka, młoda wdowa, próbuje odbudować swoje życie po małżeństwie, które było dla niej piekłem. Otrzymuje list od kochanki swojego męża, z błaganiem o pomoc jej chorej córce. Tymczasem do Warszawy przyjeżdża Ada Lubowidzka, siostra dwóch szanowanych braci, która próbuje wyrwać się z marazmu życia na prowincji i zawalczyć o wyższe wykształcenie.

Wszystkie trzy kobiety łączy postać Ignacego Lubowidzkiego, posła na sejm II Rzeczpospolitej, pewnej nocy tragicznie zastrzelonego w zamachu. Czy bezinteresowna przyjaźń pozwoli odmienić okrutny los? Czy uda się zburzyć mur uprzedzeń i pokonać brutalny konserwatyzm, który panoszył się w przedwojennej Polsce?

CZY MIŁOŚĆ ZWYCIĘŻY WSZYSTKIE PRZESZKODY?

„Odkryła, że im bliżej żyła kobiet i im więcej z nimi rozmawiała, tym bardziej uświadamiała sobie, że nie tylko ona do niedawna żyła w piekle”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 4 min

Lektor: Barbara Wysoczańska

Oceny
4,7 (1885 ocen)
1460
309
91
19
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zazula10

Nie oderwiesz się od lektury

Rany. Jakie to było... dobre. Cholernie dobre.
80
Sharpmark

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra; wciągająca od pierwszych do ostatnich stron- z ciekawymi kreacjami zarówno kobiecych jak i męskich bohaterów. Napisana plastycznie i bardzo wiarygodnie.
60
Daga_87

Nie oderwiesz się od lektury

Książka napisana jest fenomenalnie, czyta się błyskawicznie pomimo ponad 500 stron. Nawet nie przeszkadzały mi ściany tekstu, bo one wiele wyjaśniały. Sprytnie przeplatane wydarzenia historyczne z walką kobiet o równość, wykształcenie i prawo decydowania o swoim życiu. Bohaterki są tak wykreowani, że chce się poznać je jeszcze bardziej. Każda z nich skrywała w sercu tajemnice, niektóre bardzo bolesne,  a wręcz dramatyczne. Zdziwiłam się reakcją Rozali na nieślubne dziecko męża, nie wspominając że przyjęła kochankę zmarłego męża do swojego domu. Polecam gorąco!
50
aryia91

Nie oderwiesz się od lektury

To druga książka pani Barbary, jest nawet lepsza od debiutu ! 20lecie miedzywojenne. Trzy kobiety, których los krzyżuje drogi,ponieważ łączy ich jeden mężczyzna, wielki polityk. Człowiek idealny, który został zamordowany. Rozalia, wdowa po mężu tyranie, która poczuła ulgę po jego śmierci. Ada siostra okrutnika oraz Zuzanna z nizin społecznych, kochanka oraz matka ich nieślubnego dziecka . Każda z Nich chce walczyć na swój sposób o lepsze jutro dla kobiet. Nie poddają się. Jest to książka o silnych kobietach. Od kobiety dla kobiet. Świetne dialogi, lekkie pióro, które przypadnie do gustu młodszym jak i starszym czytelnikom. Świetnie wykreowani bohaterowie nie są, że tak powiem na jedno kopyto co spowodowałoby nudę. Cudownie oddane charaktery. Najbardziej znienawidzonym przeze mnie bohaterem nie był sam tyran, a jego matka. Cholera ! Gdybym tę kobietę spotkała w rzeczywistości i tak by się zachowywała to chyba wytargałabym ją za włosy, z kolei najbardziej polubiłam ciotkę Rozali...
40
michaa40

Nie oderwiesz się od lektury

Odradzająca się Polska, okres dwudziestolecia wojennego - to tło historyczne wspomnianej książki. Jej bohaterką jest Rozalia, młoda dziewczyna urodzona we Francji, która pewnego dnia wychodzi za mąż za posła Ignacego Lubowidzkiego. Wszyscy to małżeństwo uważają za Idealne, jednakże nie Rozalia. Ignacy nie traktuje jej najlepiej, wykorzystuje ją i znęca się nad nią. Tak dzieje się jednak do czasu. Ignacy Lubowidzki zostaję bowiem zastrzelony przez nieznanego zamachowca, a tym samym Rozalia odzyskuje szansę na wolność. Wdowa po Ignacym Lubowidzkim postanawia przenieść się do Warszawy i tam odbudować swoje życie. Jednak po śmierci męża wychodzą na światło dzienne jego mroczne sekrety. Rozalia starą się z nimi uporać i walczyć o swoje marzenia. Czy jej się to uda? Jak ułoży się życie Rozalii? Przekonajcie się sami. Tę książkę odbieram jako swego rodzaju manifest do walki o własne marzenia i pragnienia. W odradzającej się Polace kobiety nie miały zbyt dużych praw, jednakże Rozalia postan...
40

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim córkom: Julii i Idze

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

czerwiec, rok 1919

Grasse – Prowansja, Francja

 

Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągały się pola ledwo rozkwitłej lawendy.

Dziewiętnastoletnia Rosalie zsiadła z roweru i oparła go niedbale o kamienny murek porosły kwiatami. Rozłożyła swobodnie ramiona i odrzuciła do tyłu głowę w wyrazie zachwytu i beztroskiej radości. Zmrużyła kobaltowe oczy przed oślepiającym słońcem. Znowu tu była! Znowu mogła czerpać garściami z magii tego miejsca. Rozkoszować się pięknem, spokojem, zapachami… Bo Rosalie rozumiała zapachy. Towarzyszyły jej każdego dnia.

Od porannego przebudzenia aż do późnego wieczora, kiedy ich woń stawała się mocniejsza, bardziej intensywna, wręcz nieziemska. Niektóre aromaty jedynie muskały lekką mgiełką, orzeźwiającym podmuchem; były niczym czuła pieszczota, jak chociażby zapach jaśminu, który roztaczała wokół siebie matka Rosalie. Inne – mocniejsze, wyrazistsze – wyzwalały w niej pragnienie bycia piękną, zauważoną. To pragnienie zrodziło się jakiś czas temu, kiedy spacerując ulicami Paryża i przeglądając się w sklepowych witrynach, uświadomiła sobie, że jest już kobietą – i że ta kobiecość wymaga oprawy. Woni. Nieoczywistej, tajemniczej, takiej na kształt czarodziejskiego eliksiru, który z brzydkiego kaczątka przeobrazi ją w istotę o przymiotach niemalże boskich.

Bo czy mogła być kimś innym, mieszkając w środku zapachowej Mekki, gdzie w powietrzu unosił się aromat kwiatów? Gdzie odurzeni owym powietrzem mieszkańcy nie potrafili żyć inaczej, jak tylko tworząc wonne dzieła sztuki, znane na całym świecie? Bo takie było Grasse – francuska stolica perfum – miasto malowniczo położone na łagodnych zboczach Lazurowego Wybrzeża, miejsce wabiące nawet tych najbardziej opornych na czułe piękno. To tu najwięksi giganci perfumiarskiej branży, tacy jak Galimard, Molinard i Fragonard, wytwarzali to, co zwykłym śmiertelnikom wydawało się być na miarę boskiego cudu.

Rosalie zaledwie wczoraj wróciła z Paryża, po tym jak wreszcie zakończyła naukę na pensji dla dziewcząt i teraz zmierzała prosto do pracowni starego perfumiarza, Vincenta Lamara. Zastała go jak zwykle w czterech ścianach niewielkiego, zbudowanego z kamienia domku, przywodzącego na myśl oficynę. Domek przycupnął tuż nad skalistym wzniesieniem, z którego rozciągał się bajeczny widok na rozległe pola lawendy, róż i tuberozy.Rosalie od dziecka uwielbiała to miejsce. Kiedy jako dziewczynka przypadkiem trafiła do pracowni Lamara, jej świat zmienił się nie do poznania: zyskał barwy i zapachy, które przyciągały do siebie z ogromną siłą i pobudzały jej dziecięce, głodne wrażeń zmysły. Zafascynowana, dzień w dzień siadała na małym zydelku przy masywnym stole i godzinami obserwowała, jak sędziwy mężczyzna w skupieniu mieszał, rozcierał, podgrzewał i ważył. Tworzył perfumy wręcz niebiańskie, jak gdyby utkane z ciszy, skupienia i miłości.

