Siedemdziesiąt siedem słoni - Piotr Biedrzycki - ebook + książka

Siedemdziesiąt siedem słoni ebook

Piotr Biedrzycki

3,9

Opis

Ta wyprawa nie mogła zacząć się gorzej: już pierwszego dnia swojego pobytu w Indiach Piotr zostaje okradziony i pobity. Na szczęście dzięki ludziom, którzy postanowili udzielić mu pomocy, wkrótce wraca do zdrowia i postanawia mimo wszystko kontynuować podróż. Wie już jednak, że będzie musiał zweryfikować swoje wyobrażenia dotyczące tej upragnionej „wycieczki życia”, zostawić za sobą zachodni sposób myślenia i kierować się zasadą: „Nie oczekuj niczego, bądź gotowy na wszystko”. Wkrótce Piotr pozna świat bollywoodzkiego filmu, zostanie uwikłany w narkotykową intrygę, przeżyje pełen namiętności romans i zrozumie, że najlepsze rzeczy zdarzają się nam wtedy, gdy zupełnie się ich nie spodziewamy...
Tłoczne ulice Bombaju, fetor slumsu Dharavi, baśniowy Bollywood, idylliczne plaże Goa... trudno pozostać obojętnym wobec tej niesamowitej, pełnej kontrastów scenerii. Trzeba tylko mieć otwarte oczy i... pozwolić się nieść przygodzie!

Siedemdziesiąt siedem słoni” oddaje w pełni fascynację autora Indiami i odkrywa przed czytelnikiem mało znany świat pełen kontrastów i fascynującej egzotyki. Czytając tę książkę przeżyłem wspaniałą podróż w głąb najczystszych, niestety coraz bardziej obcych zachodniemu światu uczuć, jakimi są prawdziwa miłość, współczucie i tolerancja. Gorąco polecam. - Włodek Pawlik

Piotr Biedrzycki
ur. w 1959 roku. Absolwent Wydziału Radia i TV im. Krzysztofa Kieślowskiego na Uniwersytecie Śląskim. Autor czterech tomików wierszy, laureat konkursów literackich, tekściarz, stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na rok 2003. W 2015 roku zrealizował serię 17 odcinków telewizyjnego filmu podróżniczego „77 Słoni - Indie” opowiadającego o kraju, który jest jego wielką pasją i miłością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 819

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (10 ocen)
4
3
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bombel-720170

Dobrze spędzony czas

supr
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

Wyszedłem z samolotu na lotnisku w Bombaju. Idąc po schodach, miałem wrażenie, że przez pomyłkę ustawiono je zbyt blisko silnika, który zaraz mnie wciągnie i wyjdę z drugiej strony w postaci zmielonego mięsa. Gorąco bijące od obracających się jeszcze łopat silnika kazało mi się cofnąć, lecz stewardessa miłym, aczkolwiek zdecydowanym gestem ręki pokazała mi właściwy kierunek. Ponownie spojrzałem na samolotowy silnik i schody – wszystko wydawało się być w porządku. Okazało się, że źródłem tego gorąca nie był silnik.

To były Indie! Rozgrzane do czerwoności jak fajerki w węglowej kuchni. Indie! Upał i wilgoć wdarły się pod ubranie w pierwszej sekundzie mojego pobytu na tej obcej ziemi, zaczęły płynąć strumieniami potu po całym ciele i chlupotać w butach przy każdym kroku nieśmiało stawianym po stopniach. Po pierwszym gorącym uderzeniu w moją skołowaną świadomość poczułem drugie. To był zapach. Wszechobecny zapach uryny i kadzideł, kwitnących kwiatów, szamba, przypraw, oceanu, gnijących organicznych resztek i olejku kokosowego, który codziennie rano Induski wcierają sobie w swoje kruczoczarne włosy dla ich blasku, w końcu zapach nieznanych egzotycznych owoców i inności tego świata. Podgrzany do pięćdziesięciu stopni w cieniu, wdarł się przez nos do mojego mózgu i pozostał tam do dziś. Tego zapachu się nie zapomina, ten zapach pozostaje na zawsze.

Z ostatniego stopnia schodów wszedłem wprost do podstawionego pod samolot czerwonego autokaru, którym, w sporym tłoku zmaltretowanych podróżą spoconych ludzi, po kilku minutach dojechałem do rozświetlonego gmachu portu lotniczego Chhatrapati Shivaji, czyli Króla Śiwadźiego. Szedłem kamiennymi posadzkami wyślizganymi dziesiątkami milionów butów, kierowany podświetlonymi strzałkami z napisem „Exit” ku nowemu, nieznanemu światu. Nadzieja na przygodę życia i strach przed nieznanym zmieszały się w mojej głowie jak dobrze dobrane składniki koktajlu, który jednocześnie gasił pragnienie, wysublimowanym smakiem zaspokajał oczekiwania podniebienia, a w końcu zwalał z nóg swoją mocą.

Skołowany, z głową pełną mętnych myśli, które próbowałem uporządkować w logiczną całość tak, by przypomnieć sobie wcześniej ułożony plan działania, pobłądziłem w tym labiryncie. Przejście niekończącymi się lotniskowymi korytarzami do wyjścia z niego, mimo że wszystkie lotniska świata są takie same, zajęło mi znacznie więcej niż pół godziny. Może upał i zmęczenie po podróży pozbawiły mnie poczucia czasu i być może było to znacznie krócej. Odebranie bagażu z taśmociągu, przy którym kłębiło się dwieście osób bacznie prześwietlających wzrokiem każdy pakunek, żeby ich własność nie miała szans zrobienia jeszcze jednej rundy, trwało również ponad pół godziny. Swój wypchany, charakterystyczny przez jaskrawy kolor plecak dostrzegłem bez trudu i nie dałem mu szansy ponownego przejechania się po tej lotniskowej karuzeli. Szybkim i pewnym ruchem zdjąłem go z taśmociągu i zarzuciłem na plecy. Przywarł do mokrej od potu koszuli i paradoksalnie ogrzał mnie w tym upale. W klimatyzowanych lotniskowych halach zrobiło się chłodno, różnica trzydziestu stopni pomiędzy temperaturą na zewnątrz a tą w środku spowodowała, że przeszły mnie zimne dreszcze. Chciałem się jak najszybciej znaleźć pod prysznicem hotelowej łazienki, lecz na lotnisku czekało mnie jeszcze kilka formalności.

Przy odprawie nie było żadnych problemów, żadnych pytań znanych z lotniskowych scen w amerykańskich filmach: „Jaki jest cel pańskiego pobytu w Indiach?”, „Czy przewozi pan jakieś towary podlegające obowiązkowi zgłoszenia i oclenia?”. Na wszystkie tego typu pytania byłem przygotowany, ułożone wcześniej regułki czekały na swój moment – „Jestem turystą, kocham wasz kraj, będę zwiedzał wasze słynne zabytki”, ewentualnie: „Nie mam nic poza rzeczami osobistymi, a to nie jest zapalnik do bomby, tylko reduktor, taka przejściówka do gniazdek elektrycznych z europejskiego systemu na indyjski”. Ale nic z tych rzeczy, żadnych takich pytań nie było, było jedynie kłujące spojrzenie wąsatego pogranicznika, sprawdzające podobieństwo mojej twarzy do twarzy na zdjęciu w paszporcie. Groźnie wyglądający wąsacz szybkim i wprawnym ruchem, takim samym jak pracownice peerelowskiej poczty opieczętowywały stosy listów, postawił w moim paszporcie stempel z datą przylotu i już byłem po drugiej stronie. Po drugiej stronie świata.

Na korytarzu prowadzącym do wyjścia na zewnątrz lotniska ciągnął się, przepleciony świetlnymi reklamami najnowszych bollywoodzkich hitów kinowych, rząd biur podróży i kantorów wymiany walut. Te drugie były w kręgu moich zainteresowań. Miałem przy sobie tylko amerykańskie dolary, którymi trudno byłoby mi za chwilę płacić. Potrzebne mi były tutejsze rupie do opłacenia transportu z lotniska do zarezerwowanego hotelu. Każdy rikszarz lub taksówkarz za swoją usługę chętnie rozliczyłby się ze mną w dolarach, po kursie z księżyca, dlatego wolałem mieć w kieszeni miejscową walutę. Wymieniłem dwieście dolarów, za które otrzymałem dwanaście tysięcy rupii. Zdawałem sobie sprawę, że w miejscach takich jak dworce autobusowe czy lotniska kantory nie oferują najlepszych kursów wymiany. Na warszawskim Okęciu kursy walut w stosunku do tych z tak zwanego miasta są diametralnie różne. Przy dużych kwotach różnica to dość często pokaźna kwota. Okazało się później, że kurs, po jakim dokonałem wymiany waluty na lotnisku w Bombaju był znacznie atrakcyjniejszy od tego obowiązującego w turystycznej dzielnicy indyjskiego megalopolis – Colabie.

To był pierwszy znak, ale nie ostatni, mówiący o tym, że w Indiach nie wolno myśleć po europejsku. Tu obowiązuje logika sprzeczności. Nie wolno porównywać, nie można niczego oceniać, w Indiach należy zapomnieć o zachodnich normach i standardach i trzeba dać się ponieść indyjskiej rzece, często mającej na imię „absurd”. Jeśli się tego nie zrobi, to czym prędzej trzeba wracać do domu, do poukładanego zachodniego świata, w którym panujące normy pokrywają się z naszą mentalnością. Mój znajomy powiedział kiedyś, że w momencie wylądowania w Azji najlepsza metoda na przestawienie myślenia jest taka, żeby tuż po opuszczeniu samolotu wynająć szafkę w lotniskowej przechowalni bagażu i w niej schować wszystkie europejskie smutki, mentalność i europejskie myślenie, po czym starannie szafkę zamknąć i odebrać ten „bagaż” dopiero w momencie powrotu do swojego kraju.

Do wyjścia z lotniska szedłem kamiennym korytarzem niesiony optymizmem, mającym swoje źródło w kieszeniach pełnych tutejszych pieniędzy. Szeleszczące dwanaście tysięcy rupii dawało mi poczucie pewności siebie, więc pewnym i żwawym krokiem wyszedłem przed gmach portu. Fala gorąca dopadła mnie ponownie i przypomniała mi, gdzie jestem – w podzwrotnikowej strefie klimatycznej. Tropikalne powietrze spowodowało, że znów oblało mnie potem, którego krople spływały własnymi, wcześniej utorowanymi strużkami. Przetarłem dłonią czoło, z którego słone kropelki zalewały mi oczy, zrzuciłem plecak na ziemię i rozejrzałem się, wypatrując postoju taksówek.

Budynek lotniska Chhatrapati Shivaji był nowoczesny, a teren wokół niego zadbany. Krótko wykoszone trawniki, usiane klombami dusząco pachnących kwiatów, poprzecinane były betonowymi alejkami dla pieszych, wzdłuż których rosły strzeliste palmy. Na końcu jednego z chodników dostrzegłem rząd czarno-żółtych pojazdów z charakterystycznymi „kogutami” na dachach, z napisem „Taxi”. Zarzuciłem plecak i podszedłem bliżej, ale zanim dotarłem do postoju, obstąpił mnie tłum mężczyzn w mundurkach koloru khaki. Byli to kierowcy zaparkowanych taksówek i motoriksz. Jednakowo ubrani, w zielono-szare bluzy i spodnie, odróżniali się od innych ludzi kłębiących się przed wejściem do budynku lotniska.

