Sekret Murraya Davenporta - Jarosław Dobrowolski - ebook + audiobook

Sekret Murraya Davenporta ebook i audiobook

Jarosław Dobrowolski

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

XIX wiek, Massachusetts. Młody etnolog z Bostonu zostaje poproszony o konsultację niezwykłych wykopalisk archeologicznych na wyspie u wybrzeży Ameryki.


Nie wie, że jego udziałem stanie się uwolnienie horroru, jakiego świat jeszcze nie widział.
Clive K. Phillips to bohater powieści łączącej w sobie western i fantasy.


Bezpośrednią inspiracją do stworzenia go był Howard Phillips Lovecraft. Podobnie jak pierwowzór, Clive jest pisarzem, a „Sekret Murraya Davenporta” to jedno z jego opowiadań będących częścią uniwersum powieści „Dziwny Zachód”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 53

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 34 min

Lektor: Mikołaj Krawczyk
Oceny
3,9 (7 ocen)
2
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pparczy

Całkiem niezła

Ciekawe opowiadanie czerpiące z weirdu Lovecrafta, klasyków grozy i Indiańskich legend.
00

Popularność




Copyright © by Jarosław Dobrowolski, Warszawa 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Korekta: Aleksandra Wicik

ISBN 978-83-968689-2-3

Opowiadania dostępne na https://patronite.pl/tenDobrowolski

Clive K. Phillips

Sekret Murraya Davenporta

spisał Jarosław Dobrowolski

Murraya Davenporta poznałem latem roku Pańskiego 1851, choć jeszcze nie osobiście. Naszą krótką, acz niezwykłą znajomość wspominam z nieskrywaną nostalgią. Odmieniła ona moje życie, ukazując fascynujące i straszne aspekty wszechświata, o jakich mógłbym nigdy się nie dowiedzieć. Pozostanę mu za to wdzięczny do końca mych dni.

Pamiętam go jako człowieka nauki o wielkim umyśle i jeszcze większym sercu, zawsze dociekającego oraz pomocnego każdemu, kto wiedział, jak ważne jest zadawanie jak największej liczby pytań. Niezwykłe i przerażające wydarzenia, w jakie zostałem za jego sprawą uwikłany, nadal prześladują mnie w najgorszych koszmarach. Po tych wszystkich latach wiem, że pewnych sekretów i tajemnic nie odkryję już nigdy, gdyż jedne przepadły całkowicie, a drugie budzą we mnie najprawdziwszą grozę.

Na początku naszej znajomości dużo korespondowaliśmy. Nie wiem, kto mnie polecił ani jak Murray Davenport mnie znalazł. Byłem wtedy świeżo upieczonym doktorem etnologii, ale przy jego pracy moje dokonania wydawały się nikłe, wręcz mierne. Może czytał moje artykuły o wierzeniach Indian z plemion Wampanoag, w których doszukiwałem się wpływów starszych kultur. Co by to nie było, nasze rozważania, które wspólnie snuliśmy, zaprzątały nas tak bardzo, że nigdy nie zapytałem, w jaki sposób się o mnie dowiedział. Dziś lubię myśleć, że tak już miało być. To przeznaczenie skrzyżowało nasze drogi i to przeznaczeniu zawdzięczam wszystko, co wspaniałe oraz przerażające w naszej krótkiej historii.

Pierwszy list od Murraya Davenporta przyszedł na adres periodyku naukowego „Boston Science”, w którym publikowałem artykuły, i był kierowany bezpośrednio do mnie. Bez zbędnych ceregieli Davenport opisywał swoje prace przy wykopaliskach prowadzonych na południe od Bostonu na wyspie Naushon, na którą można było dostać się tylko z półwyspu Cape Cod. Twierdził, że znalazł tam niezbite dowody na istnienie plemienia będącego bezpośrednim protoplastą niezwykłych Indian Nauset. Z fascynacją opisywał, że ci doskonali myśliwi i rybacy, niekorzystający przecież z zaawansowanej technologii, wywodzili się od cywilizacji niemal tak zaawansowanej jak europejska, choć z pewnością starszej. Rzecz oczywista, wsadziłbym takie informacje między bajki, gdyby nie niezwykłe ryciny, które załączył do listu. Przedstawiały one schematy kamiennych budowli odkrytych na wyspie i wejścia do krypty tam się znajdującej.