Wdychając woń rozległych pól lawendy, Rosalie próbowała sobie wyobrazić, jakie pachnące cuda z ich delikatnych płatków stworzy Lamar. Wprawdzie większość kwiatów z okolicznych plantacji szła do masowej produkcji, ale część kwitnących plonów przynoszono do lokalnej perfumerii, a stary wiedział, jaki z nich zrobić użytek.

Już od progu Rosalie poczuła odurzającą woń przeróżnych gatunków ziół: rozmarynu, tymianku i mięty, oraz kwiatów i olejów. Kiedy po długich godzinach opuszczała wieczorem pracownię, zapach zostawał jej na skórze i włosach, ulatniając się powoli, subtelnie, roznosząc wokół niej pyszną aurę. Vincent Lamar też tak pachniał. Cały jego roboczy fartuch, długi do kostek, przesiąknięty był wonią kwiatowych esencji i płynnego wosku. Stary Lamar pachniał perfumami.

Teraz w niewielkiej izbie było duszno i aromatycznie, jak zawsze. Na grubo ciosanych drewnianych półkach, porozwieszanych na ścianach aż po sufit, stały równiutko poukładane niezliczone ilości naczyń w różnych kształtach i kolorach, a także książki i notatniki pełne zapisków, receptur i osobistych przemyśleń perfumiarza. Dziewczyna pożerała je głodnymi oczami, żądna wiedzy tkwiącej w przesiąkniętych aromatami stronach, a pan Lamar w swojej łaskawości raz na jakiś czas pozwalał jej otworzyć któryś z notatników i zagłębić się w jego tajemne treści. Rosalie nie miała pojęcia, że tylko ona jedna miała do tego prawo; prócz niej żaden inny śmiertelnik nie dostąpił zaszczytu czytania i analizowania zapisków Lamara. Wiedziała za to, że była jego oczkiem w głowie, bo przez lata, z ogromną cierpliwością i pobłażliwością, znosił jej obecność w pracowni. W końcu przywykł do niej tak bardzo, że kiedy z dziecka zmieniła się w młodą kobietę i wyjechała do szkoły w Paryżu, tęsknił za nią jak za córką.

– O zgrozo! Mogłem się spodziewać, że jak tylko wrócisz z tej swojej pensyjki dla bogatych panien, to będziesz mnie nawiedzać dzień w dzień! – mruknął z udawaną ironią, kiedy dziewczyna, zdyszana i radosna, wpadła do jego pracowni.

Nawet na nią nie spojrzał, całą uwagę skupiając na niewielkiej probówce z czymś, co zapewne było nową kompozycją zapachową.

– Co to takiego? – zapytała, podchodząc bliżej.

Zignorowała ironiczną uwagę starca, wiedząc, że w rzeczywistości cieszy się z jej obecności. Sam przyznał, że kiedy przebywała w Paryżu, brakowało mu jej ciekawości i wściubiania nosa we wszystko.

– Dwadzieścia cztery krople olejku cytrynowego, trzydzieści kropli absolutu gardenii i dwanaście kropli olejku goździkowego z pąków – wyrecytował.

Rosalie przymknęła oczy, kiedy Lamar wypuścił pipetką na jej nadgarstek malutką kropelkę. Zmarszczyła nos, pozwalając akordom zapachowym wniknąć w najczulsze zakamarki jej zmysłu powonienia. Uwielbiała ten moment, kiedy poznawała zapach po raz pierwszy. Kiedy mogła go poczuć, zdefiniować, a następnie pokochać albo odrzucić.

– Myśli pan, panie Lamar, że to mógłby być zapach miłości? – zapytała z na wpół przymkniętymi powiekami, delektując się słodkim aromatem.

– Każdy zapach, który tworzę, jest zapachem miłości – burknął starzec. – Ta miłość pochodzi od Boga, od jego wielkiej mocy i łaskawości…

– Ble, ble, ble! – przerwała mu dziewczyna, unosząc powieki.

Popatrzyła prosto w wodniste, otoczone gęstą siatką zmarszczek oczy staruszka. Nie umknęło jej uwagi, że przez ostatni rok jej pobytu w Paryżu pan Lamar bardzo się postarzał. Z drugiej strony dobiegał już osiemdziesiątki, więc jego ciało musiało w końcu się poddać prawom natury. To, że wciąż miał siłę i ochotę na wytwarzanie zapachów, mogło zadziwiać. Starsi okoliczni perfumiarze już dawno zaprzestali wszelkich aktywności, tylko Lamar zamykał się jeszcze w swoim małym, prowizorycznym laboratorium na przedmieściach Grasse, by uparcie tworzyć zapachy. Twierdził, że robi to, bo nie znalazł dotąd godnego siebie następcy, który mógłby przejąć po nim pałeczkę.

– Potrzebuję perfum – rzekła Rosalie bez ogródek.

Pan Lamar zaśmiał się ironicznie.

– Przecież masz ich mnóstwo. Zresztą, wyjdź na ulicę! Gdzie się nie obejrzysz, tam same perfumy!

– Potrzebuję czegoś wyjątkowego! Czegoś, co spowoduje, że… Nieważne. Potrzebuję i już!

– Sama możesz takie sporządzić. Przecież potrafisz. – Perfumiarz powiedział to obojętnym tonem, wracając do mieszania pachnidła.

– Panie Lamar, czy pożyczy mi pan swoje notatki? – Entuzjazm i upór w głosie dziewczyny były tak wyraźne, że starzec oderwał wzrok od garnczka i popatrzył na nią karcąco.

– Co to, to nie, moja panno! Sporządź sobie własną recepturę, a moje notatki zostaw w spokoju! Już tyle razy widziałaś, jak się robi perfumy, że na pamięć wiesz, co z czym połączyć.

Rosalie wydęła wargi, wyraźnie rozczarowana.

– Może i tak, ale te pana zapiski… Są wyjątkowe! Nie zapamiętałam nawet połowy z tego, co pan tam notował!

– I takie mają pozostać! Na luksus korzystania z nich trzeba sobie zasłużyć! Poza tym nie jestem jedynym perfumiarzem w tym mieście. Na pewno znajdziesz kogoś, kto z chęcią wprowadzi cię w tajniki tworzenia receptur.

Rosalie westchnęła i oparła się smukłym, dziewczęcym biodrem o drewnianą komodę, która kryła w sobie wszystko, co potrzebne do wyprodukowania wonności. Uważnie rozejrzała się po izbie, analizując, z czego mogłaby utkać swój zapach. Zapach miłości.

– Wkrótce wychodzę za mąż – rzuciła po chwili ściszonym głosem, nawijając kosmyk złotych włosów na palec.

Vincent Lamar przerwał na chwilę pracę i spojrzał na nią przenikliwie.

– Gratuluję. – W jego głosie słychać było jednak wahanie.

Rosalie wzruszyła ramionami.

– Nie wiem, czy jest czego. Nie znam mojego narzeczonego. Ojciec zaręczył mnie bez mojej wiedzy i zgody. Wiem tylko, że to Polak.

– Twój ojciec na pewno postąpił słusznie. Znam go i wiem, że to niezwykle rozsądny człowiek, który nie podejmuje pochopnych decyzji.