W Indiach przedstawiciele każdej profesji, świadczący jakiekolwiek usługi, najczęściej zwyczajowo ubrani są w uniformy. W ten sposób łatwo ich rozpoznać i dzięki kolorowi ich ubrań dostrzec w tłumie potrzebnego w danym momencie człowieka. Na dworcach kolejowych tragarze, którzy za przysłowiową złotówkę pokonają dla nas setki metrów, dźwigając na głowie nierzadko ciężki podróżny bagaż, ubrani są w czerwone lub bordowe uniformy. Na targowiskach, w gąszczu ulicznych kramów i straganów, tragarze ubrani są w koszule niebieskie. Ci tutaj, przed lotniskiem, byli zieloną armią, wszyscy wyglądali jednakowo: mieli bose stopy lub byli obuci w skórzane klapki, a szyje i karki mieli szczelnie okręcone popielatymi chustami, jakby w obawie przed przeziębieniem gardła podczas wieczornego spadku temperatury z pięćdziesięciu do trzydziestu stopni. Jednakowo krótko przystrzyżone kruczoczarne włosy, ciemnoczekoladowe źrenice i zielone mundurki czyniły z nich jakąś dziwną formację, która zaatakowała mnie, przekrzykując się wzajemnie i oferując swój pojazd jako ten najodpowiedniejszy i najlepszy dla mnie.

 

Nie wiedziałem, jak wydostać się z tego klinczu. Kierowcy zachowywali się dość agresywnie i napastliwie, co nie wpłynęło dobrze na moje pierwsze wrażenie dotyczące kraju, w którym pokładałem duże nadzieje na zresetowanie się i ucieczkę od drapieżności mojego dotychczasowego zachodniego świata. Naiwnie liczyłem na przywitanie przez kłaniających się wpół joginów i tancerki wykonujące taniec brzucha oraz narzucające na szyje przybywających turystów wieńce kwiatów. Im bardziej bezradnie i bezczynnie stałem osłupiały, tym większy i głośniejszy robił się tumult i zamieszanie wokół mojej osoby. Pomyślałem, że rozwiążę sytuację w zachodni sposób – wsiadając do pierwszego stojącego w kolejce pojazdu, a pozostałym grzecznie podziękuję.

– No, thanks – odmawiałem mijanym „żołnierzom”, ale to nie przynosiło żadnego rezultatu.

Poczułem się jak zwierzę złapane w sieć, w której nie ma na tyle dużych oczek, aby się z niej wydostać i prześliznąć na wolność. Moje dwanaście tysięcy rupii, skrzętnie trzymane w mokrej od potu kieszeni w spodniach, przypomniały o sobie. Wyjąłem banknot o nominale pięciuset rupii i krzyknąłem tak głośno, jak tylko potrafiłem:

– Który z was, za te pieniądze, zawiezie mnie na Colabę? – Pomachałem banknotem jak białą flagą, ale nie na znak poddania się – walczyłem z zieloną i krzykliwą armią kierowców.

Kilku rikszarzy przyjrzało się bliżej trzymanemu w mojej dłoni banknotowi, wpatrując się bardzo dokładnie w jego nominał. Połowa z nich odeszła, luzując zaciskającą się wokół mnie pętlę, a pozostali zaczęli wykonywać wielopłaszczyznowy ruch głową, który dla Europejczyków jest wielką zagadką. Znaczenie tych gestów jest tak szerokie, jak szerokie mogą być ruchy głową. Indusi wykonują je jednocześnie w kilku kierunkach, są to ruchy zaprzeczenia i potwierdzenia, odmowy i jednocześnie akceptacji. „Jestem na tak, ale jednocześnie jestem na nie, i nie zgadzając się z tobą, jednocześnie się z tobą zgadzam”. Nie wiedziałem, czy proponowana przeze mnie kwota za kurs była zbyt mała i czy nie obraziłem ich tą ofertą, czy też kiwanie głowami było zaproszeniem do zajęcia miejsca w taksówce. Rozhuśtane głowy zielonej armii były następnym znakiem, który nakazuje zapomnieć o porównywaniu Indii i tutejszych zwyczajów do Zachodu. Ruchy głowy opanowałem nieco później, zostając w nich prawdziwym mistrzem, jednak w tamtym momencie nie wiedziałem, czy „gadające głowy” kazały mi do hotelu dostać się pieszo, czy zostanę do niego zawieziony.

Z pozostałej na placu boju grupki zdecydowanymi ruchami łokci przebił się do mnie niewysoki i krępy kierowca.

– My friend, tylko ja jestem w stanie zaspokoić twoje indyjskie oczekiwania, wybierz mnie. – Szerokim i zapraszającym uśmiechem pucołowata twarz podjęła za mnie decyzję o wyborze środka lokomocji.

Ten kierowca rikszy, o ciemnobrązowej skórze i takich samych oczach, w których o tej porze dnia widać było jedynie białka świecące jak latarnie w ciemności, miał na imię Popu, o czym jednak miałem się dowiedzieć trochę później. Popu był w moim wieku, a może znacznie młodszy. Mógł mieć zarówno czterdzieści, jak i sześćdziesiąt lat. Trudno było mi precyzyjnie określić wiek tego człowieka, bo wszyscy Indusi są do siebie tak podobni, jak zapewne w ich oczach my – biali ludzie. Popu na lewym policzku miał dziwną bliznę. Blizna była dziwna, ponieważ nie była żadną pamiątką po cięciu zadanym nożem, która w takim przypadku jest zazwyczaj prostym śladem – grubą owalną bruzdą po zrośnięciu się bez szycia. Nie była to też pamiątka z dzieciństwa po jakimś wypadku na małym rowerku, który zderzył się z betonowym odgrodzeniem kanału monsunowego. Blizna Popu była cętkowana i nierównomierna, z wieloma fałdami i zakrętami, a w swej ciemnej brązowości martwa. Miała w sobie tajemnicę, którą – jak i samego Popu – poznałem kilka miesięcy później.

Popu był przekonujący i miał na tyle wyrobioną pozycję wśród swoich konkurentów w zielonych mundurkach, że bez wielkiego trudu i sprzeciwu pozostałych taksiarzy wygrał bitwę o klienta. Wrzucił na plecy mój bagaż i skinął na mnie, abym poszedł za nim do zaparkowanego na końcu kolejki pojazdu. Popu miał łagodną twarz, ale odciskał się na niej budzący współczucie głęboki smutek. Był to taki rodzaj smutku, który dla wprawnego oka, dla kogoś znającego się na ludziach odkrywa bezinteresowną uczciwość. Podjąłem decyzję.

– Dobrze, my friend, pojadę z tobą.

Udaliśmy się do zaparkowanego tuk-tuka. Trzykołowa riksza wyglądała jak skrzyżowanie roweru z motocyklem, przykrytym ceratową budą od dużego dziecięcego wózka. Ten pojazd nie wzbudzał mojego zaufania, jednak czułe objęcie na „misia” w wykonaniu Popu dało mi poczucie, że jestem bezpieczny i w dobrych rękach. Popu, dźwigając mój nielekki bagaż, ściskał swojego nowego klienta, zapewne bardziej z miłości do oczekiwanego wynagrodzenia niż do mojej zmęczonej podróżą osoby.

– My friend, wszystko jest okay, jedziemy! – powiedział kierowca i otworzył mi drzwiczki do „przepastnego” tylnego siedzenia.

Wgramoliłem się, a on załadował mój bagaż obok mnie, bo nie zgodziłem się, żeby mój plecak wylądował w luku bagażowym tego dziwacznego pojazdu. W plecaku miałem spakowanych kilka bezcennych dla mnie przedmiotów, więc wolałem trzymać je blisko siebie. Laptop, aparat fotograficzny, kosmetyki, zapasowe buty i ubrania – to był mój cały majątek, to było wszystko, co posiadałem w tym obcym, bardzo gorącym kraju. Popu się nie sprzeciwił, jednak sygnalizował, że na tylnym siedzeniu, razem z niemałym bagażem, może być mi trochę ciasno.

– No problem – rzuciłem od niechcenia, trzymając rękę na plecaku i w ten sposób kontrolując jego los. – Jedziemy pod hotel Causeway, na Colabę.

Popu, wykonując kilka ruchów, jakby dokuczały mu hemoroidy, umościł się na swoim siedzeniu kierowcy, ustawił wsteczne lusterko tak, by mieć mnie na oku, i uruchomił silnik maszyny przez pociągnięcie za sfatygowany wieloletnim używaniem postrzępiony sznurek od rozrusznika, tak jak się to robi w motorówkach i kosiarkach do trawy. Dwucylindrowy motor zagdakał od pierwszego „kopnięcia”. Obudzony z drzemki na postoju przed lotniskiem gang silnika, przypominający swoim odgłosem dawne enerdowskie wartburgi, swoim metalicznym zaśpiewem towarzyszył mi przez kilkanaście kilometrów.

Jechaliśmy przez wielkie rozświetlone miasto. Mosty, wiadukty i wielopasmowe trasy szybkiego ruchu były centralnym elementem widoków, jakie obserwowałem z tego dziwnego i bezokiennego pojazdu. Rosnące wzdłuż drogi palmy, mijane skwery porośnięte dziwaczną, nieznaną mi dotąd roślinnością uświadamiały, że jestem w miejscu bardzo oddalonym od sosen i dębów, od wierzb i kaczeńców rosnących wzdłuż szemrzących mazowieckich strumyków. Bardzo daleko. Dobitnie informowały mnie o tym również zapachy przedostające się do pojazdu. Byłem oddzielony od tego wszystkiego, co byłoby mi przyjazne i co pomogłoby mi w tym obcym miejscu wyjść z ewentualnych kłopotów, gdyby się takie pojawiły. Świadomość przebywania na końcu świata, w nieznanym kraju, paraliżowała moje możliwości postrzegania i rzetelnej analitycznej oceny tego, co mnie zaczęło otaczać. Wszystko wokół było nieznane i obce. Z jednej strony niosło ze sobą zaproszenie do niepowtarzalnej przygody, ale z drugiej strony pojawiało się zwątpienie i strach.

Wcześniej, przed wyjazdem, miałem wszystko zaplanowane: podróż usianą przygodami i wrażeniami, zachwyt palmami i pięknymi widokami uwiecznianymi aparatem fotograficznym, a po powrocie do Polski, w zimowe wieczory, w gronie znajomych oglądanie zdjęć i opowieści o indyjskich przygodach. Podziwiałem egzotyczne krajobrazy, miarowy rytm pracy silnika kołysał mnie przyjemnie i wprawiał w stan letargu, z którego wyrwał mnie Popu, zaczepnie zapraszając do rozmowy.

– Jak ci się podobają Indie?

– Bardzo – odpowiedziałem.

– Skąd jesteś?

– Z Polski.

– Holland?

– Nie Holland, Poland!

– A… Waleza, papież John Paul. Wiem, wiem, gdzie to jest, w Europie. – Popu wykazał się znajomością mojej ojczyzny i ciągnął: – Jak masz na imię?

– Peter, a ty?