Przyznaję, początkowo myślałem, że to jakiś niewybredny żart. Już wtedy znany byłem jako samotnik i ekscentryk, a mój posępny wygląd chudego dryblasa dopełniał tylko tego wizerunku. Często przesiadywałem w portowych tawernach, słuchając opowieści starych wilków morskich, których historie o dziwnych, wykraczających poza ludzkie zrozumienie rzeczach i wydarzeniach spisywałem z zapartym tchem. Część z nich musiałem oczywiście przesiewać przez sito zdrowego rozsądku, lecz niektóre w sam raz zbiegały się z nieprawdopodobnymi odkryciami, których nie raz i nie dwa dokonywałem, tłumacząc prastare zwoje i manuskrypty przywiezione do Bostonu z wyklętych bibliotek Bliskiego Wschodu.

Nic więc dziwnego, że, nie bacząc, czy list jest autentyczny i czy Murray Davenport naprawdę jest pracownikiem bostońskiego Muzeum Historii Naturalnej, odpisałem mu czym prędzej. Tak też zaczęła się nasza bogata relacja korespondencyjna, w której Murray omawiał swoje kolejne odkrycia. Jedyne, czego żałowałem, to fakt, iż nie miałem w owym czasie żadnych możliwości, aby do niego dołączyć w ostępach wyspy Naushon, gdzie przebywał ledwie z garstką kopaczy. Obaj jednak byliśmy przeświadczeni, że dokonane przez niego odkrycia zapiszą się w annałach jako przełomowe i zmieniające spojrzenie na historię nie tylko tego rejonu, ale być może tej części świata.

W swoich licznych listach Murray Davenport często zwierzał mi się z braku środków na prowadzenie wykopalisk. Jeszcze przed nastaniem jesieni stracił dwóch z sześciu pomocników, gdyż jeden zachorował na nieznaną mu chorobę i zmarł, podczas gdy inny zwyczajnie zbiegł, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.

Przez kolejne tygodnie załoga Davenporta mozolnie odkrywała ruiny niewielkiego kompleksu budynków postawionych z kamienia. Mój przyjaciel twierdził, iż nie jest w stanie określić pochodzenia skały, z której pozyskano ów niezwykle precyzyjnie przygotowany budulec, co jeszcze bardziej wzmagało jego fascynację. Mnie zaś tajemnica zawarta w tym odkryciu spędzała sen z powiek.

Protoplaści ludu Nauset, jak twierdził, skupiali się przede wszystkim na dwóch aspektach życia, jakimi były rybołówstwo i polowanie. To z nimi również wiązały się najbardziej prymitywne z rytów znalezionych na pozostałościach odkrytych zabudowań. Moim zadaniem było wyodrębnienie informacji z tychże obrazów zachowanych na kamieniach oraz ze znacznie od nich odbiegających finezją napisów w dziwnym języku, z jakim nigdy dotąd się nie spotkałem. Miałem określić, na czym polegały wierzenia twórców owych zabudowań, oraz co może znajdować się w krypcie zlokalizowanej w centralnej części kompleksu.