– Ale Francuz byłby równie dobry! Czemu akurat Polak? – mruknęła z przekąsem dziewczyna, a na jej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia.

– Bo twój ojciec jest Polakiem. Zależy mu na tym, żeby podtrzymać w rodzinie polskie korzenie. Powinnaś rozumieć, jakie to ważne.

– A sam ożenił się z Francuzką!

– Dziecko moje! – Lamar westchnął. – Zawiłe są ludzkie losy, tak jak zawiła jest historia narodu twojego ojca! On nie miał wyjścia, musiał uciekać do Francji przed zsyłką na daleką Syberię! To naturalne, że osiadł tu na stałe i znalazł sobie żonę. Wielu postąpiło podobnie jak on. Ale twój ojciec nie zapomniał o swoich korzeniach. W sercu i duszy wciąż jest Polakiem.

– I ja przez te jego tęsknoty i sentymenty muszę zachować jakąś głupią tradycję! – rzuciła naburmuszona Rosalie. – Tylko że ja nawet nigdy nie byłam w Polsce!

– Ale wiesz o niej wystarczająco dużo z ojcowskich opowieści i lekcji historii. Umiesz mówić po polsku, znasz polską muzykę i literaturę. Polska ma teraz swój czas! Właśnie odradza się jak feniks z popiołów, więc pomyśl, jakie to będzie niezwykłe móc uczestniczyć w tym wspaniałym procesie powstawania młodego państwa! Ile w tym możliwości! To jak… Tworzenie nowego zapachu. Doskonałego.

Rosalie widziała, jak jej ojciec godzinami przesiadywał w swoim gabinecie i pisał listy, albo zwyczajnie rozmyślał. Jego myśli biegły ku tej Polsce, o której tyle mówił. Zastanawiała się, do czego tak mu to potrzebne. Źle mu było we Francji? Czegoś mu tu brakowało? Był zamożny dzięki uprawie sporej plantacji lawendy, która przynosiła niemałe zyski; miał pozycję w towarzystwie dzięki żonie Alice Ladoucette, której rodzina od pokoleń należała do francuskiej elity kwiatowych plantatorów w Grasse; mieszkał w urzekającym dziewiętnastowiecznym domu, otoczonym polami lawendy. Podczas dopiero co zakończonej wielkiej wojny ojciec nie wstąpił do francuskiej armii z powodu złego stanu zdrowia, ale często wyjeżdżał – podobno z ważnymi misjami dyplomatycznymi. Kiedy wracał do domu, przywoził garść informacji z tego, co się dzieje na świecie, jak przebiega front i czy Francuzi mają szansę zwyciężyć Niemców. Mówił również o wielkiej rewolucji, która niczym burza przetaczała się przez wielką Rosję, niszcząc dawne przywileje rosyjskich panów. W tej rewolucji bolszewickiej upatrywał wolność dla Polaków, a upadek caratu nazywał wyzwoleniem z kajdan.

– Jeśli Rosja spłynie krwią walk bratobójczych, my będziemy mogli wyrwać z jej jarzma nasz kraj, Rosalie. Naszą Polskę – mawiał.

Podczas wyjazdów dyplomatycznych Feliks Tyszkowski nawiązał kontakty z ważnymi ludźmi, którzy obecnie decydowali o ostatecznym planie traktatu pokojowego w Wersalu, kończącego wielką wojnę. Często przy stole wspominał rozmowy z Romanem Dmowskim czy sławnym pianistą Ignacym Paderewskim, którzy często gościli w Paryżu i których znał osobiście. Nazywał ich patriotami, całym sercem i rozumem oddanymi sprawie polskiej i chęci tworzenia odradzającego się państwa. Ojciec mówił również o Józefie Piłsudskim, który rewolucyjną myślą budował podwaliny pod nowe państwo, choć częściej krytykował go za zbyt porywcze poglądy. Cenił jednak jego fachowość jako przywódcy i wojskowego, a o legionach Rosalie nasłuchała się już tyle, że w jej wyobraźni polski legionista był niczym grecki bóg.

Okazało się jednak, że prócz ważnych tematów politycznych, które ojciec poruszał, bywając na francuskich salonach, najwyraźniej szukał również narzeczonego dla swojej jedynej córki. Polaka.

Prawdziwego patrioty.

Rosalie chciała szczerze wierzyć, że ojciec wybrał dobrze. Kochał ją przecież. Była jego oczkiem w głowie, jedyną córką – jedynym dzieckiem. Może momentami wydawał się zbyt surowy, uparty i stanowczy, kiedy patrzył na nią ponurym wzrokiem znad sumiastych wąsów, ale przy tym zawsze okazywał córce troskę. Z tą samą troską wysłał ją do prestiżowej szkoły w Paryżu, licząc na to, że nauczą tam Rosalie ogłady i właściwego spojrzenia na świat. Ogłady może i Rosalie Tyszkowska nabyła, ale spojrzenie na świat czerpała wyłącznie z książek, i to głównie tych zakazanych, które krążyły między uczennicami, skrywane przed surowym spojrzeniem nauczycieli.

– Wolę być tu, we Francji – mruknęła teraz. – Tu wszystko już jest i nic się nie musi odradzać! W dodatku wygraliśmy wojnę z Niemcami, więc mamy się z czego cieszyć! A ta Polska… To gdzieś strasznie daleko. Nawet ojciec tam nie był od mojego urodzenia. Może nawet nie ma tam po co jechać? Nie słyszałam, żeby w Paryżu ktokolwiek mówił z zachwytem o Polsce.

– Jesteś jeszcze młoda. Twoja nieznajomość życia jest wręcz porażająca, moje dziecko – skwitował Lamar. – Czego was tam uczyli w tej szkole dla bogaczy?

– Och, różnych rzeczy, ale głównie nudnych. Gdyby nie książki, nie wytrzymałabym tam tygodnia! Moja przyjaciółka Louise, z którą dzieliłam pokój, nie mogła znieść tych głupot, które nam wciskali do głów, i na własne życzenie wypisała się ze szkoły. Wyjechała z siostrą na front pomagać rannym żołnierzom. Pisała w liście, że nauczyła się tam więcej niż w jakiejkolwiek szkole.

– Zapewne. Wojna uczy pokory.

Rosalie bezwiednie wzięła do ręki buteleczkę z esencją różaną i przyłożyła ją do nosa. Esencja była świeża, bo nie dalej jak dwa tygodnie temu na plantacjach w Grasse zbierano płatki najpiękniejszych róż.

– To podobno jakiś ważny człowiek, ten mój narzeczony – paplała dalej, niewzruszona tym, że pan Lamar zdawał się jej nie słuchać, pochylony nad probówkami. Wiedziała jednak, że perfumiarz był skupiony nie tylko na pracy, ale i na niej. – Przyjechał do Wersalu jako jeden z polskich delegatów, którzy mają zatwierdzić traktat pokojowy.

– Jak się nazywa?

– Lubowidzki. Imienia nie pamiętam, nie wiem nawet, czy ojciec je wspomniał. Ciągle tylko „pan Lubowidzki to, pan Lubowidzki tamto”! Aż do znudzenia!

– Bądź wdzięczna ojcu za ten wybór i ufaj Bogu, że to będzie dobry mąż.

– A czy ja będę dla niego dobrą żoną?

Starzec westchnął.

– Tylko Bóg raczy to wiedzieć…

Podobała jej się ta różana esencja. Była głęboka, szlachetna i miała w sobie jakąś nieodgadnioną tajemnicę. Jak miłość, o której Rosalie skrycie śniła. O której czytała w książkach i o której tyle słyszała w bezmyślnej paplaninie koleżanek ze szkoły.

– Czy pozwolisz mi ją wykorzystać? – To mówiąc, pokazała perfumiarzowi fiolkę z różanym zapachem.

– Jest dla ciebie za mocna. To zapach dojrzały, a tobie brakuje dojrzałości.