– Popu, ja mam na imię Popu – powiedział z dumą, robiąc głęboki wdech zapowiadający długą opowieść. – Imię nadała mi moja mama, bo ojca przy narodzinach nie było. Mieszkaliśmy na Sundarbanie, ojciec wtedy zbierał miód w lesie, zresztą ten miód go zabił. Kiedyś poszedł do lasu zbierać go od dzikich pszczół, a tam rzucił się na niego tygrys. Koledzy taty odpędzili zwierzę, ale rany były zbyt głębokie. Mój ojciec wykrwawił się, zanim dotarł z powrotem do domu…

Opowieść mojego kierowcy zaczęła mnie wciągać jak dobrze zapowiadający się film sensacyjny, gdy nagle Popu urwał. Jego pojazd zaczął gwałtownie hamować, by przez kilka chwil, żabimi skokami, przemieszczać się do przodu, po czym znów zahamował. Po tym manewrze mój plecak przetoczył się z siedzenia na podłogę tuk-tuka. Wykonana z ryflowanej gumy podłoga na szczęście zamortyzowała upadek. Kierowca odwrócił się do mnie i zrobił kwaśną minę.

– Sir, mamy problem, zabrakło nam w rikszy benzyny – zameldował mi tak, jak kapralowi melduje szeregowy, który konsekwencje swoich złych decyzji pozostawia wyższemu rangą.

– Jak to „nam”? Tobie zabrakło benzyny! Jak można wyjechać z postoju z pasażerem i z pustym bakiem?

Szlag mnie trafił, gdy usłyszałem tę informację. Byłem zmęczony długim lotem i chciałem jak najszybciej znaleźć się pod hotelowym prysznicem i w łóżku. Na moich przedramionach włosy stanęły dęba, a przez ciało przeszły dreszcze zapowiadające coś niedobrego. Nie wiedziałem, gdzie jestem, wiedziałem tylko, że bardzo daleko od domu. Rozejrzałem się na boki. Autostrada gdzieś zniknęła, a dookoła, po horyzont, rozciągało się pustkowie. Jedynie w oddali widać było zarys wielkiego miasta. Zorientowałem się, że nie jesteśmy już na trasie szybkiego ruchu. Kierowca rikszy tak mnie zagadał opowieścią o tygrysach i o jakimś dzikim miodzie, który w tym momencie nie był miodem na moje serce, że nie zwróciłem uwagi na moment zjazdu z głównej drogi, a na tej, na której się znaleźliśmy, nie było widać żadnych innych pojazdów.

Jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć? – pomyślałem. Opowieść o napadniętym przez tygrysa człowieku tak podziałała na moją wyobraźnię, że jej oczami widziałem sundarbańską dżunglę, a ta miejska, w której byłem w realu, gdzieś się zgubiła przez moją nieuwagę. Opowieść kierowcy uśpiła moją czujność, a miarowy stukot tłoków dwusuwowego silnika wprowadził mnie w trans. Szybko zapadający zmrok, a wraz z nim ogarniająca okolicę ciemność potęgowały rosnący we mnie strach. Wszystko wokół stawało się szare i ciemne. Ołowiane chmury nadchodzącego zmierzchu przykrywały swoją kołdrą całą okolicę, zamykając powieki wielkiego miasta. Widziane przeze mnie kontury pobliskich zabudowań migotały światełkami, których źródłem zasilania, bez wątpienia, nie była elektryczność. Światełka mrugały w moją stronę tysiącem świeczek i płomyczków naftowych lamp. Dało się słyszeć szczekanie psów i odgłosy pobrzękiwania metalowych naczyń. Uświadomiłem sobie, że jestem tam, gdzie nie powinienem się znaleźć.

Okolica z chwili na chwilę coraz bardziej zasnuwała się ciemnością nadchodzącej nocy i w niczym nie przypominała wielkiego miasta, do którego dopiero co przyleciałem. Przede mną i wokół mnie roztaczały się slumsy. Nie miałem pojęcia, co zrobić i w którą stronę pójść, by jak najprędzej dotrzeć do jakiejś bardziej przyjaznej cywilizacji, i oddalić się od tej otaczającej mnie złowrogiej ciemności. Światła metropolii majaczyły w dali tak, jakby chciały mi coś powiedzieć: Zgubiłeś się, białasie, tutaj jest twój zarezerwowany hotel, chodź do nas.

*

Mój nowy świat znikał w ciemnościach, a kierowca tuk-tuka milczał od momentu poinformowania mnie o niespodziewanym problemie braku benzyny.

Dlaczego nic nie mówi? – Pytanie to wciąż nie dawało mi spokoju.

– Mister, no problem – odezwał się w końcu Popu, a ja zorientowałem się, że przez ten czas wcale nie milczał, tylko kontynuował zdanie.

Ta chwila była wiecznością, spotęgowaną strachem, który obleciał mnie od stóp do czubka głowy, pozbawiając jakiegokolwiek pomysłu na wyjście z tej nieciekawej sytuacji.

– Zadzwonię do kolegi. Kolega przywiezie benzynę i no problem – powiedział Popu.

Sięgnął do kieszeni po telefon i zajął się wybieraniem numeru na podświetlonej na niebiesko klawiaturze. W jakimś bardzo dziwnym i nieznanym mi języku komuś, kto był po drugiej stronie łącza, szybko opowiadał o naszym problemie, przynajmniej tak mi się wydawało, po czym z uśmiechem na ustach schował telefon.

– No problem, sir, zaraz przyjadą – oznajmił zwycięsko, uśmiechnął się szeroko i zakołysał głową we wszystkie strony.

– Popu, jak długo będziemy musieli czekać? Kiedy przyjedzie z benzyną twój kolega? – zapytałem rozkołysaną głowę Popu.

– Za dwie minuty, a może za pół godziny. On mieszka tu niedaleko – odpowiedział tak, jakby pomiędzy dwiema minutami a półgodziną nie było żadnej różnicy, bo dla Indusów rzeczywiście nie stanowi to żadnej różnicy, o czym się później wielokrotnie przekonałem.

Uspokoiła mnie nieco ta informacja, jednak wszechogarniająca i szybko nadchodząca ciemność jakoś nie napawały mnie optymizmem i radością, a zmęczenie i potrzeba snu dość ostro zaczęły mi dawać się we znaki.

Nagle, ku mojej radości, z mroku wyłoniły się światła nadjeżdżającego pojazdu, a po chwili, tak jak po uderzeniu pioruna, kiedy to najpierw widzi się rozbłysk, a dopiero później słyszy grzmot, do moich uszu dochodzić zaczęły odgłosy silnika zbliżającego się pojazdu. Spojrzałem w tamtą stronę z nadzieją, że oto nadjeżdża kanister, pachnący związkami alifatycznymi i pełen benzyny ratującej mnie z opresji. Popu wydawał się podenerwowany, popatrzył na mnie i wzruszył ramionami, co miało oznaczać, że nie jest pewien, czy to przyjechał oczekiwany przez nas jego kolega, czy jedynie jest to jakieś przypadkiem przejeżdżające auto. Samochód szybko podjechał i w fontannach żwiru z piskiem opon zatrzymał się równolegle do naszej motorikszy. Wydawał się białą, luksusową limuzyną, chociaż w tym mizernym świetle i w tamtej mało ciekawej sytuacji każdy samochód wyglądałby na luksusowy, z racji przywiezienia oczekiwanej pomocy.

*

Ten pojazd to samochód marki Hindustan Ambassador, produkowany w Indiach od 1957 roku przez firmę Hindustan Motors i używany powszechnie w Indiach jako reprezentacyjna taksówka, wzorowana na brytyjskim modelu Oxford z fabryki Morrisa. Indusi dumni są z niego jak z własnego projektu, uważając go za swoją ikonę.

Z auta wyskoczyło czterech mężczyzn. Wyglądali na masywnie zbudowanych, ale przyjaźnie nastawionych, co wyłączyło moją czujność. W świetle, które po otwarciu drzwi samochodu wylało się z kabiny, wszyscy czterej wydawali się do siebie podobni, byli w tym samym wieku – około trzydziestki. Ubrani w takie same dżinsowe spodnie i sportowe buty oraz kraciaste koszule z krótkim rękawem wyglądali jak sklonowani. Jeden z nich, nieco wyższy od pozostałych, zaczął coś bardzo szybko i nerwowo mówić do Popu, a ten w uniżonym geście zgarbił się, składając ręce jak do modlitwy i mamrocząc coś pod nosem, kiwał głową we wszystkie strony.

– Popu, przywieźli benzynę? To są twoi koledzy, na których czekaliśmy? – spytałem zniecierpliwiony i zdenerwowany niejasną sytuacją.

Popu wolnym krokiem zaczął do mnie podchodzić, przez cały czas trzymając dłonie złożone w liść. Podniósł głowę i spojrzał mi prosto w twarz, a jego wielkie ciemnobrązowe oczy chciały coś wyrazić, coś, czego on sam nie był mi w stanie powiedzieć słowami. Jego oczy wyglądały jak latarki wysyłające słowa alfabetem Morse’a.

– Przepraszam, Peter, mujhako afsos hain…

Nie wiedziałem, za co Popu mnie przeprasza, i nie zdążyłem się nad tym głębiej zastanowić, bo poczułem potężne uderzenie w tył głowy, a po nim straszny ból. Ciepła i lepka ciecz spłynęła mi po włosach i uszach, zatykając je. Znalazłem się w głuchym jak najgłębsze morze świecie. Tonąłem w jego czarnej głębinie. Uszy zatkały się krwią, a ta spłynęła po moim karku i dalej, zalewając plecy. Płynęła od czubka głowy i błyskawicznie, w gorączce indyjskiej nocy, krzepła, oplatała ramiona i jak pajęcza sieć, trzymająca złapaną muchę, więziła moje ręce, czyniąc je niezdolnymi do jakiegokolwiek ruchu.

Drugie potężne uderzenie trafiło mnie w nogi i skutecznie powaliło na łopatki. Ziarnista i cuchnąca ziemia oblepiła mnie, odcinając od kontaktu z resztą świata. Moje nozdrza wypełnił zapach śmierci, a pod zamkniętymi powiekami zobaczyłem wirujące gwiazdy wszystkich galaktyk wszechświata. A może były to tylko mrugające w oddali światła niegościnnego dwudziestopięciomilionowego Bombaju…

*

Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Może dwie, może pięć godzin, a może dwa dni. Los poczęstował mnie śmiertelnie śmiesznym żartem. Leżałem na wznak, starając się otworzyć oczy, ale jakaś obca siła przytrzymywała mi powieki i uniemożliwiała ich podniesienie. Były zespawane zaschłą krwią, a skrzepy szczelnie zakleiły dziurki w nosie, sprawiając mi trudności w oddychaniu. Odruchowo przekręciłem się na bok i jednocześnie, łapiąc powietrze ustami, wyplułem nocną flegmę z gardła. Sturlałem się, może pół metra, może metr, w dół nasypu. Przez oczyszczone ze skrzepów nozdrza wdarł się niesamowity i odrażający smród fekaliów. Był tak mocny i kwaśny jak moja zdziwiona mina, kiedy zastanawiałem się nad tym, jak się tutaj znalazłem i co tutaj robię. Tak intensywny, że aż namacalny; czułem, jak osadza się on na mojej skórze grubym, spienionym kożuchem. Woń wdarła się w głąb mojego ciała i płynęła w żyłach. Próbowałem opanować odruch wymiotny, w strachu przed zakrztuszeniem się na amen, ale w tak kwaśno śmierdzącej atmosferze było to niemożliwe. Żołądek, targany konwulsjami, chciał wraz z wymiocinami wyskoczyć do rowu, w którym leżałem. Poczułem, że wylądowałem w jakimś bagnie wypełnionym mazią i błotem. Był to kanał ściekowy wypływający z pobliskich zabudowań. Dochodziło z niego jakieś popiskujące zwierzęce chrumkanie.