Podczas gdy dość niepokojące w swej formie rysunki przedstawiały Indian zbierających jedzenie, towarzyszące im, jak mniemam, o wiele starsze napisy pozostawały dla mnie zagadką. Spędziłem niezliczone godziny, próbując odcyfrować te dziwne znaki, które Murray Davenport odwzorowywał z największą pieczołowitością. Nie była to jednak żadna ze znanych nam form porozumiewania się plemion północnoamerykańskich. Moje jedyne domysły oscylowały wokół teorii, iż rejony te musiały być w zamierzchłych czasach odwiedzane przez żaglarzy z innych części świata. Domniemanie to, choć zdawać by się mogło szalone, było jedynym, co przychodziło mi do głowy. Nie patrzyłem bowiem ani na hieroglify, ani na żadną formę pisma rytowego. Jedyne, co mogę przyznać, to że tajemnicze znaki wryły mi się w pamięć, a już same ich obce kształty otwierały w moim umyśle furtki, o których nie miałem nawet pojęcia. Sprowadzały na mnie niewytłumaczalne wizje i sny, budziły fantastyczne i przerażające koncepcje, zdolne wywrócić światopogląd do góry nogami. Ich natury nie mam jeszcze zamiaru wyjawiać, aby nie posądzono mnie o bluźnierstwo lub obłęd.

Murray Davenport miał jeszcze jedną teorię, która okazała się tak szalona, że nie śmiałem jej w tamtym czasie nawet rozważać, lecz wskutek przerażających wydarzeń i grozy, której doświadczyłem, jestem skłonny zmienić zdanie. Twierdził on bowiem, że budowle, które odkrył, nie zostały postawione ludzką ręką. Uważał, że stworzyła je obca nam rasa, być może pochodząca z wnętrza naszej planety lub z głębi oceanów, choćby i z mitycznej Atlantydy! Język bowiem, którego, pomimo ogromu prac, nie byłem w stanie odcyfrować, nie znajdował pokrycia w żadnym znanym nauce, lecz zdawał się z każdego czerpać, lub też każdy język czerpał właśnie z niego.

Późną jesienią 1852 roku udało mi się zebrać fundusze i zdobyć czas umożliwiający podróż na Cape Cod. W ten sposób mogłem w końcu osobiście poznać Murraya Davenporta, co do którego byłem już pewny, iż jest człowiekiem godnym mojego wsparcia iz przyjaźni.

Wyruszyłem 12 listopada. Pojechałem najpierw dyliżansem do Wareham, a stamtąd do rybackiej wioski Flamouth, znajdującej się na najbardziej wysuniętym na południe cyplu Cape Cod.

Zatrzymałem się w lokalnej tawernie, by oczekiwać na łódź z przewodnikiem, który miał zjawić się po mnie następnego ranka. To właśnie w tym miejscu po raz pierwszy poczułem na plecach zimne ciarki trwogi, kiedy, zapytany przez właściciela przybytku o powód mojej wizyty, wyjawiłem, że wybieram się na wyspę.

Stary rybak, czerstwy człowiek o twarzy ogorzałej od słońca, przysłoniętej sumiastym wąsem, uraczył mnie najbardziej zagadkowym ze spojrzeń. Mówił o wyspie z ostrożnością człowieka absolutnie wierzącego w każdą legendę traktującą o tym miejscu, jakby ich okropności mogły dotknąć i jego. Ponoć żaden latarnik ze znajdującej się tam latarni Tarpaulin Cove nigdy nie zapuszczał się w głąb wyspy. Czyniono tak nie z lenistwa, a ze strachu. Wszelkie sprawunki przypływały tam bezpośrednio drogą morską.

Kiedy w 1817 budowano latarnię, na miejscu działy się rzeczy dziwne. Podczas srogiej zimy ,poprzedzającej otwarcie latarni, wyspa została odcięta od świata, a budowniczowie cierpieli ogromny głód. Tylko garstka z nich przeżyła, a ci, co wrócili, porzucili te strony na dobre. W ich szarych twarzach i pustych oczach na próżno było szukać zdrowych zmysłów. Ponoć kolejni latarnicy opowiadali niestworzone historie o ślepiach świecących w gęstych lasach i żądnych ludzkiego mięsa stworach, wyjących podczas przybywających znad oceanu okrutnych burz.