– Mam na imię Rosalie! Rosalie to róża, a róża to mój zapach.

Pan Lamar prychnął.

– Na wszystko masz gotową odpowiedź, moja panno! Skoro tak ci zależy, to weź sobie ten zapach, ale żebyś później nie marudziła, że boli cię od niego głowa!

– Dodam do tego różowy pieprz, malinę i… liście fiołka – mruknęła bardziej do siebie niż do perfumiarza, analizując w myślach wspomniane nuty. Nie zauważyła, że Lamar uśmiechnął się pod nosem, widząc jej skupienie.

– Stworzę go sama i będzie piękny! – stwierdziła, pogrążona w marzeniach – Najpiękniejszy! Wyobrażam sobie, jak będzie się ulatniał… Powoli…

– Dobrze, już dobrze! – przerwał jej Lamar z nutą irytacji. – Więc idź i zacznij go tworzyć, a mi pozwól się skupić na moim zapachu. Od tego twojego gadania mam mętlik w głowie! Na niczym nie można się skupić! Dałbym wiele, by poznać sposób, jak cię uciszyć!

Rosalie zrobiła minę i szybko porwała w dłoń pierwszy lepszy brulion, który leżał na stole, po czym energicznie zanotowała w nim ołówkiem to, co wymyśliła, żeby przypadkiem żadna myśl nie ulotniła się z jej głowy.

Do domu wróciła późnym popołudniem, wpierw objeżdżając rowerem wąskie uliczki starego miasta i delektując się urokami rodzinnych stron. Pedałując niespiesznie, rozmyślała o tym, jak zabierze się za komponowanie swoich perfum. Miała pełno pomysłów i już czuła w nozdrzach zapach, który miał sprawić, że przyszły mąż zakocha się w niej bez pamięci. Bo czyż mogło być coś bardziej odurzającego i czarodziejskiego niż piękny zapach? Zapach miłości.

 

Bądź zmianą, którą pragniesz ujrzeć w świecie.

Mahatma Gandhi

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

marzec, rok 1924

Warszawa

 

Rozalia Lubowidzka czuła, że wszyscy na nią patrzą. Nawet jeśli któryś z czcigodnych żałobników próbował ukryć swoją plotkarską ciekawość i wykazywał odrobinę dobrego wychowania, nie chcąc gapić się na nią zbyt ostentacyjnie, to i tak czuła skupiony na sobie ukradkowy wzrok. Wpatrywali się w nią, szukając w jej postawie śladów rozpaczy. Być może nawet czekali na spazmatyczne szlochy nad spuszczaną do grobu trumną. Teatralny płacz byłby zupełnie na miejscu, wydawał się wręcz wymagany podczas pogrzebu tak czcigodnego człowieka, jakim był jej mąż Ignacy Lubowidzki. Tymczasem Rozalia stała przy grobie niewzruszona, z twarzą okrytą czarną woalką, która zasłaniała suche oczy. Wiatr, furkoczący jej żałobnym płaszczem, woalkę zostawił w spokoju, jakby wiedział, że młoda wdowa musi się za nią schronić niczym błędny rycerz za opuszczoną przyłbicą. Ktoś rozłożył nad jej głową parasol, nie zamierzała jednak dociekać kto.

Byle ten pogrzeb dobiegł końca. Byle ona mogła stąd odejść.

Dzień był zimny i deszczowy. Żałobnicy, bezbronni wobec ciężkich ołowianych chmur krążących złowieszczo po niebie, kulili się okutani płaszczami, naciągali na głowy kapelusze, a co zamożniejsi otworzyli parasole. Zewsząd słychać było miarowe uderzenia ciężkich kropel o lakierowaną drewnianą trumnę, leżącą na dnie otwartego jeszcze grobu.

Cmentarz Powązkowski tonął w morzu żałobników. W większości byli to gapie, którzy nie tylko nie znali osobiście posła Ignacego Lubowidzkiego, ale nawet nie widzieli go na oczy. Jednak w przypadku pogrzebu polityka, człowieka tak oddanego ojczyźnie, prawdziwego patrioty – jak o nim mawiano – należało przyjść na cmentarz, złożyć mu hołd, oddać ostatni pokłon. Nawet dziennikarze, po kryjomu zacierający ręce na myśl o tym, że w jutrzejszych gazetach będą mogli pokazać zdjęcia z pogrzebu, starali się zachowywać z należytym szacunkiem wobec zmarłego.

Odziane na czarno dewotki z namaszczeniem powtarzały modlitwy intonowane przez samego arcybiskupa Wojciecha Sułkowskiego, który nie tylko z czcią odprawił mszę żałobną w archikatedrze, ale i pofatygował się na cmentarz, krocząc dumnie na przodzie konduktu pogrzebowego. Niektórzy szeptali między sobą, że pogrzeb Ignacego Lubowidzkiego był niemalże tak uroczysty jak samego prezydenta Gabriela Narutowicza[1].

Rozalia szła tuż za biskupem, ściskana mocno w ramię przez teściową Leokadię Lubowidzką, która z boleści nie mogła samodzielnie utrzymać się na nogach. Rozalii kilkakrotnie przemknęło przez myśl, dlaczego Gustaw nie poda ramienia matce. Wtedy zapewne teściowa nie czepiałaby się jej tak kurczowo, wbijając w nią suche palce, niczym szpony drapieżnego ptaka. Jednak młodszy brat Ignacego zdawał się nie zauważać słabości matki, idąc dostojnym, miarowym krokiem tuż za trumną. Adrianna, ich siostra, szła nieco z boku, skulona, ze spuszczoną głową osłoniętą żałobnym kapeluszem. Kondukt pogrzebowy zamykali partyjni działacze Narodowej Demokracji, do której należał mąż Rozalii. Jeden z przedstawicieli Związku Ludowo-Narodowego z dumą dzierżył w dłoni łopoczący na wietrze sztandar endeckiej partii. Na pogrzebie brakowało jedynie jej założyciela, Romana Dmowskiego, który z powodu złego stanu zdrowia nie zdecydował się opuścić swojego majątku w Chludowie pod Poznaniem, ale wysłał wdowie i matce zmarłego list z kondolencjami.

Po przemówieniu arcybiskupa i kilku polityków trumnę przykryto wilgotną ziemią, przy gromkim i dramatycznym chórze żałobnych pieśni, mieszających się ze szlochem kobiet. Na koniec kompania wojskowa oddała salwy honorowe, a grabarz wbił drewniany krzyż z tabliczką:

 

Ignacy Konstanty Lubowidzki

1889–1924

Mąż stanu Odrodzonej Polski

Działacz Narodowej Demokracji

Poseł na Sejm II Rzeczpospolitej

 

W zimnym, wilgotnym powietrzu unosił się spleśniały, lekko kwaśny zapach świeżo ubitej ziemi. Na grobie piętrzyły się kwiaty i wieńce, a wokół drewnianego krzyża zapłonęły świece.

Do Rozalii ktoś podszedł, uścisnął jej dłoń, wygłosił kondolencje. Później następny i kolejny. A ona stała sztywno, jak słup soli. Nie czuła bólu. Nie było w niej również żalu ani tęsknoty za zmarłym mężem. Wszystkie jej uczucia do człowieka, którego ciało zostało chwilę temu złożone w grobie, można było określić jednym słowem – obojętność. Bo tym był dla niej teraz Ignacy Lubowidzki – obojętnością. Nawet wiadomość o jego niespodziewanej i tragicznej śmierci nie wstrząsnęła nią tak, jak powinna wstrząsnąć żoną. Owszem, Rozalia była zaskoczona, wręcz nie dowierzała. Jednak w całej gamie uczuć, które wtedy nią targały, nie było nawet cienia wdowiej rozpaczy. Było za to ogromne zdumienie wobec faktu, że Ignacy został zastrzelony w zamachu przez nieznanego sprawcę, kiedy wychodził wieczorem z jednej z warszawskich restauracji. Na wiadomość o tym tragicznym i niespodziewanym zdarzeniu teściowa Rozalii, Leokadia, dostała nagłego ataku histerii, na co cała służba we dworze w Kargominie zareagowała paniką.