Mocno zaparłem się ręką o śliskie podłoże, nadludzkim wysiłkiem udało mi się usiąść, jednocześnie drugą ręką przecierałem zalepione oczy. Skrzepy puściły swoją obejmę i zorientowałem się, że gwiazdy, które widziałem, opadając po nokautującym ciosie, były pod powiekami, a nie na niebie. Teraz niebo jaśniało błękitem wschodzącego słońca, a jego ostre promienie raziły moje przekrwione i przerażone źrenice. Podniosłem dłoń do czoła w geście wojskowego meldunku, robiąc sobie nią daszek nad oczami przed oślepiającym słońcem, i ujrzałem stado prosiaków, które tuż obok moich nóg wesoło baraszkowało w błocie. Czarne świnki, wyglądające jak polskie leśne warchlaki, odbierały i wyrywały sobie z ryjków moje buty, jakby rozgrywały pomiędzy sobą mecz w rugby. Jeden prosiak, zdecydowanie większy od pozostałych, zapewne przywódca stada, trzymał but w swoim czarnym ryju i machając łbem we wszystkich kierunkach, puścił go tak, jakby wykonał podanie piłki do rozgrywającego. Machał i kręcił łbem tak jak Popu głową.

Popu, riksza, benzyna, ambassador, ból głowy, krew – moje myśli wracały na właściwy tor. Odtworzony w mojej głowie film – w przyśpieszonym tempie, ale z funkcją cofania poszczególnych scen – przypomniał mi ostatnie wydarzenia, które zdawały się być tylko jakimś bolesnym, wilgotnym i bardzo śmierdzącym sennym koszmarem. W głowie latały mi odrzutowce czarnych myśli: Jestem w piekle? Ślizgając się na wszystkie strony, nie mogłem złapać równowagi, aż z trudem podniosłem się z błota. Kilkakrotnie przewróciłem się przy tej czynności i z boku mogło to wyglądać, jakbym się specjalnie zanurzał w tej mazi i przybierał jakiś wojenny kamuflaż.

W końcu, mimo przeszywającego bólu, udało mi się stanąć na tej ślizgawce i rzuciłem się w pogoń za sportowcem dnia. Dopadłem dużą świnię, która w tym momencie dotarła do drugiej bazy. Odzyskałem but bez specjalnej walki, widocznie brak wrodzonej żyłki sportowej rywalizacji u tej świni spowodowany był jej wegetariańskim sposobem odżywiania, który w samej naturze takiej diety sprawia, że agresja przypisana rywalizacji była temu zwierzęciu obca. Inaczej miała się sprawa z odzyskaniem drugiego buta. Rzuciłem się w stronę łapacza, lecz ten niespecjalnie traktował tę zabawę jak grę zespołową i indywidualną akcję dryblingu postanowił zakończyć w pobliskich zabudowaniach. Druga świnia zniknęła z moim prawym trzewikiem w gęstwinie bud i budek pokrytych falistą blachą i niebieskim brezentem. Po raz kolejny przewróciłem się na tym śliskim podłożu, a przerażający ból w lewej nodze skręcił moje ciało w taki świder, jakbym był otwieraczem do korkowanych butelek z winem.

Leżałem tak kilka chwil, a do mojej świadomości docierało powoli, że jestem ranny nie tylko w głowę, ale i z moją nogą coś jest nie tak. Podczas walki o pierwszy but nie odczuwałem bólu, mój mózg nie informował mnie o pokiereszowanej nodze. Była to sportowa rywalizacja ze wszystkimi jej aspektami, z ambicją stymulującą chęć zwycięstwa, bez względu na wszystko. Jednak druga runda z uciekającą świnią należała do tych przegranych. Znieczulenie, spowodowane wydzielającą się w trakcie walki adrenaliną, nagle opuściło moje ciało i zaległem w błocie jak kłoda, wydając przy tym, na skutek potwornego bólu, okrzyk porażki. A może był to okrzyk zwycięstwa, ponieważ trzymałem oburącz i mocno przyciskałem do piersi jeden z uratowanych butów.

Ten krzyk, mający źródło w przeszywającym i niemiłosiernym bólu, był dla mnie, jak się okazało za chwilę, zbawienny, ponieważ ktoś go usłyszał. Straciłem przytomność, ale jednocześnie, w jakiś niepojęty dla takiego stanu sposób, odbierałem dochodzące do mnie zewnętrzne bodźce.

Od strony pobliskich zabudowań słyszałem odgłosy rozmów, które z każdą chwilą stawały się coraz głośniejsze. Przez zaskorupiałą w uszach krew słyszałem nadchodzącą nadzieję. Bez sił i oznak życia leżałem w błocie, w śmierdzącym „melioracyjnym rowie”, i z nadzieją oczekiwałem nadchodzącej pomocy.

 

Obrzeże slumsów było wielką, wspólną dla jego mieszkańców toaletą. Defekowali tu wszyscy. Tysiące ludzi, mieszkających w tej dzielnicy wielkiego miasta, od rana do wieczora budowały ze swoich odchodów swoisty mur. Mur, który był symbolem przynależności do tej społeczności, mur, który nie wpuszczał niechcianych obcych. Nikt inny, poza mieszkańcami slumsu, nie mógł się dostać do tego miasta w mieście. Oficjalne wejście, od strony autostrady Północ–Południe, było strzeżone niczym pałac maharadży – lub może bardziej współcześnie – jak wejście do korporacji Tata, jednego z największych indyjskich koncernów. Dostępu do owej krainy nie-szczęśliwości strzegły uzbrojone we wszelaką broń oddziały ochroniarzy, oddelegowane z głębin tego swoistego społeczeństwa. Co prawda broni palnej nie było widać, a jednak pod kraciastymi i pasiastymi koszulami tych ludzi rysowały się kontury metalowych i zimnych jak ich spojrzenia przedmiotów. Pozostałe granice slumsu strzeżone były wałem z odchodów, ścieków i błota, pod którym przyszło mi skończyć ledwie rozpoczętą podróż po subkontynencie.

Głosy, które przed chwilą usłyszałem, zbliżyły się do mnie, do leżącego i krwawiącego w tym błocie i mazi, która swoim zapachem zmusiła moje trzewia do oddania tego wszystkiego, co w nie parę godzin wcześniej, w samolocie, z zawodowym uśmiechem wtłoczyły stewardessy.

Głosy, które już były przy mnie, mówiły szybko w nieznanym języku. Był to marathi, używany w stanie Maharasztra i w jego stolicy, Bombaju. Wtedy było mi wszystko jedno, w jakim języku ktoś pomoże mi się wydostać z tego gówna. Mój przypadkowy kamuflaż (a błoto oblepiało mnie jak panierka kotlet) nie zdradzał koloru białej skóry, wskazującej na europejskie pochodzenie. Może moi wybawcy pomyśleli, że w rowie leży ich poturbowany „ziomal” i dlatego przyszli z pomocą.

W kilka szybkich minut znalazła się przy mnie ekipa ratunkowa z noszami, zrobionymi z dwóch podłużnych, grubych bambusowych pędów, przeplecionych poprzecznie mniejszymi, cienkimi, również bambusowymi drążkami. Załadowano mnie na ten środek transportu i przy wtórze dziesiątków głosów, śpiewających mantrę o Ramie, mówiącej o tym, że wszyscy pochodzą od boga i do niego wrócą, niesiono mnie w kierunku labiryntu nienazwanych ulic, uliczek i ścieżek slumsu Dharavi.

Po kilku krokach tego konduktu przestałem słyszeć. Przestałem myśleć. Pragnąłem, by czas pokierował wskazówkami zegara świata głęboko wstecz – o dobę. Pragnienie to było jak martwe, pierzaste skrzydła bez ptaka, jak łódź bez wioseł i bez sternika. Trafiłem na zadupie piekła.

 

Chwila, w której zostałem poniesiony w głąb slumsu, stała się początkiem. W życiu każdy dzień przynosi coś nowego. Wiara, los i łut szczęścia lub jego brak prowadzą nas po nieznanych ścieżkach do celu, jakim jest nieznany ląd, a rzeczywistość wydaje się niechcianą iluzją i złym snem. Przeznaczenie jest jedyną na świecie prawdą. Przeznaczenie nie kłamie. Byłem maleńkim elementem wielkiego boskiego planu, który miał się niebawem zrealizować.

*

Dharavi to jeden z największych slumsów świata. Na powierzchni niecałych dwóch kilometrów kwadratowych mieszka ponad milion ludzkich istnień. W prowizorycznych warunkach, bez wody i kanalizacji, ten milion mieszkańców zmaga się ze wszystkimi przeciwnościami losu, walcząc o przetrwanie. Poza tym, że żyją tu ludzie, powstał w nim cały ogromny przemysł. Tu, w Dharavi, szyte są eleganckie ubrania dla elit megalopolis, tu jest wytwarzana renomowana galanteria skórzana, trafiająca do największych salonów mody z ich klientami – filmowymi gwiazdami Bollywoodu i indyjskimi politykami. Tu, w Dharavi, wytwarza się słodycze, które w porze lunchu trafiają do cukierni dla korporacyjnych białych kołnierzyków. Slums Dharavi jest nie tylko miejscem życia miliona ludzi, Dharavi to również małe prowizoryczne fabryki, które zajmują się recyklingiem śmieci zwożonych z całego Bombaju i z pozostałych regionów Indii. Odpady te przetwarzane są na surowce do produkcji nowych przedmiotów. Dharavskie fabryczki zajmują się również garncarstwem i wytwarzaniem mydła, które teraz zdecydowanie było mi potrzebne.

Byłem od stóp po uszy pokryty gównianym błotem i zaschniętą krwią. Moje powieki sklejał brunatny skrzep, a usta, mimo chóru otaczających mnie głosów, nie potrafiły wydobyć z siebie słowa „ratunku”.

Byłem cały umazany błotem, to był mój kamuflaż – wojenny kamuflaż. Był to mundur uszyty na wojnę, na którą, po wyzdrowieniu, chciałem się wybrać. Na wojnę, którą wywołało czterech Indusów z ambassadora, ale do tego czasu, do czasu ostatecznego podsumowania rachunku doznanych krzywd, musiałem wyzdrowieć i musiało upłynąć jeszcze sporo czasu. Najpierw czekała mnie demaskująca kąpiel, a po niej długa rehabilitacja. Moi dobroczyńcy nie mieli pojęcia, że przynieśli na bambusowych noszach gora – tak w Indiach, nieco obraźliwie, nazywani są białasi, czyli turyści z Zachodu – myśleli, że ratują jednego z miliona swoich, któregoś z mieszkańców Dharavi.

Zgromadziło się nade mną istne konsylium. Kilkadziesiąt osób przekrzykiwało się, a każda miała własny pomysł na to, co dalej ze mną zrobić. Ktoś nagle chlusnął we mnie wiadrem zimnej wody, a ta zmyła mój wojenny kamuflaż. Mocny strumień zmył również przyciskany przeze mnie do piersi but, który spłynął wraz ze skrzepłą krwią i błotem na nie mniej błotnistą wąską alejkę, wijącą się pomiędzy prowizorycznymi slumsowymi chatkami, a potem popłynął w siną dal. Wszyscy umilkli i zrobiło się zatrważająco cicho. Był to ten rodzaj ciszy, która bólem naciska na bębenki uszu i dotyka ostrą szpilą zdezorientowanych zwojów mózgowych. Po chwili usłyszałem jedynie jakieś pojedyncze szepty, ustalające sposób, w jaki ma nastąpić rozdanie talii kart tej nowej sytuacji.