Tamtej nocy, leżąc na niewygodnym posłaniu w ciasnym pokoiku na poddaszu tawerny, nie zmrużyłem oka nawet na chwilę. Może był to skutek przerażającej opowieści, a może porywistych wichrów rozbijających się o dach nad moją głową. Mój rozedrgany umysł sprawiał, że wyobrażałem sobie, jak przesiąknięty solą budynek chyli się ku upadkowi. Najgorsze jednak było to, iż zdawało mi się, że w szumie wiatru słyszałem jakieś potępieńcze zawodzenie. Myślę, że gdybym był człowiekiem wiary, modliłbym się wtedy. Zamiast tego skuliłem się na posłaniu, a na głowę zarzuciłem zatęchły pled.

Nad ranem do drzwi mojej kwatery zapukał człowiek przysłany przez Davenporta. Był to zgarbiony kopacz o zmęczonym obliczu, osoba z gatunku tych mrukliwych. Zabrał mnie na niewielką krypę, wypakowaną już skrzynkami z zapasami dla ekspedycji. Na jej skrzypiącym pokładzie wyruszyliśmy w krótki rejs po niespokojnych wodach zatoki. Chłód i wilgoć wczesnego poranka w zatoce obudziły mnie lepiej niż najmocniejsza kawa.

Już na wyspie czekał na nas drewniany wózek. Miał nam posłużyć do przetransportowania zapasów do obozu zespołu archeologicznego. Miejsce to wydawało się odległe, zatopione w najgęstszej kniei, gdzie nie prowadziła żadna droga. Sam obóz zaś znajdował się w niewielkiej kotlinie, która wiodła do dolinki kryjącej niezwykłe zabudowania.

Kopacze dość często musieli poprawiać ścieżki, którymi chodzili. W kilku słowach mój przewodnik opowiedział mi, że tutejsze lasy, gęste i na wskroś dzikie, wydawały się mieć własny rozum. Podobno chaszcze zarastały przecinki z niespotykaną wręcz prędkością, jakby wyspa za wszelką cenę chciała ukryć lokalizację wykopalisk.

Istotnie, miałem wrażenie, jakby nasza wąska dróżka zwężała się z czasem, a chciwe ramiona gałęzi czepiały się mojego płaszcza, próbując mnie zatrzymać. Miałem wrażenie, że spomiędzy pokrytych rosą zarośli zaraz coś na mnie wyskoczy, by wciągnąć mnie w las, niczym rekin swoją ofiarę w odmęty oceanu. Drzewa tu były wysokie, a ich korony tak gęste, że, pomimo jesiennej pory, ciężko było dostrzec przez nie niebo.

Przyznam, że gdy dotarliśmy do obozowiska, wpierw mi ulżyło, lecz bardzo szybko poczułem się zamknięty w tym miejscu, jakbym znalazł się w najprawdziwszym więzieniu. Nawet upragnione spotkanie z Murrayem Davenportem nie przyniosło mi ukojenia. Od zawsze zamknięte przestrzenie napawały mnie przerażeniem.

Na żywo Davenport okazał się sympatycznym jegomościem niskiej postury. Był znacznie starszy ode mnie, a jego posiwiała broda i przyprószona wianuszkiem lichych włosów czaszka nadawały mu nieco ekscentrycznego wyglądu. Na bulwiastym, wiecznie tłustym nosie miał zatknięte okrągłe okulary, które co chwila przecierał szmatką. Mówił z wyraźnym bostońskim akcentem i choć znaliśmy się z niespełna trzech tuzinów wymienionych ze sobą listów, traktował mnie jak starego znajomego, jeżeli nie dobrego przyjaciela. Nosił gruby sweter z owczej wełny i poprzecieraną kurtkę. Wysokie buty miał ubłocone, a łysinę przysłaniał skromnym kapeluszem. Nie musiał przecież dbać zanadto o wygląd. Od wielu miesięcy pracował w tym miejscu, za jedyne towarzystwo mając kopaczy.