– Wiadomo, kto to zrobił? – zapytała Rozalia policyjnego konstabla, kiedy ten przybył z wiadomością do Kargomina. Sama się sobie dziwiła, że jest tak opanowana. Ogarnął ją tylko dziwny, przejmujący chłód, który nieprzyjemnym drżeniem rozszedł się po ciele.

– Jeszcze nie wiemy, szanowna pani, ale pracujemy nad tym. Wkrótce złapią zamachowca. Podejrzewamy, że mógł to być ktoś z przeciwników politycznych pana Lubowidzkiego. Albo jakiś szaleniec.

Pierwszej nocy po tym, kiedy ta zadziwiająca informacja do niej dotarła, Rozalia próbowała zrobić rachunek sumienia. Miała nadzieję, że coś się w niej poruszy, że jakaś potrącona struna wrażliwości wyciśnie z oczu choć jedną łzę. Wypadało godnie przyjąć rolę nieszczęśliwej wdowy. Należało tak postąpić nie tylko w oczach ludzi, ale i Boga, bo była przecież od pięciu lat poślubiona Ignacemu. Tylko że nic się nie wydarzyło. Nic nie było w stanie zmusić jej do żałości. Jedyne, co kołatało się w jej głowie, to myśli, że przetrwała te minione lata i oto właśnie szeroko rozwarły się przed nią bramy ucieczki z piekła. Oszołomiona tym, jakby nie dowierzając, pół nocy klęczała przed obrazem Matki Boskiej, modląc się nie za duszę męża, ale swoją. I była to jak dotąd jej najdłuższa i najżarliwsza modlitwa, bo przez całe swoje życie nie wierzyła ani w Boga, ani w Maryję.

Rano wdziała żałobę z postanowieniem, że choć w tej jednej kwestii podtrzyma tradycję i okaże w ten sposób szacunek rodzinie zmarłego. W środku jednak wszystko się w niej buntowało. Nie chciała już iść na ustępstwa, nie chciała udawać. Wraz z wiadomością o śmierci Ignacego wszystkie tamy, które wstrzymywały w niej gniew, nagle puściły. Gdzieś kiedyś usłyszała, że w piekle jest się wtedy, gdy straci się wszelką nadzieję. A ona właśnie tę nadzieję odzyskała, więc piekielne czeluści beznadziei miała już za sobą.

Cały kargomiński dwór pogrążył się w żałobie. Leokadia Konstatynowa Lubowidzka, wdowa po Konstantym Lubowidzkim, zamknęła się w swoim pokoju bliska utraty zmysłów, bo nie dalej jak dwa lata temu straciła schorowanego męża, i śmierć pierworodnego syna była dla niej kolejnym bolesnym ciosem. Adrianna – młodsza siostra Ignacego – zatopiła się w melancholii, która nakazała jej pójść do pobliskiego kościoła i tam oddać się modlitwie za duszę zmarłego brata.

Służba szeptała gorączkowo między sobą, pokojówki popłakiwały po kątach, ocierając ukradkiem kąciki oczu i nie dowierzając w to, co się stało. Jednak Rozalia, przesiadując zamknięta w swoim pokoju, nie wierzyła w szczerość tych łez. Wiedziała przecież, że służący nie znosili Ignacego. Bali się go i schodzili mu z drogi, jak tylko zjawiał się w Kargominie. Przyjeżdżał z Warszawy niczym wielki pan, samochodem z osobistym szoferem, ubrany w szykowny garnitur i elegancki cylinder, który w Rozalii budził niesmak. Uważała, że mąż wygląda w nim na jeszcze poważniejszego, niż był w rzeczywistości, choć po prawdzie dawno już przekroczył trzydziestkę.

Jego obecność w Kargominie sprawiała, że każdy mieszkaniec dworu stąpał cicho i starał się nie rzucać w oczy, żeby przypadkiem nie stać się ofiarą gwałtownego gniewu pana. A ten bywał straszny. Służący niejednokrotnie odczuwali go na własnej skórze, podobnie jak Rozalia, która w pewnym momencie stała się głównym powodem wiecznego niezadowolenia męża.

Dzień po tragicznej wiadomości o śmierci Ignacego Rozalia, Leokadia i Adrianna Lubowidzkie spakowały walizki i odziane w żałobną czerń udały się pociągiem w prywatnym wagonie w podróż do Warszawy, gdzie miał się odbyć uroczysty, państwowy pogrzeb Ignacego. Leokadia z początku oponowała wobec pomysłu, żeby pochować ukochanego syna w Warszawie, a nie w Kargominie, gdzie przecież przyszedł na świat i gdzie znajdował się grób jego ojca, ale list od delegatów rządowych przekonał ją, że człowiek z taką pozycją i szacunkiem społecznym jak jej syn powinien spocząć na Powązkach, ku chwale ojczyzny.

W stolicy powitano je z honorami, ulokowano w najlepszym warszawskim Hotelu Europejskim i zapewniono o chęci zaspokojenia każdej, najmniejszej nawet potrzeby, żeby zadośćuczynić paniom w tym jakże trudnym dla nich czasie żałoby. Policja złożyła im krótkie i zdawkowe wizyty, informując o toku śledztwa i zadając ogólne pytania, wyraźnie jednak nie łącząc żadnej z tym jakże tragicznym zabójstwem.

Uroczystości pogrzebowe zorganizowały ugrupowania endeckie, z którymi związany był Ignacy Lubowidzki, a wdowie i matce słano zewsząd listy z kondolencjami. Jednak dni dzielące je od pogrzebu zdawały się Rozalii dziwnym, nierzeczywistym snem. Jakby cała sytuacja nie dotyczyła jej samej, lecz jakby nagle ktoś nieopatrznie wrzucił ją w wir wydarzeń, które nie miały z nią nic wspólnego.

Pogrzeb dobiegł końca, a ona, stojąc nad grobem męża, odetchnęła z ulgą. Czuła, że publiczne odgrywanie pogrążonej w żalu wdowy jest z jej strony cyniczną hipokryzją, nie miała jednak dość odwagi, by wobec wszystkich przyznać się do prawdziwych uczuć. Jeszcze nie teraz. Nie mogła przyznać, że czuje ulgę, albo co gorsza – że ma ochotę zatańczyć na grobie męża, bo tak groteskowe wizje przewijały się jej przez głowę. Na razie musiała w ciszy i spokoju przemyśleć tę niespodziewaną sytuację. Dalsze życie Rozalii stało pod wielkim znakiem zapytania. Bo kim nagle stała się bez Ignacego? Była wyłącznie wdową. Dwudziestoczteroletnią wdową. A co powinna robić wdowa? Jak się zachowywać? Nikt jej nie przygotował na taki scenariusz. Nikt nie wyjaśnił, jak należy postąpić, gdy nagle przestaje się być żoną czcigodnego męża. A to, jak bardzo mąż zdominował jej życie, wiedziała tylko ona.

 

* * *

 

Zuzanna Grabińska znowu czuła ten bolesny ucisk w żołądku, przechodzący nieprzyjemnym skurczem na całe ciało. Strach i bezsilność dławiły ją i nie pozwalały swobodnie oddychać. Ale walczyła z tym. Resztkami woli próbowała stawić czoło temu cierpieniu, które osłabiało ją tak bardzo, że nie miała dość siły, by skupić się na córeczce. Te ataki paniki powtarzały się coraz częściej i powoli przestawała sobie z nimi radzić. A Lili trzęsła się w pościeli, ogarnięta kolejnymi gorączkowymi drgawkami. Jej malutkie ciało, choć mokre od potu, było lodowato zimne.