Spod błota wyjrzała przestraszona i wykrzywiona bólem twarz białego gora, człowieka z Europy – moja twarz. Tajemnica się wydała. Nie byłem ich człowiekiem ze slumsu. Byłem obcy.

Po upływie nieokreślonego czasu, potrzebnego do zwołania ważnych osobistości, zebrała się nade mną rada starszych, a po kilku minutach prowadzonej szeptem debaty rada ta zdecydowała o mojej najbliższej przyszłości. Zostałem przeniesiony do leżącej w pobliżu chatki.

Nazwa „chatka” jest nad wyraz przesadzoną. Była to lepianka, częściowo wymurowana z czerwonej cegły, a częściowo wykonana z bambusowych tyczek, powiązanych sizalowym lub kokosowym włóknem i poprzeplatanych udającymi ściany trzcinowymi matami. Chata była przykryta arkuszem blachy falistej i niebieską, plastikową plandeką. Wnętrze w niczym nie przypominało pomieszczenia, w którym można żyć. Wyglądało bardziej na jakiś warsztacik niż na mieszkalną izbę. Podłogę zastępowało ubite stopami poprzednich lokatorów klepisko, w narożniku pomieszczenia rozłożone były kartony, a na nich leżało coś na kształt wykonanego z dziesiątków małych kolorowych szmatek patchworka, najprawdopodobniej spełniającego rolę kołdry. W suficie, zrobionym z kawałka przerdzewiałej blachy, był durszlak dziur. Leżąc kilka tygodni na podłodze chaty, nauczyłem się na pamięć tego widoku – dziury układały się w mapę gwiazd, wulkanów i mórz na księżycu oraz w zegar samolotów przelatujących o tych samych porach nad slumsem. Nieotynkowane ściany przyozdabiały kolorowe plakaty. Pierwszy prezentował jakieś hinduskie bóstwo trzymające w rękach widły. Znacznie później dowiedziałem się, że to Lord Śhiva trzymający triśulę, czyli trójząb. Drugi plakat reklamował bollywoodzki film i przedstawiał scenę tańczących śliczności pośród wąsatych twardzieli strzelających z pistoletów i szybkostrzelnych karabinków Uzi. Na centralnym miejscu plakatu, w pozycji szpagatu, siedziała jedna z tych piękności i eksponowała swoje trochę przygrube łydki i uda, oraz tajemnicze, wielkie szmaragdowe oczy.

Wtedy nie miałem pojęcia, że los tak pokieruje moim życiem, że te szmaragdowe oczy będą kiedyś patrzyły na mnie z bliska. Z bardzo, bardzo bliska. To była Margaret. Moja Margaret.

Obok wejścia, na kilku ciasno przylegających do siebie cegłach, ułożonych niczym mały stolik w regularny kwadrat, stała dwupalnikowa turystyczna kuchenka na ropę, a obok niej aluminiowe naczynia. Garnki, miski i miseczki, sfatygowane wieloletnim używaniem, były powgniatane i powyginane, a także pełne dziur po nitach, które, zapewne w czasach świetności tych naczyń, mocowały nieistniejące dziś ich uchwyty i rączki. Samo wejście do izby nie miało drzwi. Zastępował je koc powieszony na dwóch gwoździach wbitych w wapienne fugi. Koc falował z wiatrem, przynoszącym z zewnątrz do chaty wszystkie okoliczne zapachy. Z dachu wystawała umocowana dnem do dołu plastikowa butelka typu PET. Spełniała rolę żarówki. Tak, świecącej dość intensywnym światłem żarówki. Przez tę butelkę wpadały do pomieszczenia promienie słoneczne i rozświetlały je tak jak normalna, elektryczna żarówka. Jej dno, z kilkoma wypukłymi „cyckami”, pracowało jak kilka rozpraszających soczewek, a światło było tak intensywne, jak średniej mocy prawdziwa żarówka. Na jednej ze ścian wisiała półka, wykonana z plastikowej skrzynki po coca-coli. Stały na niej różne zawiniątka i szklane słoje z artykułami spożywczymi, zabezpieczonymi w ten sposób przed szczurami i karaluchami. Na przeciwległej ścianie, na takich samych gwoździach jak drzwi z koca, wisiało moje czyste ubranie. Podczas gdy byłem nieprzytomny, przebrano mnie w jakieś odzienie, a moje uprano. Obok posłania samotnie stała metalowa szafka, która swoim żelaznym pancerzem dawała odpór szczurzym zębom. Zębom szczurów wielkich jak koty, które, niczym domowe zwierzątka, spacerowały bezkarnie po swoich, przechodzących przez środek chatki, ścieżkach.

Pośrodku tej bardzo skromnej izby leżałem na prowizorycznych bambusowych noszach i wpatrywałem się w zamontowaną w suficie plastikową lampę do momentu, kiedy przestała oddawać zatęchłemu pomieszczeniu dobroczynne, złapane z zewnątrz słoneczne światło. Płaszcz nocy szczelnie opatulił slums. Moje myśli były daleko od tego miejsca. Znajdowałem się w Małopolskim Przełomie Wisły, nad brzegiem Krowiej Wyspy w Kazimierzu Dolnym, gdzie w namiocie piłem gorącą herbatę zaparzoną na kocherze. Myślami byłem na warszawskiej Starówce, tuż obok pomnika Syrenki, która łzami fontanny skropiła moje czoło, ale ciałem byłem bardzo daleko od tych przyjaznych mi miejsc, leżałem w chatce, w której zgasło światło plastikowej lampy, może nastała noc, a może po prostu, z wycieńczenia, pogrążyłem się w złym, koszmarnym śnie.

*

Obudził mnie brzęk aluminiowych garnków, jakby ktoś specjalnie w nie walił na moją pobudkę. Usiłowałem zerwać się na nogi, lecz ból przytrzymał mnie tak, jak skórzane pasy trzymają awanturującego się pacjenta izby wytrzeźwień. Spojrzałem w stronę hałasujących naczyń. Wejście do izby było odsłonięte, odwinięty i przybity gwoździem koc wpuszczał jaskrawe, oślepiające światło słoneczne i nowy, radosny dzień. Na progu siedziała w kucki drobna kobieta. Zaokrąglonym ciałem opierała się o grubą bambusową tyczkę, podpierającą wątły dach. Chatka dygotała, bałem się, że każdy nieuważny, najmniejszy ruch kobiety sprowadzi na mnie ciężar falistej blachy. Słaby, wirujący na naftowej kuchence ogienek rzucał blask na skupioną twarz Induski. Głowę miała osłoniętą koronkową dupattą, a przez ażur koronek prześwitywały bruzdy jej zmęczonego czoła. Skulona, zgięta w pałąk sylwetka skrywała tajemnicę bólu i cierpienia. Kobieta była pochylona nad bulgocącym na spalinowej kuchence aluminiowym naczyniem. Jedną ręką wolno, jakby od niechcenia, mieszała zawartość garnka, a w drugiej trzymała plastikowy kubek, z którego wąską, ale celną strużką wlewała do niego biały płyn – kozie lub bawole mleko. Podniosłem głowę i próbowałem wykrztusić z siebie jakieś słowo przywitania, lecz zaschnięte usta nie wypuściły z siebie nic. Nic, co mogłoby wskazywać na to, że już się ocknąłem. Na plecach pochylonej nad garnkami kobiety leżał gruby bicz czarnych, nigdy nieobcinanych i błyszczących od kokosowego olejku włosów. Jak na Induskę miała wyjątkowo jasną skórę. Jej dłonie, pomarszczone w fałdki ze starości i od ciężkiej pracy, pokryte wątrobowymi piegami, trzymały chochelkę, a sprawne palce mieszały w garnku strawę perkocącą na ogniu. Przekrwione białka bursztynowych oczu tej kobiety zdradzały częsty płacz nad minioną, tragiczną przeszłością.

Do izby wszedł wysoki, uśmiechnięty mężczyzna. Był elegancko ubrany; w nieskazitelnie białą, nienagannie wyprasowaną koszulę i w czarne spodnie, ściągnięte na biodrach czarnym skórzanym paskiem, na nogach nosił czarne, skórzane półbuty.

– Dzień dobry – powiedział do kucającej kobiety i ukłonił się złożonymi jak do modlitwy dłońmi. – Dzień dobry – powtórzył przywitanie, kierując spojrzenie w moją stronę.

Z wysiłkiem zebrałem się do wyrzeźbienia uśmiechu w plastelinowych mięśniach mojej twarzy i z trudem odpowiedziałem na przywitanie.

– Dzień dobry – wymamrotałem – ale chyba dla mnie… nie za bardzo jest dobry… ten dzień. – Moje wygięte w podkowę usta próbowały być dowcipne.

– Wszystko będzie dobrze, Mama Mavi zajmie się tobą i szybko staniesz na nogi. To jest Mama Mavi – przedstawił mi kobietę, wskazując ją ręką, ale ona nie zareagowała na tę kurtuazyjną prezentację, beznamiętnie wsypała do garnka prawie pół torebki cukru, przez cały czas mieszając drugą ręką zawartość poobijanego aluminiaka.

– Zostaniesz tu jakiś czas, dopóki nie wyzdrowiejesz. Mama Mavi zreperuje twoje ciało i niedługo będziesz jak nowy – powiedział ze spokojem mój pierwszy gość.

Wysoki i przystojny mężczyzna wyglądał jak witający u bram zaświatów selekcjoner, który dla opanowania sytuacji pomagał sobie gestem ręki, oddzielając nadających się do raju od tych idących do piekła, jakby chciał podkreślić, że sytuacja, w jakiej się znalazłem, nie jest aż taka zła. Miałem zostać tu przez pewien czas.

Czas jest materią, która, jak kości mojej nogi, zrasta się, leczy rany. Ale tym razem nie był dla mnie lekarzem; był wielką, krwawiącą raną. Znękane serce waliło ze strachem, a w głowie kłębiła się mieszanka sprzecznych uczuć.

– Ale… ja muszę do… do szpitala. Muszę na policję! Gdzie są moje rzeczy? – Próbowałem odeprzeć ten przypływ troski o moją osobę. – Nie mogę tu zostać. Muszę…

Mężczyzna, już bardziej zdecydowanym gestem ręki, jakby odganiał namolną muchę, przerwał moje stękanie.

– Nigdzie nie musisz i nic nie musisz! Ja zajmę się wszystkim. Jestem tu… naczelnikiem! Wszystkie twoje sprawy są w naszych rękach. Jedyne, co teraz musisz, to wyzdrowieć – powiedział stanowczym głosem; takim, z którym się nie dyskutuje, i wyszedł, rozmywając się w słonecznym świetle, jaśniejszym i bielszym od koszuli, którą nosił.

Jego słowa dudniły mi w głowie jeszcze przez długą chwilę. „Wszystkim się zajmę…” – Co to miało znaczyć? Wszystkie moje sprawy są w ich rękach… Czyli w czyich? Nie do końca jeszcze zdawałem sobie sprawę ze swojego położenia, ale do mojej świadomości już zaczynało docierać to, że zostałem napadnięty, pobity i okradziony.

Okradziony? – mój wewnętrzny głos potwierdzał odzyskiwanie pamięci przez poturbowany uderzeniem otępiały mózg.

– Mój bagaż, pieniądze, moje dokumenty! – wyrwały się moje myśli chrapliwym głosem, wydanym w kierunku siedzącej w progu izby kobiety.