Zuzanna gładziła dziecko po drobnych pleckach, po wilgotnych, ciemnych włosach i odmawiała w myślach wszystkie modlitwy świata, błagając Wszechmogącego, żeby gorączka spadła.

Łomotanie do drzwi ciasnego mieszkanka tylko spotęgowało ucisk w gardle. W pierwszej chwili, pod wpływem paniki, Zuzanna chciała je zignorować. Ale szybko uświadomiła sobie, że to i tak nic nie da. Jak będą chcieli, to wejdą. Wyłamią drzwi i wejdą.

Drżącymi wargami pocałowała córeczkę w skroń i pełna obaw, z trudem dźwignęła się z łóżka. Miała nadzieję, że to jednak doktor. Wezwała go przecież.

W korytarzu stała Romana Stawecka, właścicielka kamienicy, w której Zuzanna wynajmowała mieszkanko. Kobieta miała groźnie naburmuszoną minę i wspierała dłonie na pulchnych biodrach, które opinała wzorzysta spódnica.

– Podobno mała znowu gorączkuje – rzuciła oskarżycielskim tonem, nie siląc się na formułkę powitania. – Chłopak od Dąbrowskich poleciał po doktora. Pytałam po co, to powiedzieli, że twoja mała znowu chora.

Zuzanna wyszła na korytarz i przymknęła za sobą drzwi.

– To nic wielkiego. Zwykłe przeziębienie.

– Nie chcę tu żadnej choroby! Już mówiłam, jeśli mała ma gruźlicę, to won stąd!

– To naprawdę zwykłe przeziębienie, pani Stawecka. Lili jutro będzie zdrowa.

Na ustach Zuzanny pojawił się wymuszony uśmiech. Próbowała rozluźnić ciało, żeby nie pokazać po sobie zdenerwowania, ale bezskutecznie. Była spięta do granic możliwości. Nie mogła swobodnie oddychać. Paraliżował ją strach. Bała się, że Stawecka wejdzie do mieszkania i zobaczy, w jakim stanie jest Lili, a wtedy na pewno wyrzuci je obie na bruk jeszcze tej nocy. I gdzie się wtedy podzieją? Dokąd pójdą? Szpital przyjmie matkę z dzieckiem na jedną noc, może dwie, a później czeka je przytułek dla bezdomnych. A tam Lili nie przeżyje. Tam nikt nie pozwoli dziecku przeżyć.

– Byłam dzisiaj na tym pogrzebie – mruknęła Stawecka jakby od niechcenia, uważnie przyglądając się Zuzannie spod przymrużonych powiek. – Było dużo ludzi. Pół Warszawy. Żegnali go jak króla.

Zuzanna zesztywniała. Starała się udawać obojętną, ale marnie jej to wychodziło. Na samo wspomnienie Ignacego Lubowidzkiego czuła jeszcze większy strach. Bezwiednie chwyciła się futryny.

– Czemu nie poszłaś? – kontynuowała z sarkazmem właścicielka kamienicy, wlepiając w Zuzannę ciekawskie spojrzenie.

– Nie chciałam zostawiać Lili.

– Mogłaś pójść z nią. Przecież to jej…

– Pani Romko… – Zuzanna westchnęła i zachwiała się od nagłego zawrotu głowy. Dopiero teraz poczuła głód i uświadomiła sobie, że od rana nie miała nic w ustach. Od kilku dni prawie nic nie jadła. – Nie chciałam, żeby Lili na to patrzyła… To nie są widoki dla małej dziewczynki.

Stawecka uśmiechnęła się półgębkiem.

– A co jej powiesz? Że co się stało? Będzie przecież pytać.

– Lili nie wie. Ignacy był dla niej wujkiem.

Kobieta zaśmiała się kpiąco.

– No tak! Taki pan jak on nigdy nie przyznałby się, że jest ojcem bękarta!

Zuzanna zadygotała. Z nerwów i strachu. I z osłabienia. Pociemniało jej w oczach.

– Pani Romko, ja nic od niego nie chciałam. Lili to moja córka.

– Ano twoja, urodziłaś ją. Ale to też jego dziecko! Poseł od siedmiu boleści! Gdybyś widziała, jak go żegnano! Jakie honory! Przemówienia! Jakby był samym prezydentem! – prychnęła. – A ta jego żonka, istna mimoza. Nie byłaś ciekawa, jak wygląda? Trza było iść i zobaczyć. Z czystej ciekawości.

– Nie byłam ciekawa.

– Wstydziłaś się pewnie. Ona taka światowa pani, Francuzka, a ty… Prostaczka. Zwykła dziwka. – Bezczelny wzrok kobiety ześlizgnął się po okrytym prostą sukienką ciele Zuzanny. – Co teraz zrobisz? Znajdziesz sobie kolejnego promotora? Pamiętaj, że czynsz trzeba płacić.

– Poradzę sobie.

W tym momencie obie usłyszały szybkie kroki na schodach, a po chwili na piętrze pojawił się doktor z walizeczką w ręku. Na widok pań zatrzymał się w pół kroku i uchylił kapelusza.

– Dobry wieczór. Przyszedłem do Lili.

Zuzanna gwałtownie otrząsnęła się z marazmu.

– Jest lekko przeziębiona, ale…

– Więc chodźmy do niej – przerwał jej szybko doktor, bezceremonialnie wchodząc do mieszkania. Bez słowa minął Stawecką, jawnie ją ignorując i zdając się nie zauważać jej wścibskiego spojrzenia.

– Pani Romko, porozmawiamy jutro. Muszę wrócić do córki – rzekła Zuzanna z roztargnieniem i, nie zważając na protesty kobiety, weszła z doktorem do mieszkania i zatrzasnęła drzwi, po czym przekręciła klucz w zamku, gdyby przypadkiem tamta miała ochotę wejść bez zaproszenia. Kiedy się odwróciła, doktor już siedział na łóżku dziewczynki i się nad nią pochylał.

– Znowu ma gorączkę – stwierdził z nieudawaną troską, dotykając dużą dłonią jej delikatnego czoła. – Drugi raz w tym miesiącu.

– Wiem.

– Kaszle?

– Tak… Czy to może być gruźlica?

– Nie wykluczam tego, ale na razie też nie potwierdzam. Mała powinna być objęta leczeniem szpitalnym.

Zuzanna westchnęła i skrzyżowała ramiona na piersi.

– Nie stać mnie na to.

Doktor podniósł głowę i popatrzył jej w oczy. W jego sędziwej, ale szczerej twarzy widać było troskę i współczucie.

– Panno Grabińska, na dłuższą metę moje leczenie może okazać się nieskuteczne. Lili powinna zmienić otoczenie i klimat, ale przede wszystkim powinna przejść terapię w szpitalu. Należałoby wykonać badania, żeby wykluczyć lub potwierdzić gruźlicę. Wiele na nią wskazuje, ale to może być również inna choroba płuc.

– A jakie to ma znaczenie? Każda taka choroba może być dla niej śmiertelna – odparła Zuzanna ze znużeniem.

Dziewczynka przebudziła się, kiedy doktor przyłożył do jej piersi zimny stetoskop. Przez chwilę poruszała się nieprzytomnie, aż nagle zaczęła gwałtownie kaszleć, tracąc przy tym zupełnie oddech.

Zuzanna w panice usiadła na łóżku i chwyciła dziecko w ramiona. Trzymała je tak długo, aż mała złapała w końcu powietrze w płuca i zaczęła płytko oddychać.

Doktor z powątpiewaniem pokręcił głową.

– Podam lek na gorączkę – rzekł w końcu. – To powinno pomóc. Jutro z rana proszę iść do apteki i kupić kolejną dawkę. Podawać w razie wzrostu temperatury.