Mama Mavi odwróciła się w stronę źródła chrapliwego głosu i wstała z klepiska. W ręku trzymała szklankę z gorącym płynem. Wyciągnęła ku mnie rękę ze szklanym naczyniem trzymanym w powykręcanych chorobą sękatych palcach. Na kilka pulsujących uderzeń mojego serca sparaliżowała mnie myśl, że ta pogodna, okrągła postać z kwadratowej bajki chce chlusnąć we mnie wrzątkiem. Gdybym leżał na łóżku, a nie na klepisku, zapewne spadłbym z niego, próbując uciekać, nie pamiętając o tym, że moje ciało nie jest na to gotowe.

Piętno napaści zapada w głębokich, niezbadanych ostępach umysłu i za każdym razem, w obliczu nawet pozornego i irracjonalnego zagrożenia, odzywa się strachem dwustu uderzeń serca na minutę i napręża mięśnie do skoku lub ucieczki.

Podniosłem głowę i pomachałem przed sobą ręką, jakbym usprawiedliwiał się przed Mavi z koszmarnego snu, który spowił moją duszę. Miałem serce zaciśnięte w pięść wojownika i w chwili, gdy Mavi spojrzała słodką, miodową lepkością swoich oczu w moje wystraszone gały, zawstydziłem się. Zdałem sobie sprawę z tego, że aby przetrwać, muszę zaciśniętą pięść rozpostrzeć w otwartą jak gołębie skrzydła dłoń, a także otworzyć na dobro skurczone wyimaginowaną napaścią serce. Rozpostarłem dłoń w kierunku podchodzącej do mnie czystej dobroci i odebrałem z jej rąk puchar doprawiony uczciwą intencją.

– Napij się, herbata dobrze ci zrobi – powiedziała aksamitnym i ciepłym głosem, podając mi ćaj, czyli na indyjski sposób zaparzoną herbatę, z dużą ilością cukru i mleka. – Napij się, teraz nic więcej nie możesz zrobić, a twoje dokumenty są bezpieczne. Oto one, są tutaj. – Sięgnęła ręką do półki i z plastikowej skrzynki wyjęła mój paszport. – Proszę, to twoje. – Podała mi dokument trzęsącą się chudą dłonią, obciągniętą pomarszczoną i usianą tysiącem piegów skórą.

Mój paszport był kryształem wolności w studni smoka. Wziąłem go w ręce i przytuliłem do piersi.

– Dziękuję – powiedziałem głosem schwytanego do klatki potulnego chomika. – Dziękuję, Mamo Mavi.

Uśmiechnęła się słodko, a ja, po wypiciu kilku łyków kojącego napoju, zapadłem w słony i kwaśny od otaczającej mnie woni sen. Spowite drzemką myśli błądziły; od topniejących śniegów Europy po pustynię rozgrzanej Azji, na której z rozwaloną głową leżał, w rozedrganym powietrzu fatamorgany, trup poszukiwacza przygód.

 

Jeśli się bardzo, ale to bardzo chce przeżyć przygodę życia – ona zawsze przychodzi nie w porę. Przygoda nigdy nie jest zaplanowana. Przygoda nie pyta o adres i czas. Przygody przewidzieć nie można. Ona jest jak pustynne meszki, które zlatują się do naszych ukrwionych stóp i gryzą bez opamiętania ropiejące strupy. A wtedy, bezwiednie drapiąc się po stopach, drażnimy ranę, chcąc dokuczliwe swędzenie odesłać tam, skąd przyszło. Oranie ciała zaniedbanymi w podróży księżycami brudnych paznokci zaprowadzi nas do niedyplomowanego znachora, który okadzi nasz ból, albo do chirurga, który amputuje nam nogę. Przygoda rozgrywa się w przestrzeni pomiędzy dymem z kadzidła a ostrzem skalpela.

*

Mama Mavi była starszą kobietą, zdecydowanie po sześćdziesiątce, o szlachetnych rysach twarzy i ciepłym, przyjaznym spojrzeniu jasnobrązowych, miodowych oczu. Właściwie miała na imię Madhavi. Madhavi, od madhu, czyli miodu. Wszystkie dzieci w slumsie biegały za nią, domagając się słodyczy, którymi chętnie je częstowała, a ponieważ większość dzieciaków ledwo odrosła od ziemi i wymawianie całego jej imienia przychodziło im z trudem, więc łatwiej było im nazywać ją Mavi.

– Mavi, Mavi! – krzyczały za nią. – Ja też chcę, ja też! – I każde dziecko dostawało od niej miodowy cukierek.

Mama Mavi rzeczywiście była słodką i dobrą kobietą, tak słodką jak miód na każde pęknięte serce. Moje takie było. Mieszkając, trochę przymusowo, w Dharavi, osobiście doświadczyłem tej jej dobroci. Przez kilka tygodni opiekowała się mną jak własnym synem. Swojego kiedyś straciła.

Wiele lat wcześniej Madhavi była pielęgniarką. Pracowała w prywatnej klinice. Jej mąż nie miał stałej pracy i imał się każdego dorywczego zajęcia, dzięki któremu mógł zarobić parę groszy na utrzymanie swojej rodziny. Bombaj prężnie się rozwijał, to miasto było jednym wielkim placem budowy. Jednego dnia wchodziły na teren slumsów, czy też na teren dzikich targowisk wielkie buldożery, a drugiego dnia stawiano budowlane dźwigi i już po kilku miesiącach stały nowe wieżowce ze szkła i aluminium. Tempo budów było iście olimpijskie.

Mąż Madhavi na jednym z takich placów budowy zatrudnił się do prac wysokościowych. Szefowie firm budowlanych za niedotrzymywanie terminów zakończenia prac byli przez inwestorów obciążani karami finansowymi, a kary te przenosili na zwykłych pracowników. Zdarzało się, że budowlańcy nie otrzymywali za swoją pracę żadnych pieniędzy, jednak w dalszym ciągu przychodzili na budowę z nadzieją, że któregoś dnia pracodawcy wypłacą im zaległe wynagrodzenia. Pewnego razu terminy były tak napięte, że większość robotników, w obawie, że mogą nie otrzymać wynagrodzenia, zaczęła przyprowadzać do pracy swoich najbliższych – szwagrów, żony, braci i dzieci – żeby ci pomogli im w nadgonieniu opóźnienia. Mąż Mavi przyprowadził do pracy swojego syna.

Syn Madhavi miał wtedy czternaście lat. Spadł z dwunastego piętra budowanego wieżowca. Kremacja zwłok nastolatka odbyła się jeszcze tego samego dnia. Mąż Mavi obarczył się winą za śmierć syna i po trwających dziesięć dni obrzędach żałobnych poszedł na Górę Sępów. Góra ta znajduje się na przedmieściach Bombaju, w niewielkim górskim paśmie Malabar. Na Górze Sępów wznosi się dziesięciometrowa kamienna wieża, zwana Tower of Silence, Wieżą Milczenia. Góruje ona nad dzielnicą Grant Road, znaną w Bombaju z przepięknych wiszących ogrodów. Wśród tak pięknej przyrody mąż Mamy Mavi wspiął się na szczyt wieży i skoczył w przepaść. Reszty dokonały sępy, które rozebrały szkielet z mięsa, a pozostałe na dnie wieży kości, zgodnie z obowiązującym hinduskim rytuałem, Mavi wrzuciła do morza.

Każda inna kobieta po takich przeżyciach poszłaby na Górę Sępów i skoczyła z niej w ślad za swoim mężem. Ale nie Mama Mavi. Ona dzielnie się trzymała. Jakaś dziwna magiczna moc dawała jej siłę. Twierdziła, że gdyby Bóg chciał ją zabrać do siebie, to kazałby jej iść tamtego feralnego dnia wraz ze swoją rodziną na budowę, a tam, na dwunastym piętrze, wiązałaby drutem oczkowym szalunkowe belki i nie będąc niczym asekurowana, zapewne podzieliłaby los swojego syna.

Niestety, pasmo nieszczęść nie opuściło tej dzielnej kobiety. Okazało się, że jej pracodawca – właściciel kliniki, w której pracowała – wyjechał na stałe do Ameryki. Przed wyjazdem potajemnie sprzedał budynek, w którym mieściła się klinika, i tym finansowym manewrem pozbawił zatrudnienia wszystkich jej dotychczasowych pracowników. Mavi została bez środków do życia. Nie dość tego, podczas jej nieobecności właściciel wynajmowanego przez nią mieszkania wyrzucił wyposażenie jej domu. Cały dorobek jej życia znalazł się na ulicy. Kamienicznik zmienił zamki w drzwiach, a Mavi już nie mogła wejść do swojego mieszkania. Podobnie jak jej rzeczy wylądowała na ulicy. Tułała się po całym mieście, sypiała pod mostami i we wszystkich możliwych mrocznych zakamarkach. Walczyła o przeżycie.

Z ulicy zabrał ją naczelnik slumsu – Manish – ten w białej i nienagannie wyprasowanej koszuli elegancki mężczyzna, którego właśnie poznałem; był moim pierwszym gościem. Zabrał ją do slumsu, do Dharavi, i przydzielił jej mały i pełen niewygód, szczurów i karaluchów blaszany domek.

Manish, jako naczelnik, przydzielał domki i budował nowe dla wszystkich potrzebujących i przybywających do slumsu lokatorów, wyrwanych z indyjskiej wsi, którzy w ucieczce przed śmiercią głodową wybierali ratunek w ucieczce do Miasta Nadziei nad Dobrą Zatoką. Manish organizował ekipy, które remontowały domy dla wdów, sierot i kalek. Z bambusowych tyczek i płacht folii pod jego dowództwem powstawały domy dla ludzi, którzy z całych Indii lądowali w Dharavi w poszukiwaniu lepszego życia.

Większość z nich po przybyciu do Bombaju, nie mając innej możliwości, najczęściej koczowała na ulicy. Ci, których szczęście nie opuściło do końca, trafili do slumsu, a w nim Manish okazał się jedyną ich nadzieją. Taką nadzieją był on i dla Mamy Mavi, która od tamtego czasu do dziś tu mieszka.

Podobno na jednej z wielu nielegalnych loterii o nazwie New Life Manish wygrał pokaźną kwotę i od tamtego czasu mianował się naczelnikiem slumsu. Przez kilka pierwszych lat swoich rządów do każdej nienazwanej uliczki i alejki doprowadził szlauch i w określonych, wyznaczonych przez siebie godzinach dostarcza mieszkańcom slumsu bieżącą wodę. Manish wymyślił również oświetleniowy system PET. Przeprowadził wiele szkoleń dotyczących działania i montażu tego wynalazku. Okablował ponad połowę slumsowych chatek, doprowadzając do nich telewizję satelitarną. Oczywiście mogą ją odbierać tylko ci, których stać na telewizor, ale przede wszystkim na agregat prądotwórczy napędzany ropą, ponieważ energia elektryczna jest w slumsie towarem bardzo deficytowym i reglamentowanym.

Naczelnik jest najbardziej szanowaną osobą spośród miliona mieszkających tu ludzi. Miał pseudonim „Triblakłanłajt”, wywodzący się od noszonych przez siebie czarnych półbutów, paska i spodni oraz białej, perfekcyjnie – bez kantów na rękawach – wyprasowanej koszuli. Nikt nie widział go ubranego inaczej. Zawsze był elegancki; czysto ubrany, dokładnie i starannie ogolony i ostrzyżony.

„Triblakłanłajt” właśnie wszedł do mojej chatki i oznajmił ważny komunikat moim leżącym, umierającym i sponiewieranym przez napad zwłokom.