– Doktorze, czy to się będzie często powtarzać? – Zuzannę po raz kolejny tego dnia sparaliżował strach. Lili, choć w gorączce, ufnie przytuliła się do piersi matki.

– Tego nie wiem. To zależy, jak zaawansowana jest choroba i jak silny organizm ma córka. Niech pani pomyśli o szpitalu. Czy pan Lubowidzki…

Zuzanna gwałtownie uniosła wzrok i spojrzała na doktora rozgorączkowana. Na wzmiankę o Ignacym coś ścisnęło ją w gardle.

Mężczyzna chyba się zmieszał, zdając sobie sprawę z absurdalności tego, co chciał powiedzieć.

– Proszę wybaczyć moją śmiałość. Wiem, że dzisiaj odbył się pogrzeb pana Ignacego, ale może coś pani zostawił… Jakoś zabezpieczył. Lili jest przecież jego córką.

– Nic mi nie zostawił – rzuciła Zuzanna głucho, zanurzając twarz we włosach dziewczynki. – Ostatnie pieniądze, jakie mi dał, przeznaczyłam na czynsz. Już nic mi nie zostało.

Doktor przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, a potem pokiwał głową ze zrozumieniem. Podniósł się i wyjął z torby buteleczkę z lekiem. Kiedy stawiał ją na stoliku, równocześnie sięgnął do kieszeni batystowej kamizelki i wysupłał z niej kilka monet. Zuzanna popatrzyła na niego pytająco.

– To na kolejny lek dla Lili – wyjaśnił łagodnie i uciekł wzrokiem. – Proszę mi nie dziękować. Powinna pani pomyśleć o swojej przyszłości. I o małej.

Zuzanna kiwnęła głową, modląc się, żeby łzy, które cisnęły jej się do oczu, nie spłynęły po policzkach. Nie chciała, żeby ten miły, starszy człowiek, który zrobił już tyle dobrego, zobaczył jej rozpacz i niemoc. Nie chciała okazywać przed nim słabości.

– Nie musi mi pani płacić za wizytę. Domyślam się, że to, co się ostatnio wydarzyło, mocno pogorszyło pani sytuację materialną.

W jej gardle urosła wielka gula. Doktor odwrócił się i skierował do drzwi, a ona szybkim ruchem starła z policzka łzę i po krótkim „dziękuję” wypuściła mężczyznę na korytarz. Kiedy wyszedł, natychmiast wróciła do łóżka Lili. Ponownie wzięła córkę w ramiona i zaczęła płakać. Dopiero teraz poczuła, że już dłużej tego nie zniesie, że musi wyrzucić z siebie te wszystkie emocje, które nią targały. Niedające spokoju wyrzuty sumienia stały się jej zmorą nie mniejszą niż choroba Lili. Kołysała dziecko, aż ono przebudziło się i popatrzyło na matkę dużymi, ciemnymi oczami. Zuzanna pomyślała, że nic nie jest tak piękne jak te oczy. I że żadnych nigdy nie kochała tak bardzo. Córka była dla niej całym światem. Wszystkim, co miała. I dla niej musiała być silna. Musiała przetrwać. Tylko dla niej.

Późną nocą, kiedy gorączka Lili spadła, Zuzanna usiadła przy wyszczerbionym stoliku i wzięła do ręki kartkę i pióro – to samo, które kiedyś podarował jej Ignacy, żeby mogła pisać do niego listy. To były czasy, kiedy jeszcze udawał, że ją kocha, kiedy silił się na drobne uprzejmości, a ona z ufnością wierzyła w jego szczere intencje. Wierzyła naiwnie, że jest dla niego kimś więcej niż tylko dziwką.

Teraz też zamierzała napisać list. Inny niż zwykle, być może jednak najważniejszy. Myśli same zaczęły wychodzić z jej głowy i przybierać kształt słów, które powoli, niezdarnym pismem, zapisywała na kartce. Kiedy skończyła, złożyła list na dwoje i popatrzyła na Lili. Dziewczynka obudziła się i przyglądała matce z nikłym uśmiechem na bladej twarzyczce.

 

* * *

 

Gustaw Lubowidzki inaczej zapamiętał Rozalię. W jego nielicznych wspomnieniach z czasów, kiedy Ignacy dopiero co ją poślubił, bratowa była wesołą trzpiotką, w dodatku pachnącą różami. Ten zapach szczególnie zapadł mu w pamięć, bo intensywny aromat jej perfum długo nie dawał o sobie zapomnieć. Potem Gustaw wyczuwał go już zawsze, kiedy była w pobliżu, i miał wrażenie, że coś go wręcz zmusza, by choć na chwilę zwrócić na nią uwagę. Mimowolnie robił to, ale pilnował się, żeby nigdy nie przyłapał go na tym jego starszy brat. Nie chciał, żeby Ignacy miał mu za złe, że zbyt natarczywie przygląda się jego świeżo poślubionej żonie.

Zapamiętał również jej uśmiech – pojawiał się na jej jasnej twarzy zawsze wtedy, kiedy nikt się tego nie spodziewał. Ten uśmiech dziwnie zaskakiwał i oszałamiał w poważnym, statecznym towarzystwie, w którym każdy starał się – delikatnie mówiąc – powściągać swoje emocje. Ona nie potrafiła być powściągliwa. Była denerwująco szczera i prostolinijna, zbyt temperamentna jak na okoliczności, co stanowiło bezsprzeczny dowód na to, że jest raczej Francuzką niż Polką. Gustawowi wydawała się przez to jeszcze bardziej urocza. Jej głos był niezwykle melodyjny, nieco chrapliwy, z francuskim akcentem, którego nie potrafiła się pozbyć, choć po polsku mówiła doskonale. Wielokrotnie widział zgorszenie malujące się na obliczach poważnych, dystyngowanych matron, kiedy Rozalia narzucała się ze swoim śmiechem i młodością, za nic mając sztywne zasady dobrego polskiego wychowania. Ona wolała innego rodzaju savoir-vivre… Taka była, zanim stracił ją z oczu na kolejne cztery lata. Czy gdyby głębiej zajrzał w jej źrenice, dostrzegłby w nich to, co wywoływało zmianę spojrzenia? Czy zauważyłby strach? Ból? Poniżenie? Czy za tą fasadą uśmiechu i wdzięku umiałby zobaczyć to, co tak skrzętnie próbowała od początku ukryć?

Teraz kobieta, na którą patrzył, wydawała się zupełnie inna. Dojrzalsza i zupełnie pozbawiona dawnej dziewczęcej swobody i spontaniczności. Zbyt szczupła, odrobinę za blada, poruszała się nerwowo w czarnej żałobnej sukience bez ozdób. W spojrzeniu kobaltowych oczu była pustka. Ale nie smutek czy rozpacz po utracie męża. To było coś więcej. Jakby w głębi jej źrenic uwyraźniło się całe cierpienie, którego przez ostatnie lata doświadczyła. Jakby tylko w oczach dało się dostrzec to, co na co dzień skrzętnie skrywała pod pozorem uprzejmości, obojętności i powściągliwych gestów. Gustaw domyślał się, że to nie nagła śmierć Ignacego odcisnęła na niej to piętno. Zrobił to on sam.