– Już wszystko załatwione – powiedział. – Policja szuka bandytów, którzy cię okradli i pobili. Kiedy spałeś, przebraliśmy cię w czyste ubranie, ale w twoich spodniach był tylko paszport, nic więcej. Dokument był trochę mokry i brudny. Mama Mavi go wyczyściła… powinien tu gdzieś być. – Zataczającym okrąg gestem ręki ogarnął całe pomieszczenie.

– Tak, już mi go oddała, ale w spodniach miałem jeszcze pieniądze, dużo pieniędzy – odpowiedziałem z nutą żalu i podejrzliwości.

– Poza paszportem niczego więcej nie znaleźliśmy, spytaj Mamę Mavi – powiedział i spojrzał na nią, szukając potwierdzenia swoich słów, tak jakbym oskarżał go o tę kradzież.

Mavi ze szczerym uśmiechem pokręciła głową we wszystkich kierunkach i potwierdziła słowa naczelnika.

– Tak, w spodniach był tylko paszport.

No to nie jest dobrze, pomyślałem. Ukradli aparat i laptopa i mogę jakoś tę stratę przetrawić, ale pieniądze? Osiem tysięcy dolarów, które miały mi wystarczyć na rok pobytu w Indiach, na napisanie książki i przygotowanie albumu z setką zdjęć… Cholera, trudno będzie, nie mam sprzętu, nie mam pieniędzy, a jeśli chodzi o te ostatnie, o żelazną rezerwę, czyli dwa tysiące schowane w butach, stały się one stawką w przegranym meczu rugby ze świniami… Houston, wylądowałem na Marsie, rakieta nie chce odpalić, mam problem!

 

Nie wiedziałem, co dalej począć, ale na szczęście byłem w dobrych rękach. Przez następne kilka dni Mama Mavi doglądała ran na mojej głowie i zmieniała opatrunki, a miejsce, w które przyjąłem uderzenie, smarowała jakąś śmierdzącą nie do wytrzymania maścią. Mówiła, że to ajurweda, sama natura. Nie czułem w tych mazidłach ajurwedyjskiej natury, kojarzącej mi się z aromatycznymi olejkami i płatkami kwiatów. Jedyne, co czułem, to jakieś rozkładające się śmierdzące łajno, ale nie protestowałem przed używaniem go do moich ran, ponieważ z dnia na dzień czułem się znacznie lepiej.

Mavi wzbudzała moje zaufanie, instynktownie czułem, że nie zrobi mi krzywdy. Rana na głowie goiła się jak na przysłowiowym psie, ale znacznie gorzej było z moją nogą, którą Mama Mavi pierwszego dnia usztywniła deseczkami ze skrzynki na warzywa. Po tygodniu opatrywania nogi moja pielęgniarka odwiązała od niej deski i masowała ją do momentu, kiedy wytworzone tarciem ciepło spowodowało niemiłosierne pieczenie. Jej dłonie zmieniały się w wodorosty płynące po falach chorej zatoki mojego obolałego ciała. Bezlitośnie pokonywała wyboistą drogę od miednicy do kostek, często posiłkując się drewnianym wałkiem do placków ćapati. Czułem wtedy, jakby cała moja noga została oblana benzyną i podpalona. Mavi była doświadczonym medykiem. Dawało się odczuć to, że nie jestem jej pierwszym pacjentem z takimi obrażeniami. Wykonywane przez nią bolesne zabiegi usprawiedliwiało jedynie jej doświadczenie, a dłonie zdawały się mówić: „Biały gora, chłopaku, nie ty pierwszy i nie ostatni wpadłeś w moje ręce, które wiedzą, co mają robić”.

Bez sprzeciwu poddawałem się wszystkim jej zabiegom, a podczas tych innych, higienicznych, po prostu udawałem, że śpię. Mavi z niespotykaną matczyną starannością dbała o moją czystość. Na kuchence na ropę podgrzewała wodę i bawełnianą szmatką przemywała mnie całego tak, jak myje się małe dzieci. Mokrą ściereczką myła moje spocone i chore ciało, ale wstyd piekł mnie w oczy, więc zakrywałem fałdą szmaty nocnego przykrycia swoje intymne strefy i twarz, ukrywającą się za zażenowanym ciałem.

Mavi była również świetną kucharką. Widocznie naczelnik Manish zakontraktował u niej usługę kompleksową, dotyczącą mojej osoby. Mavi, poza dbaniem o mój stan zdrowia, przyrządzała dla mnie dwa bardzo syte posiłki dziennie. Były to przeróżne, we wszystkich kolorach tęczy sosy podawane z ryżem i plackami ćapati. W mojej diecie znalazły się też gotowane warzywa, przyprawiane garam masala i świeżą kolendrą. Garam masala to mieszanka szesnastu przypraw, która jest podstawowym elementem większości dań kuchni indyjskiej. Jedną z moich ulubionych potraw, i chyba najbardziej popisowych dań w wykonaniu Mavi, były „palce kobiety”. Tak w Indiach nazywa się świeżą okrę duszoną z pomidorami, cebulą i czosnkiem w oleju kokosowym, doprawioną mieszanką przypraw, której skład jest rodową tajemnicą każdej indyjskiej pani domu.

Na diecie Mavi szybko odzyskiwałem siły. Byłem rozpieszczany, ponieważ pomiędzy posiłkami wścibskie i wszędobylskie dzieci, pod pretekstem zobaczenia białasa, zaglądały do mojej chaty i przynosiły mi banany lub ananasy. Miałem wrażenie, że naśmiewają się ze mnie, że jestem obiektem dziwacznym na miarę cyrkowej baby z brodą, ale pozostawiane przez dzieci owoce tłumiły moją chęć dania klapsa któremuś z tych urwisów. Dobrze karmiony i pielęgnowany szybko odzyskiwałem fizyczne siły. Z psychiką było trochę gorzej. Przede wszystkim zastanawiała mnie moja pasywna postawa wobec bycia w slumsie i godzenia się z taką sytuacją. Dlaczego nie poprosiłem o możliwość zadzwonienia na policję i do polskiej ambasady? – pytałem momentami sam siebie, ale jakaś dziwna siła, jakiś mistycyzm i magia mówiły mi, że tak ma być, że to jest moje przeznaczenie, że to jest moja przygoda i zabawa z życiem, to moja karma. Donikąd się nie spieszyłem, obserwowałem i poznawałem Indie od strony, od której żaden turysta nie miał szans ich poznać, po czym, kołysany huśtawką wątpliwości, zadawałem sobie pytanie: Po co mi jakieś dodatkowe kłopoty, po co ambasada i policja? Jest mi tu dobrze, dojdę do siebie, a wtedy pomyślę, co mam robić dalej. Mama Mavi codziennie mnie masuje, karmi najwspanialszym jedzeniem na świecie, jest przecież dobrze.

I rzeczywiście byłem karmiony jedzeniem nie z tej ziemi, a jedzeniem z indyjskiej ziemi. Do tej pory uważałem, że ugotowany na kurze i wołowinie rosół z domowym makaronem, kotlet schabowy, kartofle i mizeria są potrawami godnymi ich zaserwowania podczas najważniejszych okazji i największych świąt. Posiłki, które przyrządzała Mama Mavi obaliły moje dotychczasowe wyobrażenie o dobrym jedzeniu. Co prawda czerwony barszczyk z uszkami w wykonaniu mojej cioci Marysi lub zupa zacierkowa w popisowym wykonaniu babci Wandy zostaną na zawsze na moich kubkach smakowych tęsknym wspomnieniem dzieciństwa. Jednak kuchnia indyjska przewyższała wszelkie wyobrażenie o dobrym jedzeniu. Posiłki w wykonaniu Mavi miały jeszcze jedną niepowtarzalną cechę: smakowały jak podane na talerzu serce. Serce pełne miłości: miłości szczerej i prawdziwej, pozbawionej nienawiści i zawiści, uprzedzeń rasowych i religijnych, miłości pełnej i wywodzącej się wprost z głębi serca duszy.

W Indiach każda pani domu i każdy kucharz w gotowanie wkłada swoje serce. Przygotowanie jedzenia wynika z miłości. W każdym innym przypadku jest to konsumowanie paszy, wypełnianie żołądka jakąkolwiek treścią. Mogłaby to być tektura lub lekko przyprawiona czymkolwiek sieczka, byleby dawała się pogryźć i przełknąć. Prawdziwe jedzenie to takie, w które ktoś wkłada całą swoją miłość do karmionej osoby. Takie było moje jedzenie w obskurnej chatce na końcu świata – w Dharavi, miejscu zapomnianym przez ludzi i Boga, w tej jedynej w swoim rodzaju społeczności scalanej przez miłość, tak jak wspólna religia scala jej wszystkich wyznawców w walce ze skrajną biedą.

*

Już nie było tak źle jak na początku. Kiedy trochę pomieszka się w slumsie, z upływem czasu robi się łatwiej. Dobrze karmiony sypiałem po kilkanaście godzin dziennie i krzepiłem zdrowiejące ciało nie tylko kojącym snem, ale i kaloriami wegetariańskiego pożywienia.

Przyzwyczajenie jest drugą natura człowieka, ale żeby potem było łatwiej, najpierw musi być bardzo źle. W pierwszych tygodniach mieszkania w slumsie zdarzały się dni, kiedy myślałem o przejściu na drugą, ciemną stronę. Miałem chwile załamania i słabości, kiedy w wyobraźni wiązałem gruby sznur do bambusowej belki, lecz po chwili wahadło wychylało się w przeciwną stronę. Każda sekunda w hałasie, w smrodzie, biedzie i brudzie zdawała się być tą ostatnią – wyzwaniem nie do udźwignięcia i nie do przeżycia. Podjąłem je, ale każdy mój ruch skutkował brakiem tchu, a każdy oddech skraplał się na niebieskim brezencie dachu i płakał deszczem potu i łez beznadziei.

Jedynie nadzieja trzyma nas przy myślach o lepszym jutrze. Lepsze dni zaczynają się po tych najgorszych, a te były już za mną. Przede mną była praca nad losem, który musiałem obdarzyć zaufaniem. Każdą chwilą dobrych myśli, małymi cegiełkami budowałem mur nadziei, mur, który w każdej chwili mógł stać się cienkim włóknem zwątpienia, a to może pęknąć z byle powodu. Nadzieja na wielką przygodę, na napisanie bestselleru, na wszystko, co piękne i jeszcze niepoznane, dawała mi siłę. Była to moja tajemnica, tajemnica pragnienia lepszego świata, świata poza Dharavi, którą zakopałem głęboko przed Mavi i Manishem. Uważałem, że jest zbyt czysta jak na slums i zbyt niezrozumiała dla nich, by się nią dzielić. Posiadanie tajemnicy należącej tylko do siebie sprawia zbyt wiele radości, by się nią dzielić z kimkolwiek.

 

Któregoś słonecznego i bardzo ciepłego poranka siedziałem przed swoją chatką na zydlu zbitym z kawałków deski. Słońce stało w zenicie, a parność powietrza chwytem zapaśnika trzymała mnie za gardło. W gorących promieniach porannego słońca wygrzewałem jeszcze chorą nogę, gdy, jak monsunowy porywisty wiatr, przebiegł naczelnik Manish, tak jakby on kogoś lub ktoś jego gonił. Cofnął się o dwa kroki do wysokości mojej chaty i powiedział:

– Z tobą też muszę pogadać. – I pobiegł dalej.