Gustaw próbował skupić się na słowach notariusza, który poważnym, uroczystym tonem odczytywał testament Ignacego, lecz mimowolnie uciekał wzrokiem do niej. I dopiero po chwili uświadomił sobie, dlaczego tak było. Czuł wstyd. Ogromne poczucie winy zawładnęło nim, jak tylko ją zobaczył. Bratowa przyjechała do Warszawy na uroczystości pogrzebowe w towarzystwie jego matki i siostry, ale nie przywitała się z nim. Ani z nim, ani z nikim innym. Wyraźnie też unikała jakiegokolwiek towarzystwa. Kiedy stanęli ze sobą twarzą w twarz, obrzuciła go zdawkowym, chłodnym spojrzeniem i, nie zaszczycając słowem powitania, zniknęła w swoim apartamencie hotelowym. Gustawowi, zbitemu z tropu i kompletnie zaskoczonemu, pozostał przed oczami jedynie wizerunek jej bladej twarzy. Oszpeconej. Poszarpanej. Zbrukanej. Choć niegdyś tak urodziwej. Nie dostrzegł jednak, aby Rozalia wstydziła się swojej twarzy. Wręcz odniósł wrażenie, że obnosiła się z tą blizną na policzku niczym z trofeum, pokazując wszystkim – spójrzcie, co mi zrobił! Bo Gustaw nie miał wątpliwości, że tę szpetną pamiątkę pozostawił jej po sobie jego brat i myśl ta doskwierała mu okrutnie, jakby sam przyczynił się do okaleczenia kobiety.

Kiedy notariusz odczytywał ostatnią wolę Ignacego, Rozalia jak zwykle była nad wyraz poważna, jakby wykuta z kamienia. Gustaw czuł jednak, że to nie smutek spowodowany tragiczną śmiercią męża wymusił w niej tę posągową powagę. To było coś, co wypływało z jej wnętrza; jakaś siła, która jeszcze nie znalazła ujścia, ale tylko czekała na odpowiedni moment, żeby eksplodować. Powaga była jedynie maską, którą Rozalia nałożyła, żeby zmylić każdego, kto chciałby się z nią skonfrontować.

– Pani Rozalia Lubowidzka – odczytał głośno, wyraźnie i z wyuczoną powagą notariusz, poprawiając na nosie okulary w złotych oprawkach. – „Wolą moją jest, aby moja szanowna żona Rozalia Tyszkowska-Lubowidzka otrzymała połowę należącego do mnie majątku, na który składają się, jak odczytano wyżej, pod warunkiem że w chwili mojej śmierci ukończyła czterdzieści lat. Jeśli ten warunek w chwili odczytywania owego testamentu nie został spełniony, moja żona otrzyma spadek dopiero, kiedy ponownie wyjdzie za mąż. Ma to zabezpieczyć fortunę przed niepotrzebnym i lekkomyślnym roztrwonieniem. Kolejna połowa majątku przechodzi na moje legalne dzieci – a jeśli takich nie ma, to oddaję go moim najbliższym – matce Leokadii Lubowidzkiej, siostrze Adriannie Lubowidzkiej i bratu Gustawowi Lubowidzkiemu, po równej jednej trzeciej części”.

„Do diabła!” – zaklął w myślach Gustaw, przyglądając się reakcjom bratowej i matki. Jedna tkwiła na miejscu niewzruszona, a u drugiej kącik ust drgnął nieznacznie, co stanowiło objaw ukrytej satysfakcji. Domyślał się, że matka jest zadowolona, bo nie od dziś wiadomo, że Rozalia nigdy nie była jej wymarzoną synową.

– „Nie ma odstępstwa od tego postanowienia, chyba że zajdą okoliczności, o których nie wiem w chwili, kiedy spisuję ten testament. Podpisano – Ignacy Konstanty Lubowidzki” – dokończył notariusz uroczyście.

Jego wzrok zza drucianych oprawek okularów ześlizgnął się na młodą wdowę, siedzącą na krześle nieruchomo i sztywno, jakby połknęła kij.

– Szanowna pani Rozalio Lubowidzka – zwrócił się do kobiety. – Według tego, co widnieje w testamencie, jest pani zobowiązana ponownie wyjść za mąż.

Rozalia wstała. Biła od niej duma i powaga. Żaden mięsień nie drgnął na jej twarzy.

– Tylko pod warunkiem, że zechcę skorzystać z majątku mojego zmarłego męża – odparła z godnością. – Panie rejencie, chce nam pan przekazać coś jeszcze czy to koniec odczytu?

– Nie ma tu nic więcej do dodania, szanowna pani. Testament został odczytany w całości.

– W takim razie dziękuję. – Skinęła głową, odwróciła się sztywno i bez słowa pożegnania wyszła z gabinetu notariusza.

Gustaw, zaskoczony, chciał pójść za nią, ale coś mu mówiło, że nie powinien tego robić. Nie miał do tego prawa. Popatrzył na matkę i siostrę, ale te również wstały z krzeseł. Notariusz podszedł do nich usłużnie i pożegnał się z szacunkiem, całując obie damy w wierzch dłoni.

– Jeszcze raz proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje. Pan Ignacy był wspaniałym człowiekiem. To, co się wydarzyło… To naprawdę straszne. Miejmy nadzieję, że policja szybko znajdzie i ukarze sprawcę tego haniebnego mordu.

Leokadia rąbkiem jedwabnej chusteczki otarła zbłąkaną łzę.

– Dziękuję, szanowny panie. Jestem wdzięczna za okazane współczucie. Śmierć mojego syna… – urwała gwałtownie, zanosząc się nagłym, dramatycznym szlochem. – Gustawie, zabierz nas do hotelu – zarządziła zbolałym głosem, zwracając się do jedynego syna, jaki jej pozostał. – Chcę się spakować. Jutro z samego rana wracamy do Kargomina. Ach, i jeszcze jedno… Szanowny panie – spojrzała na rejenta – jeśli mógłby pan dopilnować, żeby na grobie mojego syna zawsze były świeże kwiaty… Oczywiście godnie zapłacę.

– Proszę się o to nie kłopotać, droga pani. Grób pana Lubowidzkiego będzie pod dobrą opieką. To dla nas zaszczyt i oczywisty obowiązek.

Leokadia, wyraźnie usatysfakcjonowana odpowiedzią, kiwnęła głową i drżącą ręką w czarnej jedwabnej rękawiczce złapała syna pod ramię i wszyscy troje, wraz z Adrianną, wyszli z urzędu notarialnego.

Rozalia stała samotnie na chodniku, tuż przy wejściu do gmachu kancelarii, mijana przez przechodniów, którzy zerkali na nią z ciekawością. Blady promień marcowego słońca zatańczył w jej karmelowych włosach.

Wyglądała tak, jakby próbowała zaczerpnąć powietrza. Ubrana w czarny płaszcz, z włosami upiętymi na karku w skromny kok, trzymając w dłoni torebkę z lakierowanej skóry, wyglądała elegancko i dystyngowanie. Wzrok miała nieprzenikniony. Patrzyła gdzieś w dal, na toczący się swoim rytmem ruch uliczny, jednak jakby nie widząc tego wszystkiego, co się wokół niej działo. Jakby wszystkie jej myśli skupione były na innym miejscu i innym czasie.

Gustaw, nie wiedząc czemu, gapił się na nią bez słowa. Mierząc jej samotną postać, pomyślał, że nie tak wyobrażał sobie swój powrót do Warszawy. Nie spodziewał się, że przyjedzie tu na pogrzeb starszego brata, ani do głowy mu nie przyszło, że zastanie jego żonę w stanie kompletnej desperacji.

Nie do końca wiedząc, jak się w stosunku do niej zachować, zignorował jej samotność i skinieniem głowy przywołał taksówkę, bo uczepiona jego ramienia matka zaczęła właśnie ubolewać, jak źle się czuje i natychmiast musi wrócić do hotelu.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] Gabriel Narutowicz – pierwszy prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, wybrany w 1922 roku. Urząd prezydenta pełnił przez pięć dni. Został zastrzelony przez zamachowca w czasie wizyty w galerii „Zachęta”.

 

 

 

 

 

Copyright © by Barbara Wysoczańska, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Zdjęcie na okładce: © ILINA SIMEONOVA/ Trevillion Images

 

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: „DARKHART”, Marta Akuszewska

Skład i łamanie: „DARKHART”

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-920-9

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.