Zabrzmiało to trochę złowieszczo. Nie wiedziałem, co złego uczyniłem i co jeszcze niedobrego może mnie czekać. Do tej pory nie widziałem Manisha w złym humorze i w takim… „lotnym” stanie. Zwykle był miły i uczynny. Dzieci uwielbiały go za to, że zawsze pogłaskał je po głowach i często rozdawał im banknoty rupii, co prawda o niskim nominale, ale jednak. Jednych pytał o zdrowie, a innych o to, czy ktoś szuka pracy i czy on może w tym lub w czymś innym pomóc.

Minęła godzina, może dwie, po których Manish wrócił do mnie i usiadł wprost na klepisku mojej chaty. Siadając, podciągnął swoje starannie wyprasowane spodnie, tak aby się nie pogniotły, a kanty były tak ostre, że każda mucha chcąca na nich usiąść rozcięłaby się na pół. Manish rozejrzał się po izbie, jakby szukał pyłku kurzu, do którego mógłby się przyczepić jak drużynowy na obozie harcerskim, uniósł głowę i spojrzał mi prosto w oczy. Myślałem, że naczelnik jest na mnie zły, ale on, bardzo łagodnym i spokojnym głosem, zaczął dłuższą przemowę.

– Peter, muszę cię prosić o pomoc. Rządowa instytucja chce rozebrać nasze domy, nasze osiedle. Mają tu wjechać buldożery. Oni chcą zrównać slums z ziemią i wybudować tutaj nowoczesne osiedle z supermarketem. Władze miasta przygotowały plan ataku. Nie liczą się z ofiarami, które bez wątpienia będą, a mogą być ich tysiące. Tak jest od wielu lat, ale do tej pory jakoś dawałem sobie radę z takimi sytuacjami. Od dwudziestu lat walczę o ten skrawek ziemi, o ten dom, bo to jest mój dom, to jest dom moich ludzi, którzy mi zaufali i mnie kochają. W magistracie wiedzą, że nie mogą nas stąd wyrzucić jakimś pisemkiem. Wiedzą o tym, że ci wszyscy ludzie zamieszkaliby na ulicach całego miasta, a tego urzędnicy nie chcą. To jest dla nich nie do przyjęcia. – Manish opowiadał, a ja mu nie przeszkadzałem, potulnie oddając się słuchaniu. – Obecnie prowadzona polityka ma dowodzić tego, że władza troszczy się o ludzi i nikt nie zostanie wyrzucony ze slumsu, ale ciśnie ich miejski biznes. Lobby developerskie obiecuje im, że na potrzeby wysiedlonych ludzi odda część wybudowanych mieszkań, ale oni kłamią. Musimy spełnić wszystkie warunki burmistrza, które mogą ustrzec slums przed zagładą. Musi tu powstać szkoła, a ty musisz tę szkołę założyć i prowadzić! – Manish zakończył swój wywód głębokim westchnieniem.

Z jego słów wyłaniała się wizja kataklizmu. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Musiałem przetrawić ten strumień dziwnych informacji. Na chwilę otuliłem się milczeniem jak szczelnym zimowym szalem podczas śnieżnej zadymki. Nie wierzyłem w ani jedno słowo Manisha. Jaka mogła być zbieżność wielkiego, miliardowego kapitału i świata polityki z moją osobą? Żadna! Jaka władza stawia warunek powstania jakiejś „niedzielnej” szkółki jako ten, który miałby ustrzec milion ludzi przed utratą domu? To wszystko brzmiało zbyt pokrętnie i niedorzecznie.

Owszem, zdarzało się usuwanie małych, nielegalnych slumsów w celu pozyskania przestrzeni pod budowę supermarketów czy też nowoczesnych biurowców, ale warunkowanie wysadzenia Dharavi w powietrze od powstania szkoły było totalną bzdurą. To nie była polityka jakiegoś tam magistratu, to była polityka naczelnika Manisha.

W swojej naiwności, że każdy gora – białas – zgodzi się ratować miasteczko, Manish wymyślał takie historie, żeby osiągnąć swój cel. Jednak był on szczytny, więc się zgodziłem.

Namowy Manisha były precyzyjnie przemyślane, odniosłem wrażenie, że te sformułowania powtarzał już wielokrotnie. Drzemało we mnie przekonanie, że nie byłem pierwszy, ale przyjąłem jego propozycję, czując się nią szczególnie wyróżniony.

– Oczywiście, mogę uczyć dzieci, tylko nie wiem, czy potrafię, nie wiem, czy dam radę.

– Potrafisz. One muszą się uczyć – odpowiedział. – To jest ich jedyna szansa na wydostanie się stąd. Teraz kradną, żebrzą na ulicy albo ciężko pracują na wysypisku śmieci. Może kiedyś, dzięki tobie, zostaną doktorami, prawnikami lub inżynierami i będą mogły pomagać innym, również tutaj mieszkającym ludziom, swoim braciom i siostrom. Czy… ty wiesz, jak żyją bogaci? One, te dzieci, też mogą tak żyć, tylko muszą się stąd wydostać, muszą się uczyć, muszą dostać od życia szansę.

– Dobrze, spróbuję – obiecałem Manishowi, próbując kręcić głową we wszystkich kierunkach, ale chyba mój gest znaczył coś innego niż „tak”, ponieważ naczelnik spojrzał na mnie z lekkim obrzydzeniem, jakbym profanował jakąś świętość, i skwitował te moje nieudaczne poczynania:

– Ty też jeszcze musisz się wiele nauczyć. – Uśmiechnął się, poklepał mnie protekcjonalnie po plecach i wyszedł z chaty, by wrócić do swoich zadań w walce o przetrwanie miliona mieszkańców Dharavi. A na odchodne krzyknął: – Jutro zaczynamy budowanie szkoły, bądź gotowy!

 

W Indiach ogromnym problemem społecznym jest analfabetyzm. Około czterdzieści procent, czyli ponad pół miliarda ludzi, nie umie czytać ani pisać. Jedna trzecia mężczyzn i ponad połowa indyjskich kobiet nie potrafi dodawać i odejmować. Ta nierówność płci w dostępie do edukacji jest wynikiem specyfiki kulturowej współczesnych Indii, zwłaszcza dominacji dwóch największych religii: hinduizmu i islamu, w których rola i pozycja kobiet jest mocno ograniczona. Indie są krajem z jednym z najwyższych poziomów analfabetyzmu na kontynencie azjatyckim. Większy analfabetyzm jest tylko w Bangladeszu i w Pakistanie. Dzisiejszy system edukacji w Indiach nie wygląda różowo, ponieważ tylko niewiele więcej niż połowa dzieci uczęszcza do szkół. Obowiązek powszechnej i bezpłatnej nauki wprowadzono w Indiach po 2000 roku, ale szkolnictwo publiczne jest mocno niedoinwestowane, w przeciwieństwie do szkolnictwa prywatnego, lecz na prywatną edukację stać tylko nieliczną część społeczeństwa. Do tego pojawia się problem nie tylko dostępności, ale także i jakości edukacji. Jedynie piętnaście procent dzieci, które kończą szkołę podstawową, kontynuuje naukę w szkole średniej. Jeszcze gorzej wygląda sytuacja ze szkolnictwem wyższym. Ten poziom edukacji osiąga mniej niż dziesięć procent młodzieży. Zmuszone sytuacją materialną swoich rodzin dzieci żebrzą na ulicach lub ciężko pracują. Dzieci te, bardzo często poniżej dziesiątego roku życia, wykonują pracę, którą powinni wykonywać jedynie dorośli. Szacuje się, że około trzydzieści milionów nieletnich robotników wykonuje morderczą pracę za bardzo niską stawkę, nieprzekraczającą dwóch dolarów za dzień. To tak, jakby cała Polska była młodocianym, niewolniczo pracującym, małym, drżącym ciałkiem. Zgodziłem się zostać slumsowym nauczycielem, mimo że nie czułem się na siłach podołać takiemu obowiązkowi, lecz wdzięczność dla Manisha i Mamy Mavi nakazywała mi przynajmniej podjąć taką próbę i stawić czoła temu wyzwaniu.

Następnego ranka obudził mnie hałas spalinowych pił i przeraźliwe walenie młotkami. Kilku mężczyzn krzątało się w jakimś nieogarnionym amoku. Wydawało się, że nikt nie kieruje tymi pracami. Wchodzili na siebie i potrącali to, co wcześniej ktoś ustawił, a to coś było już gotowym elementem całej nieskładnej budowli. Chaos był jednak pozorny, oni mieli swój plan, który po trzech godzinach zrealizował się kilkoma rzędami ław i ławek zbitych z drewnianych kloców, bali i desek.

Na zewnętrznej ścianie mojej chatki zawisła prawdziwa szkolna tablica, taka jaką zapamiętałem ze swojej podstawówki – zielono-czarna, z półeczką na kredę i gąbkę do jej wycierania. Tablica została przyniesiona z magazynu pobliskiej prawdziwej szkoły przez dwóch nastoletnich braci, których matka pracowała tam w charakterze sprzątaczki. Zapewne ją ukradli, ale nie moją sprawą było wnikanie, skąd się wzięło wyposażenie mojej nowej szkoły. Ze swojej chatki przyniosłem największy, jaki w niej znalazłem, aluminiowy garnek. Ze stojącej nieopodal beczki na deszczówkę nabrałem do niego wody i znalezioną obok ścierką wziąłem się do mycia tablicy. Była tak brudna, że czynność tę musiałem powtórzyć kilka razy. Słońce paliło niemiłosiernie, więc tablica po każdym przejechaniu po niej mokrą szmatą od razu była sucha, a za ścierą zostawały brudne smugi. W końcu doprowadziłem ją do stanu używalności i zadowolony ze swojej pierwszej szkolnej, dobrze wykonanej pracy usiadłem na ławce. Przyglądałem się lśniącej powierzchni, która niebawem miała się zapełnić literami i cyframi. Zapewne wyglądałem jak jedna wielka zadowolona z siebie materia, ale na szczęście nikt nie widział mojej głupkowatej miny, ponieważ w „klasie” jeszcze nikogo nie było. Przesiedziałem tak kilka godzin, z małą przerwą na zjedzenie dahlu przygotowanego przez Mamę Mavi.

Dahl to swego rodzaju zupa przyrządzana z rozgotowanej soczewicy i podawana najczęściej z plackiem ćapati. Po posiłku wróciłem na ławkę, ale do końca dnia nikt nie pojawił się w mojej szkole. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła, a jedynym gościem był wizytujący szkółkę Manish, który rzucił mi dwa szybkie słowa:

– Acchā, acchā. – Co miało oznaczać: „dobrze, dobrze”. I poszedł dalej w swoją stronę, w stronę skomlących ludzkich potrzeb.

Nie przejąłem się brakiem frekwencji, i tak siedziałem bezczynnie. Jedyną czynnością, której się oddawałem, były, oprócz jedzenia i spania, zabiegi rekonwalescencyjne mojej nogi, wykonywane przez Mavi. Masaże skutecznie przywracały kończynę do stanu sprzed miesiąca, więc pomyślałem, że niedługo będę mógł do wachlarza szkolnych przedmiotów dodać lekcje WF-u, ale do tego, jak i do innych lekcji, potrzebni byli uczniowie.

Manish nie mówił nic o rekrutacji uczniów, więc pomyślałem, że to nie moja rola, i że na pewno on się tym zajmuje, a ja jedynie mam być gotowy do roli nauczyciela.

Trzeciego